z cyklu: ocalić od zapomnienia luty 2012
Te lektury to: Andrzej Bobkowski „Punkt równowagi”, Jerzy Giedroyc, Andrzej Bobkowski „Listy 1946-1961” oraz Jan Kott „Przyczynek do biografii”.
Należy ocalić od zapomnienia, bo warto; a kto z pokolenia moich wnuków o nich słyszał ? Obawiam się, że o Bobkowskim nikt, a o Kotcie może Patrycja na wykładach z „teatrologii” jako o „szekspirologu”, nas zaś bardziej interesuje jego wszechobecność w rzeczywistości PRL-u i związana z tym rola „herolda realizmu socjalistycznego”.
Andrzej BOBKOWSKI urodził się 27.10.1913 r., w Wiener-Neustadt, w Austrii. Tatuś - Henryk Karol Bobkowski /1879-1945/, piłsudczyk dosłużył się stopnia generała brygady, a mamusia - Stanisława z Malinowskich /1897-1962/, po śmierci męża została /w PRL-u/ garderobianą w krakowskim teatrze „Rozmaitości”. Aby oddać atmosferę panującą w domu, w którym Andrzejek się wychował, przywołajmy jeszcze osobę stryja Aleksandra /1885-1966/, wiceministra komunikacji w II RP, twórcy kolejki na Kasprowy Wierch, piłsudczyka, zięcia prezydenta Ignacego Mościckiego /1867-1946/, też oczywiście piłsudczyka. Dodajmy, że stryj towarzyszył w 1940 r Prezydentowi w drodze z Rumunii do Szwajcarii i osiadł w tym kraju, utrzymując stały listowny kontakt z bratankiem przebywającym w Paryżu, a po 1948 r. w Gwatemali. Co do Ignacego Mościckiego czuję się zmuszony przypomnieć, że był profesorem chemii Uniwersytetu Lwowskiego i twórcą genialnej metody otrzymywania kwasu azotowego z powietrza z wykorzystaniem energii elektrycznej. A co do rodzinnej „atmosfery” to piłsudczyzna, czyli patologiczna nienawiść do Rosji i wszystkiego co z nią związane; w następstwie rusofobia i OBSESYJNY lęk przed zalaniem Europy przez bolszewizm po 1945 roku i w efekcie -- ucieczka na Karaiby. Sam Bobkowski w swoim „Synopsis” /przeglądzie, zestawieniu/ pisze: „Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka..”.
To przykre dziedzictwo nie wpłynęło szczęśliwie na trafność ocen Bobkowskiego w innych dziedzinach, jak i nie pozbawiło go poczucia humoru. Przykładem krotochwilności jest opis gry w „CIMBARGAYA” w liście z 4.03.1957 do superpoważnego 51-letniego Giedroycia:
„Wie Pan, jest taka bardzo męska gra i nazywa się „Cimbargaya”. Używa się okrągłego stołu, robi się w środku dziurę, partnerzy siadają wokoło i każdy uwiązuje sobie sznurek za jaja. Sznurki pod stołem przewleka się przez dziurę, miesza się je i każdy ciągnie. Kto pierwszy krzyknie, wpłaca do puli i odpada. Może się zdarzyć, że w pierwszej chwili człowiek sam siebie ciągnie. Jak się zorientuje, że ciągnie za swoje jaja, to przestaje ciągnąć, udaje aż do końca i wygrywa wszystko. To jak full albo poker w pokerze”.
Mnie zbliżyły do Bobkowskiego opinie o niektórych pisarzach identyczne z moimi. I tak doceniając poziom twórczości Iwaszkiewicza stwierdza /podobnie jak ja/: „Iwaszkiewicz to zupełna kurwa”; o „Nocach i Dniach” Dąbrowskiej, których ja nigdy do końca nie przeczytałem, pisze: ..”nudne, flaki z olejem, szare, GULBRASOWATE /tzn bez poczucia dowcipu i pointy/, niestrawne. Odłożyłem. Szara logorrhea /logorea – słowotok, blablanie/ Pewnie z tego dostałem ataku niestrawności i wiję się w kolkach od wczoraj. To nie dla mnie”. A o innej „ulubionej” przeze mnie pisarce: ...”grafomańskie wypociny tej Orzeszkowej. ....kontorsje typowej grafomanki”.
Również w innych kwestiach mamy zbieżne poglądy. O braku znajomości języka polskiego wśród dzieci emigrantów pisze: „...jeśli dzieci nie mówią po polsku, to boli...., że mając wszystkie możliwości ku temu, nie uczą się... innego języka... Zubożają się z winy rodziców niepotrzebnie, głupio...”. O relacji Kościoła z religią w Polsce konstatuje: „....ogromna rola Kościoła, z tym, że religia jest zupełnie niepogłębiona; jest demonstracją polityczną”. Mimo, że sam jest rusofobem naśmiewa się z polskiego kołtuna, dla którego „....jak bolszewik je kasztany z łupiną, to skandal i Wschód, i Polska „pod takimi”, a jak Amerykanin wbija sardynki z czekoladą, to śmiech, „cóż za dzieci”, niech żyje Zachód”. /por. porównanie stosunku do Rosjan i Niemców u Stasiuka, p. ESEJ „Moje lektury styczniowe str.5-6/.
Zgadzam się z nim co do przyczyn nieuniknionego upadku socjalizmu w Europie Wschodniej, bo...
„socjalizm bez uprzedniego treningu kapitalistycznego jest utopią. Moze pan uspołecznić kapitalizm /to dzieje się w USA, i daje pozytywne wyniki/, ale nie uspołeczni pan społeczeństwa, które nie przeszło przez okres kapitalizmu. ...jak psa, tak i człowieka można oduczyć kraść, ale pod warunkiem dania mu jeść”.
Co do nadziei m.in. Józefa Czapskiego pokładanych w sartrowskim egzystencjonalizmie jako antidotum na komunizm brutalnie kontrował per analogiam, „...że jeżeli uważa leczenie syfilisu trądem za skuteczne, to zgoda”.
Wywód Bobkowskiego o błędnych założeniach socjalizmu zasługuje na uwagę: oni chcieli...
„stworzyć w robotniku poczucie wspólnoty, dać mu naprawdę poczucie własności. Nie ma - to nie istnieje. Poczucie własności jest jednostkowe i inne poczucia własności są lipą. To co robotnika jedynie i naprawdę obchodzi, to maksimum zarobku przy minimum godzin pracy”. I dalej: „Człowiek jest człowiekiem, i dokąd nim zostanie /a nie świętym socjalistycznym/, to w fabryce będzie kradł i będzie jeżdził na gapę, i będzie wszędzie kradł, gdzie się da. Oni chcieliby wychowywać miliony świętych rocznie. To psiakrew Kościół przez 2000 lat nie dorobił się nawet 2000 świętych”.
Podzielam jego stosunek do „hurra-patriotyzmu” i haseł „Bóg, Honor, Ojczyzna” wyrażony m.in. słowami, które idealnie korespondują z poglądami Gombrowicza:
„Po co te pieprzenia o obowiązku wobec Poooolski? Czy raz ktoś nie mógłby mieć tego otwarcie w d...... Ta ojczyżniana obłuda nas zarzyna na każdym kroku. ...Szał mnie ogarnia, bo zamiast trzeżwieć zachlewamy się dziś bardziej niż kiedykolwiek tą Pooolską, romantyzmem, chujami-mujami patriotycznymi. Zupełna beznadzieja. Ciemnieje mi w oczach - Pacanów, Kłaj, Gówniarzykowo, a nie państwo”.
A dzięki eksponowaniu naszych cech narodowych „...tu /w Gwatemali/ tak samo jak wszędzie Polaków nie lubią”. Bobkowski podkreśla również, że ten polski patriotyzm /czytaj: nacjonalizm/ „prowadzi sznureczkiem do zaułka prowincjonalnego”.
Ostatnim tematem, w którym nasze poglądy są zbieżne to seks /czytaj: pornografia/ w sztuce. Bobkowski ujmuje to zwiężle i dobitnie:
„Seks jest bardzo ważny, kutas i dupa, to oś i łożysko na których obraca się kula ziemska.., ale nie widzę powodu przeszczepiania tego do sztuki. I do tzw literatury...”.
Ugodowy Giedroyc próbował mu ripostować przywołując Henry Millera z bulwersującym „Zwrotnikiem Raka”, lecz dzisiaj, po 60 latach od omawianej korespondencji, już wiemy, że Bobkowski miał rację; Henry Miller to nuda i nikt go nie czyta.
Po stronie minusów charakteru i poglądów Bobkowskiego musimy na pierwszym miejscu wymienić rasizm. Jest tak zaślepiony, że nie widzi sprzeczności w swoich deklaracjach: katolika i jednocześnie rasisty /”Listy..” str. 568 - „..jestem rasistą”/. W liście do Giedroycia pisze: /”Listy..” str.136/:
„...biały to jest jednak coś wyższego, ...pomimo wszystkiego, co można mu wytknąć. ....Jeżeli Amerykanie... czymś są to dlatego, że instyktownie zdobyli sie na przezorność wybicia wszytkich Indian do nogi i niepomieszania sie z nimi.... Ja dziś rozumiem doskonale samoobronę Amerykanów przed czarnymi....”.
No i cała ewentualna sympatia do autora tych słów bezpowrotnie znika. Będąc „nikim”, bo trzyletnie studia w warszawskiej SGH to niewiele, ten uciekinier z Europy, przybłęda w Gwatemali, butnie się stawia: /str.216/ „jestem biały i rozkazów od takiego „half-caste” nie będę przyjmował”. /Jako half-caste miał na myśli mieszańców indyjsko-murzyńskich/. Rasizm, rusofobia już temu zadufanemu dupkowi nie wystarczają, deprecjonuje nawet Hiszpanów pisząc po pierwszych dniach pobytu w Gwatemali:
„....twierdzę, że tak jak Rosjanie nie są Europejczykami, tak samo Hiszpanie nimi być nie mogą”.
Mentalnie pozostając kato-Polakiem odcina się od nacjonalizmu powtarzając w kólko „nie jestem endekiem” lub „ja nienawidzę nacjonalizmu” kreując się na „europejczyka”. Obraża wszech i wobec. Na temat ewentualnych rozmów w Paryżu z „ludżmi z kraju” cieszy się ze swojej nieobecności gdyż dzięki temu: „nie będę zmuszony do ściskania rąk kurwom, choćby wśród nich miało by być kilku porządnych”, a w 1956 r., jako jedyny solidaryzuje się z tzw. „uchwałą londyńską” obligującą pisarzy emigracyjnych do niepublikowania w kraju. W końcu „święty” człowiek - Giedroyc traci cierpliwość i go strofuje: „...jakim prawem Pan wydaje sądy, właściwie uciekłszy z tzw
Bo Bobkowski jest uciekinierem, ogarniętym „obsesją wolności”. Kieruje nim motto: „Człowiek wolny to ten, kto zapanował nad przypadkowością życia, własną słabością, kto zawdzięcza zwycięstwo wyłącznie sobie”. Paradoksem jest, że uciekając z Europy „przekonany o jej bankructwie duchowym, klęsce politycznej, a niebawem militarnym w przewidywanym starciu z ZSRR”, trafia do Gwatemali targanej rewolucją komunistyczną, która „upaństwawia” jego dopiero co otwarty sklep z modelami samolotów. Zobaczmy jak go ocenia najsłynniejszy uciekinier z PRL-u - Miłosz:
„Andrzej Bobkowski po napisaniu Szkiców piórkiem wyemigrował z Francji do Gwatemali, cnota w nim zwyciężyła, sam, własnymi rękami stworzył sobie warunki egzystencji, żeby nie zależeć od komitetów, stypendiów, jałmużny. I ta cnota, dziwnie zawsze idąca w parze z pogardą dla, panie dzieju, różnych intelektualnych figlasów, zepsuła jego pisarstwo, zwróciła go na tor swojski, jakże znany: wrzaskliwych sarmackich napaści na cokolwiek, co wymaga myślowej pracy, dumnego z siebie obskurantyzmu, maskowanego oczytaniem i cytatami w obcych językach”.
Pierwotną przyczyną wzajemnej niechęci Miłosza i Bobkowskiego była rusofobia, która doprowadziła tego ostatniego do absurdalnej negacji literatury rosyjskiej. Przytoczmy fragment listu Bobkowskiego do Giedroycia o arcydziele literatury światowej Braciach Karamazow:
„..czytam - Braci Karamazow - całkiem żle ze mną. Poza Wielkim Inkwizytorem to zupełna szmira, teatralna, rozgadana, rozmemlana, cuchnąca dziegciem i uchrystianizowaną spermą”.
/Legenda o Wielkim Inkwizytorze - rozdział powieści/. A w następnym liście, dumny z siebie, konstatuje:
„Skończyłem /powinien mi Pan dać odznaczenie/ Braci Karamazow. Zbudowany byłem zakończeniem niesłychanie nowoczesnym i bardzo prawdziwym. Witia z Gruszeńką uciekną do Ameryki, nauczą się tam angielskiego i otrzymawszy obywatelstwo amerykańskie wrócą do Rosji z paszportami amerykańskimi. Mam wrażenie, że Dostojewski rozwiązał proroczo problem możliwości życia w tych naszych słowiańskich krajach. Bardzo możliwe, że potrafilibyśmy stworzyć prawdziwą ojczyznę dopiero z obcymi paszportami. Inaczej będzie to zawsze zas.... Pipidówka z kompleksem Polski, a nie z Polską”.
Zauważmy „klasę” Giedroycia, który kulturalnie odpowiada:
„Boję się tylko, że Pan zdaje się nie zna rosyjskiego i wobec tego zniekształca to Panu pisarza, a nie znam ani jednego dobrego tłumaczenia. To dziwnie nieprzetłumaczalny język”.
Trudno by wymagać takiej pobłażliwości od Miłosza, rozkochanego w literaturze rosyjskiej, ponadto wykładowcy „dostojewszczyzny” na wydziale rusycystyki Uniwersytetu w Berkeley. Moja kochana Barbara Skarga wyrażała pogląd, że w dziedzinie myśli ludzkość, po Platonie, nic wielkiego nie zrobiła. Jednakże pisarze często starają się stworzyć swoistą zasłonę dymną dla swoich poglądów powołując się na mniej lub bardziej znanych myślicieli. Chcę powiedzieć, że starają się legitymizować własne stwierdzenia autorytetem /często wątpliwym/ przywoływanych postaci. Swego czasu w eseju „MIŁOSZ” pisałem:
„Miłosz zaczął od Oskara Władysława de Lubicz MIŁOSZA /1877-1939/, poety francuskiego pochodzenia litewskiego, symbolisty i mistyka, który był z nim spokrewniony. Miłosz był Oskarem zafascynowany, który fascynował się Blakem, zafascynowanym Swedenborgem. Wszystkie te fascynacje odebrałem jako wydumane dla potrzeb autora”.
Zaciekawionym polecam wymieniony esej, a specjalnie fragment o „Ziemi ULRO” na str. 5. Bobkowski zaś wykombinował sobie Keyserlinga. Zadałem sobie trochę trudu, by zdobyć o nim garść informacji, gdyż popularne encyklopedie tak polskie /PWN/, jak i anglojęzyczne /Webster/ o nim nie wspominają. Podejrzliwie odnoszę się w tym względzie do słów Giedroycia, który w przedmowie do „Listów...” pisze:
/Bobkowski/ „Był entuzjastą Keyserlinga, który mnie także pasjonował. Kto wie, czy właśnie nie Keyserling był bodżcem jego nagłej decyzji wyjazdu do Gwatemali” /podkr. moje/.
Jeżeli Giedroyc był entuzjastą Keyserlinga, to czemu nie ma ani słowa o nim ani w „Autobiografii na cztery ręce”, ani w zbiorze korespondencji z Mieroszewskim, jak i Wańkowiczem, a w korespondencji ze Stempowskim jest tylko /prawdopodobnie/ plotka o rozdziale o Polsce, ponoć znajdującym się w rękopisach pozostajacych, w posiadaniu wdowy po filozofie. Pozostaje mnie traktować to „pasjonował”, jako grzecznościowy ukłon Giedroycia w kierunku Bobkowskiego, którego mimo licznych spięć naprawdę lubił. Lecz ad rem.
Graf /hrabia/ Hermann Alexander Keyserling /1880-1946/, niemiecki filozof i pisarz, urodzony w Estonii, zdobywał wykształcenie na uniwersytetach w Heidelbergu i Wiedniu. Utraciwszy fortunę i majątki dzięki Rewolucji Pażdziernikowej osiedlił się w Darmstadt. Jego zainteresowania dotyczące orientalnej filozofii, skutkowały założeniem „Szkoły Mądrości” w 1920 r. Z „Listów..” mogę ino wywnioskować, że nienawidził bolszewików, co mu wszystko zabrali, sprzyjał ideologii faszystowskiej a świetlaną przyszłość ludzkości upatrywał w amerykańskim /USA/ modelu egzystencji. Wzór przydatny dla Bobkowskiego.
No cóz, najwyższa pora przejść do jego opowiadań. Na okładce wydawca napisał ”jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy”. Możliwe, jako, że „na bezrybiu i rak ryba”. Napewno czyta się jego opowiadania lekko, łatwo i bardzo przyjemnie, a wynotowane przeze mnie myśli świadczą o intelekcie autora i podnoszą wartość tej lektury. Nim przejdę do cytatów muszę podkreślić, że wpływ ulubionego przezeń CONRADA na prezentowany styl i formę jest bardzo widoczny, lecz sam nie wiem czy to plus czy też minus. Chyba próba przeniesienia stylu klasyka literatury anglojęzycznej do krainy polszczyzny zasługuje na uznanie.
Giedroyc i inni uznali za najlepsze jego opowiadanie Coco de Oro. Zgadzam się, tym bardziej, że oprócz ciekawej fabuły szczerze się uśmiałem czytając, że....
„...gdy zapytano pewnego konwertytę, czy jako katolik przestał grzeszyć, odpowiedzial, że wcale nie, ale że mu to tę czynność niesłychanie skomplikowało”.
Tamże cenne zestawienie komunisty i księdza: „ci dwaj... mają szansę w tym świecie. Jeden powiada: „kula w nasadę czaszki, gdy zawiniesz wobec partii”, drugi:. „...spłoniesz w piekle, ...ty szmato”.” Jego uwagi o Polakach wyczytałem w opowiadaniu „Siódma”: /Polacy/ „to plemię z ambicjami narodu i mocarstwa”, jak i w „Punkcie Równowagi”: /Polacy/ „...nie mając odwagi nie być katolikami publicznie, często nie mają odwagi być nimi prywatnie”. W tejże „Siódmej” znalazłem dręczący mnie aksjomat, że „...życie podlega prawu przyspieszenia: czym bliżej śmierci, tym szybciej leci”. Kończę cytowanie cenną uwagą, tym bardziej, że wypowiedzianą przez rusofoba, znalezioną w opowiadaniu „List”: „...tajga syberyjska mierzona Oświęcimiem uchodziłaby za humanitarna...”.
O raku, który doprowadził go do śmierci w wieku 48 lat, dowiadujemy się z listu do Giedroycia opatrzonego datą 27 grudnia 1957 r. Zmarł 26 czerwca 1961 r., a więc trzy i pólroku bohaterskiej postawy wobec rozszerzającej się zarazy. W tym czasie trzy poważne operacje wykonane w szpitalach gwatemalskich. I na koniec paradoksalna, oczekiwana z wielką wiarą w Stany Zjednoczone i ichnią medycynę, zrealizowana wysiłkiem przyjaciól z całego swiata - konsultacja w Nowym Jorku. Bobkowski wylatuje 25.03, mozna wnioskować, że ta konsultacja u wszystkowiedzących amerykańskich lekarzy odbyła się w ostatnich dniach marca - pierwszych dniach kwietnia. Czwartego czerwca Barbara Bobkowska pisze do Giedroycia:
„...Od powrotu ze Stanów czuł się już ciągle żle....Stwierdzono... tumor mózgu....Mój Boże, niedawno przeszedl kompletne badania w Nowym Jorku i znależli go KOMPLETNIE ZDROWYM..” /podkr. moje/.
Zdrowym choć uskarżał się od miesięcy na ból w nodze /jak ja/. Wiara w Amerykę i nienawiść do Rosji wielu zgubiła.
Teraz Jan KOTT. Zbieżność czasowa moich lektur skłania do zadania pytania co łączy /poza wiekiem - Bobkowski ur. 1913, Kott ur. 1914/ tych dwóch niewątpliwie inteligentnych ludzi ? Absolutnie nic.
A jednak przeczytawszy, co napisałem czuję się wprowadzić korektę. Łączy ich zaślepienie, pozostawanie przy swoich poglądach bez względu na zmiany w otaczającym ich świecie. Bobkowski nie zmienił się do śmierci, Kott szczęśliwie - tak, lecz stosunkowo póżno, mimo żony Lidii, która z przerażeniem patrzyła na ślepotę męża. Jeden - faszysta, drugi - Żyd - komunista. Jeden - rozpieszczony synek elity sanacyjnej, drugi - prowincjusz pochodzenia żydowskiego łapczywie zdobywający wiedzę, by dzięki wykształceniu do „salonów” się dostać. Jeden - kato-Polak, obsesyjnie nienawidzący Rosji, komunistów, Żydów, murzynów, nawet Hiszpanów, jak również Miłosza, Dostojewskiego, a pewnie też masonów i cyklistów; drugi - kontaktowy, lubiący wszystkich i lubiany przez wszystkich /ale cwany Żyd - cha, cha!/ ideowy, bezinteresowny komunista, potem rewizjonista, aż w końcu szekspirolog. A między nimi MĄDRY CZŁOWIEK - Jerzy Giedroyc. O przyjażni jego z Bobkowskim już było, zobaczmy teraz co mówi o Kotcie, przypomnijmy, heroldzie realizmu socjalistycznego. W „Autobiografii na cztery ręce” czytamy:
„W pierwszych latach powojennych w Paryżu było bardzo wielu przyjezdnych z Kraju... Był wśród nich Jan KOTT, z którym widziałem się wielokrotnie.. Były to rozmowy z człowiekiem pełnym euforii, że wszystko się tak doskonale w Polsce rozwija. ....miałem do czynienia z człowiekiem szczęśliwym, co było rzadkie w owych latach. W póżniejszych rozmowach Kott nie namawiał mnie do powrotu, ale do złagodzenia krytyk pod adresem reżymu, które uważał za przesadne”.
Potem, w lipcu 1955 r. Kott przebywa w Paryżu i Londynie z pomysłami nawiązania współpracy emigracji z Krajem. A propos niedoszłego spotkania z Mieroszewskim w Londynie, Giedroyc pisze /28.07.1955 w liście do M/: „Co do Kotta, to widocznie atmosfera Londynu go wystraszyła, albo był pod opieką reżymową. To jeden z niewielu nieoportunistów, ludzi odważnych jak na tamte stosunki”. NIEOPORTUNISTA to ważkie słowo w ustach Redaktora. W tym samym czasie /10.07.55/, w liście do Stempowskiego Giedroyc wyznaje:
„Dodam wreszcie, że Kotek jest moim bliskim przyjacielem, do którego mam zupełne zaufanie i którego, jak mi się zdaje, rozumiem całkowicie. Ta szkoła, jaką przeszedł, wytworzyła w nim nieomylne odruchy defensywne, nie pozwalające mu wychylać się w słowach”.
To bomba!! NIEZŁOMNY KSIĄŻĘ WOLNOŚCI rozumie ŻYDA - REKONWALESCENTA po przebytej chorobie fascynacji komunizmem. W czerwcu 1956 r., w Maisons-Laffitte, Giedroyć notuje: „Kott mnie nie opuszcza. O ewentualnych rozmowach wymienia Żółkiewskiego, Dąbrowską, Jastruna. <Żadnych Putramentów czy Horodyńskich>”. Aby uzupełnić opinię Redaktora o „Kotku” cytuję list do Stempowskiego z 17.01.1963 r.: /rozmawiałem/ „z Jankiem Kottem, który jest chłopcem bardzo inteligentnym”. Ino, że „chłopiec” liczy sobie już 49 lat, i jest zaledwie o 8 lat młodszy od Giedroycia.
Rekomendacja Giedroycia pozwala mnie przejść do meritum sprawy czyli „Burzliwego życia..” Jana Kotta.
Urodzony w 1914 r., dzięki mądrości swego ojca i jego zdolnościom przewidywania losów Żydów w Polsce, nie został obrzezany, co zresztą wielokrotnie uratowało mu życie w okresie okupacji niemieckiej. Mało tego, w celu aklimatyzacji wśród kato-Polaków został ochrzczony w 1919 r. w Kościele św. Krzyża w Warszawie. Jest to niewątpliwy signum temporis, w porównaniu z rokiem 1895, gdy na pogrzebie bp Felińskiego przemawiał, w imieniu Żydów Polskich, pradziadek Janka - Hilary Nusbaum, autor „Historii Żydów” i tłumacz „Pięcioksiągu” na język polski. Małżeństwo Janka z Lidią Steinhaus /tak mnie wychodzi, że córką najsłynniejszego polskiego matematyka Hugo Steinhausa -por. całka Steinhausa/ ułatwiło mu niewątpliwie nawiązywanie kontaktów intelektualnych. Poza studiami i rozpoczęciem doktoratu zdążył przed wojną wysłuchać wykładów Jerzego Stempowskiego w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Ten najbliższy współpracownik Giedroycia w paryskiej „Kulturze” wykładał w Warszawie w latach 1935-39; a skoro już przy nim jesteśmy to przypomnę, że jego ojciec - Stanisław był mistrzem loży masońskiej w Polsce i najbliższym przyjacielem Mariii Dąbrowskiej, której kochanką była Anna Kowalska, po śmierci najbardziej namiętnej miłości pisarki, przepięknej Stanisławy Blumenfeldowej w 1943 r. w więzieniu we Lwowie. A skoro plotkujemy, to dodajmy, że dom Blumenfeldów, Stanisławy i lwowskiego przemysłowca Izydora był ważnym ośrodkiem życia towarzyskiego i kulturalnego, tym bardziej, że Stasia wspierała finansowo „Sygnały” i „Lwów Literacki”.
No i wybuchła wojna. Można o przygodach Kotta i jego rodziny kilka tomów napisać, Ja jestem zmuszony to drastycznie ująć w jednym zdaniu. Steinhausowie przez całą okupację nie włożyli „opaski”, Janek miał „dobry” wygląd, nie sprawiał więc kłopotu, natomiast jego żona, Lidka, o „złym” wyglądzie całą okupację się ukrywała. Wszyscy przeżyli. Dodajmy jako ciekawostkę, że siostra Hugo Steinhausa, Olga wyszła za mąż za naszego „formistę” Leona CHWISTKA /p. „Pałuba” Irzykowskiego, por. esej „Brzozowski”/, z którym wylądowała w 1944 r. w domu obok Kremla /dla uprzywilejowanych/, lecz szczęście trwało krótko bo w tym samym roku Chwistek zmarł, prawdopodobnie otruty za krytykę socrealizmu.
Janek, z przyczyn czysto ideologicznych, wstąpił do PPR-u w 1942 r. /Inne przyczyny wówczas nie istniały/, uczestniczył w tajnych spotkaniach z „Tomaszem” /Bierutem/, a po wojnie związał się z łódzką „Kużnicą” i jej redaktorem Stefanem Żółkiewskim, póżniejszym „szefem” „Nowej Kultury”. Warto tu przytoczyć opinię wszystkokrytykującego Kisiela o „Kużnicy”, przedstawioną w przedmowie do zbioru pism Michnika:
„Ci kużniczanie i ich środowisko, cóz to byli za ludzie! Szaleństwa Stalina i tragiczne, narodowe opresje jakby do nich nie docierały: żyli w abstrakcyjnej euforii swojej bigoterii sceptycyzmu. Była to namiętność ludzi pióra wyposzczonych przez okupację, częstokroć „zakompleksionych” i oderwanych od życia kraju. Jakaś ahistoryczna skleroza nie pozwalała im dostrzec nowej sytuacji, w której walka narzuconej, totalistycznej władzy z Kościołem i religią stawała się najdotkliwszym zagrożeniem wolności narodu, jego duchowej i politycznej suwerenności, jego historycznej tożsamości.”
To bardzo subiektywna, niesłuszna ocena Kisiela utożsamiająca Kościól z religią. Pisarz katolicki i poseł „Znaku” Jerzy Zawieyski, którego nie sposób podejrzewać o komunizm czy też niechęć do religii, pisał:
„Bo czymże był Kościół i katolicyzm dla nas, byłych socjalistów i katechumenów w dwudziestoleciu? Muszę wyznać z bólem, że Kościół w osobie swych urzędowych przedstawicieli, czyli kleru, stanowił dla nas największą przeszkodę do katolicyzmu i wiary. Katolicyzm równał się dla nas z antysemityzmem, z faszyzmem, z ciemnogrodem, fanatyzmem i wszelkimi zjawiskami antypostępowymi i antykulturalnymi. ...Tak zwana „młodzież wszechpolska” w swym programie stawiała hasła Boga i Ojczyzny, dla nas jednoznaczne. Zawierało się w nich wszystko, co wsteczne, agresywne, sycone nienawiścią.... Z jej grona wychodzili ci z żyletkami i kastetami...”
Po wojnie, lewica laicka miała dwóch wrogów: KC partii i Kościół katolicki. „Kużnica” akcentowała postępowy program reform społecznych PPR i jak znaczna część laickiej inteligencji /Michnik/: „wiązała z powojennymi reformami nadzieje na likwidację społecznego i kulturalnego zacofania, na realizację wizji Polski sprawiedliwej i nowoczesnej, tolerancyjnej i demokratycznej”. Poparcie dla PPR-u wynikało z pamięci o stosunkach w II RP, które ze zgrozą wspominał m.in. mój Ojciec, ofiara, w okresie studiów, „getta ławkowego”, a pózniej jako doktor filozofii i historii - solidny pracownik Urzędu Pocztowego za 120 zł/m-c. Michnik pisze:
„Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że jednym z istotnych czynników, który wpływał ma dokonywane wówczas wybory ideowe, był lek przed klerykalną prawicą, lęk warunkowany przez określoną wizję polskiego katolicyzmu, lęk uzasadniony rzeczywistym wstecznictwem Kościoła katolickiego w epoce II Rzeczypospolitej”.
Kott działał w „Kużnicy” w latach 1945-48, następnie współzakładał Instytut Badań Literackich, a w latach 1952-69 był profesorem historii literatury polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W uznaniu zasług w 1955 roku został laureatem Nagrody Państwowej. Urokiem osobistym zjednywał sobie wszystkich, wysyłany przez władze „reżymowe” na Zachód zdobywał sympatię rozmówców /vide Giedroyc/. Jemu wszystko uchodziło. Profesor Maria Janion wspomina go z rozbawieniem:
„Pamietam, jakie oburzenie wśród specjalistów wzbudziło domniemanie Jana Kotta; po zapoznaniu się z korespondencją filomatów rzucił podejrzenie, że byli oni chyba homoseksualistami”.
W 1957 r. jest w składzie redakcji „EUROPY” miesięcznika literackiego, obok Naczelnego - Andrzejewskiego oraz Pawła Hertza, Hłaski, Jastruna, Minkiewicza, Henryka Krzeczkowskiego, Ważyka i Juliusza Żuławskiego. Zgody na wydawanie pisma udzielono wiosną, a cofnięto w listopadzie, przed kolportażem pierwszego numeru. W proteście Andrzejewski, Jastrun, Ważyk, Hertz, Żuławski, Kott i Dygat występują z Partii. W następstwie tych wydarzeń w listopadzie 1959 r, przepada /wraz z Ważykiem i Żuławskim/ w wyborach delegatów na Zjazd Związku Literatów. Steruje tym osobiście Gomułka, którego faworytem jest Iwaszkiewicz. W 1964 roku podpisuje „List 34” do Cyrankiewicza „ o zmianę polityki kulturalnej” i staje się „podpadnięty”. Kapitalna jest reakcja na wydarzenia w kraju Jerzego Stempowskiego /ze Szwajcarii/. W liście z 10.04 czytamy:
„Obawiam się, że z 34 nikt nie dostanie paszportu. Janek Kott zapowiedział się u mnie na początek maja... paszportu... nie dostanie. Kott dostał w Niemczech nagrodę Herdera, wynoszącą 10 tysięcy DM czy więcej. Być może i to mu odbiorą przy pomocy znanych sposobów”.
Jakaż przeogromna jest ignorancja emigracji świadczy list tego samego autora pisany równo tydzień póżniej, w którym przytacza list dobrze poinformowanej znajomej. Pisze ona:
„Podpisani pod protestem zbyt wiele nie ryzykują. Wszyscy są tak czy inaczej zasłużeni wobec reżymu. O bohaterstwie nie ma tu mowy. ........Najwięcej uciechy mam z tego, jak prasa trąbi o straszliwych represjach przeciw naszemu przyjacielowi Jankowi Kottowi.... Nie wyjedzie tym razem do Paryża, to za pół roku. Ale jakim blaskiem go to otacza! Nie zdziwiłabym się, gdyby ofiarowano mu jakąś katedrę za granicą...”.
Prorocze słowa. Nikt mu podróży nie utrudniał /w 1965 m.in. rozmawiał ze Stempowskim w Szwajcarii i relacjonował pogrzeb M. Dąbrowskiej/, a katedry czekały na niego, co stało się aktualne po „czystkach” antysemickich 1968 r. i emigracji elity naukowej i intelektualnej.
Brak szczegółowych informacji nadrabiam notkami z „Dziennika” Kisiela:
„28.10.1968 Kott wystawił „Oresteję” po dzisiejszemu, ....występuje też Statua Wolności bez głowy, jest także na scenie coitus. Było to na Uniwersytecie w Berkeley, Polacy byli oburzeni, Amerykanom dość się podobało. ... Głupi był zawsze ten Janek, intelektualny tandeciarz, ale tam da sobie radę epatując „kowbojów” - a do Polski ju nie wróci. A jednak i jego szkoda - był w nim jakiś mijający, już zapomniany koloryt pewnych czasów, pewnych ludzi. Na miejsce tych wszystkich zdolnych Żydów przyjdą tępe partyjne byczki... „Polsko, bądż mniej polską!”
7.12.1968 Kołakowski wyjechał, jest już w Paryżu... On już pewno do Polski nie wróci - wcale niezłe nazwiska żeśmy stracili: Mrożek, Kott, Gombrowicz, Miłosz, Kołakowski i inni z Tyrmandem włącznie”.
Zauważmy, że nawet wszystko opluwający Kisiel wymienia nazwisko Janka w doborowym towarzystwie.
Kończę sentencją Jana Kotta, człowieka, któremu strach towarzyszył przez całe życie: „Nie poniżający jest tylko strach, który się samemu wybierze”.
Aby poprawić nastrój przytaczam powiedzenie przypisywane Maritainowi, a wyczytane u Kotta: „Smak puddingu poznaje się jedząc”. Jak życie.
No comments:
Post a Comment