Friday 29 November 2013

Kafka a Kabała

„KAFKA a KABAŁA”
Karla Ericha Grozingera /umlaut/ maj, 2012

Autor uważa, że „PROCES” i „ZAMEK” są powieściami o Hiobie, w których brak jedynie „prologu w niebie”, przeto przed Kafką należy postudiować Księgę Hioba. Wydaje mnie się, że i Kafka, i Księga Hioba zasługują na dogłębne studiowanie, a jeśli autor ustawia taką kolejność, nie będę oponował, ażebym nie został posądzony o „upierdliwość”. Winny jestem jednak wyjaśnienia co to za prolog. A, niech wyjaśnia autor:
„Prolog... to przecież znany z biblijnej Księgi Hioba, a także z „Fausta” Goethego, prolog w niebie, stanowiący przyczynę całej akcji, która za chwilę nastąpi...

Pomijając stylistykę, myśl jest odkrywcza, bo dzięki niej dopuszczamy możliwość istnienia prologów niezwiązanych z akcją, jak również akcji, która za chwilę nie nastąpi. Kontynuujmy cytat, zaznaczmy jednak, ze dalsze słowa dotyczą dramatu Jankiela Gordona /Jakuba Gordina/ pt „Bóg, człowiek i diabeł”, w ktorej Hiobem jest Dubnower:

...Szatan, ktory mocą swego urzędu wątpi w ludzką sprawiedliwość, idzie o zakład z Bogiem, że ludzie /a więc równiez Hiob tej sztuki, Herszele Dubnower/ dopóty będą sprawiedliwi, dopóki będzie to dla nich korzystne lub nie okaże się zbyt trudne. Szatan nie poddaje Hioba Gordina próbom cierpienia, gdyż uważa, że po tak długiej i bolesnej historii nie da się juz odwieść Żydów od Boga tym sposobem, lecz kusi go pieniędzmi i rozkoszami życia”.

Jak to ma się mieć do Kafki - nie wiem, korzyść ino w tym, że zainspirowało mnie do sformułowania niezbyt odkrywczej parafrazy: „Po Holocauście nie da się już odwieść Żydów od Boga”. Autor stwierdza również, że tak „Proces”, jak i „Zamek” to klęska TEURGII. Nim wyjaśnimy co to jest „teurgia”, przestudiujmy cytat:

„KABAŁA, podobnie jak średniowieczny platonizm, pojmuje stopniowanie świata jednocześnie jako hierarchię jakości. Niebiańskie szczeble, które znajdują się bliżej ludzkiego świata, są z tego powodu bliższe jakości życia doczesnego, niż stojące nad nimi stopnie wyższe. I biada modlitwie, biada duszy, które nie przedzierają się wzwyż, bo przydarzy im się to, co przeżyli obydwaj bohaterowie Kafki - Józef K. i geometra K. Jeden ma wprawdzie do czynienia z sądem, drugi z biurokracją zamku, ale to, co tam widzą, nie różni się prawie od ich własnego, nędznego świata. W obydwu tych wielkich powieściach, w „Procesie” i w „Zamku”, autor przedstawia zatem... ..kryzys kabały, niepowodzenie teurgii, niezdolność człowieka do przedarcia się własnym działaniom ku górze, przed decydującą, najwyższą instancją”.
„Oczywiście oczywiste” jest, że bliżej jest bliższe... niż stojące nad.. wyższe. Nie jest jednak oczywiste, że bohaterowie ten sam nędzny świat odnajdują w zetknięciu z sądem czy z zamkiem. Na odwrót: świat sądu czy zamku był dotychczas dla nich niewyobrażalny. Natomiast fragment: „biada duszy, ktore nie przedzierają się wzwyż, bo przydarzy im się to, co przeżyli obydwaj bohaterowie Kafki - Józef K i geometra K” wskazuje winnych, którzy sami sobie ten los zgotowali.

Czas już na teurgię: wg. Kopalińskiego

„teurgia - umiejętność zmuszania albo skłaniania bóstwa.. do wykonania jakichś działań”
Wg autora:

„teurgia - wywieranie wpływu na świat boski; w KABALE dzięki modlitwom i rytuałom żydowskim, medytacjom nad Torą i alfabetem hebrajskim, sprowadza sie jedność /JICHUA/ i blogosławieństwo”.

To ja się zapytowywuję, dlaczego to Kafka miałby niby przedstawiać w swych dziełach „niepowodzenie teurgii” ? Czyż świadczyć o tym miałaby bezradność, beznadzieja jednostki wobec wszechmocnego systemu ? Toć przecież rozumowanie na poziomie wojskowego dowcipu o szer. Kowalskim, który zapytany z czym kojarzy mu się chusteczka, odpowiada, że z dupą, a dlaczego ? -bo, mu wszystko się z dupą kojarzy. Tak autorowi wszystko się kojarzy z KABAŁĄ.

Omawiana książka jest właściwie sporem publicystycznym, w którym żydostwo Kafki jest tłem, a istotą dyskurs wyznaniowy /tzn o rożnych interpretacjach judaizmu, chasydyzmie czy odmianach kabały/ z innymi żydowskimi adwersarzami. Odbywa się on w sposób, który my, nie-Żydzi, uważamy za „przyslowiowo żydowski”. Najpierw wyrazy szacunku, wymienianie tytułów i osiągnięć adwersarza, dalej /pozorne/ uznanie tez, oczywiście zgodnych /naprawdę przeciwnych/ z własnymi, jeszcze podkreślenie własnej niedoskonałości i skromności, by w końcu „odwrócić kota ogonem”, i z tych samych przesłanek wyciągnąć przeciwne wnioski i wygłosić wyższość własnej racji. Oto przykład: adwersarz Manfred Voigst pisze:

„Interpretacja Grotzingera i przedłozone tu koncepcje przeciwne wykluczają się wzajemnie.... ..przesłanki obydwu interpretacji znacznie się rozmijają...”

A autor odpowiada:

„MA RACJĘ !... ...Wszyscy.. zgadzamy się przynajmniej co do tego, że żydostwo odegrało tu ważną rolę... aż po konczące rozdział ...wybrana przeze mnie droga różni się od drogi mego przyjaciela Manfreda Voigsta..”

Z każdej książki staram się czerpać korzyści, więc i w tym przypadku je odniosłem. Przypomniałem sobie, że zwitek pergaminu z wypisanymi wersetami z Tory, zamknięty w rurce i przytwierdzony do drzwi domów religijnych Żydów jako przypomnienie o wierze w Boga to mezuza, a dwa skórzane pudełeczka z przymocowanymi rzemykami, również z cytatami z Tory, przytwierdzane do czoła i lewego przedramienia na czas modlitwy to tefilin lub filakterie. Wyczytałem również arcyważne dla mnie stwierdzenie:

„...jeśli doświadczymy IMMANENCJI Boga, nie potrzeba już wiary. Potem WIE SIĘ o obecności Boga”.


Ponieważ my, tzn Wojciech Gołębiewski /1943-201?/ i Carl Jung /1875-1961/, wiemy, że Bóg jest, /tym samym wiara nam jest niepotrzebna/, to powyższe zdanie zafrasowało, jako, że immmanencja w nim sprawia ambaras. Wg Glogera to „pozostawanie wewnątrz obrębu doświadczenia”; wg Kopalińskiego: immanentny - przeciwieństwo transcendentnego - : „będący wewnątrz czego, tkwiący w czym, właściwy z natury danemu zjawisku, nie wynikający z działania czynników zewnętrznych”.

Nie mogę być próżny, by twierdzić, że doświadczyłem /cokolwiek to znaczy/ immanencji Boga, przeto odchodzę by oddać się rozmyślaniom. Bye !
Pos

O kolaboracji na Ukrainie

O KOLABORACJI NA UKRAINIE 11.04.2012
Nie wiem po co i dlaczego KUZYN z Polski zarzucił nas wyciągami, głównie z wikipedii, o złych Ukraińcach co prześladowali i mordowali dobrych Polaków kolaborując z Niemcami. Nie będę zniżał się do dyskusji na tym poziomie, lecz ograniczę się do cytatów z TYCHŻE przysłanych materiałów, które pokazują jak efekt czytania jest zależny od nastawienia.

Zaczynam od cytatu z pracy Grzegorza MOTYKI pt „Kolaboracja na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej 1941-1944”: /str.9/ /wszystkie podkr. moje/

„...nie brakowało głosów przychylnie odnoszących się do szukania wsparcia u Niemców. Jego gorącym zwolennikiem okazał się prezes Rady Głównej Opiekuńczej Adam Ronikier. W swoich pamiętnikach pisał: „topniał stan posiadania polskiego w tej odwiecznie do Polski należącej ziemi,..... ....w Równem,...nasi delegaci, uzyskawszy od Kreishauptmanna broń... nie tylko potrafili Ukraińców wziąć w ryzy, ale naokoło Równego kraj cały doprowadzić do ładu i porządku...””

Na tej samej stronie czytamy o wsi Adamy: „...mieszkańcy otrzymali od Niemców około 40 karabinów do obrony przed UPA”.

Po tym wstępie wróćmy do chronologicznego przeglądu publikacji MOTYKI /ur.1967, dr hab., pracownik PAN-u/. Na str. 4 znajdujemy opinię Grzegorza HRYCIUKA:

„W lipcu 1941 r. okazało się, że znaczna część społeczeństwa polskiego we Lwowie bardziej obawiała się powstania niepodległego państwa ukraińskiego niż okupacji niemieckiej. [...] Polacy zdawali się żywić znacznie większą niechęć, połączoną ze strachem, do swoich najbliższych sąsiadów niż do „cywilizowanych Europejczyków” spod znaku Hakenkreutza”

Pokrętne to używanie sformułowania „sąsiadów”. My nie byliśmy „sąsiadami” lecz okupantami i kolonizatorami, a Ukraińcy - zniewoloną ludnością tubylczą. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to niech dalej nie czyta. Przejdżmy do str. 7. Czytamy tam z przerażeniem:

„Oddzielnym problemem jest obecność Polaków w niemieckiej policji na Wołyniu. W 1943 r., po dezercji ukraińskiej policji na tym obszarze, Niemcy uzupełnili częściowo braki Polakami. W oddziałach policji - na poszczególnych posterunkach oraz w 107 Schutzmannschaftbatalion - znalazło się około 1,5-2 tys. osób. Polacy służyli również w innych batalionch Schuma, m.in. w 102 w Krzemieńcu, 103 w Maciejowie, 104 w Kobryniu, 105 w Sarnach. Oprócz tego ściągnięto 360-osobowy 202 Schutzmannschaftsbataillon z Generalnego Gubernatorstwa. Jednostka ta brała udział w krwawych pacyfikacjach miejscowości ukraińskich.”

Dalej znajdujemy podsumowanie:

„Choć udział polskiej policji w zbrodniach na ludności ukraińskiej jest niepodważalny, to jednak.... ...popełniała ona w tym regionie zbrodnie wojenne, ale nie aż tak często, jak przedstawiają to ukraińscy autorzy, którzy niejednokrotnie piszą wręcz o polsko-niemieckiej okupacji Wołynia, tak jakby Polacy i Niemcy byli tu równorzędnymi sojusznikami..”

Teraz o kolaboracji AK z Niemcami: /str.8/

„Warto tu przypomnieć mało znane wypadki współpracy militarnej polskiej partyzantki z Niemcami przeciw Sowietom. W czerwcu 1943 r. na skraju Puszczy Nalibockiej powstał Batalion Stołpecki AK. Początkowo walczył z Niemcami, wchodząc w tym celu w porozumienie z partyzantką sowiecką. Ta jednak zachowała się nielojalnie i 1 grudnia 1943 r. podjęła próbę zniszczenia polskiego oddziału. Żołnierzy oddziału rozbrojono, część wymordowano, a część wcielono do własnej partyzantki. Pozostali odtworzyli oddzial pod dowództwem por. Adolfa Pilcha „Góry”.... ....zawarli porozumienie z garnizonem niemieckim w miejscowości Iwieniec przeciwko partyzantce sowieckiej. Porozumienie trwało do czerwca 1944 r.... Podobna sytuacja powstała na północno-zachodniej Nowogródczyżnie. W styczniu 1944 r. działający na tym obszarze Batalion Zaniemeński AK, dowodzony przez rotmistrza Józefa Świdę „Lecha” i ppor. Czesława Zajączkowskiego „Ragnera”... zawarł z Niemcami układ...”.

„Oddzielną sprawą jest uzbrajanie przez Niemców polskich grup samoobrony przed Ukraińcami.... Niemcy w celu ograniczenia działań ukraińskiej partyzantki nie tylko zgadzali się na powstawanie formacji samoobrony, ale też niejednokrotnie dostarczali im broń...... ...w grę musiała także wchodzić współpraca z Sicherheitsdienst /Policja Bezpieczeństwa/, a nawet współudział w różnych akcjach przeciwpartyzanckich”.

Kuriozalne jest następne zdanie autora:

„Współpraca samoobrony z Niemcami była wymuszona stanem wyższej konieczności i dlatego Polacy nierzadko piszą w tym kontekście o „pozornej kolaboracji” czy wręcz walllenrodyzmie”.

Mickiewicz się w grobie przewraca, juz chyba za śmigło robi. No to czas na pogromy: /str11/
„Na Białostcczyżnie w 1941 r doszło do ponad dwudziestu pogromów ludności żydowskiej dokonanymi rękami Polaków.... Najbardziej znany mord.. miał miejsce w Jedwabnem... W Galicji Wschodniej... w 31 miejscowościach doszło do pogromów z ofiarami śmiertelnymi, a w około dwudziestu miejscach Żydzi byli szykanowani, ale nie zabijani...”.

Kończymy z Motyką zdaniem z 12 str.: „....oddziały AK na Wołyniu likwidowały niektóre grupy Żydów”

Inne materiały z wikipedii nie zawierają nic ciekawego oprócz artykułu pt „Czystka etniczna w Małopolsce”. Na podstawie tego artykułu przypominam, że postrach Polaków Stepan BANDERA został aresztowany już we wrześniu 1941 r. i przebywał w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen do jesieni 1944 r. Do śmiechu doprowadziła mnie str 13, gdzie wyczytałem o wymianie listów między arcybiskubami Twardowskim a Szeptyckim, bo pamiętam, że ten ostatni to wnuk Aleksandra hr. Fredry, który ratował Żydów, a opowiedziawszy się po stronie słabszych, poniżanych Ukraińców szczerze nienawidził okupantów - Polaków. W jednym z listów do abp Twardowskiego abp Szeptycki twierdził, że eksterminację Polaków poprzedziły:

„...bardzo liczne zabójstwa Ukraińców tylko dlatego, że byli Ukraińcami na Wołyniu, Lubelszczyżnie, Chełmszczyżnie i w okolicach Leżajska..”

Na stronach 14 i 15 mamy przykłady polskich zbrodni:

„8 marca 1944 r. w napadzie na wieś Błyszczywody zastrzelono kilkunastu Ukraińców. W tym samym miesiącu lwowscy żołnierze Kedywu zastrzelili w Sorokach 17 osób i miejscowego księdza greckokatolickiego z rodziną. W leżącej niedaleko leśniczówce zabito 6 osób, a w Gniłej 9..... W nocy z 15 na 16 marca /dwie grupy Kedywu/ zaatakowały Chlebowice Świrskie, gdzie spalono 12 ukraińskich godpodarstw, zastrzelono 60 mieszkańców, w tym księdza greckokatolickiego. 20 marca zaatakowano również Czerepin. W Łopusznej zabito jadących po drewno 48 ukraińskich furmanów. W sumie w akcjach tych zginęło 130 Ukraińców... W nocy z 10 na 11 czerwca 1944 oddziaqły leśne AK... spaliły ukraińską wieś Szołomyję w powiecie lwowskim.... ...Ogólna liczba Ukraińców - ofiar polskich akcji odwetowych na terenie Małopolski Wschodniej /bez terenów Polski w obecnych granicach i Wołynia/ zamyka się w przedziale 1 -5 tys.”

A co z terenami podkreślonymi ? A w myśl zasady audiatur et altera pars, jakie liczby wymieniliby Ukraińcy ?

Kuzynie, to wszystko z Twoich wycinków, które miały nas przekonać o współpracy Ukraińców z Niemcami. Przecież NIKT NIGDY W TO NIE WĄTPIŁ, lecz naucz się czytać dokładnie, bo „nauka to potęgi klucz”.

DISCE PUER....., EGO FACIAM TE MOŚCIPANIE




Monday 25 November 2013

RECENZJE: Murakami, Saramago, Llosa, Canetti, Marquez

RECENZJE NATYCHMIASTOWE


Przerażony wpisami “na internecie”, decyduję się na najkrótsze recenzje przeczytanych książek na swoim blogu.

1. 25.11.2013; MURAKAMI, „Przygoda z owcą”: Jestem pełen podziwu dla autora, bowiem to sztuka tak dokumentnie spieprzyć dobry początek. Ciekawy alegoryczny pomysł, nagle w końcówce „zagęścił” i zawiesił w niedopowiedzeniu, które można by zaakceptować, gdyby nie to właśnie zagęszczenie. Szkoda, bo nieżle się czytało

2. 26.11.2013; SARAMAGO, „Baltazar i Blimunda”: ARCYDZIEŁO!!!. Zgodnie z tytułem strony, przystępuję do pisania „natychmiast” po lekturze, a jest to, w tym przypadku niezmiernie trudne, gdyż jestem podekscytowany, a myśli się kłębią i wymagają uporządkowania. Zacznijmy od tego czym książka nie jest. Otóż, na pewno, wbrew licznym recenzjom i komentarzom, NIE JEST historią pięknej miłości. Dalej, mimo tytułu oryginału – Memorial do Convento, NIE JEST „kroniką klasztoru” w Mafrze. Postacie historyczne /król i cały dwór portugalski, pionier awiacji, Domenico Scarlatti etc/ są TYLKO TŁEM, a najważniejszą rolę powierzył autor NARRATOROWI, który m.in. informuje nas o wydarzeniach z przyszłości. O słuszności tych spostrzeżeń przekonany będzie każdy, kto dobrnie do końca mojej recenzji. Teraz, tylko nadmienię, że Saramago, aby przedstawić swoje filozoficzne poglądy, nie był limitowany miejscem i czasem akcji, gdyż są ogólnoludzkie i „ponadczasowe”. Mało tego, jedynie auto da fe wyznacza granice czasowe wydarzeń. No to juz czas powiedzieć, czym „to” jest ? A to zależy od punktu widzenia. Dla większości - BLUŻNIERSTWEM, dla mnie - satyrą na kler, traktatem filozoficznym na temat spójności /a raczej jej braku/ doktryny judeochrystianizmu, ale przede wszystkim rozwinięciem /może lepiej - swoistym komentarzem/ schopenhauerowskiego rozumienia Ding an sich.

Aby wyjaśnić blużnierstwo, wybiegnimy, wzorem autora, w przyszłość. „Baltazara i Blimundę” wydano w 1982 roku, a dziewięć lat póżniej jego „Ewangelię wg Jezusa Chrystusa”, którą ogłoszono, wszem i wobec, BLUŻNIERSTWEM, a autora wykreślono z listy pretendentów do jakichkolwiek europejskich nagród literackich. Obudzili się z ręką w... . Ręką, a no właśnie: gdy Baltazar wyciągnął żebraczą rękę, natychmiast otrzymany datek ukradł mu mnich, chucie mnichów i kurewstwo mniszek przewija się przez całą książkę, by apogeum osiągnąć w końcowej scenie gwałtu Blimundy przez mnicha. Szkoda mojej ręki na takie dyrdymały; nawet wywód o jednorękim Bogu /bo po co Mu lewa ręka, skoro wszyscy siedzą „po prawicy”/ zaliczam do dowcipnych, lecz nie decydujących o wartości książki. Już o wiele ciekawsza jest rozterka ks. Bartłomieja, czy Bóg jest jednoosobowy czy też „jeden w trzech osobach” i kiedy się zmienił? Jednakże istotą tego, niewątpliwie, DZIEŁA jest podkreślenie dominującej, najwyższej siły jaką jest WOLA. O zbieraniu ludzkiej woli do flakoników z bursztynami czytamy m.in na str.:146, 150, 151, 189, 191, 194 i 203; i o dziwo!, w żadnej ze znalezionych „na internecie” recenzji, w żadnym komentarzu nie znalazłem o tym słowa. O wadze tego niech świadczy cytat ze str.203:
„..a jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla świętego Oficjum nie istnieje nic takiego jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze, uniemożliwiając im wstąpienie do raju..” /podkr. moje/

U Schopenhauera ŚWIAT = WOLA = Ding an sich. Nie miejsce tu na dyskusje o WOLI. Zainteresowanych zapraszam do tekstu pt „Wola..” na moim blogu. Zwróćmy natomiast uwagę skąd wziął się pomysł łowienia ludzkiej woli. Zauważmy, że przed podróżą do Holandii, ks. Bartłomiej mówi tylko o „substancji eterycznej”, która miałaby zrównoważyć siłę grawitacji, a po powrocie już o niej nie wspomina. A więc przejście z alchemii do transcendencji. I co Wy na to?


3. 29.11.2013 VARGAS LLOSA, “Rozmowa w “Katedrze””: DUŻA rzecz - całe 732 strony. Żmudnie przebrnąłem. I nie mogę pojąć zachwytów nad tym przeobszernym tomiskiem, pardon - „monumentalnym dziełem”. Zacznijmy od hobby Gombrowicza - FORMY. Nie wiem, czy Vargas znał poszukiwania Gombrowicza, ale wiem, że przebywał w Paryżu, gdy niepodzielnym idolem był Sartre. Przypomnijmy, że tenże Paryż, Paryż wczesnych lat 60-tych, wpłynął na twórczość Cortazara, który zaproponował „nową” /dla mnie niestrawną/ formę w „Grze w klasy”. „Przenikanie” rozmów w „Rozmowie..” kupili łatwo przychylni mu krytycy i nazwali stwarzaniem „illusion of flashback”. /Dla rozmów toczących sie równolegle nie wykuli już nowego określenia/. Mnie to „nowatorstwo” tylko utrudniało lekturę, nie zauważyłem żadnych tego „pozytywów”. Odniosłem wrażenie, że i autor zmęczył się narzuconą sobie formą: sukcesywnie zmniejszał udział „dziwactw”, by w IV części prawie całkowicie od nich odejść.
Czytając Vargasa, Cortazara i wielu innych pisarzy Ameryki Poludniowej, odnoszę wrażenie, że przestrogi Gombrowicza przed pisaniem „pod Paryż” nie przyniosły żadnego skutku. Również treściowo „Rozmowa...” zachwycić musiała przede wszystkim lewicujących francuskich intelektualistów. Bo, dla „wiekowych” /jak ja/ Polaków jest sprawnie napisaną parafrazą wydarzeń w moim ojczystym kraju. My to wszystko znamy. Bagaż „poznania aposteriorycznego” sprzyja wywołaniu w leciwym czytelniku swoistego deja wu. Mało tego, wydaje mnie się, że polski poligon walki politycznej jest barwniejszy od peruwiańskiego. Tam podział na „białych” i innych /Indian, Murzynów, mieszańców/, wykształconej elity i biedoty jest zasadniczo trwały, podczas gdy u nas PRL-owski „awans społeczny” zniszczył wszelkie normy świata cywilizowanego. Na ponad 700 stronach mamy właściwie jeden przypadek awansu społecznego - Bermudeza, który zresztą, przy pierwszej okazji, staje się kozłem ofiarnym elit, a u nas... Po niego przyjeżdża Jeep, a u nas królowała czarna „cytryna”, która uwoziła delikwenta w nieznane, z którego w ogóle nie wracał, bądż wracał z teką ministra. Ale najbardziej rozczarowuje świat kurew: wszystkiego CZTERY. To nam pozostały, na starość, o wiele bogatsze reminiscencje.

Reasumując: mam uznanie dla wartkiej akcji, sprawnego pióra autora, lecz żadnych wartości poznawczych ta lektura mnie nie przyniosła. Może młodsi, bez empirii PRL-u i czasu trasformacji, czerpią z niej korzyści, może...




4. 3.12.2013; MARQUEZ, “Miłość w czasie zarazy”; orig „El amor en los tiempos del colera”. Najpierw charakterystyka utworu w „jednym” słowie: TARGOWISKO /p/RÓŻNOŚCI, a teraz systematycznie począwszy od tytułu. I co ? I znowu mamy z „porażającą” /modne slowo, nie?/ głupotą tłumacza, wydawcy etc., bo o ile zamiana autorskiego porównania MIŁOŚCI do epidemii CHOLERY, na ZARAZĘ wydaje się dopuszczalna, to pominięcie poprzez błędny tytuł drugiego znaczenia tj ludzkiej, bezradnej wściekłości jest niewybaczalne. /Przecież Florentina, i nie tylko, cholera bierze, a nie zaraza/. A o tym właśnie jest książka. Acha, jeszcze retoryczne pytanie kapitana na ostatniej stronie książki: „A jak pan myśli, jak długo możemy pływać w to cholerne tam i z powrotem?”. Wydawca tego nie zauważa, dla niego to „powieść o miłości” i lansuje swoj pogląd umieszczając na okładce cytat z Pilcha, który twierdzi, że „..to romans wszechczasów”. No cóż, wolność mamy, więc i Pilch może się wypowiadać...
Ad rem. Zacznę od wątku polskiego. Uważny „niepolski” czytelnik dowie się /wreszcie - i to bez ironii/ od Marqueza, że Conrad to Polak, bo na str. 461 przeczyta: „...Lorenzo Daza pośredniczył między rządem liberalnego prezydenta Aquileo Parry a niejakim Josephem Korzeniowskim, Polakiem z pochodzenia, który stacjonował tu przez wiele miesięcy w charakterze członka załogi statku handlowego „Saint Antoine”, plywajacego pod banderą francuską, i usiłował doprowadzić do sfinalizowania niezbyt jasnej transakcji bronią. Korzeniowski, nieco póżniej sławny na całym świecie jako Joseph Conrad...”. Chwała za to Marquezzowi, a ja dodam, że Auileo Parra był prezydentem w latach 1876-8, a przyszły Conrad pelnił funkcję stewarda na wspomnianym statku mając 18 lat.
Przeczytałem dziesiątki recenzji i komentarzy dostępnych dzieki internetowi i nie widzę sensu powtarzania wielu słusznych uwag zamieszczonych tamże. Chciałem natomiast rozbudować wątek, nazwijmy to - „Lolity”. Juz nieraz pisałem o manierze autorów poludniowo-amerykańskich „pisania pod Paryż” i nie mogę sie oprzeć wrażeniu, że ta przypadłość dotknęla również Marqueza. Bo czymże innym wytłumaczyć opis obrzydliwego związku ok. 70-letniego Florentina z Ameryką Vizuną? Chciał przebić Nabokova, w zapale zapomniał, że Humbert miał zaledwie 37 lat, więc dwukrotnie mniej niż jego bohater. Lolita przeszła do historii literatury, Tropic of Cancer Millera również, lecz wszelkie próby naśladowania ich poniosły klęskę.
Niesmak wzbudzają też we mnie opisy aktów kopulacyjnych ludzi „niemłodych”, a mam prawo to krytykować ze względu na swoj wiek i wynikajace z tego aposterioryczne poznanie, które prowadzi do jakże słusznej maksymy, że „to się robi, ale mówić nie wypada”. Ciekawy jestem co na temat autora /notabene blisko 70-letniego w momencie pisania/ powiedzieliby geriatrzy, co powiedziałby Lew Starowicz?/

Nie jestem w stanie zaakceptować niczemu nie służących wulgaryzmów jak /str262/: „Świat dzieli się na tych, co srają dobrze i na tych, co srają żle”; /str301/: „Oszczać wachlarz, bo wiatr wieje”; czy też przebłysków dowcipu i inteligencji autora /str286/: „Miłość duszy od pasa w górę i miłość ciała od pasa w dół”. Żenujące, a w dodatku nieprawdziwe.
No to przybliżmy teraz bohatera tego „romansu wszechczasów” /p.Pilch/ /str.315/: Florentino „przeszedł.. ..sześć rzeżączek, choć lekarz twierdził, że nie sześć, ale jedną i tę samą, powracającą po każdej przegranej batalii. Poza tym chorował raz na kiłę, czterokrotnie na szankier i sześciokrotnie na ziarnicę..”. Wynalazek Ehrlicha /salwarasan/ jeszcze do Kolumbii nie dotarł. Ponieważ wykaz chorób dotyczy naszego superamanta w wieku 40 lat, to oznacza, że w wieku 70 lat winien cierpieć /conajmniej/ na paraliż postępowy, a wszystkimi tymi dobrodziejstwami częstował i „nimfetkę” Amerykę, i staruchę Ferminę.

Pozostaje mnie życzyć czytelnikom Marqueza pozostawania w zachwycie i wzruszeniu ta „sentymentalną opowieścią o mocy trwałej prawdziwej miłości”




5. 11.12.2013. MURAKAMI “Kronika ptaka nakrętacza”: WIELKI SKOK INTELEKTUALNY autora, od „Przygody z owcą” /1985/ /p.poz.1/ do „Kroniki..” /1995/. Nie można pominąć też wielkiego sukcesu tłumaczki – Anny Zielińskiej-Elliott, która wypracowała drogę umożliwiającą polskiemu czytelnikowi przyswojenie, niuansów, jakże odległej, mentalności japońskiej. I od tego chyba trzeba zacząć. Aby umożliwić sobie rozkoszowanie się lekturą trzeba zaakceptować aksjomat, iż rolą kobiety w społeczeństwie japońskim /jak i w wielu innych, szczególnie azjatyckich/ jest „uprzyjemnianie” życia mężczyżnie, o czym wiemy w przypadku kształconych w tym kierunku gejsz, lecz w o wiele mniejszym stopniu dochodzi to do naszej możliwości percepcji w przypadku „szarych” ludzi. O nierównym statusie kobiety i mężczyzny świadczy humorystyczna scenka, w której zakup papieru toaletowego w kwiatki, niebieskich chusteczek oraz smażenie wołowiny z papryką przez naszego bohatera nie spotykają się z akceptacją żony; ba! zaczyna się bunt, a więc sygnał rozkładu związku. Po sześciu latach małżeństwa mąż nic nie wie o żonie, ani o jej gustach. A ona, pracując zawodowo od świtu do nocy, wie gdzie się zapodział jego krawat w kropki. Dowiadujemy się, że i w łóżku ważne jest, tylko i wyłącznie, doprowadzenie męża do wytrysku, w opisie którego, notabene, autor się lubuje.
Użyłem nieopatrznie w poprzednim zdaniu słowo „bohater”, czym sam spowodowałem konieczność zajęcia się nim.
W przeciwieństwie do licznych recenzji, które skupiają się na jego osobie, na jego miłości do Kumiko i chęci jej odnalezienia, jak i uporczywym używaniu przymiotnika „oniryczny”, twierdzę, że Okada nie jest bohaterem, /m.in. wrodzone lenistwo mu na to nie pozwala/, co więcej nie jest nawet główną postacią; on jest zaledwie KLAMRĄ spinającą przeliczne wątki opowieści. To tak jak w serialu „Polskie Drogi” Niwiński jest pretekstem, sposobem na przedstawienie wydarzeń, które łączy tylko tytuł. Ponadto Okada jest „spowiednikiem” wszystkich. Autor wymyślił trick polegający na tym, że wszyscy , bez żadnego racjonalnego powodu powierzają swoje najgłębsze tajemnice niezbyt rozgarniętemu facetowi, co „ma w głowie siano”. A „oniryczny”? Czy wielość rzeczywistości zasługuje na ten przymiotnik? O tym póżniej, a teraz główny bohater:
Na imię mu ZŁY, którego odnajdujemy w Naboru Watai i Borysie Oprawcy. Oczywiście, nad wszystkim, a więc i nad nimi, jest „ptak nakręcacz”, którego ja odczytuję jako FATUM. Fatum czyli los. Okada też przyjmuje imię Ptaka Nakręcacza, lecz wyczuwam tu kpinę autora, bo to Ofiara Losu; przecież on jest jedną wielką NIEMOŻNOŚCIĄ. Zadowolenie z liczenia łysych ujawnia jego naturę, a potem bezproduktywnie się tylko szwenda, obserwuje ludzi i biernie czeka na zrządzenie losu.
A autor pyta: czy można walczyć ze złem; czy można walczyć z FATUM; czy też należy przyjąć postawę Hioba. Mamy dwa najważniejsze zdarzenia; dwie próby zabicia ZŁEGO. Pierwsze autor opisuje szczegółowo: odważny, zdeterminowany, „oświecony” przez pobyt w alegorycznej studni – porucznik Mamiya zostaje owładnięty NIEMOŻNOŚCIĄ; nie może zabić Borysa. O drugim dowiadujemy się post factum: Kumiko zabija brata. Tylko czy to Kumiko? I czy to brat? Zauważmy, przewijające się w powieści kobiety pozbawiane są imion; mamy tylko jakies ułatwiające identyfikaję przezwiska: Malta, Korsyka, Gałka itd. Wszystkie /w ten czy inny sposób/ zostały „zbrukane” przez mężczyzn. Nie zapomnijmy też opisu Chinek gwałconych przez Japończyków, Mongołów, swoich a w końcu przez przedstawicieli wszystkich narodów Związku Radzieckiego. Pamiętajmy, że i Korsyka, i Kumiko uprawiały prostytucję; dalej, że do Okady wydzwania niezidentyfikowana kobieta, a w przeróżnych scenach odbywających się w ciemności, kobiety „podmieniają” się. Żeby postawić kropkę nad „i” mają podobne wymiary, dzięki czemu ubiory jednej doskonale leżą na innych. Nie potrafię inaczej tego odczytać niż jako zamiar stworzenia wizerunku głównej bohaterki – jednej KOBIETY-SYMBOLU z elementów z różnych rzeczywistości. I to właśnie TA KOBIETA potrafi z pełną świadomością zabić ZŁEGO, bez przebywania w symbolicznej „studni”. Tak więc Murakami składa hołd KOBIETOM.
Z wielością rzeczywistości mamy do czynienia m.in. przy „przechodzeniu na drugą stronę”, jak również w przypadku pobicia kijem baseball-owym Noboru Watai. Odrzucenie tej alternatywy spowodowane jest niemożnością Okady, lecz w „innej rzeczywistości”, „w innym wymiarze” może ona zaistnieć. Nieskończoność dopuszcza wielokrotne zaistnienie wszelkich wariantów. Z kolei erotyczne „marzenia senne” przestają być „ONIRYCZNE”, gdy dowiadujemy się o ŚWIADOMYM udziale w nich np Krety.

Wielowątkowość powieści, jak i rozmaitość poruszanych zagadnień, których nie rozwiąże ani Murakami, ani Gołebiewski, jest przeogromna i pozwala na pisanie recenzji „bez końca”, jednakże moim celem jest tylko zasygnalizowanie mego, specyficznego spojrzenia i to w możliwie najkrótszej formie. No i właśnie, znów Murakami, który podkreśla, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dlatego też Okada chcialby zostać ptakiem, by z góry ocenić sytuację. Gorąco POLECAM omówioną tu książkę.





6. 20.12.2013, STYRON, “Sophie’s Choice”; 82 pozycja na liście Le Monde 100 Books of the Century. W ogóle nie powinno jej tam być. NIEWYPAŁ. De mortuis aut bene aut nihil. Nie mogę się do tego dostosować, a jedyną moją winą niech będzie fakt, że nie napisałem tej recenzji nim autor odszedł /2006/. Muszę zabrać głos, bo nikt dotąd nie zaprotestował przeciw bezkrytycznemu wychwalaniu książki, jednej z wielu, które zdobywają popularność przez żerowanie na stereotypie „the brute Polak”/zbydlęconego Polaka/, przedstawiciela „nation which practically invented anti-Semitism” /narodu, który faktycznie wymyślił antysemityzm/ i „ghetto.. .originated” /zapoczątkował tworzenie gett/,/str.516/. Ponoć i ideę „final solution” kwestii żydowskiej mieliśmy wynależć wg Styrona na długo przed Hitlerem /str.300/.
Dyskutować z tak absurdalnymi twierdzeniami nie zamierzam, a zainteresowanym polecam przeczytanie rozprawy dr Danushy Gos/h/ki z Indiana University, Bloomington pt „BIEGANSKI: The Brute Polak Stereotype in Polish-Jewish Relations and American Popular Culture”.Tak, tak to ten Biegański z „Sophie Choice”; ojciec Zofii, karykatura „endeka”, dzięki ktorej Roman Dmowski przewraca się w grobie, a rodzina Giertychów zwija się w paroksyzmach śmiechu. Podkreślmy tu, że Styron tak bardzo nam – Polakom zaszkodził, że postać Biegańskiego stała się negatywnym archetypem Polaka w Ameryce /ku radości tutejszych Żydów/
Bo „endek” Biegański, chłopak z LUBLINA, w którym wraz z bratem Stanislawem /obecnie ułanem w stopniu pułkownika/, bronił Żydów przed kozackim pogromem, Polak-katolik, teraz jako profesor Uniwersytetu Jagielońskiego używa w domu głównie języka niemieckiego /żona , też prof.UJ, polska katoliczka z Łodzi/, do tego stopnia, że mała Zosia lepiej zna niemiecki niż polski i dlatego też bajki czyta po niemiecku!!! Nie stosując chronologii podam, ze Styron posunął się jeszcze dalej, bo syn Zofii i chłopaka z Brześcia, Jan, urodzony w 1933 jest „bilingual” i to nie rosyjsko-polski jak można by przypuszczać mając na względzie pochodzenie ojca – Kazimierza, lecz niemiecko-polski, choć „strasznego” dziadzia widział ostatni raz w wieku sześciu lat. Acha, dodajmy jeszcze, że w wychowaniu Jasia uczestniczy socjalista, pół-Niemiec, żołnierz AK, który wykonuje wyroki śmierci na „szmalcownikach”, a głupie niemce podrzynują mu gardło rękami Ukraińców zamiast go wziąć na Pawiak lub na Szucha. O zniemczeniu polskiej „endecji” niech świadczy jeszcze fakt, że Biegański z polską arystokracją, w tym z księżną Czartoryską, rozmawia wyłącznie po niemiecku. A przecież „endecja” była antyniemiecka, a nasi arystokraci lubili paplać po francusku.
Teraz czas na Piłsudskiego. Prof. Biegański patologicznie nienawidził również Rosjan; można byłoby się spodziewać, że pokocha więc Piłsudskiego. O nie! Na str.87 czytamy: „My father hated Pilsudski. He said he was a worse terror for Poland than Hitler, and drunk a whole lot of schnapps to celebrate the night Pilsudski died. He was a pacifist..” /podkr.moje/./Moj ojciec nienawidził Piłsudskiego. Mówił, że stworzył gorszy terror w Polsce niż Hitler, i wypił masę wódki celebrując noc śmierci Piłsudskiego. On był pacyfistą../ Te słowa dotyczą 1935 r. To o co Styronowi chodzi? Przecież Hitler do Polski wkroczył dopiero cztery lata póżniej, a Biegański nic nie zdążył wtedy powiedziec bo go zabrali do obozu. Tenże Biegański miał jednoczesnie być pacyfistą i propagować eksterminację Żydów? Na str 357 Styron przypisuje światowy fenomen „ghetto benches” /getta ławkowego/ okresowi po śmierci Marszałka, bo póki żył to „protected Jews” /ochranial Żydów/. Absolutne kłamstwo: moj śp Ojciec doswiadczył getta ławkowego w 1933 r. na Wydz. Historii Uniwersytetu Warszawskiego, a podobieństwo do Żyda było spowodowane podwójnymi soczewkami w okularach o sile -17 dioptrii. By zakonczyć ten akapit wspomnę, że socjalistka z AK, przekazując broń Żydom z warszawskiego getta przestrzega ich przed kontaktami z podziemiem komunistycznym, bo Żydów zabijają. Antysemici byli wszędzie, ale nie odwracajmy kota ogonem, panie Styron.

No i czas na Polski antysemityzm. Wyssałem go z mlekiem matki i wiedziałem, że Żydówki „mają w poprzek”, że „Żydzi zabijają polskie dzieci na macę” oraz, że należy ich „wysłać na Madagaskar”. Nie było w polskiej tradycji mowy o „final solution”, czyli eksterminacji Żydów, ani też o wielkich przyrodzeniach czy też rozwiązłości seksualnej /str.301/. Fantazje Zofii o zgwałceniu jej siostry przez żydowskiego rzeżnika jeszcze można zrozumieć, natomiast jej znajomość bzdur głoszonych przez obsesyjnego Juliusa Streichera /1886-1944/, notabene o najniższym IQ wśród sądzonych w Norymbergii, jest conajmniej dziwna. Ale o jej „kłamstwach” póżniej, a teraz skończmy z polskim antysemityzmem, którego czołowym populistycznym sloganem jest: „To Żydzi nam naszego Pana Jezusa zamordowali”. Nie będę się nad tym rozwodził, ino wspomnę, że winniśmy im wdzięczność, za wzięcie na swoje barki tej konieczności dziejowej. Przecież ktoś musiał Go ukrzyżować.

Ukazywaniu polskiego antysemityzmu towarzyszy paralelne przedstawianie rasizmu na poludniu St.Zjednoczonych. Wzmóc ma to porównanie purytanizmu drobnomieszczańskiego Krakowa z kalwinskim protestantyzmem Karoliny i sasiednich stanów. Aberracja umysłowa autora. Na polski antysemityzm wpłynęły sytuacja geograficzno-socjalna oraz katolicyzm. Żydzi po pogromach w zachodniej Europie znależli swoją Ziemię Obiecaną w Europie Wschodniej. To tu powstała „Jerozolima Północy” - Wilno, to tu powstały „STETLE”/sztetle/, niespotykane nigdzie indziej osady i miasteczka żydowskie. To w Warszawie, Łodzi i innych polskich miastach Żydzi stanowili istotną tkankę organizmu miejskiego. W warstwach kupieckich, bankowych czy właścicieli nieruchomości Żydzi zaczęli dominować, co stało się pretekstem do krzewienia populistycznych ideologii nacjonalistycznych i antysemickich. Jednocześnie Kościół, i to od tysiąca lat, wciskał ciemnocie przekaz o zamordowaniu naszego Pana Jezusa przez Żydów. A jakie ideologiczne uzasadnienie rasizmu mają Amerykanie? Przecież Murzyni nikogo nie zamordowali, banków nie prowadzili, ani nie eksmitowali biedaków z kamienic. To co tu porównywać?

A i z tym purytanizmem Styronowi nie wyszło, bo u nas zawsze był i jest pozorny. Dominuje „moralność pani Dulskiej” i zamiatanie „pod dywan”, jednym słowem obłuda. Dowodem - choćby odwieczna kwestia „skrobanek”, obecnie zwanych aborcją. Wszyscy wiedzą, że Polki dokonują grubo ponad sto tysięcy rocznie, ale polskokatolicka „corectness” nakazuje twierdzić, że problemu nie ma. Natomiast protestancki purytanizm zbudowany został na bazie „etosu pracy” i etyki z niego wynikajacej.

Styron zdecydowanie nas nie lubi. Wkłada w usta Zofii niby naszą samoocenę: „...poor country and suffer from an inferiority complex” /biedny kraj cierpiący na kompleks niższości/ /str.85/. Nie cierpię i nie podzielam takiej opinii. Jeżeli już, to mamy DWA kompleksy: niższości wobec Zachodu i wyższości wobec Wschodu Europy, ktore w pewnym sensie się rownoważą. A kompleksy winni mieć Amerykanie tak ze względu na swoją historię, jak i poziom Kultury /przez duże K/. Kraj marzeń biedoty całego świata poprzestał w dziedzinie masowej kultury na poziomie niższym od całej Europy.

Nim przejdę do trójki głównych bohaterów, dwa słowa o wizerunku Rudolfa Hessa. Jaki to miły, kulturalny, wykształcony Niemiec. Lubi żonę, dzieci, konie, nawet do Żydów nic nie ma. On tylko jest zdyscyplinowanym wykonawcą „góry”. Nie lubi tylko Polaków, żle, on gardzi nimi: „there in them an ingrated loutishness. Most of the women are merely ugly” /Jest w nich zakorzenione prostactwo. Większość kobiet jest po prostu brzydka/ /str.303/. Dziękuję, Mr. Styron.

Omówienie bohaterów zacznę od najmniej ciekawej postaci – alter ego Autora – tj 22-letniego onanisty, dziewica imieniem Stingo. To juz n-ta anglojęzyczna książka, w której znajduję ludzi wygłaszających mądrości na każdy temat, bez znajomosci podstawowej dziedziny w egzystencji człowieka tj „łóżka”. Tak ad hoc pamiętam celującego w „dziewicowatości” Iana McEvana /p. na blogu mój esej/. A ja ponad 70-letni starzec pozostaję pewien, że znacząca większość „normalnych” młodzieńców zaczyna życie płciowe przed ukończeniem 20-ego roku życia. Jego niewyżycie seksualne znajduje ujście w wyjątkowo brudnym dobieraniu się do kobiety swego „guru”, co gorsza sponsora. Po modnym /w pisarstwie/ „ejaculatio precox”, w końcu odnosi sukces, ktorego pewnie długo nie powtórzy, bo partnerka samobójstwo popełniła. A w ogóle najtrafniej określa go Nathan: „sneaky Southern shitass” /nieprzetłumaczalne/ /str.480/
Tą partnerka była Zofia, kobieta po przejściach, która czternaście lat wcześniej urodziła pierwsze dziecko /bo w 1943 r. Jan ma 10 lat – p.str.309/. I tu nie mogę się połapać. Styron podkreśla, że Zofia jest rówieśniczką wolnej Polski. Czyżby więc córka profesorska powiła w wieku 15 lat? Co więcej o niej wiemy? Jest bardzo ładna, więc nie odpowiada stereotypowi Polki, toteż autor przy każdej okazji robi z niej Szwedkę. W wieku 16 lat opanowała maszynopisanie i stenografię, czemu się zdziwiłem, bo toć córka profesorska, więc sztukami bardziej wzniosłymi wypadałoby się zajmować. W seksie jest przedsiębiorcza, a z Nathanem łączy ja ewidentny związek sado-macho. Poza tym notorycznie kłamie. Jak to Polka, chla jak szewc i szybko staje się zdeterminowaną alkoholiczką, nie liczącą sie z nikim i z niczym. Ujawnione w końcu książki wydarzenia na rampie, pobyt w obozie, potem w Szwecji i w końcu w Stanach, pozbierane razem, dają obraz schizofreniczki. Może się mylę, psychiatrą nie jestem, lecz trudno mnie się pogodzić, że Nathan nim jest, a ona nie.
Bo o chorobie Nathana dowiadujemy się dopiero od jego brata, a zdarzenia dotychczasowe świadczą bardziej o jego wrażliwości niż chorobie. Przeczytałem ponownie scenę, w której Nathan wyobrażając sobie Zofię jako Irmę Grese, piękną najmłodszą oprawczynię, skazaną w Norymberdze w wieku 22 lat, stwarza pretekst do sadystycznego seksu. Nie przekonuje mnie ta scena o chorobie; a może to jest wyrafinowana gra seksualna ?
Relacja między katem a ofiarą, problem obojętności Stanów Zjednoczonych, w tym lobby żydowskiego, wobec raportu Karskiego, wobec Holocaustu została opisana wiarygodnie w wieku książkach, i to przez ludzi, którzy lepiej rozumieją antysemityzm europejski, jak i pożogę wojenną, a Styron opiera się na autobiografii Hessa i publikacjach nielubianej przeze mnie Hannah Arendt, która przysłużyła się przede wszystkim mccarthysmowi. Cytaty nawet z Simone Weil nie uratują książki, gdy się nie wyczuwa, nie przyswaja specyfiki aury.
Co do tytułowego wyboru, to jest on tak wydumany, że aż niewiarygodny. Czy trzeba wymyślać sfiksowanego pijanego szwaba, by powiększać bezkresny ogrom ludzkich tragedii w Auschwitz-Birkenau ? Dla mnie pomysł wyimaginowanego wyboru alternatywnej śmierci dla własnych dzieci jest chory.

Tym, co jeszcze nie czytali książki, stanowczo odradzam





7. 30.12.2013; CANETTI, “Auto-da-fe”. LEKTURA SUPERCIĘŻKA; najwyższych lotów, tryskająca groteskowym i sarkastycznym humorem, lecz chwilami nużąca i „przeintelektualizowana”. Poświęciłem jej dużo czasu, gdyż w celu dokładnego zrozumienia wszystkich wątków przestudiowałem wiele opinii, artykułów i recenzji, w tym najcenniejszą, 281-no stronicową, dostepną w internecie, pt „End of Modernism: Elias Canetti’s Auto-da-fe” Willama Collinsa Donahue /2001 The University of North Carolina Press/. Przyznam szczerze, że jeszcze jej nie przetrawiłem, więc wnioski z niej przedstawię póżniej, gdyż, z założenia, moja „natychmiastowa” recenzja czekać nie może.
Lektura wszystkich innych to zbiór banalnych zachwytów, przywoływanie Kafki, a w jednym, jedynym przypadku Bruna Schulza. Nie zauważyłem natomiast nigdzie, choćby wzmianki, o BIBLIOTECE BORGESA, którą do rangi symbolu wyeksponował Umberto ECO w „Imieniu Róży”. Zdziwiłem się, tym bardziej, że Canetti, juz na str.67, wspomina wielkiego, niewidomego, bibliotekarza z Aleksandrii - ERATOSTENESA /3 w. pne/, który zauważywszy, w wieku 80 lat, postepującą utratę wzroku, uniemożliwiającą studiowanie papirusów, popelnił samobójstwo przez zagłodzenie się.
Nie znalazłem również towarzysza w skojarzeniu postaci naszego sinologa Kiena z Sylwestrem BONNARD, powołanym do życia przez Anatola FRANCE’a; a przecież to ciekawa alternatywa skutków zniszczenia spokoju samotnego bibliofila.
Przejdżmy juz do samej książki, tradycyjnie zaczynając od tytułu. Pomijam pierwotne tytuły omawiane szeroko w innych recenzjach skupiając się na porównaniu nazw z wydania niemieckiego z 1935 r i wydania angielskiego: niemieckie Die Blendung to dla mnie ZAŚLEPIENIE prowadzące do egotyzmu, alienacji, wyznaczenia sobie priorytetów i stworzenia wyimaginowanego swojego „małego światka Sammy Lee”. „Zaślepiony” jest Kien, rozmawiający z książkami i imitujący głosy chińskich filozofów w wyimaginowanych dysputach; „zaślepiony” jest Fischerle w dążności do zniwelowania swego kalectwa fizycznego mitem arcymistrzostwa w szachach; „zaślepiony” jest psychopata Pfaff, starający się przewagą fizyczną przykryć swoje kompleksy wynikające z ubogiej sfery umysłowej. Właściwie „zaślepieni” są wszyscy w swoich marzeniach: i Theresa /pieniądze, lecz również adorator/, i Niewidomy /wielość kochanek/, a nawet George Kien - karierowicz.
Całkowicie inaczej wygląda sprawa z ogólnie rozpowszechnionym tytułem Auto-da-fe. Dosłownie oznacza akt wiary /port./; w praktyce - ceremoniał procesu publicznego inkwizycji przeciw heretykowi i ogłoszenia wyroku; również - spalenie na stosie heretyka albo zabronionych książek. Określenie końcowej sceny podpalenia książek i samozagłady Kiena mianem auto-da-fe jest dla mnie nieprzekonywujące. Wydaje mnie się, że jest to chwyt marketingowy angielskiego wydawcy, wykorzystujący post factum palenie książek przez hitlerowców i modny po II w.św. passus z Heinego: „Gdzie książki palą tam w końcu ludzi palić będą”.
Nie przekonuje mnie również nota wydawcy na umieszczona na obwolucie okładki, że „błąd diagnostyczny znakomitego psychiatry, George’a Kiena przyspieszył straszny koniec, nieodwracalne, tytułowe auto-da-fe”.
Widocznie nie zrozumiałem, bo w ogóle nie wiem dlaczego tak postąpił.
Wolność pisarza, to i wolność czytelnika. Czy Kein musiał tak skończyć? A właściwie dlaczego tak skończył? Po wszystkich makabrycznych przejściach, dzięki bratu, wyszedł z dołka, odzyskał wszystko i mógłby w idealnym spokoju podjąć swoją ukochaną pracę. Ale tak postawione pytania domagają się zasadniczego: jak brak katastroficznego zakończenia książki wpłynąłby na jej wartość? Retoryczne pytanie? Może, ale wg mnie koniec nie ma zasadniczego znaczenia.
Książka składa sie z trzech części o bardzo istotnych tytułach: „A HEAD WITHOUT A WORLD” /”Głowa bez Świata”/ - o alienacji, o zamknięciu sie przed światem; „HEADLESS WORLD” /”Świat Bez Głowy”/ - o brutalności bezrozumnego świata oraz „THE WORLD IN THE HEAD” /”Świat w Głowie”/ - próba /skazana na niepowodzenie/ zrozumienia otaczającego świata.
Warstwa fabularna książki jest schematyczna i przewidywalna. Ze względu na swoją odmienność fizyczną, Kien jest prześladowany od wczesnego dzieciństwa. Jest typową ofiarą, skazaną na samotność i wyobcowanie. Szuka schronienia wśród książek i coraz bardziej oddala się od świata realnego. Staje się łatwym łupem dla służącej-żony, obwiesiów w knajpie, dla wybawcy z ich rąk - garbusa, a skończywszy na dozorcy. Przyjeżdża brat z Paryża wyciąga go z „dołka”, a on się unicestwia.
Druga warstwa to świat wyimaginowany, świat infantylnych wyobrażeń, snów i wydarzeń weń przeżywanych, świat Kafki, Schulza, Canettiego i nie tylko; świat wyjątkowej wrażliwości nabytej wskutek tragicznej historii „narodu wybranego”. I tę warstwę ubarwia specyficzny humor żydowski posługujący się sarkazmem i bawiący ukazywaniem absurdu. Wspominając o absurdzie weszliśmy w trzecią, najważniejszą warstwę - w krąg rozważan filozoficznych, które pozwalają na zaliczenie tej książki do nurtu abstrakcyjnego idealizmu. Lecz o tym kiedy indziej, gdy będę omawiał publikację wspomnianego wcześniej Donahue.
Polecając Auto-da-fe pozwolę sobie zakończyć cytatem /str.410-11/: „..education is in itself a cordon sanitaire for the individual against the mass in his own soul”


Saturday 23 November 2013

WOLA, NIEWOLA, DING AN SICH

WOLA, NIEWOLA, DING AN SICH
20.01.2012

UWAGA /23.11.2013/: Poniższy tekst to kronika zmagań dyletanta, z zawodu inżyniera /czyli mnie/ z mądrościami tego świata. Nie wstydzę się popełnienia przypuszczalnych błędów w moich rozważaniach, gdyż imponujący /mnie się wydaje/ upór i determinacja w chęci zrozumienia podstawowych pojęć filozoficznych, winny poniekąd je usprawiedliwiać.

WOLa, WOLeć, WOLność ten sam rdzeń, a znaczenia różne. Czy zawsze tak było?

Wg Kopalińskiego WOLA to, to samo, co na Śląsku - LGOTA, a na Ukrainie - SŁOBODA. W „Encyklopedji Ilustrowanej” Zygmunta GLOGERA, z 1903 r. /stoi u mnie na półce/ czytamy:

„Wyraz ten w staropolszczyżnie miał to samo znaczenie co WOLNOŚĆ. Stąd ziemię pustą, oddaną osadnikom z UWOLNIENIEM ich na pewną liczbę lat od wszelkich służb, powinności i czynszów dla dziedzica nazywano WOLĄ. Od nazwy dóbr, w których WOLA została założoną, otrzymała właściwą swą nazwę w formie przymiotnikowej..... Obecnie istnieje na przestrzeni Królestwa Kongresowego 301 wsi z nazwą WOLA, 257 z nazwą WÓLKA, 30 z nazwą WOLICA, oprócz tego jest 2 WOLNICE, 1 WOLCYNA, 1 WOLNA, 1 WOLEŃ i 10 wsi LGOTA, która miała niewątpliwie to samo znaczenie, a także jest jeszcze LGOCZANKA i LGÓW”.

Na etymologiczne pochodzenie WOLI od WOLNOŚCI wskazuje również jej przeciwieństwo NIEWOLA - drugi składnik tytułu tego wypracowania, oznaczająca ograniczenie WOLNOŚCI.

Wg Kopalińskiego z tej wolności, swobody wywodzi się i póżniejsze znaczenie WOLI definiowane jako:

„ZDOLNOŚĆ ŚWIADOMEGO I CELOWEGO PODEJMOWANIA DECYZJI I WYSIŁKÓW W CELU REALIZACJI PEWNYCH DZIAŁAŃ, POSTAW I ZACHOWAŃ, A POWSTRZYMANIA SIĘ OD INNYCH”
.
Niewątpliwie słuszne, jako że „zdolność podejmowania decyzji” jest przejawem WOLNOŚCI.

„Ego VOLO” to „ja chcę”, „VOLENS NOLENS” to „chcąc niechcąc”, a „VOLUNTAS” to „WOLA”. Dodajmy, że VOLUNTA DEI to WOLA BOŻA semantycznie wychodząca poza nasze rozważania /bo nie jest chęcią, lecz bardziej łaską bądż zrządzeniem/.

A więc „WOLA” to „CHCIEJSTWO”, co potwierdza język potoczny, w którym „CHCĘ” jest zamiennikiem „MOJĄ WOLĄ JEST”. W języku angielskim, w znacznym stopniu pokrywają się, oba wywodzące się od łac. VELLE - „ WILL” i „VOLITION”, którym po francusku odpowiada ”VOLONTE”, a od niego pochodzi „VOLONTIERE”, co doprowadza nas do polskiego WOLONTARIUSZA, czyli ochotnika z WŁASNEJ WOLI, czyli „WILLINGLY”. Przypomnijmy też, że w języku włoskim mamy „VOLERE E PATERE” czyli „CHCIEĆ TO MÓC”, a po łacinie „ VELENTI NIHIL DIFICILE” /”dla chcącego, nic trudnego”/.

23.01.2012. Nie mogąc spokojnie spać z braku ukontentowania powyższym, rozszerzyłem tytuł o tajemnicze Ding.... i postanowiłem temat kontynuować, choć miotają mną obawy czy podołam, gdyż czekający mnie pesymista Schopenhauer, jego pojmowanie ŚWIATA jako WOLI jak również konieczność zmierzenia się z DING AN SICH /tzw „rzeczą samą w sobie”/ w pierwotnym pojęciu kantowskim, jak i modyfikacji schopenhauerowskiej może okazać się ponad moje siły /czytaj: intelektualne możliwości/. Nim jednak przejdę do meritum, parę uwag o woli, a właściwie o roli woli.

Już św. Augustyn, który, jak wiemy, twierdził, że do prawdziwej wiary są zdolni tylko nieliczni ludzie obdarzeni rozumem, sformułował również uzupełniający aksjomat, iż „człowiek nie może wierzyć, jeśli nie ma ku temu WOLI”. Ojciec Józef Maria Bocheński /1902-1995/ uważał, że „akt WOLI nadaje wierze sens” oraz że „kluczowe słowo CHCĘ” usuwa wszelkie ewentualne wątpliwości w wierze. Ciekawe stwierdzenie znalazłem u siostry Małgorzaty Borkowskiej: „Wiara... jest jedną z możliwych postaw mego rozumu”, a więc zależna jest od wyboru tzn od własnej WOLI. Wszystkie powyższe wypowiedzi dotyczą więc WOLI WIARY.

Arthur SCHOPENHAUER /1788-1860/ zaczął od stwierdzenia, że „WOLA jest kluczem do ROZUMU”. Jego teza, że bez WOLI świat nie istniał /”przed nami nic nie było”/ jest uważana za klasyczny wyraz pesymizmu. Akceptowal pogląd Kanta, że świat zjawisk jest światem idei, lecz zamiast zgody z Kantem, że Ding an sich pozostaje bezczynnie poza doświadczeniem, on identyfikował je z WOLĄ.

Ale wymawiając z angielska „dżadża”, tzn no i się narobiło! Ostatnie zdanie wymaga przredłożenia memu czytelnikowi kursu podstawowych pojęć filozoficznych. A że wszystko zaczyna się od BYTU zastanówmy się, co to jest. Wg „ONTOLOGII” Stróżewskiego:

„W języku polskim BYT ma conajmniej dwa znaczenia. Pierwsze, filozoficzne, odnosi się do jakiejkolwiek istniejącej rzeczy, szerzej: do jakiegokolwiek istniejącego czegoś. Drugie, potoczne, oznacza życie albo warunki życia”.

BYT w tym pierwszym, filozoficznym znaczeniu to „TO CO JEST”, wszystko co jest, JESTETSTWO. Tylko, że dalej nic nam się nie rozjaśniło, bo mamy kłopoty ze sprecyzowaniem znaczenia terminów „TO”, „CO” i „JEST”. Muszę podkreślić, aby, zrozumieć pojęcie BYTU, jak również innych pojęć filozoficznych /np fenomenu, o którym będzie za chwilę/ konieczne jest odcięcie się od zakorzenionych w sobie, dotychczasowych semantycznych skojarzeń z danym pojęciem. Już na pierwszej stronie tego wypracowania pokazaliśmy, że pierwotne znaczenie WOLI - WOLNOŚĆ, nic nie ma wspólnego z dzisiejszym.
Filozoficzne pojęcie BYTU jest pojęciem NAJOGÓLNIEJSZYM.

WSZYSTKO, CO JEST, JEST BYTEM I NIE ISTNIEJE NIC, CO NIE WCHODZIŁOBY W ZAKRES TEGO POJĘCIA

Zakres ten jest jednak ograniczony przez „JEST”; gdybyśmy przyjęli możliwość rzeczy nieistniejących /np jako tylko możliwych/, zakres BYTU nie byłby najogólniejszy. I tak nieustannie potykać się będziemy o brak precyzji w naszym wyrażaniu się, w naszym języku. Nie mamy zamiaru zgłębiać tajników nauki o BYCIE tj ONTOLOGII, lecz przyswoić sobie tylko niezbędne pojęcia, przeto poprzestańmy na jeszcze jednej uwadze, że pojęcie BYTU jest treściowo NIEOKREŚLONE i jest NIEDEFINIOWALNE. To ostatnie wynika z arystotelowskiej teorii definicji, wg której każda próba definicji BYTU skazana jest na przegranie, z powodu popełniania błędu idem per idem, co na „nasze” można przełożyć „masło maślane”, gdyż stosowane w definicji określniki same są BYTAMI. Tak więc mądrości te doprowadzają nas do podsumowania, że nie wiemy co to jest BYT, lecz nim jest wszystko. Dla naszych potrzeb wystarczy, że zbiór BYTÓW tworzy RZECZYWISTOŚĆ, a ta składa się z FENOMENÓW i NOUMENÓW. Nim do nich przejdę, dwie niezbędne uwagi. Pierwsza to, że rzeczywistość czyli realność w filozofii ma bardzo szerokie i różnorodne znaczenie, którego nie będę omawiał, by nie zagmatwać wywodu; druga - to, że przed naturalną skłonnością do powiększania zbioru BYTÓW, tj mnożenia BYTÓW przestrzega nas „BRZYTWA OCKHAMA”, wg której nie należy mnożyć BYTÓW ponad KONIECZNOŚĆ. /William OCKHAM, 1285-1348/.

Działanie „BRZYTWY” przedstawię na przykładzie ZIMNA, które ona unicestwia jako samodzielny „BYT”. Bo „BYTEM” jest CIEPŁO, a brak ciepła, de facto mniejsze ciepło potocznie nazywamy zimnem. Przecież powyżej zera absolutnego tj -273,15 stopni Celsjusza, mamy zawsze do czynienia z ciepłem. Podobnie wg niektórych teologów zbędny jest BYT - ZŁO, gdyż jest ono zaledwie niedostatkiem DOBRA.

Wracamy do naszej filozoficznej RZECZYWISTOŚCI, czyli FENOMENÓW i NOUMENÓW. W świecie ludzi „normalnych” - FENOMEN to osobliwość, zjawisko niezwykłe, wyjątkowe bądż nadzwyczajne. Dla filozofów - to zjawisko fizyczne lub psychiczne będące przedmiotem postrzegania, inaczej FAKT EMPIRYCZNY. Nauka o FENOMENACH to FEMONOLOGIA, lecz musimy pamiętać, że FILOZOF znaczy KOCHAJĄCY MĄDROŚĆ, szczególnie własną mądrość, i dlatego: wg KANTA to nauka o zjawiskach, wg HEGLA to nauka o fazach rozwoju świadomości /ducha/ od prostego poznania zmysłowych danych do wiedzy absolutnej, zaś wg HUSSERLA /jak i naszego INGARDENA/ to prąd filozoficzny postulujący odrzucenie pojęciowych spekulacji filozoficznych, „powrót do rzeczy” i tzw. wgląd w ich istotę.

NOUMEN zaś to rzecz lub czysta myśl nie związana ze zmysłową percepcją. To jest własnie nas interesujące „Ding an sich”, które ani w tłumaczeniu polskim jako „rzecz sama w sobie”, ani w angielskim jako „things in themselves” nie zbliża nas do zrozumienia tego pojęcia. Wytłumaczenie podamy za KANTEM:

„Niezależnie od świata doświadczenia istnieje świat „rzeczy samych w sobie” /Ding an sich/. Nie są one dostępne w poznaniu opartym na doświadczeniu, nie mogą więc być przedmiotami poznania ani dla zmysłow, ani dla intelektu. Do ich poznania pretenduje czysty ROZUM, nie jest jednak w stanie spełnić tego zadania i wikła się w PARALOGIZMY i ANTYNOMIE /paralogizm - błędne rozumowanie, błąd logiczny mimowolny i nieświadomy; antynomia - sprzeczność między dwoma twierdzeniami, z których każde wydaje się prawdziwe. - przyp. mój/. Założenie istnienia „rzeczy samych w sobie” /Ding an sich/ jest jednak konieczne; bez nich nie dałoby się wyjaśnić pochodzenia wrażeń zmysłowych, niemożliwe byłoby także uzasadnienie postulatów praktycznego rozumu, w tym istnienia Boga i nieśmiertelności duszy ludzkiej...”.

Tak więc „Ding an sich” to realna, lecz niepoznawalna rzeczywistość, zewnętrzna wobec ludzkiej świadomości, niedostępna dla ludzkiego umysłu. To co możemy poznać to FENOMENY. Pozorne poznanie możliwe jest dlatego, że umysł ludzki narzuca niepoznawalnym „Ding an sich” /„rzeczom samym w sobie”/ APRIORYCZNE /pochodzące z samego umysłu/ formy i kategorie.

I teraz możemy już wrócić do Schopenhauera, który kantowskie Ding an sich przenicował na swoje, utożsamiając je z WOLĄ, a o niej mówimy w tym wypracowaniu. Aby wyjaśnić schopenhauerowską koncepcję WOLI posłużę się wywodem mego mistrza KOŁAKOWSKIEGO: /z moimi podkreśleniami/:

/Schopenhauer/ „był autorem ogromnie długiego dzieła pod niepokojącym tytułem „Świat jako wola i wyobrażenie”. Tytuł jest niepokojący..... /bo/ wyrażenie „świat jako wola” wydaje nam się... dziwne. Świat jako przedmiot naszej woli - wiemy w przybliżeniu, co to znaczyć może. Podobnie wyrażenie „świat jako dzieło boskiej woli” jest tradycyjne i nikogo nie trwoży. Ale „świat jako wola” cóż to znaczy? Słowo „WOLA” wedle naszych nawyków myślowych nie odnosi się wszakże do jakiegoś samodzielnego bytu, ale oznacza własność czy czynność czyjąś, jakiegoś podmiotu - ludzkiego czy boskiego, ponadto gdy mówimy „to jest moja wola” albo „taka jest wola boska”, zakładamy, że jest w WOLI jakaś intencja, jakiś zamiar”. ...... /Schop/ ...”chce, byśmy uwierzyli, że świat naprawdę jest WOLĄ: nie wolą boską czy ludzką, nie wolą czyjąś, nie czymś, co zawiera intencję, jakiś kierunek czy zamysł. Byt jest wolą ślepą, bezcelową, do niczego niedążącą, niczego niepragnącą, po prostu wolą jako anonimową, ale wszechmocną siłą, od której wszystko w świecie zależy, a która sama nie zależy od niczego i od nikogo, po prostu jest. Prawda ta, zdaniem Schopenhauera, jest całkiem oczywista.... chociaż dziwić się należy, iż nikt przed nim na tę prawdę nie wpadł”.

Utożsamianie Ding an sich, czyli świata niezawisłego od naszych wyobrażeń z niedającą się poznać, niczyją, bezcelową WOLĄ, nazywa Kołakowski grozą metafizyczną, a cały wywód Schopenhauera podsumowywuje pytaniami:

„...Czy możemy naprawdę zrozumieć, czym jest owa WOLA, WOLA niczyja, niczego niezamierzająca osiągnąć, chociaż wszystkim bez celu rządzi i żadnym rozumem się nie powoduje? I jakie to doświadczenia miałyby nas skłonić do wiary w tę WOLĘ próżną a przemożną, i jakże to się stało, że chociaż wtajemnicza nas w tę WOLĘ każdodzienne doświadczenie, to jednak nikomu wcześniej nie udało się do tej prawdy dotrzeć? I dlaczego właściwie, wbrew zwykłemu znaczeniu słów, mamy zwać WOLĄ tę energię żródłową bytu?”

I tak daliśmy przykład, jak „ci kochający wiedzę” tzn filozofowie, uprawiając „sztukę dla sztuki” potrafią wszystko zagmatwać, poplątać i postraszyć; nawet bezwolną zniewoloną WOLĘ.
30.01.2012. Przeczytałem uważnie powyższe i doszedłem do wniosku, że cierpliwemu memu czytelnikowi należy się krótkie resume wywodu filozoficznego:


Otaczające nas byty /a nimi jest wszystko/ tworzą rzeczywistość, którą poznajemy zmysłami. To co poznajemy zmysłami nazywamy fenomenami. To czego nie możemy poznać zmysłami, staramy się poznać /bezskutecznie/ za pomocą /kantowskiego/ „praktycznego rozumu” i nazywamy noumenami - „przedmiotami myślnymi”, „rzeczami wyobrażonymi” bądż „Ding an sich”. Jak widzimy przypisanie „rzeczom wyobrażonym” polskiego tłumaczenia „Ding an sich” - „rzeczy samej w sobie” czy angielskiego „things in themselves” jest idiotyczne i gmatwa wywód. Jako przedstawicieli noumenów /Ding an sich/ wymienię Boga, „życie pozagrobowe”, nieśmiertelność, intuicję, abstrakcyjne myślenie /np w matematyce/, jak również wszystkie uczucia, w tym szczególnie lęki i niepokoje. Schopenhauer postawił problem na głowie nazywając to co nierozponawalne /Bóg,... lęki, etc/ czyli nasze Ding an sich, niezależną, wszechmocną, niczyją WOLĄ, której jesteśmy niewolnikami. Skrajny pesymizm. To tyle.

Thursday 21 November 2013

Hans Urs von Balthasar

Hans Urs von BALTHASAR /1905 – 88/
20.03.2012

Od dawna o nim słyszałem - przede wszystkim czytając książki mego guru tj ks. Józefa TISCHNERA, który odwoływał się często m.in. do jego „Teologii dramatu”, - wiadomości zbierałem - m.in. o jego duchowym związku z mistyczką Adrienne von Speyr /1902-1967/ czy też jego biografii napisanej przez ks. Eligiusza Piotrowskiego, no i, oczywiście o wydaniu przez krakowski WAM trzech tomów „TEOLOGIKI” /”Theologik”/, składającej się z „Prawdy świata”, „Prawdy Boga” oraz „Ducha Prawdy”, stanowiącej ostatnią część 16-sto tomowej trylogii, której pierwsza to siedmiotomowa „CHWAŁA” /”Herrlichkeit”/, a druga - pięciotomowa „TEODRAMATYKA” /”Theodramatik”/, - notowałem skrzętnie anegdoty - jak ta o miganiu się von Balthasara od nominacji kardynalskiej, które miałoby doprowadzić go do zejścia /26.05.1988/, by uniemożliwić wręczenie kapelusza kardynalskiego przez JP II zaplanowane na 28 bm, - ciekawość swoją systematycznie pobudzałem, aż wreszcie, po otrzymaniu przesyłki od K.K, zawierającej dwa tomy „Pism Wybranych” /Wyd. WAM 2006/ przystąpiłem do czytania i się srodze rozczarowałem, o czym będzie poniżej.

Pozwolę sobie nadmienić, że powyższe zdanie było etiudą doskonalenia mojej stylistyki, przeto proszę o ponowne jego przeczytanie. Kto chce może jeszcze raz je przeczytać mając na uwadze, że to jedyny owoc mojej tygodniowej intensywnej pracy.

A więcej było, tylko, że się zmyło tzn, że jednym kliknięciem unicestwiłem cztery strony mego dzieła, bo przeogromne przerażenie mnie ogarnęło, że bezwiednie naśladuję mistrza słowotoku, naszego imć Balthasara, który niewiele mając do przekazania napisał 85 opasłych książek, tysiące artykułów oraz 60 „dyktatów” inspirowanych widzeniami Adrienne. A, że w założeniu moja pisanina ma służyć poszerzaniu wiedzy w sposób nader przyjemny, nadto skojarzeniowy, a czasem i anegdotyczny, to dzisiaj, tj 26 bm, usłyszawszy podczas drzemki głos „stamtąd”: „Wojciechu i Sabo ! Nie idż tą drogą”, do polecenia się zastosowałem, dotychczasowy tekst zlikwidowałem i do „lekkiego” pisania niniejszym przystępuję.

Pierwsze skojarzenie wywołuje samo nazwisko. Jest jednym z tych, które wskutek brzmienia /czego przykładem niewątpliwie pozostaje toast „Jan Sebastian Bach”/ bądż skojarzeń /np Fałat, Gomółka-Gomułka czy Ziobro-Żebro/ przyswajane są łatwo przez nasze zmysły. A do tego jeszcze VON plus tajemnicze imię URS /a URSUS to niedżwiedż/. Omawiane nazwisko kojarzy mnie się /poza Trzema Królami - Kasper, Melchior, Baltazar/ z Ucztą Baltazara. No i właśnie w ramach misji edukacyjnej /”miłej, łatwej i przyjemnej”/ zapytajmy co oznaczają słowa MANE TEKEL FARES ? Każdy je słyszał, lecz kto pamięta czemuż to, ach, czemuż są zapowiedzią klęski, nieszczęścia ? Otóż wg Biblii /Daniel,5,1-31/ Baltazar, ostatni król Babilonii, syn Nabuchodonozora, wydał bałwochwalczą ucztę podczas której używano naczyń skradzionych ze świątyni jerozolimskiej; w trakcie uczty, na oświetlonej ścianie ukazała się ręka ludzka, pisząca Mane, thekel, fares, które przełożył /z aramejskiego/ i znaczenie wytłumaczył wezwany prorok Daniel: „Policzono, zważono, rozdzielono. Policzył Bóg królestwo twoje i kres mu położył. Zważony jesteś i znaleziono za lekkim. Rozdzielono królestwo twoje i dano je Medom i Persom”. Tejże nocy zabito Baltazara, a tron przejęli Medowie. Dodajmy, iż najsłynniejszy obraz zainspirowany tym wydarzeniem namalował Tintoretto, a kompozycję w formie oratorium stworzył Haendel.

Teraz, kiedy nazwisko zapadło już nam w pamięć, to możemy omówić curriculum vitae. Urodził się 5.08.1905 r., w szwajcarskiej Lucernie, jako syn nauczycielki i architekta. Jako czterolatek rozpoczął naukę gry na fortepianie, a po pierwszych fascynacjach Schubertem i Czajkowskim przyszedł okres przedzierania się przez „gąszcz” muzyki Straussa, Mahlera, Mendelssona i Schónberga /umlaut/, by dotrzeć wreszcie do muzyki Bacha i Mozarta, których zwał „wiecznymi gwiazdami”. Gwoli ścisłości odnotujmy też trwały jego zachwyt Haydnem. Najważniejszą jednak była dla niego muzyka MOZARTA, której pozostał wierny do śmierci. Muszę tu pozwolić sobie na dygresję, iż do grona wielkich mędrców, których urzekło piękno dzieł MOZARTA należy RATZINGER, który w 1985 r. zorganizował w Bazylice św. Piotra wykonanie Mszy koronacyjnej C-dur Mozarta przez Orkiestrę Filharmoników Berlińskich pod batutą Herberta von Karajana, i który pisał:

„Muzyka Mozarta wnikała w nas gdzieś od samych korzeni i wciąż do głębi mnie porusza, bo jest tak olśniewająca, a zarazem tak głęboka. ......słychać w niej cały tragizm ludzkiego bytu”.

Co do samego von Balthasara, to dziękując za przyznanie mu Nagrody im Wolfganga Amadeusza Mozarta w roku 1987, wyznał:

„Jak drogimi nie pozostaliby dla mnie w dojrzałych latach Bach i Szubert, to Mozart był niewzruszoną Gwiazdą Polarną, wokół której krążyli dwaj pozostali /Wielka i Mała Niedżwiedzica/”

. Dodajmy jeszcze, że z miłości do muzyki Mozarta zrodziła się znajomość z Karlem BARTH-em /1886-1968/, wielkim szwajcarskim protestanckim teologiem, który jest autorem m.in. sławnego zdania:

„Nie jestem zupełnie pewien, czy aniołowie, kiedy chwalą Boga, grają akurat Bacha - jestem za to pewien, że kiedy są sami, grają Mozarta, a miły Bóg przysłuchuje się im wówczas szczególnie chętnie”.

Przypomnijmy jeszcze, że reżyserem słynnego filmu o Mozart-cie pt „Amadeus” byl Milos Forman, a główną rolę grał F. Murray Abraham /3 Oscary w 1984 r/.

Fascynacja Mozartem warta jest zauważenia, gdyż znajdujemy jej oddżwięk w licznych tekstach von Balthasara, jednakże moje odchodzenie od narzuconej sobie dyscypliny trzymania się głównego wątku, może doprowadzić do „wylewności” i przez to „obfitości” przewyższającej twórczość bohatera niniejszego eseju, a ta właśnie nadmierna elokwencja jest istotnym elementem mojej krytyki.

Wracamy więc do curriculum vitae. Studiował filologię w Wiedniu i Berlinie, a w 1928 r., w wieku 23 lat, obronił doktorat. Tytuł jego pracy doktorskiej „Historia problemu eschatologicznego w nowożytnej literaturze niemieckiej” /eschatologiczny znaczy pośmiertny/ wskazuje na zainteresowania bliskie teologii, a tytuł wersji poszerzonej „Apokalipsa niemieckiej duszy” zawiera aż dwa wyrazy o ściśle religijnych konotacjach. /Przypomnijmy, że apokalipsa to OBJAWIENIE, to wizja eschatologicznego końca świata, patrz m.in. Apokalipsa św. Jana. Podkreślone słowo jest kluczem do całej twórczości von Balthasara, lecz o tym póżniej. Oj, gaduła, gaduła z tego Wojciecha/.

Nie dziwi więc specjalnie wstąpienie jego do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w roku następnym i intensywne dalsze kształcenie pod wpływem poznanych tam Ericha Przywary /1889-1972/ i Henri de Lubaca /1896-1991/. Ci dwaj wielcy jezuiccy myśliciele zasługują na szczegółowe omówienie, lecz tu tylko sygnalizuję ich „ważność” dla teologii XX wieku. Święcenia kapłańskie otrzymał von Balthasar w 1936, a w 1940 został duszpasterzem akademickim w Bazylei, gdzie poznał o trzy lata starszą mistyczkę Adrienne von Speyr /1902-67/, z zawodu lekarkę, protestantkę, która wprawdzie przeszła na katolicyzm, lecz /na mój niewyrafinowany, chłopski rozum/ po to, by naszego Hansa „owinąć sobie wokół palca”.

Przeglądając niniejszy tekst dostrzegłem potrzebę umieszczenia w tym miejscu ostrzeżenia przed dalszym czytaniem moich „bezeceństw”, tych czytelników, którzy bezkrytycznie ufają aktualnemu dyktatowi Watykanu i nie chcą, bądż nie są w stanie zauważyć, zmienności „aury” przez kolejnych papieży roztaczanej, wskutek czego słusznośc przysłowia „łaska pańska na pstrym koniu jeżdzi” potwiedzają losy np de Lubaca, von Balthasara, Rahnera, Newmana czy też ojca Pio.

„Dziś przeklęte, jutro święte” to powtarzająca się dewiza Watykanu. Ale nie moja. I dlatego też nie zgodzimy się w ocenie „genialnego” von Balthasara.

Natomiast pewne jest, że von Balthasar uwierzył w Adrienne „widzenia” i zaczął je spisywać, co dało łącznie 60 dyktatów. Pewne jest również, że ulegając jej naleganiom założył w 1943 r. Wspólnotę Świętego Jana, której jezuici nie chcieli wziąć pod swoje skrzydła i co stało się główną przyczyną porzucenia Zakonu w 1950 r. Stworzył własne wydawnictwo - Johannnes Verlag, by w samozadowoleniu wydawać swoją i Adrienne twórczość. Podkreślmy, że nie był zaproszony na Sobór Watykański II, a nazwiska jego próżno szukać w almanachach czy Websterze. Doszedłem do wniosku, że został w dużym stopniu wypromowany przez JP II i Tischnera, a dlaczego - to spróbuję zaraz wyjaśnić, ino przedtem mała dygresja.

Nie bez powodu popularne jest przysłowie „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”, które szczególnie dotyczy prób podważania autorytetu i nieomylności Kościoła przez „prywatne objawienia” bab, często niezaspokojonych seksualnie, nawiedzanych bądż przez „oblubieńca” Jezusa bądż matkę Jego - Marię. I tak, obok omawianej Adrienne, wspomnę kłopoty z Faustyną, mateczką Kozłowską czy przeoryszą z Loudun, sparafrazowaną przez Iwaszkiewicza na „Matkę Joannę od Aniołów” z kresowego Ludynia, a sfilmowaną przez Kawalerowicza w 1961 r z Winnicką I Voitem w rolach głównych. W każdym z powyższych przypadków „nawiedzoną” wspomagał cwany klecha, który nadawał mistycznym widzeniom spójny kształt, łatwiejszy do propagowania. Historia w Loudun skończyła się spaleniem na stosie, a sprawa mateczki Kozłowskiej - ekskomuniką.

O tej ostatniej przypomnę parę faktów. Była klaryska, Feliksa Kozłowska /1862-1921/ założyła w 1893 r., w Płocku, tajny Zakon Nieustającej Adoracji Najświętszej Marii Panny, znany pózniej pod nazwą mariawitów. Zainteresowanie widzeniami mateczki Feliksy wkrótce zmieniło się w skandal, gdy zakon wybrał własnego biskupa. Ekskomunikowany zakon rozpadł się na Starokatolicki Kościól Mariawitów z siedzibą w Płocku oraz wyznający bardziej rygorystyczne reguły Katolicki Kościół Mariawitów w Felicjanowie. /Oba funkcjonują do dziś/. W setną rocznicę ekskomuniki /5.04.2006/, na sympozjum ekumenicznym, katolicki biskup Bronisław Dembowski podkreślił, że Kościół zawsze był bardzo ostrożny w przyjmowaniu objawień prywatnych, o czym świadczą choćby losy „Dzienniczka” św. Faustyny, a dr Sławomir /nomen-omen/ Gołębiowski zwrócił uwagę, że przyczyną niechęci ówczesnego duchowieństwa rzymskokatolickiego do mariawitów był fakt, iż nie pobierali oni opłat za posługi religijne. Ślub kościelny kosztował wówczas 100 rubli, a wystawny nawet 1000 rubli /dla porównania robotnik zarabiał 20-30 rubli miesięcznie/. Księża rzymskokatoliccy słusznie obawiali się więc, że wskutek konkurencji utracą zarobki; przeto aby wzniecić „gniew ludu” oskarżyli mariawitów /tj stricte jedyny kościół o zabarwieniu narodowym/ o kolaborację z caratem, co wystarczyło polskiemu motłochowi do zbrojnych akcji m.in. w Lesznie pod Warszawą, gdzie w ataku gawiedzi na kościół mariawicki zginęło 12 osób. Podkreślmy, że nawet wspomniane, darmowe posługi religijne świadczone przez mariawitów nie zachwiały ślepym posłuszeństwem „ludu” wobec Kościoła. Co do Faustyny, to zadziałał tu geniusz Wojtyły, który doprowadził do wyniesienia nawiedzanej „na ołtarze”, ucinając tym samym trwający kult nieformalny.

Nim wyjaśnię „genialność” Wojtyły przypomnę, że to również właśnie on spowodował powrót Balthasara do łask Kościoła /siedemnaście lat po śmierci Adrienne/ przyznając mu w 1984 r. Międzynarodową Nagrodę im. Pawła VI za całokształt pracy teologicznej, a w roku następnym zlecając nawet zorganizowanie sympozjum w Rzymie na temat kontrowersyjnej /delikatnie mówiąc/ Adrienne, aż po powołanie go do kolegium kardynalskiego w roku 1988.

Nie miejsce tu szeroko rozwodzić się nad talentami Karola Wojtyły, przeto wspomnimy tylko o wielce mądrym stosunku jego do KULTÓW. Po co z kultami walczyć ? Przecież lepiej wykorzystać je dla swoich potrzeb. Tradycja chrześcijaństwa w tej materii jest szeroka: od przejęcia i reinterpretacji judaizmu, poprzez adaptację platonizmu, w tym przejęcie filozofii Plotyna przez św. Augustyna, po chociażby ustanowienie CHRISTMAS, w dniu święta boga słońca MITRY. /Umyślnie napisałem CHRISTMAS, bo polska nazwa - Boże Narodzenie jest idiotyzmem i oksymoronem wołającym o pomstę do nieba, jako, że BÓG jest wieczny i POZACZASOWY, więc nie może „się rodzić” Uzupełniam dla jasności, że CHRISTMAS znaczy Święto Mesjasza, Święto Chrystusa, a nie „narodziny Boga” !!! A skoro się rozgadałem, to przypomnę rzecz gdzieindziej szczegółowo omawianą, że „CHRZEST”, wbrew przekonaniom większości kato-Polaków, nie ma absolutnie nic wspólnego z CHRZEŚCIJAŃSTWEM, które jest tożsame - tak semantycznie jak i etymologicznie - z CHRYSTIANIZMEM/.

Już cesarz Konstantyn był świadom znaczenia kultów i zwalczane dotychczas chrześcijaństwo ustanowił religią państwową /tak formalnie to było dużo póżniej, lecz dla naszego wywodu wystarcza wersja potoczna/. Aby jednak trafić do serc i móżdżków gawiedzi trzeba im podmiot kultu przybliżyć. Pierwsze próby polegające na PERSONIFIKACJI Boga nie przyniosły oczekiwanych efektów: w trzech najważniejszych religiach monoteistycznych tj judaizmie, chrześcijaństwie i islamie, mimo UOSOBIENIA BOGA, pozostał ON niewyobrażalny, a przez to tak daleki, tak odległy, że OBCY.

Mało tego personifikacja wyrwała się spod kontroli i doprowadziła do oddolnej kreacji wizerunku Boga jako starca z brodą, w nocnej białej koszuli, co przypomina nam m.in. Jean Effel w swojej rysunkowej opowieści pt „Stworzenie Świata”. Przeto przerażony Kościół zmienił definicję OSOBY /o tym piszę gdzieindziej/ dla potrzeb filozoficzno-teologicznych, a z drugiej strony pozornie zaakceptował wyobrażenia wynikłe z „pobożności ludowej”, by tym ludem rządzić i manipulować. Problem lokalnych ludowych wierzeń najlepiej znają misjonarze, którzy ze swoich kompromisowych rozwiązań często i gęsto tłumaczą się w Watykanie. Dodajmy, że swoisty przykład kompromisu stanowi reprezentowany przez tybetańskiego Dalaj Lamę odłam budddyzmu - lamaizm, w którym bazę stanowią wierzenia animistyczne, doktrynę buddyzm, a uatrakcyjniające ozdoby - elementy hinduizmu.

Zreasumujmy: Bóg jest obcy, Bóg dla ludu jest tylko straszakiem, co potwierdzają liczne powiedzenia i przysłowia, które podobno są mądrością narodu. /„Kara Boska”, „ Bój się Boga” etc/. Dla prósb skierowanych do Niego potrzebny jest pośrednik. Kościół ustanowił /jako dogmat/ Chrystusa jedynym pośrednikiem, lecz lud to odrzucił. O Jezusie-Chrystusie pamiętamy tylko i wyłącznie w dwóch momentach wzbudzających litość i współczucie: gdy leży „nagusieńki” w „stajence” oraz gdy niesie „krzyż na Golgotę”.

Do modlitewnych próśb potrzebna jest nasza ORĘDOWNICZKA, symbol macierzyństwa, Matka Boska, przedstawiana najczęściej z „dzieciątkiem” na ręku tzn stricte z okresu poprzedzającego chrześcijaństwo /prawidłowo - chrystianizm/, którego powstanie wiążemy z nauczaniem, trwającym prawdopodobnie rok, prowadzonym przez dorosłego Jezusa, „po trzydziestce”. /I znów ta „niesamowita polszczyzna”; niesamowita, bo Najświętsza Niepokalana Maria Panna urodziła, z natchnienia Ducha Świętego, Jezusa, w którego został inkorporowany /wcielony/ ukochany, jedyny SYN BOŻY - LOGOS /SŁOWO BOŻE/, zgodnie z powiedzeniem „a SŁOWO CIAŁEM się stało”, a nie BOGA, przeto przymiotnik „BOSKA” jest idiotyzmem, no bo BÓG W TRÓJCY JEDYNY ISTNIAŁ ZAWSZE, więc nie mógł być „urodzony”/.

O potrzebie kultu Marii, jak i innych świętych, MĄDRY - JP II wiedział i na wołanie ciemnego ludu odpowiedział, rozbudowując kult Marii jakościowo i ilościowo oraz serwując świętego każdemu potrzebującemu. I tak, tylko w Polsce czcimy i modlimy się do /nomen-omen/ Matki Boskiej: Częstochowskiej, Ostrobramskiej, Ludżmierskiej, Kalwaryjskiej, jak również Gromnicznej /2.02/, Jagodnej /2.07/, Jasnogórskiej /26.08/, Roztwornej /25.03/, Siewnej /8.09/, Szkaplerznej /16.07/, Śnieżnej /5.08/, Zielnej /15.08/ i wielu innych. Uczestniczymy w roratach /wczesna msza poranna ku czci NMP/ i odmawiamy różaniec /sznur paciorków, na których odliczamy odmawiane modlitwy; głównie „zdrowaśki” - 150 razy !!!/. Podobnie postąpił z idolatrią NMP w Ameryce Śr. i Płd., a dla ogółu „wiernych” /w cudzysłowie, bo wiarą nie przystoi tego nazwać/ wypromował trzecią tajemnicę fatimską jako przepowiednię uratowania mu życia przez NMP w próbie zamachu przeprowadzonego przez Agcę. Dużo pychy, że Pani Fatimska akurat o Wojtyle pastuszkom mówiła. Nie szkodzi, motłoch to kupi.

Co do świętych to jeszcze w 1969 r Paweł VI skreślił dwustu świętych; stu siedemdziesięciu jako o znaczeniu lokalnym, a trzydziestu jako legendarnych tj nigdy nie istniejących. Wśród tych trzydziestu znależli się św. Mikołaj, sw. Jerzy, św. Barbara, św. Krzysztof oraz św. Katarzyna z Aleksandrii /której ukradzionym pierwowzorem była HYPATIA - p. esej pod tym tytułem/. JP II wyszedł naprzeciw woli ludu, objechał cały świat i zdobył miłość ofiarowując każdej lokalnej społeczności ŚWIĘTEGO. To zgodne z metodą popularyzowania np sportowców: zwycięstwo Kanadyjczyka nikogo nie interesuje, natomiast regionalizacja do „naszego” ze Scarborough czyni go idolem. Czyż nie jest to przesłanka o OBCOŚCI odległego Boga ? Dodajmy do tego Marię - Królową Polski i mamy postulat Dostojewskiego, że każdy naród potrzebuje własnego Boga.

Teraz już czas na próbę wyjaśnienia dlaczego JP II przywrócił do łask von Balthasara. Po pierwsze: minęło 17 lat od śmierci Adrienne, jej „widzenia” poszły w zapomnienie; po drugie: Balthasar był zaślepionym tomistą w większym stopniu niż Akwinata i Wojtyła razem do kupy wzięci; po trzecie: głosił on nie tylko apokastazę /powrót wszechrzeczy do Boga/, lecz również myśl św. Pawła wyrażoną w liście do Tymoteusza /1 Tm 2,3-4/: „Bóg, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni”, i po czwarte przewyższył w obfitości Balzaca, przeto można z jego pisaniny wybierać wedle potrzeb. I tu tkwi sedno prawdy. Papież nie może wielu rzeczy sam powiedzieć: on cytuje lub mówią jego ludzie /vide dokument przewodniczącego Kongregacji Wiary Ratzingera pt Dominus Jesus/. I tak, za nadzieję powszechnego zbawienia ostre cięgi od ultrakonserwatywnych katolików zbierał Balthasar, a za ogłoszenie „pełnego zbawienia tylko dla katolików” - Ratzinger /od progresistów/.

Pozwolę sobie na malutką dygresyjkę na temat unikania wypowiedzi we własnym imieniu. Pierwsza metoda to powoływanie się na jakiś domniemywany autorytet: „Profesor Chimney /Smith, Kundelburry/ napisał /powiedział, udowodnił etc/ że....”. Tak postąpił kochany przez Polaków Norman Davies, który w historii Polski pt „Boże Igrzysko” /czytaj: pośmiewisko/ wydrukował parędziesiąt inwektyw pod adresem Polski i Polaków w formie cytatów. /Tak też postępował początkowo Platon, przypisując swoje myśli, cieszącemu się niezachwianym autorytetem - Sokratesowi/. Druga - to posługiwanie się heideggerowskim „SIĘ”: „mówi się, że...”, „ale się narobiło..”.

Przejdę teraz do paru przykładów, od których włosy mnie dęba stanęły. Najpierw pean ku czci Tomasza z Akwinu: „który swoją teorią bytu stworzył pomost między filozofią i teologią, pozostający dziełem niedościgłym... Bez horyzontu, który został zarysowany przez niego.. nie da się w ogóle w sposób odpowiedzialny uprawiać teologii i głosić Ewangelii”. A ja do dziś jestem przekonany, że Akwinata wespół-zespół z Kartezjuszem byli twórcami „Y” tj rozdroża arystotelesowskiej autostrady /a więc przeciwienstwa pomostu – więzi/. Co do drugiego zdania, to rozumiem, że do XIII wieku głoszenie Ewangelii prowadzone było w sposób nieodpowiedzialny. /Porównaj HYMN POLSKI, z którego płynie wniosek, że Polacy, przed Napoleonem, nie potrafili zwyciężać/

Pogląd o wyższości wiary nad rozumem znajdujemy m.in. w stwierdzeniu: „...rozum oświecony wiarą potrafi rozpoznawać rzeczy świata naturalnego, których rozum pozbawiony tego światła, a poprzez grzech nawet z niego ograbiony, sam w sobie osłabiony i zaciemniony, z pewnością nie dostrzeże lub rozpozna w zniekształcony sposób”. A co z myślą tomisty JP II, że wiara i rozum to dwa „skrzydła” wzajemnie się uzupełniające ? A co z myślą ludzką w okresie przedchrześcijańskim bądż na terenach „nieskażonych” wiedzą o Chrystusie?

Augustynowską adaptację /a ściśle: plagiat/ filozofii Plotyna do potrzeb chrześcijaństwa autor kwituje pięknym zdaniem:
„Miłość, która Plotyna kieruje w stronę nieskończonego piękna „Jedni” i umożliwia mu jej poznanie, u chrześcijańskiego myśliciela Augustyna nosi nazwę miłości do Boga Trójjedynego. Tym samym erosem karmią się w nim filozofia i teologia”.

No comments.

Im dalej tym lepiej: „Filozofia nowożytna to rodzaj produktu rozpadu... teologicznych treści”; „Żadnego z wielkich idealistycznych filozofów i poetów nie można sobie nawet w najmniejszym stopniu wyobrazić bez chrześcijaństwa”; U HEGLA „sekularyzacja przyjmuje formę prawie wampiryczną: z witalnych żył chrześcijaństwa wysysa krew, aby przetoczyć ją do innych organizmów”.

„Choroba” rozwija się jak u Macierewicza: „Nietzsche, syn pastora, aby namalować swojego proroka Zaratustrę, zapożycza paletę przede wszystkim z Biblii, podobnie jak Holderlin ozdobił swojego zbawiciela Empodoklesa wszystkimi insygniami chrześcijańskiego Mesjasza”. Postuluje też naprawę filozofii: „należy... uwalniać... filozofię nowożytną od negacji i wskazywać jej właściwe miejsce w wiedzy chrześcijańskiej..”.
Balthasar przeciwstawia „historycznosć Objawienia biblijnego i niehistoryczność myśli greckiej”.

Zakończmy uwagą tłumacza Marka Urbana:
„Chrześcijaństwo jest dla von Balthasara jedynym możliwym przypieczętowaniem humanizmu. Tylko w nim bowiem dzięki podporządkowaniu się prawom Objawienia natura jako taka może się sama objawić. Poza Chrystusem każdy humanizm pozostaje niejako w swojej początkowej, niespełnionej formie. Tylko w Nim bowiem można w pełni zrozumieć, kim jest czlowiek, będący w przeciwieństwie do innych istot naturą dwoistą, czyli duchem w ciele”.

Wystarczy, cierpliwość moja się wyczerpała, lecz teraz doskonale rozumiem dlaczego tego pana nie mogłem znależć w almanachach /polskim, angielskim, amerykańskim/ ani w encyklopediach Webstera czy Funka.









Wednesday 20 November 2013

PANENTEIZM

Marzec, kwiecień 2013
PANENTEIZM

Czytając wspomnienie ks. Hellera o abp Życińskim /druga rocznica śmierci/ dowiedziałem się, że obaj skłaniali się ku panenteizmowi, a że zawsze miałem ich obu w dużym poważaniu, to już po wstępnym skumaniu „co to jest?”, wartko stałem się panenteistą tyż /opuszczając eo ipso panteistyczną szkołę greckich stoików, Giordana Bruna jak i Barucha Spinozę/.

Panenteizm to pogląd religijno-filozoficzny wg którego WSZECHŚWIAT jest częścią BOGA, tzn., że BÓG będąc większym od WSZECHŚWIATA /a nie identycznym z nim, jak twierdzi panteizm/ zawiera go w sobie. Etymologiczna analiza jest prosta: pan- to w złożeniach wszech-; en- to w-, wewnątrz, w sobie, a teizm wywodzi się od greckiego theos - bóg. Znacznie gorzej z semantyką. Zacznijmy od wszechświata.

WSZECHŚWIAT, inaczej Uniwersum, inaczej Kosmos, inaczej Natura - to zbiór ciał niebieskich, ktore mogą oddziaływać na nas lub my możemy oddziaływać na nie w jakikolwiek sposób /grawitacyjny, elektromagnet., itp/, teraz, w przeszłości lub przyszłości.

Kiepsko! To może Webster. Proszę bardzo: universe to 1) kosmos, albo 2) Ziemia i jej mieszkańcy. A Kosmos ? To świat pojęty jako harmonijnie zbudowana całość, przeciwieństwo chaosu; /pojęcie wprowadzone przez pitagoreizm/; obecnie odpowiednik Wszechświata. Gdzie indziej to: universe lub uporządkowany system „zawierający wszystko w sobie” /self-inclusive/ i harmonijny. Została jeszcze Natura, której definicja brzmi: - obiektywna rzeczywistość; świat dostępny poznaniu zmysłowemu; Wszechświat rządzący się określonymi prawami...

I tak w koło Macieju ! No to nie mam innego wyjścia, ino sam muszę porządek zaprowadzić, wymywając z tej pojęciowej stajni Augiasza wszelkie synonimy; i tak zostawiam WSZECHŚWIAT, a Uniwersum, Kosmos i Naturę wysyłam w niepamięć.

Wg mnie WSZECHŚWIAT to świat materialny i świat duchowy, przy czym coniunctio /spójnik/ „i” nie jest tu najwłaściwsze, gdyż może sugerować ich odrębność, a tak nie jest. Światy te są często splątane bądż pozostają w stosunku przyczynowo-skutkowym. Odnośnie człowieka, a on najbardziej nas interesuje, przypomnijmy piękny wywód kochanego ks. Twardowskiego, w którym aksjomat /pewnik/ o nierozerwalności ciała i duszy podpierał etymologicznym pochodzeniem określenia „zwłoki” od zwlekania np zbędnej szaty. Wykładnię tego znajdujemy m.in. w słowach ks. Alfonsa Józefa Skowronka /TP 13/2013/:

„....jedność ciała i duszy... CIAŁO oznacza tutaj w swym kontekście - dokładnie jak w Eucharystii, kiedy przyjmujemy „Ciało Chrystusa” /właśnie Zmartwychwstałego !/ - nie biologiczny organizm /ze skórą, umięśnieniem i kośćmi/, lecz to, co św. Paweł nazywa „pneumatycznym /duchowym/ Ciałem zmartwychwstania /1 K 15, 44/, a więc ciało z gruntu przeniknięte i przemienione przez Ducha Świętego. W procesie tym „zachowane” zostaje wszystko z naszego życia, z naszej minionej cielesności i jej doznań szczęścia, miłości i radości, co dla zbawienia człowieka ma swe znaczenie u Boga”.

/proszę przeczytać ostatni cytat ponownie, zwracając uwagę na moje podkreślenia/. Jeśli ktoś dalej ani nie „wyczuwa”, ani nie „przyswaja” tego podstawowego doktrynalnego rozróżnienia, zalecam mu akapit „O ciałach po zmartwychwstaniu” z 1 K 15, 35-53, w którym św. Paweł definiuje „ciało zmysłowe”, jak i „ciało duchowe”.

WSZECHŚWIAT to zbiór wszystkich byłych, obecnych i przyszłych elementów materialnych oraz wynikających z ich wzajemnego oddziaływania / tj ich relacji/ efektów tak fizycznych, jak i psychicznych.

Elementy materialne to fauna, w tym i dinozaur, i pluskwa, i pies, i krowa, jak i neandertalczyk na równi ze współczesnym człowiekiem i postczłowiekiem, tj umownym, następnym tworem ewolucji; flora, w tym np nieistniejące dziś skrzypy, które się zwęgliły /w sensie dały węgiel czy diamenty, przechodząc uprzednio przez stadia torfu i węgla brunatnego/, istniejąca dziś roślinność, jak i ta, która pojawi się w przyszłości samoistnie, /bądż wskutek eksperymentów człowieka/; no i świat, który zwykliśmy nazywać „martwym”, obejmujący elementy potencjalnie „dotykalne”, jak i, w mniejszym czy większym stopniu, „hipotetyczne” jak gwiazdki na niebie czy też hadrony lub nietrwałe pierwiastki promieniotwórcze, których ledwie ślad jest rejestrowalny w maserze czy tam jakimś innym amplifikatorze /bądż przyspieszaczu/.

Efekty fizyczne to zjawiska i zdarzenia; to fala na morzu, tsunami, pożar czy kolizja dwóch okrętów wskutek wzajemnego przyciągania się itp - jest to pierwsza grupa; dalej mamy wielgachną róznorodność począwszy od wybicia komuś zęba, poprzez akt kopulacyjny i jego /sporadyczne, bo sporadyczne, lecz znamienne/ efekty czyli ciąże, po skutki chorób wywołanych inwazją drobnoustrojów. Nie należy zapominać też o tzw ciałach niebieskich, ktore dostały „zajoba” po Bing Bangu i jedne kręcą się jak głupie wokół innych, a że „kręciek” jest „kosmiczny”, to jakby im było mało, kręcą się wokół własnego ogona /tj własnej osi/, a inne z kolei gnają jak szalone oddalając się od siebie /wbrew prawom dotychczas nam znanej fizyki/ i trwa to biliony lat i ma się nigdy nie skończyć. A przy tym wszystkim zagrażają nam - Ziemianom generując anomalie pogodowe, jak i zasypując nas gradem nieprzewidywalnych meteorytów. Poniekąd osobną grupę stanowią wyrafinowane efekty fizyczne wywołane perfidią człowieka, jedynego stworzenia psychopatycznego, który wskutek doznanych efektów psychicznych zdolny jest działać sadystycznie i irracjonalnie tj w sprzeczności z prawem naturalnym; tzn że pewne zdarzenia by nigdy nie nastąpiły, gdyby wielce ułomny stwór jakim jest człowiek nie został obdarzony przez chrześcijańskiego Pana Boga wolną wolą. Ale o tym w następnym akapicie.

Efekty psychiczne powstają wskutek rzeczywistych bądż wyimaginowanych zdarzeń fizycznych. Aby nie komplikować rozważań pomijam efekty wtórne powstające jako sprzężenie zwrotne /ang. feedback/ na działania psychiczne drugiej strony. Przyczyny rzeczywiste są łatwe do zrozumienia, gdyż każdego z nas wielokrotnie skłaniają do radości lub smutku, pobudzają nas do aktywności, a innym razem wpędzają w apatię bądż depresję. Są to jednak stany psychiczne, wydaje mnie się, dość proste, gdyż dostępne wielu przedstawicielom fauny. Sprawa zaczyna się natomiast komplikować przy przyczynach wyimaginowanych, jak choćby przy miłości. Niedawno coś na jej temat pisałem, więc nie będę się powtarzał. Obecnie, na nasze potrzeby wystarczy przypomnienie, że powodem miłości jest specyficzna „emanacja” obiektu, powodująca, niezrozumiałą dla innych fascynację delikwenta, a niebezpiecznym jej skutkiem jest chęć zagarnięcia i okupacji jak największego obszaru tego obiektu przez zauroczonego.

Jednak najpotężniejszym i najważniejszym efektem zdarzeń tak rzeczywistych jak i/bądż wyimaginowanych jest STRACH, który wytworzył w człowieku zapotrzebowanie na BOGA, bez względu na to, co przez to pojęcie rozumiemy. Tak, pierwszym niepodzielnym STWÓRCĄ był /i często jest/ STRACH; bez niego żaden BÓG by nie zaistniał czy też inaczej: bez niego ludzie nie odczuwaliby konieczności stworzenia samodzielnego bytu - BOGA - tj sprawcy wszelkich radości i nieszczęść, jak i parasola ochronnego nad nimi. Bo przecież wizerunek Boga „intelektualnego”, nie rozwiązującego naszych powszednich problemów jest dla większości z nas nie do przyjęcia. To na inną okazję. A teraz i tak muszę przerwać, bo rozmowa z moją drogą ŻONĄ zmusiła mnie do zastanowienia się nad prawidłowością mojej definicji WSZECHŚWIATA.

Otóż, w odczuciu jej, jak i zapewne rzeszy innych ludzi, WSZECHŚWIAT to świat materialny, to świat poznawalny zmysłami. Absolutnie nie mogę się z tym zgodzić, gdyż wszelkie rozważania nad relacją między nim - WSZECHŚWIATEM, a jakkolwiek wyobrażanym sobie BOGIEM byłyby bezsensowne /bo jedno jest pewne: BÓG materią nie jest, a wogóle do ułudnej możliwości poznania Go prowadzi tylko ludzka pycha (Pascal)/. A przecież mój mistrz, nota bene specjalista marksizmu, Kołakowski pisał: „..Jeśli ktoś nie uznaje, że człowiek i cały świat pochodzą ze STWÓRCZEGO ROZUMU ..to pozostają mu tylko „przepisy drogowe” ludzkiego zachowania, które można projektować i uzasadniać z punktu widzenia ich wartości użytkowej..”

No i właśnie; skoro zdefiniowaliśmy jednego uczestnika relacji - WSZECHŚWIAT weżmy się za drugiego. Niestety, BOGA zdefiniować się nie da. Próbowali tego dokonać liczni propagatorzy przeróżnych religii, lecz nic z tego sensownego nie wyszło. Dwie koncepcje, jedyne wg mnie akceptowalne, to idea STWÓRCZEGO ROZUMU oraz plotynowska - JEDNIA. Nie będę tu przepisywał własnego eseju pt „PLOTYN” z 2011 r. /zainteresowanych tam odsyłam/, zacytuję tylko fragment: /JEDNIA ew. JEDNO - tu użyte/ „..jest WIECZNOŚCIĄ,.. jest DOBRE,.. jest WSZECHOBECNE,.. jest ŻRÓDŁEM WSZYSTKIEGO, co jest.. ...JEDNO tworzy Umysł, pierwszy twór EMANACJI... ..DUSZE wyłaniają się z UMYSŁU... ..W odróżnieniu od UMYSŁU są one częścią świata. Świat, przez UMYSŁ stworzony, jest wieczny w sensie „wiecznotrwały”, nie mający początku ani końca w czasie. Cały proces EMANACJI, wyłaniania się niższych form rzeczywistości z wyższych, nie odbywa się w czasie. Jest to jakby logiczne, nie czasowe następstwo..”. Oczywiście JEDNIA /JEDNO/ nie jest OSOBĄ w żadnym sensie, nie można przeto jej utażsamiać z BOGIEM Biblii, można natomiast porównać słowa zapisane tłustym drukiem z biblijnym „..stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz” /R. 1, 27/.

Nie sądzę, bym miał jeszcze okazję wymądrząć się na temat JEDNI, a tymczasem znalazłem przepiękne wytłumaczenie tak jej, jak i teorii emanacji w „Ontologii” Władysława Stróżewskiego. Nim je zacytuję przypomnę, że hipostaza to etymologicznie podstawa, lecz również przedmiotowość, rzeczywistość, istota /substancja/. Tutaj chyba najbliższa będzie rzeczywistość:

„JEDNO, nie dające się adekwatnie w żaden sposób określić, przekraczające nasze możliwości poznawcze, jest czymś irracjonalnym i niepoznawalnym także samo w sobie. Warunkiem poznania Jedni staje się emanacja pierwszej hipostazy: umysłu (nous), który z jednej strony zwrócony jest ku niej, odbijając niejako w zawartych w nim ideach jej niepoznawalną naturę, z drugiej strony zaś emanuje kolejne hipostazy, także wedle idei, które są dla nich wzorami. Umysł jest siedliskiem idei, które - podobnie jak u Platona - będą wzorami dla reszty rzeczywistości. Energia emanowana poprzez poszczególne hipostazy coraz bardziej się rozprasza, a przez to porządek powstawania bytów jest porządkiem malejącej doskonałości. Świat duchowy, jaki stanowi kolejna hipostaza, jest mniej doskonały od świata umysłu i idei. Składają się na niego przede wszystkim dusza świata, a w dalszym ciągu indywidualne byty duchowe, dusze ludzkie i demony, a wreszcie byty materialno-duchowe, istoty ożywione i przedmioty materialne. Granicą bytowości jest materia....” /podkr.moje/

Zobaczmy jak ta relacja - BÓG a WSZECHŚWIAT wygląda w poszczególnych poglądach filoz.-relig. W tym celu cytuję zdanie z mego eseju „Agnostycyzm” z 2010 r.: „TEIZM odróżnia się od POLITEIZMU, bo ten uznaje więcej bogów niż jednego; od PANTEIZMU, bo ten neguje Boga Osobowego; od AGNOSTYCYZMU, bo ten neguje możliwość poznania Boga, w jakimkolwiek stopniu; a od DEIZMU, mimo etymologicznej równoważności, bo ten wprawdzie uznaje Boga Osobowego, lecz neguje Boga Opatrznościowego i jego czynnej obecnosci w życiu świata”. Z tych definicji oraz odróżnienia panteizmu od panenteizmu podanego na stronie pierwszej, wynika wprost, że również w tym ostatnim nie ma miejsca dla Boga Osobowego. I to mnie odpowiada!!

A więc nasz Wszechświat jest częścią Boga. Logika dyktuje następne pytanie: a co z resztą Boga ? A no mieszczą się tam inne Wszechświaty. Jak to inne, przecież nasz obejmuje wszystko, w tym miliardy galaktyk, z miliardami gwiazd w każdej ? Wszechświatów jest mnogość, lecz ograniczoność ludzkiego umysłu nie jest ich w stanie pojąć. Jeden z nich, hipotetycznie związany z „czarnymi dziurami” postaram się przybliżyć:

Prawie sto lat temu model atomu Bohra, w którym wokół jądra, zawierającego protony i neutrony, krążą elektrony, zaczęto modyfikować, rozmnażając elementarne cząsteczki. Jedną z nich nazwano pozytonem /ang. positron/. Jest to „dziura po elektronie”, tzn gdy stabilny układ zostanie naruszony poprzez wyemitowanie na zewnątrz elektronu o ładunku „-” to opuszczony układ zostaje z ładunkiem „+” o tej samej wartości, co utracony elektron. W latach 60-tych przygotowujący się ze mną do egzaminu A.J. miał koszmarny sen. Śniło mu się, że jest elektronem odjeżdżającym z Dworca Głównego w siną dal i obserwuje w układzie żegnających go kolegów swój pozyton tj dziurę po sobie. Obudził się przerażony, bo nie znaliśmy wtedy teorii „czarnych dziur”, więc dziura kojarzyła nam się tylko z nicością, z nieistnieniem, a przecież żywimy nadzieję, że po naszym „odejściu”, coś jednak zostaje.

Obecnie wiemy, a właściwie przypuszczamy, że „czarne dziury” to nieskończenie wielkie masy, o nieskończenie wielkiej koncentracji i nieskończenie wielkiej grawitacji, pochłaniające wszystko co znajdzie się w ich zasięgu. To pochłanianie przypomniało mnie magmę z „Cyberiady” St. Lema, która jednak po „spożyciu” intelektu, obiekt wyrzucała. A teraz wyczytałem o hipotezie innego Wszechświata, w którym pozytony, przypominam - „dziury po elektronie” rozrabiają w „czarnych dziurach”. Nie miejsce tu na zgłębianie tej koncepcji, podobnie jak doniesienia o badaniach nad życiem w głębiach skorupy ziemskiej, w ktorych niedostępny proces fotosyntezy miałaby zastąpić „chemosynteza”. Jedno jest pewne: inne Wszechświaty, choć na dziś dla nas niepojęte, istnieją.

Lecz ad rem, czyli panenteizmu. Cha, cha, cha !! Moja czujność została uśpiona, a tu sprytni teolodzy odwrócili kota ogonem i na internecie podają wygodne im dyrdymały. Monika wyciągnęła dla mnie z „internetu” 25 stron pt „ Panentheism”. Jest to wyciąg z Stanford Encyclopedia of Philosophy, ktorą, jak wynika z załączonej historii, stworzył jakiś John Perry we wrześniu 1995 r. Nie mnie oceniać rangę publikacji i autorów, na które powołują się twórcy encyklopedii, jednakże wśród wymienianych „panenteistów” jedynie nazwisko Whitehead coś mnie mówi. Gorzej, że to moje „coś” sugeruje, że tak zakwalifikowany ten wielki matematyk, filozof i przyjaciel Bertranda Russella, wierci się z niezadowolenia w grobie i autorom „epitetu” może zrobić kuku. Z teorii metafizycznej kosmologii Whiteheada /wśród której zwolenników odnotujmy ks. Hellera i abp Życińskiego/ wyciągnięto wybiórczo jedno stwierdzenie, a właściwie jego fragment, i przypisano mu miano panenteizmu. Ten fragment brzmi: Bóg nie jest wszechmocny, ale jest zależny od Wszechświata. Podobnie Wszechświat jest zależny od Boga. /Funk&Wagnalls, tom 25, str.9188/. Dalej to już poszło „chrześcijańskim” tokiem, tj obróbką i zniekształcaniem dla swoich potrzeb /jak z filozofią grecką, a szczególnie „jednią” Plotyna zawłaszczoną przez św. Augustyna, jak z filozofią Arystotelesa wykoślawioną przez Tomasza z Akwinu, jak z judaizmem i „arką przymierza” zawłaszczoną przez Kościół, który sam się nazwał „nowym Israelem”, jak z datą celebracji kultu boga Słońca -Mitry przypadającą w dniu 25 grudnia, którą zawłaszczył Kościół i obwieścił dniem Bożego Narodzenia, czy też parodystycznym ustanowieniem dnia św. cieśli-Józefa w dniu proletariackiego 1 Maja - ŚWIĘTA Pracy, itd itp/. Oczywiście pierwszą część Bóg nie jest Wszechmocny, skrzętnie przerobiono na Bóg jest częścią Wszechświata, i tak jak to u „czarnych” bywa mamy clou, które wszystko mówi, ino, że nikt go nie rozumie:

Wszechświat jest częścią Boga, a Bóg jest częścią Wszechświata, a różnica między nimi polega na docześności /tymczasowości/ pierwszego wobec wiecznosci drugiego.

Nic to nie ma wspólnego z moim panenteizmem, który wyklucza Boga osobowego, w którym Bóg jest nadrzędny w stosunku do Wszechświata i który jest NIEOGRANICZONY w każdym względzie.

Pozostaje odpowiedzieć na naiwne pytanie, czy tak pomyślany BÓG może ingerować w los człowieka ? Skoro jest nieograniczony.......