Marek NOWAKOWSKI - “Empire”
To trzecia opinia z cyklu “W ramach kondolencji”, po śmierci pisarza. Przypominam, że ciekawostki o autorze zawarłem w opinii „Psich głów”, więc nie będę ich powtarzał. Teraz mamy do czynienia z opowiadaniem, którego akcja dzieje się na peryferiach Warszawy, w latach pożogi wojennej, gdy Niemców już nie ma, a w ruinach okazałego hotelu „Empire” stacjonuje dowództwo sowieckie.
Tzn., że osiagnąwszy wiek emerytalny /w 2000 r – 65 lat/ Nowakowski czuł potrzebę cofnięcia się do pierwszych lat powojennych, do lat jego dojrzewania, do tamtej rzeczywistości, która stała się inspiracją jego pisarskiej drogi, do wspomnienia jak to się zaczęło. Refleksje na ten temat dołączył do omawianego opowiadania opatrując tytułem „Tak się zaczynało” i od nich NALEŻY ZACZĄĆ lekturę, by zrozumieć decyzję pisarza o napisaniu tego opowiadania, jak i specyfikę tamtej rzeczywistości, która sprzyjała chęci ucieczki w krainę ułudy.
W wyimaginowanej, cudownej i sentymentalnej podróży ojca i syna nie chce uczestniczyć matka, która kiedyś uciekła dla ukochanego z domu i została tancerka egzotyczną, a dzisiaj utraciwszy zdolność snucia marzeń, gardzi mężem, a podróże odbywa realne, do swoich miejskich kochanków.
Nowakowski w „Tak się zaczynało” pisze: /str.135-6/
„Jedni śpiewali „Katiuszę”, inni „Marsz Mokotowa”. Jeszcze inni pieśń ruskich urków „Murkę”, inni naszą „Czarną Mańkę”. Hymn chłopców od „Bohuna” z Gór Świętokrzyskich zderzał się z „Oką” Kościuszkowców”.
A bohaterzy opowiadania przemianowują knajpę „Pod Wiaduktem” na „Pod Akweduktem” i z jednej strony „uciekają” do świata starożytnego Rzymu, a z drugiej tworzą mity na temat niezwykłych swoich przeżyć i osiągnięć. Sens takiego postępowania wyłuszcza ojciec-iluzjonista w mowie dziękczynnej do współuczestnika, profesora historii: /str.92/
„To tylko dzięki panu przecież jesteśmy chwilami w innym, piękniejszym świecie. To pan jest demiurgiem tych uskrzydlających biesiad „Pod Akweduktem”. Pan otwiera przed nami te wspaniałe księgi i czytamy z nich spragnieni, tak bardzo spragnieni. Pijemy z krynicy żródlanej wody i omijamy te wszystkie brudne bajora, pełne zarazy, bakterii i gnijącego ścierwa. ZAPOMINAMY O PRZYKREJ CODZIENNOŚCI. UCIEKAMY OD CODZIENNOŚCI. Pan daje nam siłę. Naprawdę!” /podkr.moje/
I to opowiadanie jest właśnie o tym; o ucieczce choć na chwilę od otaczającej rzeczywistości pierwszych lat powojennych, gdy trwała wojna domowa i szalał terror okresu stalinowskiego. Ze swojej strony dodam, że w okresie tym przybyło nadspodziewanie dużo filatelistów, numizmatyków i szachistów. Każda forma „ucieczki” była jakąś terapią.
A jak ta „podróż” się zakończyła muszą Państwo sprawdzić sami.
Saturday, 31 May 2014
Marek NOWAKOWSKI - "To wolny kraj !"
Marek NOWAKOWSKI - “To wolny kraj !”
Po „Opowiadaniach ulicznych” to następna lektura w minicyklu „W ramach kondolencji”, a że jest to również zbiór miniopowiadań reprezentatywnych dla „realizmu peryferyjnego”, to użyję słów, których mnie, po prostu, zabrakło /skleroza!/ w trakcie pisania poprzedniej opinii: MIGAWKI, MINIATURKI LITERACKIE, OBRAZKI Z ŻYCIA MIASTA.
Tym razem mamy aż 65 utworów zajmujących 246 stron, co daje przeciętną 3,9. Imponująca zwięzłość. Wydane dwa lata póżniej /2004/ od „...ulicznych”, świadczą o ochłodzeniu emocji autora, gdyż mniej w nich goryczy i pesymizmu, a więcej zgryżliwej i kpiącej obserwacji wszystkowidzącego reportera. I znowu Marek pokazuje, że „MIASTO JEST JEGO” i każdy aspekt życia miasta jest mu znany.
Uszczypliwość i kpinę autora widać już w samych tytułach, jak choćby w opowiadaniu pt „Droga na skróty” /str,38/, pokazującym edukację młodych przez negatywne wzorce. Mnie, przebywającego od 25 lat poza Polską, szokuje wszechobecna bezdomność, żebractwo i całkowita bezkarność ludzi ustosunkowanych bądż bogatych. Niewyobrażalna indolencja systemu bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Nawet wszechwładny gangster i jego najbliżsi są zagrożeni atakiem ze strony, nieświadomych kogo atakują lub konkurencyjnych, bandytów. Ta bezradność, ten brak możliwości obrony i strach przed „narażeniem się” byle chuliganowi jest mnie obcy... To juz nie moja Warszawa.. Jak nie moja, to i Nowakowski musiał się w niej żle czuć.
O tempora! O mores! Str.161: „A młodzi przecież na ogół nie ustepują miejsca starszym”.
Dziewiętnastolatek do sąsiadki, „leciwej wdowy po znanym profesorze..”: /str.170/
„-Oj babko, babko! - pogroził jej palcem. – Nie podskakuj, bo będę musiał cię skarcić!”.
No comments!
Po „Opowiadaniach ulicznych” to następna lektura w minicyklu „W ramach kondolencji”, a że jest to również zbiór miniopowiadań reprezentatywnych dla „realizmu peryferyjnego”, to użyję słów, których mnie, po prostu, zabrakło /skleroza!/ w trakcie pisania poprzedniej opinii: MIGAWKI, MINIATURKI LITERACKIE, OBRAZKI Z ŻYCIA MIASTA.
Tym razem mamy aż 65 utworów zajmujących 246 stron, co daje przeciętną 3,9. Imponująca zwięzłość. Wydane dwa lata póżniej /2004/ od „...ulicznych”, świadczą o ochłodzeniu emocji autora, gdyż mniej w nich goryczy i pesymizmu, a więcej zgryżliwej i kpiącej obserwacji wszystkowidzącego reportera. I znowu Marek pokazuje, że „MIASTO JEST JEGO” i każdy aspekt życia miasta jest mu znany.
Uszczypliwość i kpinę autora widać już w samych tytułach, jak choćby w opowiadaniu pt „Droga na skróty” /str,38/, pokazującym edukację młodych przez negatywne wzorce. Mnie, przebywającego od 25 lat poza Polską, szokuje wszechobecna bezdomność, żebractwo i całkowita bezkarność ludzi ustosunkowanych bądż bogatych. Niewyobrażalna indolencja systemu bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Nawet wszechwładny gangster i jego najbliżsi są zagrożeni atakiem ze strony, nieświadomych kogo atakują lub konkurencyjnych, bandytów. Ta bezradność, ten brak możliwości obrony i strach przed „narażeniem się” byle chuliganowi jest mnie obcy... To juz nie moja Warszawa.. Jak nie moja, to i Nowakowski musiał się w niej żle czuć.
O tempora! O mores! Str.161: „A młodzi przecież na ogół nie ustepują miejsca starszym”.
Dziewiętnastolatek do sąsiadki, „leciwej wdowy po znanym profesorze..”: /str.170/
„-Oj babko, babko! - pogroził jej palcem. – Nie podskakuj, bo będę musiał cię skarcić!”.
No comments!
Friday, 30 May 2014
Marek NOWAKOWSKI - "Opowiadania uliczne"
Marek NOWAKOWSKI - “Opowiadania uliczne”
Po śmierci Nowakowskiego pokazało się, w „mojej” bibliotece w Toronto, mieszczącej się na „polskiej” ulicy Roncessvalles, obok Polish Credit Union i pomnika JPII, jego pięć książek, które natychmiast porwałem i zaopiniuję w miniserii „W ramach kondolencji”. Aby się nie powtarzać, zapraszam Państwa do przeczytania mojej notki przy „Psich Głowach”.
„Opowiadania uliczne” nie są opowiadaniami, jeśli już to miniopowiadankami. Wolałbym niektóre nazwać scenką rodzajową, inne minireportażem, a jeszcze inne stopklatką, ale nie w tym problem, lecz w zmianie osobowości pisarza. Ten „król życia”, który póżniej zmienił się w bardzo aktywnego działacza opozycji, teraz, na starość w „wolnej” Polsce, stał się ZGRYŻLIWYM ZGREDEM. Jak srodze musiała go rozczarować dzisiejsza rzeczywistość, skoro wpadł w tak minorowy nastrój. On, już obsesyjnie, widzi wszędzie napakowanych łysoli, którzy liczą się tylko ze swoimi mocodawcami. I ta ponura bezradność szarych obywateli wobec otaczającego zła, a przypadek staruszki wygrażającej bandycie laską, tylko uwydatnia kryzys społeczeństwa obywatelskiego. Ale jak w epoce młodości Marka i mojej, dorośli subordynowali młodzież, niech opowiedzą Wam rodzice, dziadkowie, bądż pradziakowie, a ja tylko wspomnę, że nie do wyobrażenia było, by młody człowiek siedział w środku miejskiej komunikacji, gdy dorośli stali.
Ten zbiorek jest perfekcyjny pod względem literackim, a zawieszanie, przerywanie akcji sprzyja głębszej refleksji czytelnika nad „nieszczęsnym DAREM WOLNOŚCI”, który, nieprzygotowane, jak niektórzy mówią „przypadkowe”, społeczeństwo dostało i skutecznie roztrwoniło. Bo jaka to wolność, gdy paru ludzkich śmieci zastrasza blokowisko, szkołę, ulicę, środek komunikacji etc w POCZUCIU BEZKARNOŚCI.
Gatunkowo to znowu „realizm peryferyjny”, tylko, że dziś przepełniony goryczą, ale PRZECZYTAĆ NALEŻY, gdyz umiejętność superzwięzłego kreślenia postaci i zdarzeń jest GENIALNA
Po śmierci Nowakowskiego pokazało się, w „mojej” bibliotece w Toronto, mieszczącej się na „polskiej” ulicy Roncessvalles, obok Polish Credit Union i pomnika JPII, jego pięć książek, które natychmiast porwałem i zaopiniuję w miniserii „W ramach kondolencji”. Aby się nie powtarzać, zapraszam Państwa do przeczytania mojej notki przy „Psich Głowach”.
„Opowiadania uliczne” nie są opowiadaniami, jeśli już to miniopowiadankami. Wolałbym niektóre nazwać scenką rodzajową, inne minireportażem, a jeszcze inne stopklatką, ale nie w tym problem, lecz w zmianie osobowości pisarza. Ten „król życia”, który póżniej zmienił się w bardzo aktywnego działacza opozycji, teraz, na starość w „wolnej” Polsce, stał się ZGRYŻLIWYM ZGREDEM. Jak srodze musiała go rozczarować dzisiejsza rzeczywistość, skoro wpadł w tak minorowy nastrój. On, już obsesyjnie, widzi wszędzie napakowanych łysoli, którzy liczą się tylko ze swoimi mocodawcami. I ta ponura bezradność szarych obywateli wobec otaczającego zła, a przypadek staruszki wygrażającej bandycie laską, tylko uwydatnia kryzys społeczeństwa obywatelskiego. Ale jak w epoce młodości Marka i mojej, dorośli subordynowali młodzież, niech opowiedzą Wam rodzice, dziadkowie, bądż pradziakowie, a ja tylko wspomnę, że nie do wyobrażenia było, by młody człowiek siedział w środku miejskiej komunikacji, gdy dorośli stali.
Ten zbiorek jest perfekcyjny pod względem literackim, a zawieszanie, przerywanie akcji sprzyja głębszej refleksji czytelnika nad „nieszczęsnym DAREM WOLNOŚCI”, który, nieprzygotowane, jak niektórzy mówią „przypadkowe”, społeczeństwo dostało i skutecznie roztrwoniło. Bo jaka to wolność, gdy paru ludzkich śmieci zastrasza blokowisko, szkołę, ulicę, środek komunikacji etc w POCZUCIU BEZKARNOŚCI.
Gatunkowo to znowu „realizm peryferyjny”, tylko, że dziś przepełniony goryczą, ale PRZECZYTAĆ NALEŻY, gdyz umiejętność superzwięzłego kreślenia postaci i zdarzeń jest GENIALNA
Wednesday, 28 May 2014
Thomas BERNHARD - "Correction"
Thomas Bernhard - “Correction”
Rzucam się z motyką na słońce, bo ludzie przywykli powtarzać frazesy, a ja uparłem się je obnażać i niszczyć. W dodatku jestem, a właściwie byłem skromnym mgr. inż. chemii, przeto w filozofii jestem samoukiem i amatorem. Wychodząc z założenia, że zdecydowana większość uczestników portalu „lubimy czytać” ma wiedzę w tej materii nie więksżą ode mnie, postanowiłem pewne aksjomaty uporządkować w celu stworzenia bazy do konwersacji.
Moja ulubiona prof. Barbara Skarga twierdziła, że, tak naprawdę, to ludzkość po Platonie niewiele wymyśliła, a mój przewodnik /po wstępnej edukacji u Tischnera/ Kołakowski, w jednym z listów pisał:
„NIE MAM JA ŻADNEJ FILOZOFII.. ..Podejrzewam także, że wszystko, co w tej dziedzinie ważne, dawno zostało powiedziane.. ..i że to, co robimy, to na ogół powtarzanie rzeczy dawnych w zmodyfikowanym wedle obyczajów naszej cywilizacji języku. Nie mam zatem żadnej filozofii i nie mam wrażenia, bym jej potrzebował”. /podkr.moje/
Twierdził, że:
„.....pięć nazwisk wyznacza wielkie etapy filozofii: PLATON /onto-teologia/, KANT /filozofia transcendentalna/, HEGEL /rozum jako historię/, BERGSON /czyste trwanie/, HEIDEGGER /fenomenologię bycia odróżnionego od bytu/”.
Ze względu na to, że postać bohatera „Korekty” Roithamera, ma wiele wspólnego z austriackim filozofem Ludwigiem Wittgensteinem, przytaczam stosowny fragment z „Dziennika” Pilcha:
„Kołakowski - i to sędziwy Kołakowski! - z niepokojem wyznawał, że w sumie nie bardzo wie, o co temu filozofowi chodziło, a ja w wieku dziewiętnastu lat nie tylko wiedziałem, ale do napisania jakiegoś, bo ja wiem, Anty-Wittgensteina byłem wręcz gotów. Ach młodość! Co to jest młodość? To jest stan, w którym człowiek jest pewien, że rozumie Wittgensteina. Jeśli da się z tamtych przygód tego rodzaju definicję wysnuć - i tak pół biedy” /Pilch Dziennik/
Ja, ze swojej strony, posuwam się dalej: nie rozumiem, a przede wszytskim nie akceptuję filozofii, nie tylko Wittgensteina, lecz również Bernharda i stworzonego przezeń Roithamera. Kołakowski nazwał kiedyś Schopenhauera „zgryżliwym pesymistą”. Wydaje mnie się, że to określenie jest adekwatne dla Wittgensteina i Bernharda.
W bibliotekach w Kanadzie nie ma polskiego tłumaczenia omawianej książki, więc musiałem czytać po angielsku; to nie ważne, ale wskutek tego nie miałem możliwości poznać posłowia Kędzierskiego. Cytat z niego przytaczam za Rafałem NIEMCZYKIEM:
„Kędzierski w posłowiu przytacza fragment listu wysłanego przez Bernharda wiosną 1974 r. do zniecierpliwionego wydawcy, w którym odkrywa zarys fabularny książki, a także sylwetkę głównego bohatera:
Roithamer, czterdziestodwuletni Austriak, matematyk i fizyk mieszkający w Cambridge, konsekwentnie utrzymując wszystko w tajemnicy, wzniósł dla swojej siostry, po trzech latach planowania tudzież trzech latach budowania, które pochłonęły całkowicie jego zasoby umysłowe, pośrodku Kobernausserwald, na leśnym terenie o szerokości 70 km, a długości 90 km, budowlę stuprocentowo jej odpowiadającą – Stożek.
Tematyką tej powieści jest abstrakcyjne pytanie o pojęcie prawdy w naukach, filozofii i metodologii poznania – intensywną zmysłową konkretność tekstu należy tutaj rozumieć jako dialektyczną odpowiedź.
Już w tym liście zawierają się wskazówki co do inspiracji dla postaci Roithamera, którym był austriacki filozof Ludwig Wittgenstein. Zawierającemu się w definicji atomizmu logicznego poglądowi zakładającemu możliwość wyjaśnienia prawdy o świecie w oparciu o obserwację naukową, wymyślonemu przez Bertranda Russella, hołdował i Wittgenstein. Z kolei jego „Traktat logiczno-filozoficzny” był w założeniu próbą ustalenia relacji, w zasadzie miał być obaleniem granic, między perfekcyjnie logicznym językiem a rzeczywistością (światem).Dzieło dowiodło czegoś zupełnie przeciwnego: że przy zachowaniu pierwotnych założeń, system jest niemożliwy do skonstruowania”.
Z kolei Jacek WAKAR zaczyna swoją recenzję słowami:
„Ingebor Bachmann powiedziała, że brnięcie przez prozę Thomasa Bernharda jest niczym innym jak KATORGĄ” /podkr. moje/
Bachmann /1926-73/ to /znów!/ austriacka eseistka, z zamiłowania filozof i psycholog. To „znów”, bo łeb juz pęka od Austriaków. Obracamy się w sosie austriackim, mimo, że Bernhard demonstrował swoją „antyaustriackość”, marudził i krytykował dosłownie wszystko, „kalał własne gniazdo”, by w końcu zabronić rozpowszechniania jego dzieł, czego zresztą nikt nie przestrzegał. Dla mnie - dziecinada, by zwrócić uwagę na siebie.
Ciekawe życiorysy proszę samemu sobie poczytać, ja muszę jeno podkreślić, że Bernhard był odludkiem, w dodatku grużlikiem, jako osoba publiczna – aseksualny, a od 19 roku życia związany ze starszą o 37 /tak!! trzydzieści siedem/ lat Hedwig Stavianicek /1894-1984/, króra go finansowała.
Jeszcze tytuł, z przeróżnych, ekwilibrystycznych interpretacji, wybrałem redakcyjną:
„Towarzyszymy w próbie rekonstrukcji rozpadu osobowości geniusza, nieustannie zmuszającego się do korygowania swoich przemyśleń, zanim proces ten przerwie właściwa KOREKTA - ŚMIERĆ. Jedyną logiczną konkluzją życia jest zanegowanie własnego istnienia”. /podkr.moje/.
A, jeszcze żeby było straszniej: siostra, co nie chciała CONE’a popełniła samobojstwo, nasz bohater brat „odebrał sobie swe życie” też, a w ogóle zdaje się, że byli w grzesznym związku kazirodczym, a fe!
REASUMUJĄC: Starym już, dni niewiele pozostało, a ja tydzień cennego czasu ZMARNOWAŁEM NA PONURACTWO. Nie przepadam za Pilchem, ale tym razem podpisuję się pod zacytowanym fragmentem jego „Dziennika”. A młodzi mają czas, to niech se czytają
Rzucam się z motyką na słońce, bo ludzie przywykli powtarzać frazesy, a ja uparłem się je obnażać i niszczyć. W dodatku jestem, a właściwie byłem skromnym mgr. inż. chemii, przeto w filozofii jestem samoukiem i amatorem. Wychodząc z założenia, że zdecydowana większość uczestników portalu „lubimy czytać” ma wiedzę w tej materii nie więksżą ode mnie, postanowiłem pewne aksjomaty uporządkować w celu stworzenia bazy do konwersacji.
Moja ulubiona prof. Barbara Skarga twierdziła, że, tak naprawdę, to ludzkość po Platonie niewiele wymyśliła, a mój przewodnik /po wstępnej edukacji u Tischnera/ Kołakowski, w jednym z listów pisał:
„NIE MAM JA ŻADNEJ FILOZOFII.. ..Podejrzewam także, że wszystko, co w tej dziedzinie ważne, dawno zostało powiedziane.. ..i że to, co robimy, to na ogół powtarzanie rzeczy dawnych w zmodyfikowanym wedle obyczajów naszej cywilizacji języku. Nie mam zatem żadnej filozofii i nie mam wrażenia, bym jej potrzebował”. /podkr.moje/
Twierdził, że:
„.....pięć nazwisk wyznacza wielkie etapy filozofii: PLATON /onto-teologia/, KANT /filozofia transcendentalna/, HEGEL /rozum jako historię/, BERGSON /czyste trwanie/, HEIDEGGER /fenomenologię bycia odróżnionego od bytu/”.
Ze względu na to, że postać bohatera „Korekty” Roithamera, ma wiele wspólnego z austriackim filozofem Ludwigiem Wittgensteinem, przytaczam stosowny fragment z „Dziennika” Pilcha:
„Kołakowski - i to sędziwy Kołakowski! - z niepokojem wyznawał, że w sumie nie bardzo wie, o co temu filozofowi chodziło, a ja w wieku dziewiętnastu lat nie tylko wiedziałem, ale do napisania jakiegoś, bo ja wiem, Anty-Wittgensteina byłem wręcz gotów. Ach młodość! Co to jest młodość? To jest stan, w którym człowiek jest pewien, że rozumie Wittgensteina. Jeśli da się z tamtych przygód tego rodzaju definicję wysnuć - i tak pół biedy” /Pilch Dziennik/
Ja, ze swojej strony, posuwam się dalej: nie rozumiem, a przede wszytskim nie akceptuję filozofii, nie tylko Wittgensteina, lecz również Bernharda i stworzonego przezeń Roithamera. Kołakowski nazwał kiedyś Schopenhauera „zgryżliwym pesymistą”. Wydaje mnie się, że to określenie jest adekwatne dla Wittgensteina i Bernharda.
W bibliotekach w Kanadzie nie ma polskiego tłumaczenia omawianej książki, więc musiałem czytać po angielsku; to nie ważne, ale wskutek tego nie miałem możliwości poznać posłowia Kędzierskiego. Cytat z niego przytaczam za Rafałem NIEMCZYKIEM:
„Kędzierski w posłowiu przytacza fragment listu wysłanego przez Bernharda wiosną 1974 r. do zniecierpliwionego wydawcy, w którym odkrywa zarys fabularny książki, a także sylwetkę głównego bohatera:
Roithamer, czterdziestodwuletni Austriak, matematyk i fizyk mieszkający w Cambridge, konsekwentnie utrzymując wszystko w tajemnicy, wzniósł dla swojej siostry, po trzech latach planowania tudzież trzech latach budowania, które pochłonęły całkowicie jego zasoby umysłowe, pośrodku Kobernausserwald, na leśnym terenie o szerokości 70 km, a długości 90 km, budowlę stuprocentowo jej odpowiadającą – Stożek.
Tematyką tej powieści jest abstrakcyjne pytanie o pojęcie prawdy w naukach, filozofii i metodologii poznania – intensywną zmysłową konkretność tekstu należy tutaj rozumieć jako dialektyczną odpowiedź.
Już w tym liście zawierają się wskazówki co do inspiracji dla postaci Roithamera, którym był austriacki filozof Ludwig Wittgenstein. Zawierającemu się w definicji atomizmu logicznego poglądowi zakładającemu możliwość wyjaśnienia prawdy o świecie w oparciu o obserwację naukową, wymyślonemu przez Bertranda Russella, hołdował i Wittgenstein. Z kolei jego „Traktat logiczno-filozoficzny” był w założeniu próbą ustalenia relacji, w zasadzie miał być obaleniem granic, między perfekcyjnie logicznym językiem a rzeczywistością (światem).Dzieło dowiodło czegoś zupełnie przeciwnego: że przy zachowaniu pierwotnych założeń, system jest niemożliwy do skonstruowania”.
Z kolei Jacek WAKAR zaczyna swoją recenzję słowami:
„Ingebor Bachmann powiedziała, że brnięcie przez prozę Thomasa Bernharda jest niczym innym jak KATORGĄ” /podkr. moje/
Bachmann /1926-73/ to /znów!/ austriacka eseistka, z zamiłowania filozof i psycholog. To „znów”, bo łeb juz pęka od Austriaków. Obracamy się w sosie austriackim, mimo, że Bernhard demonstrował swoją „antyaustriackość”, marudził i krytykował dosłownie wszystko, „kalał własne gniazdo”, by w końcu zabronić rozpowszechniania jego dzieł, czego zresztą nikt nie przestrzegał. Dla mnie - dziecinada, by zwrócić uwagę na siebie.
Ciekawe życiorysy proszę samemu sobie poczytać, ja muszę jeno podkreślić, że Bernhard był odludkiem, w dodatku grużlikiem, jako osoba publiczna – aseksualny, a od 19 roku życia związany ze starszą o 37 /tak!! trzydzieści siedem/ lat Hedwig Stavianicek /1894-1984/, króra go finansowała.
Jeszcze tytuł, z przeróżnych, ekwilibrystycznych interpretacji, wybrałem redakcyjną:
„Towarzyszymy w próbie rekonstrukcji rozpadu osobowości geniusza, nieustannie zmuszającego się do korygowania swoich przemyśleń, zanim proces ten przerwie właściwa KOREKTA - ŚMIERĆ. Jedyną logiczną konkluzją życia jest zanegowanie własnego istnienia”. /podkr.moje/.
A, jeszcze żeby było straszniej: siostra, co nie chciała CONE’a popełniła samobojstwo, nasz bohater brat „odebrał sobie swe życie” też, a w ogóle zdaje się, że byli w grzesznym związku kazirodczym, a fe!
REASUMUJĄC: Starym już, dni niewiele pozostało, a ja tydzień cennego czasu ZMARNOWAŁEM NA PONURACTWO. Nie przepadam za Pilchem, ale tym razem podpisuję się pod zacytowanym fragmentem jego „Dziennika”. A młodzi mają czas, to niech se czytają
Tuesday, 27 May 2014
Jacek DEHNEL - "Lala"
Zaglądam do swojego „Pod ręcznika” /to taki mój notatnik/ i czytam:
Jacek DEHNEL /ur.1980/. „Brzytwa okamgnienia” 2007; UWAGA!!!: objawienie: inteligentny, subtelny, rozwija się; tłumaczył „mojego” Mandelstama; luty 2010 - przeczytałem „Lalę” - talent, b. inteligentny, „paniczykowaty” jak młody Gombrowicz, ładnie gaworzy, lecz mimo to trochę znudził. Nagroda Kościelskich w 2005; 2011 - „Saturn, czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” - podobno wyśmienite; nie czytałem.
Maj 2014. Ponownie czytam „Lalę”; zaglądam do Wikipedii: jest gejem. Ale „wyczułem”, przecież 4 lata temu porównywałem go do Gombrowicza, choć, prawdę mówiąc, nie o orientację seksualną mnie chodziło, a o „paniczykowatość”. Czytam i dobrze się bawię śmiesznymi dykteryjkami, podziwiam język, bo kto dzisiaj mówi:
„..kiedy mu się pracownicy zborsuczyli....”
lecz, ze względu na pochodzenie, atmosfera „ziemiańska” jest mnie obca, przeto nie potrafię delektować się nią w satysfakcjonującym stopniu. Wypływa z tego konkluzja, że doceniając Dehnela, polecam jego książkę przede wszystkim czytelnikom związanych z tą sferą.
Jacek DEHNEL /ur.1980/. „Brzytwa okamgnienia” 2007; UWAGA!!!: objawienie: inteligentny, subtelny, rozwija się; tłumaczył „mojego” Mandelstama; luty 2010 - przeczytałem „Lalę” - talent, b. inteligentny, „paniczykowaty” jak młody Gombrowicz, ładnie gaworzy, lecz mimo to trochę znudził. Nagroda Kościelskich w 2005; 2011 - „Saturn, czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” - podobno wyśmienite; nie czytałem.
Maj 2014. Ponownie czytam „Lalę”; zaglądam do Wikipedii: jest gejem. Ale „wyczułem”, przecież 4 lata temu porównywałem go do Gombrowicza, choć, prawdę mówiąc, nie o orientację seksualną mnie chodziło, a o „paniczykowatość”. Czytam i dobrze się bawię śmiesznymi dykteryjkami, podziwiam język, bo kto dzisiaj mówi:
„..kiedy mu się pracownicy zborsuczyli....”
lecz, ze względu na pochodzenie, atmosfera „ziemiańska” jest mnie obca, przeto nie potrafię delektować się nią w satysfakcjonującym stopniu. Wypływa z tego konkluzja, że doceniając Dehnela, polecam jego książkę przede wszystkim czytelnikom związanych z tą sferą.
Monday, 26 May 2014
Janusz GŁOWACKI - "Good night Dżerzi"
Janusz GŁOWACKI - „Good night Dżerzi”
Cuchnącą atmosferę stworzono wokół tej książki, jej autora i jej bohatera. Posypały się ataki, i na Głowackiego, i na Kosińskiego. W związku z tym warto przypomnieć słowa Norwida:
„My pochodzimy ze społeczeństwa jedynego na globie, w którym nie ma ani jednego czymkolwiek bądż wyższego obywatela, który by zelżonym od rodaków albo upoliczkowanym i nawet obitym nie był”.
W dobie internetu nonsensem by było przytaczać tu cv Kosińskiego; ja tylko chcę zwrócić uwagę, że nie „wypadł sroce spod ogona”. Studiował u prof. Chałasińskiego, był asystentem w Instytucie Historii i Socjologii PAN, wyjechał na stypendium naukowe do Stanów, ukończył podyplomowe studia na Uniwersytecie Columbia, wykładał na kilku Uniwersytetach, w tym prestiżowych Yale i Princeton, w 1973 r. został prezesem amerykańskiego Penclubu, był prezesem Oksfordskiego Instytutu Studiów Polsko-Żydowskich, laureatem wielu liczących się nagród, jak i kandydatem do Nobla.
Zarzuty stawiane jego twórczości są irracjonalne i absurdalne. Uzasadnianie tezy, że nie on napisał „Malowanego ptaka”, bo słabo znał angielski, zakrawa na kpinę, a jeśli ktoś mówi to poważnie, to winien konsekwentnie zakwestionować angielską KLASYKĘ napisaną przez Conrada, który nigdy nie nauczył się dobrze mówić po angielsku. A czy na wartość dzieł innego klasyka - Szekspira ma wpływ „niepewne” autorstwo? Paralelnie stawia się drugi zarzut, że cała historia okupacyjna nie jest prawdziwa. A co to znaczy „prawdziwa”? Przecież to FIKCJA LITERACKA !! Zajmijcie się Kapuścińskim, który w swoich reportażach wypisuje dyrdymały, które nie mają pokrycia w faktach. Jemu wolno /akurat z tym jak najbardziej się zgadzam/, bo to nie reportaże, a powieści.
Jeszcze większym nonsensem jest oskarżanie o plagiat Dyzmy, którego jednym z argumentów ma być drugie imię Kosińskiego – Nikodem. Czysty Mrożek!!. Toć ja noszę imię Wojciech, skażone pijaństwem i rozpustą znanego Czecha, a z bierzmowania mam Konrad, jak ten książę mazowiecki co Krzyżaków do Polski ściągnął. W „Wystarczy być” BIERNY, tępawy O’Grodnick jest przedmiotem manipulacji, podczas gdy Dyzma jest przebiegły i SUPERAKTYWNY.
A Janusz GŁOWACKI genialnie to przedstawia w formie rozmowy między Jody i Michaelem: /str.181/
„-Dżerżi ordynarnie ściągnął fabułę, zmienił tylko realia.
-A ty czytałeś tę polską książkę? Ona jest przetłumaczona?
-Na razie ktoś mi ją streścił.
-To najpierw przeczytaj. Wiesz, ilu ludzi Dżerziego nienawidzi? A ilu mu zazdrości ? Daj sobie spokój.
-Jody, kochanie. Ty nic nie rozumiesz. Dżerzi jest oszustem. Ten facet z Polski robi dla mnie rough translation. Dżerzi myślał, że jego kłamstwa się nie wydadzą, bo jest żelazna kurtyna..”
A rozmowę kończy „namiar” na „faceta z Polski”:
„-Jak chcesz, to zadzwoń do Daniela, on namierza Dżerziego. Dużo już wyszperał...”
A jak Polak szpera, to wyszpera. Głowacki o tym wie i dlatego kiedyś powiedział:
„Jeżeli jestes w nędzy albo w rozpaczy, nigdy, ale to nigdy nie przyznawaj się do tego rodakom. Nikt ci nie pomoże, tylko cię dobiją”.
Kosiński często mawiał: „LARVATUS PRODEO” /”Chodzę w przebraniu”/, znaczy się był jednym z niewielu szczerych. Wiem o tym, bo przez 25 lat pobytu na emigracji prawdomównych rodaków prawie nie spotkałem.
Głowacki porwał się na wyjątkowo trudną rzecz. Czego się obawiał ? Złego osądzenia. Przeczytajmy rozmowę Dżanusa z Rogerem: /str.16/
„-Jak tak – zapytałem – to dlaczego wszyscy padliście przed nim na kolana? Pisaliście, że Dżerzi to skrzyżowanie Becketta z Dostojewskim, Genetem i Kafką.
-Dlaczego, dlaczego?... Pewnie dlatego, że świat już dawno stracił umiejętność odróżniania talentu od beztalencia i kłamstwa od prawdy. A może z jakiegoś innego powodu. Może dlatego, że Ameryka kogoś takiego jak Dżerzi nigdy przedtem nie widziała na oczy. Dlatego on nas wydymał. A teraz, jak rozumiemy, Dżanus, ty go ZAMIERZASZ POŚMIERTNIE WYDYMAĆ”. /podkr.moje/
I mimo starań aby nie, Głowacki jest o to oskarżany, jak i o lansowanie własnej osoby. A ja się z tym nie zgadzam, uważam, że odwalił „good job”, choć przyznam, że wzbudza we mnie większą wiarygodność opowiadaniami sprzed emigracji.
A Kosińskiego wariactwa lubię, a wyuzdany erotyzm łatwiej trawię niż innych, obecnie modnych.
Jeszcze cymes: /str.29/ „Hitler to loser, zobacz, ilu Żydów przeżyło”.
Cuchnącą atmosferę stworzono wokół tej książki, jej autora i jej bohatera. Posypały się ataki, i na Głowackiego, i na Kosińskiego. W związku z tym warto przypomnieć słowa Norwida:
„My pochodzimy ze społeczeństwa jedynego na globie, w którym nie ma ani jednego czymkolwiek bądż wyższego obywatela, który by zelżonym od rodaków albo upoliczkowanym i nawet obitym nie był”.
W dobie internetu nonsensem by było przytaczać tu cv Kosińskiego; ja tylko chcę zwrócić uwagę, że nie „wypadł sroce spod ogona”. Studiował u prof. Chałasińskiego, był asystentem w Instytucie Historii i Socjologii PAN, wyjechał na stypendium naukowe do Stanów, ukończył podyplomowe studia na Uniwersytecie Columbia, wykładał na kilku Uniwersytetach, w tym prestiżowych Yale i Princeton, w 1973 r. został prezesem amerykańskiego Penclubu, był prezesem Oksfordskiego Instytutu Studiów Polsko-Żydowskich, laureatem wielu liczących się nagród, jak i kandydatem do Nobla.
Zarzuty stawiane jego twórczości są irracjonalne i absurdalne. Uzasadnianie tezy, że nie on napisał „Malowanego ptaka”, bo słabo znał angielski, zakrawa na kpinę, a jeśli ktoś mówi to poważnie, to winien konsekwentnie zakwestionować angielską KLASYKĘ napisaną przez Conrada, który nigdy nie nauczył się dobrze mówić po angielsku. A czy na wartość dzieł innego klasyka - Szekspira ma wpływ „niepewne” autorstwo? Paralelnie stawia się drugi zarzut, że cała historia okupacyjna nie jest prawdziwa. A co to znaczy „prawdziwa”? Przecież to FIKCJA LITERACKA !! Zajmijcie się Kapuścińskim, który w swoich reportażach wypisuje dyrdymały, które nie mają pokrycia w faktach. Jemu wolno /akurat z tym jak najbardziej się zgadzam/, bo to nie reportaże, a powieści.
Jeszcze większym nonsensem jest oskarżanie o plagiat Dyzmy, którego jednym z argumentów ma być drugie imię Kosińskiego – Nikodem. Czysty Mrożek!!. Toć ja noszę imię Wojciech, skażone pijaństwem i rozpustą znanego Czecha, a z bierzmowania mam Konrad, jak ten książę mazowiecki co Krzyżaków do Polski ściągnął. W „Wystarczy być” BIERNY, tępawy O’Grodnick jest przedmiotem manipulacji, podczas gdy Dyzma jest przebiegły i SUPERAKTYWNY.
A Janusz GŁOWACKI genialnie to przedstawia w formie rozmowy między Jody i Michaelem: /str.181/
„-Dżerżi ordynarnie ściągnął fabułę, zmienił tylko realia.
-A ty czytałeś tę polską książkę? Ona jest przetłumaczona?
-Na razie ktoś mi ją streścił.
-To najpierw przeczytaj. Wiesz, ilu ludzi Dżerziego nienawidzi? A ilu mu zazdrości ? Daj sobie spokój.
-Jody, kochanie. Ty nic nie rozumiesz. Dżerzi jest oszustem. Ten facet z Polski robi dla mnie rough translation. Dżerzi myślał, że jego kłamstwa się nie wydadzą, bo jest żelazna kurtyna..”
A rozmowę kończy „namiar” na „faceta z Polski”:
„-Jak chcesz, to zadzwoń do Daniela, on namierza Dżerziego. Dużo już wyszperał...”
A jak Polak szpera, to wyszpera. Głowacki o tym wie i dlatego kiedyś powiedział:
„Jeżeli jestes w nędzy albo w rozpaczy, nigdy, ale to nigdy nie przyznawaj się do tego rodakom. Nikt ci nie pomoże, tylko cię dobiją”.
Kosiński często mawiał: „LARVATUS PRODEO” /”Chodzę w przebraniu”/, znaczy się był jednym z niewielu szczerych. Wiem o tym, bo przez 25 lat pobytu na emigracji prawdomównych rodaków prawie nie spotkałem.
Głowacki porwał się na wyjątkowo trudną rzecz. Czego się obawiał ? Złego osądzenia. Przeczytajmy rozmowę Dżanusa z Rogerem: /str.16/
„-Jak tak – zapytałem – to dlaczego wszyscy padliście przed nim na kolana? Pisaliście, że Dżerzi to skrzyżowanie Becketta z Dostojewskim, Genetem i Kafką.
-Dlaczego, dlaczego?... Pewnie dlatego, że świat już dawno stracił umiejętność odróżniania talentu od beztalencia i kłamstwa od prawdy. A może z jakiegoś innego powodu. Może dlatego, że Ameryka kogoś takiego jak Dżerzi nigdy przedtem nie widziała na oczy. Dlatego on nas wydymał. A teraz, jak rozumiemy, Dżanus, ty go ZAMIERZASZ POŚMIERTNIE WYDYMAĆ”. /podkr.moje/
I mimo starań aby nie, Głowacki jest o to oskarżany, jak i o lansowanie własnej osoby. A ja się z tym nie zgadzam, uważam, że odwalił „good job”, choć przyznam, że wzbudza we mnie większą wiarygodność opowiadaniami sprzed emigracji.
A Kosińskiego wariactwa lubię, a wyuzdany erotyzm łatwiej trawię niż innych, obecnie modnych.
Jeszcze cymes: /str.29/ „Hitler to loser, zobacz, ilu Żydów przeżyło”.
Graham GREENE - "Spokojny Amerykanin"
Graham GREENE - “Spokojny Amerykanin”
Książkę nieżle się czyta, lecz ponad przeciętność nie wyrasta. Podobnie jak cała twórczość Greene’a. W związku z budzącą zdziwienie popularnością jego twórczości w Polsce, cofnijmy się do Warszawy lat 50-tych ubiegłego wieku. W kinach idą głównie filmy z Gerardem Philipem /pierwsze filmy amerykańskie: „Ostatnia walka Apacza” oraz „Indiański Wojownik” bodajże w 1956/, a w księgarniach buszuje Hemingway. Póżniej, w stosownym czasie, „NAGŁĄ” śmierć obu „warszawka” komentuje, że „kacapy” uziemili swoich podpadniętych agentów. Równocześnie w księgarniach pojawia się DZIEWIĘĆ książek Grahama Greene’a, w tym omawiany „Spokojny Amerykanin” /1956/ oraz „Nasz człowiek w Hawanie” /1960/. Czy to przypadek? Nie wierzę, bo polityka wydawnicza była precyzyjnie sterowana „odgórnie”. Zajrzyjmy więc do anglojęzycznej Wikipedii. Bingo!
Graham Greene był agentem brytyjskiej MI6, a jego przełożonym jeden z najsłynniejszych szpiegów sowieckich - KIM PHILBY. Szczegóły o tym jak Philby ośmieszył służby Zachodnie, znajdziecie Państwo we wspomnianej Wikipedii, pod hasłem „PHILBY”. O naszym autorze dowiadujemy się, że głosił, obok katolickich, poglądy komunistyczne, że zaprzyjażnił się z Fidelem Castro i że nie znosił Amerykanów. Próbkę tego ujawnił w „Naszym człowieku w Hawanie”, gdzie zdjęcia części odkurzacza imitują nową broń sowiecką, a głupie „amerykany” dają się robić w „bambuko”. /Za niedokładności przepraszam, ale czytałem to 54 lata temu/.
W omawianej książce Amerykanin Pyle jest rozbrajająco głupi, bo dziewiczo naiwny i szczery. I to ma być agent amerykańskich służb specjalnych. Jednocześnie, mimo swojej „dżentelmeńskości”, jest w stanie zabijać bezbronną ludność cywilną. Przeciwnikiem jego jest agent brytyjski FOWLER, którego zasadniczą część nazwska FOWL, wymawiamy identycznie jak FOUL, a to jest cechą jego postępowania. Akcja toczy się w Wietnamie podczas wojny z francuskimi okupantami, których, jak wiemy, wkrótce zmienią amerykańscy. Ale Greene, o tym nie wie, a jednak okazuje się trafnym prorokiem w materii konfrontacji skrajnie różnych mentalności i kultur.
Książkę polecam, jako ciekawą, łatwą lekturę nieangażującą zbytnio szarych komórek czytelnika.
Książkę nieżle się czyta, lecz ponad przeciętność nie wyrasta. Podobnie jak cała twórczość Greene’a. W związku z budzącą zdziwienie popularnością jego twórczości w Polsce, cofnijmy się do Warszawy lat 50-tych ubiegłego wieku. W kinach idą głównie filmy z Gerardem Philipem /pierwsze filmy amerykańskie: „Ostatnia walka Apacza” oraz „Indiański Wojownik” bodajże w 1956/, a w księgarniach buszuje Hemingway. Póżniej, w stosownym czasie, „NAGŁĄ” śmierć obu „warszawka” komentuje, że „kacapy” uziemili swoich podpadniętych agentów. Równocześnie w księgarniach pojawia się DZIEWIĘĆ książek Grahama Greene’a, w tym omawiany „Spokojny Amerykanin” /1956/ oraz „Nasz człowiek w Hawanie” /1960/. Czy to przypadek? Nie wierzę, bo polityka wydawnicza była precyzyjnie sterowana „odgórnie”. Zajrzyjmy więc do anglojęzycznej Wikipedii. Bingo!
Graham Greene był agentem brytyjskiej MI6, a jego przełożonym jeden z najsłynniejszych szpiegów sowieckich - KIM PHILBY. Szczegóły o tym jak Philby ośmieszył służby Zachodnie, znajdziecie Państwo we wspomnianej Wikipedii, pod hasłem „PHILBY”. O naszym autorze dowiadujemy się, że głosił, obok katolickich, poglądy komunistyczne, że zaprzyjażnił się z Fidelem Castro i że nie znosił Amerykanów. Próbkę tego ujawnił w „Naszym człowieku w Hawanie”, gdzie zdjęcia części odkurzacza imitują nową broń sowiecką, a głupie „amerykany” dają się robić w „bambuko”. /Za niedokładności przepraszam, ale czytałem to 54 lata temu/.
W omawianej książce Amerykanin Pyle jest rozbrajająco głupi, bo dziewiczo naiwny i szczery. I to ma być agent amerykańskich służb specjalnych. Jednocześnie, mimo swojej „dżentelmeńskości”, jest w stanie zabijać bezbronną ludność cywilną. Przeciwnikiem jego jest agent brytyjski FOWLER, którego zasadniczą część nazwska FOWL, wymawiamy identycznie jak FOUL, a to jest cechą jego postępowania. Akcja toczy się w Wietnamie podczas wojny z francuskimi okupantami, których, jak wiemy, wkrótce zmienią amerykańscy. Ale Greene, o tym nie wie, a jednak okazuje się trafnym prorokiem w materii konfrontacji skrajnie różnych mentalności i kultur.
Książkę polecam, jako ciekawą, łatwą lekturę nieangażującą zbytnio szarych komórek czytelnika.
Sunday, 25 May 2014
Gabriel Garcia MARQUEZ - "Rzecz o mych smutnych dziwkach"
Gabriel Garcia MARQUEZ -
- „Rzecz o mych smutnych dziwkach”
I znów przypadek uderzenia wody sodowej do głowy, skutkujący chucpą w stosunku do czytelnika. Bo już sam pomysł opisu chuci stojącego nad grobem 90-letniego starucha do niespełna 14-letniej jest chory, a uzupełniony wymogiem defloracji staje się przypadkiem klinicznym. Prawdopodobną diagnozę możemy postawić po przeczytaniu wyznania na str 17:
„Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy skończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz..”.
Nie dość, że chory, lecz to również niebezpieczny, potencjalny szantażysta. Pomijając watpliwą chwałę płynącą z korzystania z usług prostytutek, szokuje NAS, EUROPEJCZYKÓW wciskanie pieniędzy kobietom „spoza branży”. MY, EUROPEJCZYCY kochamy kobiety i mamy przyjemność w obdarowywaniu ich prezentami, a za pieniądze to można „dostać w twarz”. Po wstępnym zdiagnozowaniu HIPERLIBIDEMII i SATYRIASIS odsyłamy starucha i twórcę tej postaci do Lwa Starowicza i kontynuujemy lekturę.
Na dalszych stronach Marquez przestaje nas szokować, uspokaja siebie i nas, po czym tworzy sagę o VOYEURYZMIE, czyli obserwowaniu niewiedzącej o tym osoby, która jest naga. Pozostaje tylko żal, że w BURDELU, wraz z prezesem banku, nie ubito starego dewianta i równie zboczonego autora.
- „Rzecz o mych smutnych dziwkach”
I znów przypadek uderzenia wody sodowej do głowy, skutkujący chucpą w stosunku do czytelnika. Bo już sam pomysł opisu chuci stojącego nad grobem 90-letniego starucha do niespełna 14-letniej jest chory, a uzupełniony wymogiem defloracji staje się przypadkiem klinicznym. Prawdopodobną diagnozę możemy postawić po przeczytaniu wyznania na str 17:
„Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy skończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz..”.
Nie dość, że chory, lecz to również niebezpieczny, potencjalny szantażysta. Pomijając watpliwą chwałę płynącą z korzystania z usług prostytutek, szokuje NAS, EUROPEJCZYKÓW wciskanie pieniędzy kobietom „spoza branży”. MY, EUROPEJCZYCY kochamy kobiety i mamy przyjemność w obdarowywaniu ich prezentami, a za pieniądze to można „dostać w twarz”. Po wstępnym zdiagnozowaniu HIPERLIBIDEMII i SATYRIASIS odsyłamy starucha i twórcę tej postaci do Lwa Starowicza i kontynuujemy lekturę.
Na dalszych stronach Marquez przestaje nas szokować, uspokaja siebie i nas, po czym tworzy sagę o VOYEURYZMIE, czyli obserwowaniu niewiedzącej o tym osoby, która jest naga. Pozostaje tylko żal, że w BURDELU, wraz z prezesem banku, nie ubito starego dewianta i równie zboczonego autora.
Mikołaj - "Reisefieber"
Mikołaj ŁOZIŃSKI - „Reisefieber”
Ojciec - Marcel wspaniały, brat - Paweł wspaniały, no to i on miał obowiązek zachwycić. No i zachwycił, pisząc „Reisefieber”, w wieku 25 lat, nagrodzony NAGRODĄ KOŚCIELSKICH 2007.
Zacznijmy od tytułu: REISEFIEBER - to gorączka przed podróżą. A gdzież to się wybiera nasz sobkowaty, infantylny, rozkapryszony maminsynek Damian? A w daleką podróż - w DOJRZAŁE ŻYCIE. Gorączki fizycznej i psychicznej doznaje w Paryżu, dokąd przybył, po niespodziewanej /dla niego/ śmierci matki. Został sam, wskutek czego nieodwracalnie zakończył się pewien etap jego życia, i to zmusza go do rozliczenia się z własną przeszłością, jak i jego matki.
Na pierwszej stronie książki brak motta, którym winno być:
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą...”. /ks.Twardowski/.
Gdyby pisarz Damian czytywał pisarza Twardowskiego, by wyczytał cenną dla siebie wskazówkę:
„Aby żyć w zgodzie z innymi, człowiek musi najpierw pogodzić się z sobą”.
Na razie Damian jest na początku drogi, skoro myśli tak: /str.70/
„Bo co to znaczy – lubić ludzi? Czy Anna lubi ludzi? Na pewno lubi, ŻEBY ludzie ją lubili. Bo gdzie przyjemność w lubieniu tych, którzy cię nie lubią?. /podkr.moje/
Damian ludzi nie lubi, lecz myślenie ma przyszłość, może więc się zmieni. Juz na cmentarzu zauważa: /str.105/
„Cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych..”
Tylko, że paradoks polega na tym, że zauważamy ich „NIEZASTĄPIALNOŚĆ” dopiero wtedy gdy już ich wśród nas nie ma. A w dodatku wspominaną osobę traktujemy wybiórczo. Terapeutka Aude mówi:
„Wydaje mi się, że zastanawianie się, jaką była naprawdę, nie ma sensu. Nikt tego nie wie. Ani pan, ani ja, ani nawet Astrid. Dlatego myślę, że ważna jest ta Astrid, którą pan pamięta..”.
I zmarła, i jej syn cierpią na pewną dolegliwość: /str.146/
„Chodzi o poczucie winy. Boisz się go, bo od dzieciństwa przed nim uciekasz..”
I znów nie mogę nic więcej zdradzić, by nie umniejszyć Państwu przyjemności z lektury omawianej książki, przeto zakończę trafnym spostrzeżeniem ze st.120:
„Do czego potrzebna jest komuś świadomość, że jest nudny ?. Przecież nie stanie się dzięki niej ciekawym człowiekiem.”
Ojciec - Marcel wspaniały, brat - Paweł wspaniały, no to i on miał obowiązek zachwycić. No i zachwycił, pisząc „Reisefieber”, w wieku 25 lat, nagrodzony NAGRODĄ KOŚCIELSKICH 2007.
Zacznijmy od tytułu: REISEFIEBER - to gorączka przed podróżą. A gdzież to się wybiera nasz sobkowaty, infantylny, rozkapryszony maminsynek Damian? A w daleką podróż - w DOJRZAŁE ŻYCIE. Gorączki fizycznej i psychicznej doznaje w Paryżu, dokąd przybył, po niespodziewanej /dla niego/ śmierci matki. Został sam, wskutek czego nieodwracalnie zakończył się pewien etap jego życia, i to zmusza go do rozliczenia się z własną przeszłością, jak i jego matki.
Na pierwszej stronie książki brak motta, którym winno być:
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą...”. /ks.Twardowski/.
Gdyby pisarz Damian czytywał pisarza Twardowskiego, by wyczytał cenną dla siebie wskazówkę:
„Aby żyć w zgodzie z innymi, człowiek musi najpierw pogodzić się z sobą”.
Na razie Damian jest na początku drogi, skoro myśli tak: /str.70/
„Bo co to znaczy – lubić ludzi? Czy Anna lubi ludzi? Na pewno lubi, ŻEBY ludzie ją lubili. Bo gdzie przyjemność w lubieniu tych, którzy cię nie lubią?. /podkr.moje/
Damian ludzi nie lubi, lecz myślenie ma przyszłość, może więc się zmieni. Juz na cmentarzu zauważa: /str.105/
„Cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych..”
Tylko, że paradoks polega na tym, że zauważamy ich „NIEZASTĄPIALNOŚĆ” dopiero wtedy gdy już ich wśród nas nie ma. A w dodatku wspominaną osobę traktujemy wybiórczo. Terapeutka Aude mówi:
„Wydaje mi się, że zastanawianie się, jaką była naprawdę, nie ma sensu. Nikt tego nie wie. Ani pan, ani ja, ani nawet Astrid. Dlatego myślę, że ważna jest ta Astrid, którą pan pamięta..”.
I zmarła, i jej syn cierpią na pewną dolegliwość: /str.146/
„Chodzi o poczucie winy. Boisz się go, bo od dzieciństwa przed nim uciekasz..”
I znów nie mogę nic więcej zdradzić, by nie umniejszyć Państwu przyjemności z lektury omawianej książki, przeto zakończę trafnym spostrzeżeniem ze st.120:
„Do czego potrzebna jest komuś świadomość, że jest nudny ?. Przecież nie stanie się dzięki niej ciekawym człowiekiem.”
Saturday, 24 May 2014
Janusz GŁOWACKI - "Moc truchleje"
Janusz GŁOWACKI - „Moc truchleje”
Ta kwintesencja Wydarzeń 1980 roku WINNA BYĆ WPISANA DO KANONU OBOWIĄZKOWYCH LEKTUR SZKOLNYCH, pod warunkiem dostarczenia nauczycielom wytłumaczenia jej wielowarstwowości. Bo historię przybyłego ze wsi prymitywa, obdarzonego przez autora aluzyjnym nazwiskiem UFNALA, który wskutek swojej UFNOŚCI zostaje nie tylko konfidentem, lecz ślepym, posłusznym wykonawcą wrednych poczynań Władzy odczytują wszyscy. Wałęsę, Walentynowicz i innych rozpoznają tyż. Niektórzy zauważają zróżnicowane stanowisko Kościoła. Natomiast, nie wyczytałem w jakiejkolwiek recenzji, na jakimkolwiek portalu, jakiejkolwiek wzmianki o cichym BOHATERZE tej opowieści, której można dać podtytuł „CHICHOT LOSU”.
Nim zdradzę imię tego bohatera muszę powiedzieć dwa słowa o mentalności „ludu”. Narrator i główna postać w jednej osobie to prostak, ciemniak, „bamper” Ufnal, krewniak Szczęsnego z „Pamiątki z Celulozy” Neverly’ego i Ślimaka z „Placówki” Prusa, a zróżnicowana załoga stoczni to zbiorowisko zwykłych ludzi, których reakcje tłumaczy Okularnica: /str.37/
„- Synku, ty do ludzi nie miej żalu, oni są dobrzy, tylko, że się boją. Jak staną przed prezydium, za którym siedzi pan Socjalizm, to ich ścina na miejscu. Głosują za, ale są przeciw, maszerują, ale stoją, jedną ręką trzymają na pochodzie sztandar, a drugą zaciskają w pięść za plecami. Im się nie opłaca ryzykować dla niedużej sprawy. Trzeba ich zrozumieć...”.
Trzeba, ale gwoli ścisłości przyznajmy, że to konformizm.
Jeszcze słowo o sytuacji Głowackiego w 1980 r. Po sukcesach odniesionych 10 lat wcześniej dzięki scenariuszowi do „Polowania na muchy” Wajdy, współtworzeniu „Rejsu” Piwowskiego oraz książkom „Wirówka nonsensu’, „Nowy taniec labada” i „My sweet Raskolnikow” podtrzymuje popularność felietonami w „Kulturze” Wilhelmiego, bo następnych siedmiu książek nie wita salwa zachwytów. Jedyny zauważalny sukces to „Kopciuch” w Teatrze Współczesnym w Szczecinie w 1979 r., z którego planowanym wystawieniem w Londynie, Głowacki jedzie w 81 r. Omawiana JEDENASTA POZYCJA w jego dorobku jest więcej niż udana, lecz nie zostaje wydana w obiegu oficjalnym, gdyż uniemożliwia to wprowadzenie stanu wojennego i pobyt autora na emigracji. Wydanie „podziemne” jest sukcesem recenzowanym entuzjastycznie przez profesjonalistów na całym świecie.
No to już czas na ujawnienie bohatera „Chichotu losu”. To Żyd Wieczny Tułacz - CZARNIAWY. Przyjemność prześledzenia losów jego, jak i jego ojca, pozostawiam Szanownym Czytelnikom, pozostając w przekonaniu, że podzielą moje zdanie co do ich WAŻNOŚCI tak dla książki, jak i całej Historii Polski.
Ta kwintesencja Wydarzeń 1980 roku WINNA BYĆ WPISANA DO KANONU OBOWIĄZKOWYCH LEKTUR SZKOLNYCH, pod warunkiem dostarczenia nauczycielom wytłumaczenia jej wielowarstwowości. Bo historię przybyłego ze wsi prymitywa, obdarzonego przez autora aluzyjnym nazwiskiem UFNALA, który wskutek swojej UFNOŚCI zostaje nie tylko konfidentem, lecz ślepym, posłusznym wykonawcą wrednych poczynań Władzy odczytują wszyscy. Wałęsę, Walentynowicz i innych rozpoznają tyż. Niektórzy zauważają zróżnicowane stanowisko Kościoła. Natomiast, nie wyczytałem w jakiejkolwiek recenzji, na jakimkolwiek portalu, jakiejkolwiek wzmianki o cichym BOHATERZE tej opowieści, której można dać podtytuł „CHICHOT LOSU”.
Nim zdradzę imię tego bohatera muszę powiedzieć dwa słowa o mentalności „ludu”. Narrator i główna postać w jednej osobie to prostak, ciemniak, „bamper” Ufnal, krewniak Szczęsnego z „Pamiątki z Celulozy” Neverly’ego i Ślimaka z „Placówki” Prusa, a zróżnicowana załoga stoczni to zbiorowisko zwykłych ludzi, których reakcje tłumaczy Okularnica: /str.37/
„- Synku, ty do ludzi nie miej żalu, oni są dobrzy, tylko, że się boją. Jak staną przed prezydium, za którym siedzi pan Socjalizm, to ich ścina na miejscu. Głosują za, ale są przeciw, maszerują, ale stoją, jedną ręką trzymają na pochodzie sztandar, a drugą zaciskają w pięść za plecami. Im się nie opłaca ryzykować dla niedużej sprawy. Trzeba ich zrozumieć...”.
Trzeba, ale gwoli ścisłości przyznajmy, że to konformizm.
Jeszcze słowo o sytuacji Głowackiego w 1980 r. Po sukcesach odniesionych 10 lat wcześniej dzięki scenariuszowi do „Polowania na muchy” Wajdy, współtworzeniu „Rejsu” Piwowskiego oraz książkom „Wirówka nonsensu’, „Nowy taniec labada” i „My sweet Raskolnikow” podtrzymuje popularność felietonami w „Kulturze” Wilhelmiego, bo następnych siedmiu książek nie wita salwa zachwytów. Jedyny zauważalny sukces to „Kopciuch” w Teatrze Współczesnym w Szczecinie w 1979 r., z którego planowanym wystawieniem w Londynie, Głowacki jedzie w 81 r. Omawiana JEDENASTA POZYCJA w jego dorobku jest więcej niż udana, lecz nie zostaje wydana w obiegu oficjalnym, gdyż uniemożliwia to wprowadzenie stanu wojennego i pobyt autora na emigracji. Wydanie „podziemne” jest sukcesem recenzowanym entuzjastycznie przez profesjonalistów na całym świecie.
No to już czas na ujawnienie bohatera „Chichotu losu”. To Żyd Wieczny Tułacz - CZARNIAWY. Przyjemność prześledzenia losów jego, jak i jego ojca, pozostawiam Szanownym Czytelnikom, pozostając w przekonaniu, że podzielą moje zdanie co do ich WAŻNOŚCI tak dla książki, jak i całej Historii Polski.
Friday, 23 May 2014
Janusz GŁOWACKI - "Jak być kochanym"
Janusz GŁOWACKI - „Jak być kochanym”
Zbiór felietonów znakomitych, bardzo dobrych, dobrych i nietrafionych. Może inaczej: „trafionych” w momencie publikacji, ale zdezaktualizowanych i wskutek tego mniej interesujących. Bo kogo dzisiaj interesują kpiny z np filmu „Lokis”?. A w ogóle to Głowacki robi sobie ze wszystkiego „dżadża”, a adwersarzy w „bambuko”. Aby uchwycić jego specyficzny styl /metodę/ proponuję zacząć lekturę od str.63, od felietonu pt „Sen mara, Bóg wiara”, w którym, na zaledwie dwóch stronach, zmiażdżył prof. Wacława Kubackiego, za niezasłużoną krytykę Konwickiego.
Głowacki, jako felietonista, dołączył do najpoczytniejszych wówczas: Urbana, Hamiltona /tj Słojewskiego/, KTT /tj.Toeplitza/ i Kisiela /tj.Kisielewskiego/. Był „młodym wilkiem”. Bardzo dużo daje porównanie dat urodzin ówczesnych gwiazd publicystyki i „towarzystwa”: 1927 - Cybulski, 1930 – Śliwonik; 1931 - Kobiela, Komeda, Himilsbach; 1932 – Fikus; 1933 – Urban, Kosiński, KTT; 1934 – Hamilton, Grochowiak, Hłasko; 1935 – Piwowski, Nowakowski, Bryll, Brycht; 1938 – Jerzyna, Passent, GŁOWACKI; 1939 – Iredyński. Oczywiście dochodziły pożniejsze, nasze roczniki wojenne, a wśród nich najwspanialszy Jonasz Kofta /1942/, lecz to już inna historia.
Felietony, jaki i kultowy „Rejs” zrobiony z Piwowskim, to aluzyjne szyderstwo z realiów PRL-u i powszechnego oportunizmu i zakłamania. Tylko, że uprawiany przez Głowackiego rodzaj publicystyki miał rację bytu tylko w tej PRL-owskiej rzeczywistości. Podobnie jak Mrożek, który mógł efektywnie tworzyć tylko tu, na miejscu. Wiemy o tym z rad jego przyjaciela, Błońskiego zawartych w listach. Głowacki w felietonie pt „Duży strach, mały strach”, przebywając w Nowym Jorku, w 1982 r., pisze: /str.140/
„Ci, których szczęśliwie nie dotknęło pisanie „pod cenzurą”, omijanie jej, oszukiwanie, tworzenie systemu aluzji i parabol, nie rozumieją, o czym mówię... Teraz mogę pisać wprost. CAŁY WYPRACOWANY PRZEZ LATA WARSZTAT ZACZYNA ZGRZYTAĆ I SYPAC SIĘ. Następna reakcja. Mogę pisać to, co chcę, więc muszę iść na całość. Polska jest zakneblowana, ale ja nie..... ...NAPISAŁEM I WYRZUCIŁEM. Z literaturą nic to wspólnego nie miało..”. /podkr.moje/
Szczerość Głowackiego jest godna uznania, tym bardziej, że ten problem dotknął, siedem lat póżniej, wszystkich piszących w Kraju. Ze względu na wszechwładną cenzurę pisali „do szuflady”. W wolnej Polsce zasoby „szuflad” okazały się bezwartościowe, zgodnie z sensem powyższego cytatu. Powstała wielka dziura na rynku wydawniczym...
Felietony są wysokiej klasy, jednakże dokładne zrozumienie ich okazuje się trudne z powodu barier wiekowych i intelektualnych. Zacznijmy od pierwszej, która szczęśliwie mnie nie dotyczy, ale wszystkich młodszych ode mnie /rocznik 1943/ już tak. Ze względu na brak przypisów, młodsi nie będą wiedzieć czy ataki autora są słuszne, bo wiele nazwisk nic obecnemu czytelnikowi nie mówi. Gros artykułów stoi na wysokim poziomie intelektualnym, przez co do zrozumienia potrzebna jest chociaż podstawowa znajomość np dzieł Szekspira czy historii starożytnego Rzymu.
Mimo wszystko, sprobować WARTO.
Zbiór felietonów znakomitych, bardzo dobrych, dobrych i nietrafionych. Może inaczej: „trafionych” w momencie publikacji, ale zdezaktualizowanych i wskutek tego mniej interesujących. Bo kogo dzisiaj interesują kpiny z np filmu „Lokis”?. A w ogóle to Głowacki robi sobie ze wszystkiego „dżadża”, a adwersarzy w „bambuko”. Aby uchwycić jego specyficzny styl /metodę/ proponuję zacząć lekturę od str.63, od felietonu pt „Sen mara, Bóg wiara”, w którym, na zaledwie dwóch stronach, zmiażdżył prof. Wacława Kubackiego, za niezasłużoną krytykę Konwickiego.
Głowacki, jako felietonista, dołączył do najpoczytniejszych wówczas: Urbana, Hamiltona /tj Słojewskiego/, KTT /tj.Toeplitza/ i Kisiela /tj.Kisielewskiego/. Był „młodym wilkiem”. Bardzo dużo daje porównanie dat urodzin ówczesnych gwiazd publicystyki i „towarzystwa”: 1927 - Cybulski, 1930 – Śliwonik; 1931 - Kobiela, Komeda, Himilsbach; 1932 – Fikus; 1933 – Urban, Kosiński, KTT; 1934 – Hamilton, Grochowiak, Hłasko; 1935 – Piwowski, Nowakowski, Bryll, Brycht; 1938 – Jerzyna, Passent, GŁOWACKI; 1939 – Iredyński. Oczywiście dochodziły pożniejsze, nasze roczniki wojenne, a wśród nich najwspanialszy Jonasz Kofta /1942/, lecz to już inna historia.
Felietony, jaki i kultowy „Rejs” zrobiony z Piwowskim, to aluzyjne szyderstwo z realiów PRL-u i powszechnego oportunizmu i zakłamania. Tylko, że uprawiany przez Głowackiego rodzaj publicystyki miał rację bytu tylko w tej PRL-owskiej rzeczywistości. Podobnie jak Mrożek, który mógł efektywnie tworzyć tylko tu, na miejscu. Wiemy o tym z rad jego przyjaciela, Błońskiego zawartych w listach. Głowacki w felietonie pt „Duży strach, mały strach”, przebywając w Nowym Jorku, w 1982 r., pisze: /str.140/
„Ci, których szczęśliwie nie dotknęło pisanie „pod cenzurą”, omijanie jej, oszukiwanie, tworzenie systemu aluzji i parabol, nie rozumieją, o czym mówię... Teraz mogę pisać wprost. CAŁY WYPRACOWANY PRZEZ LATA WARSZTAT ZACZYNA ZGRZYTAĆ I SYPAC SIĘ. Następna reakcja. Mogę pisać to, co chcę, więc muszę iść na całość. Polska jest zakneblowana, ale ja nie..... ...NAPISAŁEM I WYRZUCIŁEM. Z literaturą nic to wspólnego nie miało..”. /podkr.moje/
Szczerość Głowackiego jest godna uznania, tym bardziej, że ten problem dotknął, siedem lat póżniej, wszystkich piszących w Kraju. Ze względu na wszechwładną cenzurę pisali „do szuflady”. W wolnej Polsce zasoby „szuflad” okazały się bezwartościowe, zgodnie z sensem powyższego cytatu. Powstała wielka dziura na rynku wydawniczym...
Felietony są wysokiej klasy, jednakże dokładne zrozumienie ich okazuje się trudne z powodu barier wiekowych i intelektualnych. Zacznijmy od pierwszej, która szczęśliwie mnie nie dotyczy, ale wszystkich młodszych ode mnie /rocznik 1943/ już tak. Ze względu na brak przypisów, młodsi nie będą wiedzieć czy ataki autora są słuszne, bo wiele nazwisk nic obecnemu czytelnikowi nie mówi. Gros artykułów stoi na wysokim poziomie intelektualnym, przez co do zrozumienia potrzebna jest chociaż podstawowa znajomość np dzieł Szekspira czy historii starożytnego Rzymu.
Mimo wszystko, sprobować WARTO.
Wednesday, 21 May 2014
Ilja ERENBURG - "Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca"
Ilja ERENBURG - “Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca”
Przypadkowo wszedłem na stronę Lejzorka na naszym portalu „lubimy czytać”. I oniemiałem. JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK jakie czytałem w moim długim życiu ma jedną, jedyną opinię. Postanowiłem to naprawić i „z pamięci”, po 57 latach od pierwszej lektury ją Państwu przybliżyć. Już stwierdzenie, że Lejzorek to wspaniały konglomerat Szwejka, Ostapa Bendera i Tewje Mleczarza - powinno zachęcić do lektury.
Szwejka wszyscy znają; Ostap Bender to bohater dwóch znakomitych powieści spółki autorskiej: Ilja Ilf i Eugeniusz Pietrow pt „Dwanaście krzeseł” i „Złoty cielec”, a Tewje Mleczarz - to ojciec rodziny z „Skrzypka na dachu” zrealizowanego na podstawie również świetnej powieści Szolema Alejchema pt „Dzieje Tewji Mleczarza”.
O popularności tych książek niech świadczy następująca anegdotka. W latach 60-tych, w ktorymś z teleturniejów, w których występowałem /pamiętam tylko, że prowadzącym był Budzyński/ zadano mnie pytanie:
„Z krowy mamy mleko i mięso, ale nie tylko. W jakiej powieści bohater założył punkt skupu rogów i kopyt, i jak on się nazywał?
-Oczywiscie chodzi o książkę Ilji....
I w tym momencie coś mnie odbiło i błędnie dokończyłem:
.......Erenburga i Lejzorka Rojtszwańca.
- Niestety, nie. Lejzorek rozmnażał króliki, a skup prowadził Ostap w „Złotym Cielcu”.”
Skoro jesteśmy przy anegdotkach, to wspomnę jedną, świadczącą o poziomie kandydatów na UW, skierowywanych przez Partię. Na pytanie: co koleżanka wie o Ilji Erenburg, przyszła studentka odpowiedziała: kochanka Hitlera.
Lejzorek to Żyd Wieczny Tułacz, a książka jest satyrą wzbudzajacą uśmiech i zadumę. Lektura wywołuje też wspomnienia dzieł Bułhakowa. W mojej pamięci zostały sformułowania: „szumowiny NEP-u” /NEP - Nowaja Ekonomiczeskaj Politika tj doktryna polityki gospodarczej Rosji Radzieckiej w l. 1921-29/ oraz „ty zgniły produkcie kastrowania osobowości przez kler”. A najkomiczniejsza wydała mnie się scena, gdy Lejzorek, po zbliżeniu seksualnym z tow.Pukie, stara się ją ubiec, w złożeniu donosu do bezpieki.
Świetna zabawa, przeto LEKTURA OBOWIĄZKOWA.
Przypadkowo wszedłem na stronę Lejzorka na naszym portalu „lubimy czytać”. I oniemiałem. JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK jakie czytałem w moim długim życiu ma jedną, jedyną opinię. Postanowiłem to naprawić i „z pamięci”, po 57 latach od pierwszej lektury ją Państwu przybliżyć. Już stwierdzenie, że Lejzorek to wspaniały konglomerat Szwejka, Ostapa Bendera i Tewje Mleczarza - powinno zachęcić do lektury.
Szwejka wszyscy znają; Ostap Bender to bohater dwóch znakomitych powieści spółki autorskiej: Ilja Ilf i Eugeniusz Pietrow pt „Dwanaście krzeseł” i „Złoty cielec”, a Tewje Mleczarz - to ojciec rodziny z „Skrzypka na dachu” zrealizowanego na podstawie również świetnej powieści Szolema Alejchema pt „Dzieje Tewji Mleczarza”.
O popularności tych książek niech świadczy następująca anegdotka. W latach 60-tych, w ktorymś z teleturniejów, w których występowałem /pamiętam tylko, że prowadzącym był Budzyński/ zadano mnie pytanie:
„Z krowy mamy mleko i mięso, ale nie tylko. W jakiej powieści bohater założył punkt skupu rogów i kopyt, i jak on się nazywał?
-Oczywiscie chodzi o książkę Ilji....
I w tym momencie coś mnie odbiło i błędnie dokończyłem:
.......Erenburga i Lejzorka Rojtszwańca.
- Niestety, nie. Lejzorek rozmnażał króliki, a skup prowadził Ostap w „Złotym Cielcu”.”
Skoro jesteśmy przy anegdotkach, to wspomnę jedną, świadczącą o poziomie kandydatów na UW, skierowywanych przez Partię. Na pytanie: co koleżanka wie o Ilji Erenburg, przyszła studentka odpowiedziała: kochanka Hitlera.
Lejzorek to Żyd Wieczny Tułacz, a książka jest satyrą wzbudzajacą uśmiech i zadumę. Lektura wywołuje też wspomnienia dzieł Bułhakowa. W mojej pamięci zostały sformułowania: „szumowiny NEP-u” /NEP - Nowaja Ekonomiczeskaj Politika tj doktryna polityki gospodarczej Rosji Radzieckiej w l. 1921-29/ oraz „ty zgniły produkcie kastrowania osobowości przez kler”. A najkomiczniejsza wydała mnie się scena, gdy Lejzorek, po zbliżeniu seksualnym z tow.Pukie, stara się ją ubiec, w złożeniu donosu do bezpieki.
Świetna zabawa, przeto LEKTURA OBOWIĄZKOWA.
Tuesday, 20 May 2014
STASIUK - "Przez rzekę"
STASIUK - „Przez rzekę”
Świetne, wspomnieniowe opowiadania, wiernie odtwarzające realia życia w PRL-u, /w tym nieustannie spożywany alkohol/, które wpisują się w nurt twórczosci uprawianej przez Nowakowskiego czy Iredyńskiego. Na pewno lepsze od Pilcha. A że czytelnicy czują się oszukani, bo przyzwyczaili się do Stasiuka - refleksyjnego podróżnika, to ich problem.
Świetne, wspomnieniowe opowiadania, wiernie odtwarzające realia życia w PRL-u, /w tym nieustannie spożywany alkohol/, które wpisują się w nurt twórczosci uprawianej przez Nowakowskiego czy Iredyńskiego. Na pewno lepsze od Pilcha. A że czytelnicy czują się oszukani, bo przyzwyczaili się do Stasiuka - refleksyjnego podróżnika, to ich problem.
An-ski - "Dybuk"
An-ski - "Dybuk"
W swoich starych notatkach znalazłem zapis, że autor słynnego "DYBUKA" /Szymon/ An-ski naprawdę nazywał się SZLOJME ZAJNWIŁ RAPAPORT i że napisał również hymn BUND-u, /to jest "cuś"/. DYBUK to dusza zmarłego grzesznika, ktora zamieszkała w ciele osoby żyjącej. W sztuce An-skiego zakochany biedak zaprzedaje duszę diabłu, by zdobyć bogatą wybrankę. Dowiedziawszy się o jej zaręczynach umiera, a dusza jego wstępuje w nią jako DYBUK. Po egzorcyzmach opuszcza ciało ukochanej, lecz porywa z sobą jej duszę.
Co do BUNDu, wyjaśniam, że tak nazywała się lewicowa żydowska partia, z której lwia część przeszła do KPP /Komunistycznej Partii Polski/, zdziesiątkowanej przez Stalina.
Jeszcze adnotacja: Biblioteka Literacka /KOS/ 1988. B.dobre
W swoich starych notatkach znalazłem zapis, że autor słynnego "DYBUKA" /Szymon/ An-ski naprawdę nazywał się SZLOJME ZAJNWIŁ RAPAPORT i że napisał również hymn BUND-u, /to jest "cuś"/. DYBUK to dusza zmarłego grzesznika, ktora zamieszkała w ciele osoby żyjącej. W sztuce An-skiego zakochany biedak zaprzedaje duszę diabłu, by zdobyć bogatą wybrankę. Dowiedziawszy się o jej zaręczynach umiera, a dusza jego wstępuje w nią jako DYBUK. Po egzorcyzmach opuszcza ciało ukochanej, lecz porywa z sobą jej duszę.
Co do BUNDu, wyjaśniam, że tak nazywała się lewicowa żydowska partia, z której lwia część przeszła do KPP /Komunistycznej Partii Polski/, zdziesiątkowanej przez Stalina.
Jeszcze adnotacja: Biblioteka Literacka /KOS/ 1988. B.dobre
Monday, 19 May 2014
Zbigniew DOMINO - "Syberiada polska"
Zbigniew DOMINO - “Syberiada polska”
Jedno jest pewne: WARTO PRZECZYTAĆ, a liczne pytania i oskarżenia, chciane czy niechciane, dojdą i tak do uszu czytelnika. Bo tacy już jesteśmy: KAZDY PRETEKST JEST DOBRY DO TWORZENIA PODZIAŁÓW. Tu stał się nim życiorys autora.
Liczne komentarze kwestionują NIE WIARYGODNOŚĆ, lecz PRAWO DO PUBLIKACJI WSPOMNIEŃ, młodego Sybiraka, ze względu na jego dalszy życiorys. Nasuwa się analogia z gen. Jaruzelskim o którego młodości na przymusowym wygnaniu i utracie ojca umyślnie się nie mówi, bo, ponad 40 lat póżniej, wprowadził stan wojenny...
Co za absurdalny, paradoksalny i wręcz makabryczny podział polskich zesłanców, w tym więżniów łagrów i gułagów: na „dobrych”, którzy zdążyli załapać się do Andersa i „złych”, którzy nie mieli tej szansy i dziś bywają nazywani „czerwoną hołotą na sowieckich czołgach”. Celebrujemy rocznicę Monte Cassino, a wyciszamy Bitwę pod Lenino, gdzie polscy ex-łagrownicy zostali wypuszczeni na pewną śmierć, wskutek umyślnego zaniechania „przygotowania artyleryjskiego”. No cóż, już sam układ Sikorski-Majski miał licznych, jawnych przeciwników...
Nie mam najmniejszego zamiaru uczestniczyć w wojnie polsko-polskiej, tym bardziej, że sama książka dała mnie wiele tematów do przemyślenia. Najważniejszym z nich jest stosunek LUDNOŚCI TUBYLCZEJ DO POLAKÓW na Podolu i Syberii. Jedyne zdziwienie w poniższym cytacie wzbudziła we mnie nazwa „LACHY”, gdyż wydawało mnie się, że stosowniejsza byłaby nazwa „PRZEKI” /kontra „SZOSZONI”/, ale to szczegół nie istotny dla sedna wymowy: /str.26-27/
„- Z całej okolicy Lachów zabierają...
- No i dobrze im tak, Lachom zarozumiałym; rozpanoszyli się na naszej Ukrainie jak na swoim.
- Naściągali kolonistów z całej Polski, ziemie nam zabierali.
.............
... Kolonista polski mógł ziemię z parcelacji kupić, a ty, ciemny hajdamaku, choćbyś czystym złotem płacił, ot, takiego byś dostał..”.
Sprawa parcelacji powraca na str.32:
„Księżna Lubomirska parcelowała swoje podolskie dobra i sprzedawała je Polakom. Wyłącznie Polakom....... „Koloniści” albo „Mazury”, tak ich miejscowi Ukraińcy nazywali i tak się na Podolu przyjęło: „Didkowe Madzury prijszły naszu ukraińsku zemlu zabiraty!”. Ten grożny pomruk niezadowolenia ukraińskich sąsiadów często docierał do kolonistów...”.
No to mamy: KOLONIŚCI, kolonizatorzy. Odważnyś pan, panie Domino, niczym prof. Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyznie”.
Należy jednak podkreślić, że nienawiść do Polaków nie miała charakteru etnicznego, lecz klasowy, bo to „PANY”: /str.78/
„-Aaaa!...Burżuje, znaczy się polskie pany z zachodniej Ukrainy”
Skrajnie emocjonalnie ujął to europoseł Kurski w wiadomościach Onet z 31.01.2014 r g.7:40:
„Dla nich rozstrzelanie Polaka jest tak jak dla nas rozstrzelanie Niemca”.
Biedota polska, żydowska i ukraińska była skłonna wspólnie cierpieć swoją biedę, póki elementy nacjonalistyczne nie uwzięły się, by ten consensus zniszczyć. Żywo to przypomina niedawną tragedię na Bałkanach, gdy upadek Jugosławii wykorzystały grupy nacjonalistyczne dla swoich partykularnych celów.
Calkowicie odmiennie kształtowały się stosunki międzyludzkie na Syberii, gdzie deportowani Polacy spotykali się z empatią i pomocą od przedstawicieli wszystkich nacji. Tworzyła się swoista solidarność wobec zagrożeń ze strony przyrody i NKWD-owskiego systemu. Wielość przytoczonych przypadków pomocy nowoprzybyłym Polakom pozwala wysnuć przypuszczenie, że przeżycie bez niej byloby niemożliwe. Bo koszmar stwarzany przez pojedynczych, psychopatycznych funkcjonariuszy, polegał na wszechobecnym strachu wskutek inwigilacji i wymuszonych donosów.
Życie przesiedleńców, jak i wszelkie rodzaje łagrów i gułagów znamy z licznej literatury, jak choćby najpoczytniejszych książek Czapskiego, Sołżenicyna czy Applebaum. Natomiast czymś wyjątkowym jest szerokie pokazanie zbawiennego wpływu dla tysięcy Polaków, paktu Sikorski-Majski, a szczególnie ogłoszoną, na jego podstawie, powszechnej AMNESTII, która natychmiastowo zmieniła ich status. Świadom byłem ilu tysiącom Polaków uratował zycie Sikorski, lecz dopiero dzięki tej lekturze dowiedziałem się szczegółowo, jak praktycznie to porozumienie było realizowane. A propos czytamy: /str.361/
„...gdyby Sikorski ze Stalinem w czterdziestym pierwszym się nie porozumiał, to byśmy po dziś dzień w Kaluczem siedzieli.
- Albo tam juz dawno wyzdychali”
Książkę bardzo dobrze się czyta, wrażliwi ronią łzy, a miłośnicy romansów mają je przedstawione we wszystkich możliwych konfiguracjach międzynarodowych. Na koniec chcę podkreślić, że do lektury podchodziłem z dużą rezerwą ze względu na kontrowersyjne curriculum vitae autora, szczęśliwie jednak książka sama się obroniła i z czystym sumieniem ją goraco polecam.
Jedno jest pewne: WARTO PRZECZYTAĆ, a liczne pytania i oskarżenia, chciane czy niechciane, dojdą i tak do uszu czytelnika. Bo tacy już jesteśmy: KAZDY PRETEKST JEST DOBRY DO TWORZENIA PODZIAŁÓW. Tu stał się nim życiorys autora.
Liczne komentarze kwestionują NIE WIARYGODNOŚĆ, lecz PRAWO DO PUBLIKACJI WSPOMNIEŃ, młodego Sybiraka, ze względu na jego dalszy życiorys. Nasuwa się analogia z gen. Jaruzelskim o którego młodości na przymusowym wygnaniu i utracie ojca umyślnie się nie mówi, bo, ponad 40 lat póżniej, wprowadził stan wojenny...
Co za absurdalny, paradoksalny i wręcz makabryczny podział polskich zesłanców, w tym więżniów łagrów i gułagów: na „dobrych”, którzy zdążyli załapać się do Andersa i „złych”, którzy nie mieli tej szansy i dziś bywają nazywani „czerwoną hołotą na sowieckich czołgach”. Celebrujemy rocznicę Monte Cassino, a wyciszamy Bitwę pod Lenino, gdzie polscy ex-łagrownicy zostali wypuszczeni na pewną śmierć, wskutek umyślnego zaniechania „przygotowania artyleryjskiego”. No cóż, już sam układ Sikorski-Majski miał licznych, jawnych przeciwników...
Nie mam najmniejszego zamiaru uczestniczyć w wojnie polsko-polskiej, tym bardziej, że sama książka dała mnie wiele tematów do przemyślenia. Najważniejszym z nich jest stosunek LUDNOŚCI TUBYLCZEJ DO POLAKÓW na Podolu i Syberii. Jedyne zdziwienie w poniższym cytacie wzbudziła we mnie nazwa „LACHY”, gdyż wydawało mnie się, że stosowniejsza byłaby nazwa „PRZEKI” /kontra „SZOSZONI”/, ale to szczegół nie istotny dla sedna wymowy: /str.26-27/
„- Z całej okolicy Lachów zabierają...
- No i dobrze im tak, Lachom zarozumiałym; rozpanoszyli się na naszej Ukrainie jak na swoim.
- Naściągali kolonistów z całej Polski, ziemie nam zabierali.
.............
... Kolonista polski mógł ziemię z parcelacji kupić, a ty, ciemny hajdamaku, choćbyś czystym złotem płacił, ot, takiego byś dostał..”.
Sprawa parcelacji powraca na str.32:
„Księżna Lubomirska parcelowała swoje podolskie dobra i sprzedawała je Polakom. Wyłącznie Polakom....... „Koloniści” albo „Mazury”, tak ich miejscowi Ukraińcy nazywali i tak się na Podolu przyjęło: „Didkowe Madzury prijszły naszu ukraińsku zemlu zabiraty!”. Ten grożny pomruk niezadowolenia ukraińskich sąsiadów często docierał do kolonistów...”.
No to mamy: KOLONIŚCI, kolonizatorzy. Odważnyś pan, panie Domino, niczym prof. Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyznie”.
Należy jednak podkreślić, że nienawiść do Polaków nie miała charakteru etnicznego, lecz klasowy, bo to „PANY”: /str.78/
„-Aaaa!...Burżuje, znaczy się polskie pany z zachodniej Ukrainy”
Skrajnie emocjonalnie ujął to europoseł Kurski w wiadomościach Onet z 31.01.2014 r g.7:40:
„Dla nich rozstrzelanie Polaka jest tak jak dla nas rozstrzelanie Niemca”.
Biedota polska, żydowska i ukraińska była skłonna wspólnie cierpieć swoją biedę, póki elementy nacjonalistyczne nie uwzięły się, by ten consensus zniszczyć. Żywo to przypomina niedawną tragedię na Bałkanach, gdy upadek Jugosławii wykorzystały grupy nacjonalistyczne dla swoich partykularnych celów.
Calkowicie odmiennie kształtowały się stosunki międzyludzkie na Syberii, gdzie deportowani Polacy spotykali się z empatią i pomocą od przedstawicieli wszystkich nacji. Tworzyła się swoista solidarność wobec zagrożeń ze strony przyrody i NKWD-owskiego systemu. Wielość przytoczonych przypadków pomocy nowoprzybyłym Polakom pozwala wysnuć przypuszczenie, że przeżycie bez niej byloby niemożliwe. Bo koszmar stwarzany przez pojedynczych, psychopatycznych funkcjonariuszy, polegał na wszechobecnym strachu wskutek inwigilacji i wymuszonych donosów.
Życie przesiedleńców, jak i wszelkie rodzaje łagrów i gułagów znamy z licznej literatury, jak choćby najpoczytniejszych książek Czapskiego, Sołżenicyna czy Applebaum. Natomiast czymś wyjątkowym jest szerokie pokazanie zbawiennego wpływu dla tysięcy Polaków, paktu Sikorski-Majski, a szczególnie ogłoszoną, na jego podstawie, powszechnej AMNESTII, która natychmiastowo zmieniła ich status. Świadom byłem ilu tysiącom Polaków uratował zycie Sikorski, lecz dopiero dzięki tej lekturze dowiedziałem się szczegółowo, jak praktycznie to porozumienie było realizowane. A propos czytamy: /str.361/
„...gdyby Sikorski ze Stalinem w czterdziestym pierwszym się nie porozumiał, to byśmy po dziś dzień w Kaluczem siedzieli.
- Albo tam juz dawno wyzdychali”
Książkę bardzo dobrze się czyta, wrażliwi ronią łzy, a miłośnicy romansów mają je przedstawione we wszystkich możliwych konfiguracjach międzynarodowych. Na koniec chcę podkreślić, że do lektury podchodziłem z dużą rezerwą ze względu na kontrowersyjne curriculum vitae autora, szczęśliwie jednak książka sama się obroniła i z czystym sumieniem ją goraco polecam.
Sunday, 18 May 2014
Leopold TYRMAND - "Filip"
Leopold TYRMAND - “Filip”
Tyrmand pisze PRAWDĘ, a wokół niego tylko KŁAMSTWA. Dopiero co pisałem o tym w ocenie „Opowiadań wszystkich”, a teraz znowu zostałem zmuszony od tego zacząć. Wydawnictwo MG na tylnej okładce podaje informacje dot. prozy Tyrmanda:
„I jak zawsze jest to proza pisana wbrew ustalonym regułom, przedstawiająca obraz wojny NIE DO PRZYJĘCIA PRZEZ WŁADZE PRL” /PODKR.MOJE/
To jak to się stało, że WSZECHWŁADNA CENZURA w PRL pozwalała na druk książek Tyrmanda, w tym omawianego „Filipa” w 1961 roku? Dlaczego bez żadnych trudności kupiłem ją w księgarni MPiKu na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich w roku wydania, a pozytywne recenzje o niej czytałem w licznych gazetach? Czekam juz tylko na rewelacje, że jazz propagowany m.in. przez Tyrmanda był za Gomułki zabroniony, podczas gdy w tej materii mogliśmy konkurować z Newport, a całą Europę przewyższaliśmy eksplozją talentów. Nie wiem, czemu ma służyć to zakłamywanie tamtejszej rzeczywistości.
„Filip” - został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników i krytykę, jednakże nie stał się bestsellerem. Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze: Zjazd KPZR z referatem Chruszczowa obalającym „kult jednostki”, amnestia polityczna w Polsce, wydarzenia w Poznaniu, aż w końcu „Polski Pażdziernik”, a z nim powrót prymasa Wyszyńskiego i Gomułki przyniosło schyłek okresowi zainteresowań II w.św. i dyskusjom obracającym się wyłącznie wokół wojny. Szło NOWE, a z nim druga przyczyna; wysyp talentów młodszego pokolenia. To już nie tylko Hłasko, ale Marek Nowakowski, Irek Iredyński, Roman Śliwonik, Leszek Płażewski i wielu, wielu innych. Reasumując, gdyby omawiana książka ukazała się ciut wcześniej /lub ciut póżniej/, cieszyłaby się jeszcze wiekszą i szerszą estymą.
Czytam ją ponownie, po pięćdziesięciu latach, bez młodzieńczych emocji i co? Bingo, jestem oczarowany i zachwycony, szczególnie, mniej więcej, od połowy, gdy Tyrmand przyspieszył, bowiem precyzyjne, drobiazgowe opisy w pierwszej części, które bardzo mnie się podobały niegdyś, obecnie - trochę nużą. Od pierwszych stron narzuca mnie się podobieństwo do Remarque’a, ale nie będę się upierał.
Odnotowałem bardzo znamienną rozmowę: /str 429/
„-Umiałbym może przebaczyć, ale nie potrafiłbym zapomnieć..
-No, tak – rzekł Piotr ze zrozumieniem. – W takim razie nie ma co mówic o kompromisie. W ogóle nie pojmujesz sensu tego słowa”.
Tenże Piotr, Holender mówi do naszego bohatera:/str 372/
„- Jako katolik zrobiłbyś karierę. Najprzód odrywasz moralność od realizmu społecznego i obyczajowego swych czasów, potem ugniatasz ją w lepką, płynną, nie nazbyt pachnącą papkę, a potem twierdzisz, że powinna ona stanowić granitowy drogowskaz, zapewniający szczęscie....”
Skoro poruszamy się w krainie polskiej uczuciowości, zauważmy uwagę: /str 137/
„..Pragnąłbyś wywyższenia przez cierpienie..”
Od razu przychodzi na myśl ocena Polaków przez Francużów w czasie Wielkiej Emigracji „mickiewiczowskiej”. Książka pełna jest humoru i kpiarstwa, czego przykładem jest stwierdzenie Filipa, alter ego Tyrmanda: /str 248/
„Oglądałem na kronice filmowej takie kapiące od złota, srebra i gali przyjęcia dla polskiej generalicji. Byli tak dostojni, wspaniali i pewni siebie, że wszystkim zdawało się, iż nie ma siły na ziemi i niebie, zdolnej zaćmić choćby na chwilę blask ich sytych uśmiechów. No i co? Zmiótł ich jeden podmuch, jak pierze”.
Wydaje mnie się ciekawe wymienienie przez Holendra „Kartezjusza, Swifta i Anatola France’a” jako opok Europy /str 159/, a kończę dowcipnym stwierdzeniem, że: /str,68/
..życie pełne jest zmartwień i dziwek. Dziwek i zmartwień jest najwięcej”.
Tyrmand pisze PRAWDĘ, a wokół niego tylko KŁAMSTWA. Dopiero co pisałem o tym w ocenie „Opowiadań wszystkich”, a teraz znowu zostałem zmuszony od tego zacząć. Wydawnictwo MG na tylnej okładce podaje informacje dot. prozy Tyrmanda:
„I jak zawsze jest to proza pisana wbrew ustalonym regułom, przedstawiająca obraz wojny NIE DO PRZYJĘCIA PRZEZ WŁADZE PRL” /PODKR.MOJE/
To jak to się stało, że WSZECHWŁADNA CENZURA w PRL pozwalała na druk książek Tyrmanda, w tym omawianego „Filipa” w 1961 roku? Dlaczego bez żadnych trudności kupiłem ją w księgarni MPiKu na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich w roku wydania, a pozytywne recenzje o niej czytałem w licznych gazetach? Czekam juz tylko na rewelacje, że jazz propagowany m.in. przez Tyrmanda był za Gomułki zabroniony, podczas gdy w tej materii mogliśmy konkurować z Newport, a całą Europę przewyższaliśmy eksplozją talentów. Nie wiem, czemu ma służyć to zakłamywanie tamtejszej rzeczywistości.
„Filip” - został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników i krytykę, jednakże nie stał się bestsellerem. Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze: Zjazd KPZR z referatem Chruszczowa obalającym „kult jednostki”, amnestia polityczna w Polsce, wydarzenia w Poznaniu, aż w końcu „Polski Pażdziernik”, a z nim powrót prymasa Wyszyńskiego i Gomułki przyniosło schyłek okresowi zainteresowań II w.św. i dyskusjom obracającym się wyłącznie wokół wojny. Szło NOWE, a z nim druga przyczyna; wysyp talentów młodszego pokolenia. To już nie tylko Hłasko, ale Marek Nowakowski, Irek Iredyński, Roman Śliwonik, Leszek Płażewski i wielu, wielu innych. Reasumując, gdyby omawiana książka ukazała się ciut wcześniej /lub ciut póżniej/, cieszyłaby się jeszcze wiekszą i szerszą estymą.
Czytam ją ponownie, po pięćdziesięciu latach, bez młodzieńczych emocji i co? Bingo, jestem oczarowany i zachwycony, szczególnie, mniej więcej, od połowy, gdy Tyrmand przyspieszył, bowiem precyzyjne, drobiazgowe opisy w pierwszej części, które bardzo mnie się podobały niegdyś, obecnie - trochę nużą. Od pierwszych stron narzuca mnie się podobieństwo do Remarque’a, ale nie będę się upierał.
Odnotowałem bardzo znamienną rozmowę: /str 429/
„-Umiałbym może przebaczyć, ale nie potrafiłbym zapomnieć..
-No, tak – rzekł Piotr ze zrozumieniem. – W takim razie nie ma co mówic o kompromisie. W ogóle nie pojmujesz sensu tego słowa”.
Tenże Piotr, Holender mówi do naszego bohatera:/str 372/
„- Jako katolik zrobiłbyś karierę. Najprzód odrywasz moralność od realizmu społecznego i obyczajowego swych czasów, potem ugniatasz ją w lepką, płynną, nie nazbyt pachnącą papkę, a potem twierdzisz, że powinna ona stanowić granitowy drogowskaz, zapewniający szczęscie....”
Skoro poruszamy się w krainie polskiej uczuciowości, zauważmy uwagę: /str 137/
„..Pragnąłbyś wywyższenia przez cierpienie..”
Od razu przychodzi na myśl ocena Polaków przez Francużów w czasie Wielkiej Emigracji „mickiewiczowskiej”. Książka pełna jest humoru i kpiarstwa, czego przykładem jest stwierdzenie Filipa, alter ego Tyrmanda: /str 248/
„Oglądałem na kronice filmowej takie kapiące od złota, srebra i gali przyjęcia dla polskiej generalicji. Byli tak dostojni, wspaniali i pewni siebie, że wszystkim zdawało się, iż nie ma siły na ziemi i niebie, zdolnej zaćmić choćby na chwilę blask ich sytych uśmiechów. No i co? Zmiótł ich jeden podmuch, jak pierze”.
Wydaje mnie się ciekawe wymienienie przez Holendra „Kartezjusza, Swifta i Anatola France’a” jako opok Europy /str 159/, a kończę dowcipnym stwierdzeniem, że: /str,68/
..życie pełne jest zmartwień i dziwek. Dziwek i zmartwień jest najwięcej”.
Saturday, 17 May 2014
Leopold TYRMAND - "Opowiadania Wszystkie"
Leopold TYRMAND - “Opowiadania wszystkie”
Czytane ponownie po prawie 60 latach nic nie straciły na atrakcyjności, a nawet zyskały, gdyż teraz, nie poddany presji ówczesnej mody, mogę spokojnie rozsmakowywać się różnorodnym menu serwowanym przez młodego Tyrmanda. Tamto wydanie pt „Gorzki smak czekolady Lucullus” obejmowało część opowiadań z obecnego zbioru, a niektóre z nich wywarły tak silne wrażenie na mnie – wówczas nastolatku, że szczególy fabuły doskonale zapamiętałem. Lecz nie tylko akcja i kunszt pióra wzbudzają zachwyt, bo kronikarska szczegółowość w opisie miejsc już dziś nie istniejących, jak i niepowtarzalnej atmosfery tam panującej, stanowi wartość nie do przecenienia. MDK przy Konopnickiej, basen „Legii” – najpopularniejsze miejsce „podrywów”, port Czerniakowski, ruiny Chmielnej, Złotej, Śliskiej - to „se ne vrati”.
Najbardziej jednak, mnie się podobało opowiadanie pt „Opowieść o tragicznym tenisiście” , którego akcja toczy się na powojennej Riwierze. Utrzymane w stylu Poe’go /lub jak, kto woli Paula Austera/. A dodatkowo cenne stwierdzenie:
„Czymże jest pijaństwo w Polsce? Jest to ogólnonarodowe błazeństwo z tragicznymi skutkami...”
Muszę napomknąć o opowiadaniu „Hanka”, które stało się podstawą scenariusza jednej z części filmu „Trzy starty” w reżyserii Petelskich i Lenartowicza. „Start” o młodej pływaczce reżyserowała Ewa Petelska, a w główną rolę Hanki wcieliła się mistrzyni Polski – juniorek Elzbieta Polkowska. Epizod zagrał Boguś Kobiela. Warto, przy okazji wspomnieć, że główną rolę w drugim, kolarskim „starcie” zagrał młodziutki Zbyszek Cybulski.
Wróćmy jeszcze do pierwszego opowiadania, którego treść nabrała charakteru szeroko rozpowszechnianej anegdoty; anegdoty o szwedzkiej uczciwości. Kapitalnego, fenomenalnego zakończenia nie zdradzę, ale sąd o uczciwości przytoczę:
„Uczciwość stanowiła dla mnie religię ludzi słabych i małowartościowych. Miałem żal do Nietzschego, że cofnął się w pół drogi i nie sformułował tej prawdy”.
Z wielką radością polecam Państwu arcyciekawą lekturę, napisaną świetnym językiem, tym bardziej, że ostatnio, mimo pozostawania wiernym fanem Tyrmanda, byłem zmuszony bardzo negatywnie ocenić /wg mnie niepotrzebnie wydaną / „Cywilizację komunizmu”.
PS Nie zgadzam się z mitem o jakimś szczególnym prześladowaniu Tyrmanda w PRL-u, a nawet wręcz przeciwnie. Od dziecka przebywałem wśród elit intelektualnych W-wy, więc znam to z autopsji. „Zakaz paszportowy”, czy „zakaz publikacji” był powszechny i dotyczył i Kisiela, i Urbana. Większe znaczenie miała „czystka” wśrod kadry dydaktycznej Wyższych Uczelni dokonana przez „krwawą Lunę” Brystygierową w 1950. Tyrmand przestał drukować w „TP”, bo Turowicz podpadł i „TP” przejął „Pax” /marzec 53/, a RÓWNO ROK po tym /kwiecień 54/, „Czytelnik” podpisał z Tyrmandem umowę na „Złego” /wydane w 55/. W 1958 r wydał wspomniany zbiór „Gorzki smak...”, a w 1961 „Filipa”. Jakaś niezdrowa moda w Polsce panuje: beneficjenci PRL-u byli prześladowani, a klakierzy „zbrodniczego systemu” oddawali legitymacje partyjne. A PO CO JE BRALI?
Czytane ponownie po prawie 60 latach nic nie straciły na atrakcyjności, a nawet zyskały, gdyż teraz, nie poddany presji ówczesnej mody, mogę spokojnie rozsmakowywać się różnorodnym menu serwowanym przez młodego Tyrmanda. Tamto wydanie pt „Gorzki smak czekolady Lucullus” obejmowało część opowiadań z obecnego zbioru, a niektóre z nich wywarły tak silne wrażenie na mnie – wówczas nastolatku, że szczególy fabuły doskonale zapamiętałem. Lecz nie tylko akcja i kunszt pióra wzbudzają zachwyt, bo kronikarska szczegółowość w opisie miejsc już dziś nie istniejących, jak i niepowtarzalnej atmosfery tam panującej, stanowi wartość nie do przecenienia. MDK przy Konopnickiej, basen „Legii” – najpopularniejsze miejsce „podrywów”, port Czerniakowski, ruiny Chmielnej, Złotej, Śliskiej - to „se ne vrati”.
Najbardziej jednak, mnie się podobało opowiadanie pt „Opowieść o tragicznym tenisiście” , którego akcja toczy się na powojennej Riwierze. Utrzymane w stylu Poe’go /lub jak, kto woli Paula Austera/. A dodatkowo cenne stwierdzenie:
„Czymże jest pijaństwo w Polsce? Jest to ogólnonarodowe błazeństwo z tragicznymi skutkami...”
Muszę napomknąć o opowiadaniu „Hanka”, które stało się podstawą scenariusza jednej z części filmu „Trzy starty” w reżyserii Petelskich i Lenartowicza. „Start” o młodej pływaczce reżyserowała Ewa Petelska, a w główną rolę Hanki wcieliła się mistrzyni Polski – juniorek Elzbieta Polkowska. Epizod zagrał Boguś Kobiela. Warto, przy okazji wspomnieć, że główną rolę w drugim, kolarskim „starcie” zagrał młodziutki Zbyszek Cybulski.
Wróćmy jeszcze do pierwszego opowiadania, którego treść nabrała charakteru szeroko rozpowszechnianej anegdoty; anegdoty o szwedzkiej uczciwości. Kapitalnego, fenomenalnego zakończenia nie zdradzę, ale sąd o uczciwości przytoczę:
„Uczciwość stanowiła dla mnie religię ludzi słabych i małowartościowych. Miałem żal do Nietzschego, że cofnął się w pół drogi i nie sformułował tej prawdy”.
Z wielką radością polecam Państwu arcyciekawą lekturę, napisaną świetnym językiem, tym bardziej, że ostatnio, mimo pozostawania wiernym fanem Tyrmanda, byłem zmuszony bardzo negatywnie ocenić /wg mnie niepotrzebnie wydaną / „Cywilizację komunizmu”.
PS Nie zgadzam się z mitem o jakimś szczególnym prześladowaniu Tyrmanda w PRL-u, a nawet wręcz przeciwnie. Od dziecka przebywałem wśród elit intelektualnych W-wy, więc znam to z autopsji. „Zakaz paszportowy”, czy „zakaz publikacji” był powszechny i dotyczył i Kisiela, i Urbana. Większe znaczenie miała „czystka” wśrod kadry dydaktycznej Wyższych Uczelni dokonana przez „krwawą Lunę” Brystygierową w 1950. Tyrmand przestał drukować w „TP”, bo Turowicz podpadł i „TP” przejął „Pax” /marzec 53/, a RÓWNO ROK po tym /kwiecień 54/, „Czytelnik” podpisał z Tyrmandem umowę na „Złego” /wydane w 55/. W 1958 r wydał wspomniany zbiór „Gorzki smak...”, a w 1961 „Filipa”. Jakaś niezdrowa moda w Polsce panuje: beneficjenci PRL-u byli prześladowani, a klakierzy „zbrodniczego systemu” oddawali legitymacje partyjne. A PO CO JE BRALI?
Thursday, 15 May 2014
T.S. ELIOT - "Jałowa ziemia"
Thomas Stearns ELIOT - “Jałowa ziemia”
Dwujęzyczne wydanie z 1989 roku pozwala podziwiać , obok Eliota, i jego tlumacza - Miłosza. Pierwszy raz Eliotem zachwycałem się w latach 60-tych, wydaniem również dwujęzycznym pt. „Poezje wybrane”, lecz w czyim tlumaczeniu nie pomnę.
Całość jest tak wspaniała, że mimo szczegółowych arcymądrych przypisów, jak i znajomości łaciny /b. wymagająca w liceum p.Wierzbicka/ i wszelkich mitologii /hobby/ niewiele zrozumiałem. Ale podziwiałem i podziwiam, bo tak wypada. W takiej sytuacji oddaję głos Wacławowi Sadkowskiemu, który w opracowanu Jerzego Gronau’a pt „Wędrówki po bibliografii Eliota” napisał:
„Prawdziwym jednak objawieniem genialnego talentu Eliota stał się poemat „Ziemia jałowa” /The Waste Land/ 1922, będący parafrazą średniowiecznej legendy o Parsifalu i poszukiwaniu św. Graala. Poemat stał się sumą rozległej erudycji autora, jego wiedzy o kulturze i mitologii różnych epok historycznych, z których perspektywy świat cywilizacji technokratycznej XX w. jawi się poecie jako pusty, jałowy i martwy”.
No to wszystko jasne, a ja chciałem Państwu zaproponować arcyciekawą zabawę w poszukiwanie w tłumaczeniu Miłosza, gdzie wena go poniosła, a jego licentia poetica nadała niektórym wersetom trochę odmienny od originału wyraz.
Dwujęzyczne wydanie z 1989 roku pozwala podziwiać , obok Eliota, i jego tlumacza - Miłosza. Pierwszy raz Eliotem zachwycałem się w latach 60-tych, wydaniem również dwujęzycznym pt. „Poezje wybrane”, lecz w czyim tlumaczeniu nie pomnę.
Całość jest tak wspaniała, że mimo szczegółowych arcymądrych przypisów, jak i znajomości łaciny /b. wymagająca w liceum p.Wierzbicka/ i wszelkich mitologii /hobby/ niewiele zrozumiałem. Ale podziwiałem i podziwiam, bo tak wypada. W takiej sytuacji oddaję głos Wacławowi Sadkowskiemu, który w opracowanu Jerzego Gronau’a pt „Wędrówki po bibliografii Eliota” napisał:
„Prawdziwym jednak objawieniem genialnego talentu Eliota stał się poemat „Ziemia jałowa” /The Waste Land/ 1922, będący parafrazą średniowiecznej legendy o Parsifalu i poszukiwaniu św. Graala. Poemat stał się sumą rozległej erudycji autora, jego wiedzy o kulturze i mitologii różnych epok historycznych, z których perspektywy świat cywilizacji technokratycznej XX w. jawi się poecie jako pusty, jałowy i martwy”.
No to wszystko jasne, a ja chciałem Państwu zaproponować arcyciekawą zabawę w poszukiwanie w tłumaczeniu Miłosza, gdzie wena go poniosła, a jego licentia poetica nadała niektórym wersetom trochę odmienny od originału wyraz.
Albert CAMUS - "Dzienniki z podróży"
Kolejne OSZUSTWO WYDAWCY. Tym razem Wydawnictwo Zielona Sowa, które dwa nie pasujące do siebie fragmenty notatek Camusa wydaje w serii "Arcydzieła literatury światowej" i pisze:
"Seria prezentuje najbardziej znaczące i najcenniejsze utwory literatury powszechnej; kazdy z nich jest starannie opracowany i opatrzony wyczerpujacym komentarzem, który ułatwia obcowanie z genialnymi dokonaniami literackimi twórcow róznych krajów i epok".
Stek kłamstw. Łowi sie frajerów na wędkę, a przynetą jest znane nazwisko, w tym przypadku Camus.
NIE CZYTAJCIE, BO NAWET PÓŁ ZDANIA ORIGINALNIE CIEKAWEGO NIE ZNAJDZIECIE.
"Seria prezentuje najbardziej znaczące i najcenniejsze utwory literatury powszechnej; kazdy z nich jest starannie opracowany i opatrzony wyczerpujacym komentarzem, który ułatwia obcowanie z genialnymi dokonaniami literackimi twórcow róznych krajów i epok".
Stek kłamstw. Łowi sie frajerów na wędkę, a przynetą jest znane nazwisko, w tym przypadku Camus.
NIE CZYTAJCIE, BO NAWET PÓŁ ZDANIA ORIGINALNIE CIEKAWEGO NIE ZNAJDZIECIE.
Vladimir NABOKOV - "Maszeńka"
Vladimir NABOKOV - “Maszeńka”
ŻAL!! WIELKI ŻAL, że NABOKOV zaniechał pisania w języku rosyjskim, bo tylko w języku słowiańskim można tak dosadnie wyrazić nostalgię, tesknotę, melancholię, cierpienie i miłość. Znam polskich emigrantów, którzy nawet Dostojewskiego czy Tołstoja czytają po angielsku. Można, tylko, nie wiem, po co?
Czytałem w /tak mnie się wydaje/ dobrym tłumaczeniu Eugenii Siiemaszkiewicz, w samochodzie, czekając na żonę, doszedłem do 52 strony, ale już od 14-ej wiedziałem, że tylko siły wyższe mogą mnie przerwać lekturę. Dlaczego od strony 14? Bo tam spotkałem pierwszą perełkę:
„..tęsknota do nowej obczyzny...”
A na następnej:
„..bladej, wabiącej dali..” oraz „..po zwarciu mechanicznej miłości”
Takich perełek zatrzęsienie. Tradycyjnie nie zdradzając treści, by nie popsuć Państwu lektury, kończę najmocniejszym cytatem uwypuklając meritum moimi podkreśleniami: /str.101/
„Co za szczęście! To stanie się jutro, nie, dzisiaj, przecież jest już po północy. Maszeńka, NIE MOGŁA SIĘ ZMIENIĆ w ciągu tych lat, wciąż tak samo płoną i skrzą się uśmieszkiem jej tatarskie oczy.. ..Jutro przyjeżdża MOJA MŁODOŚĆ, MOJA ROSJA”.
Życzy Państwu wzruszającej lektury - emigrant, który POLSKI już nie ujrzy.
ŻAL!! WIELKI ŻAL, że NABOKOV zaniechał pisania w języku rosyjskim, bo tylko w języku słowiańskim można tak dosadnie wyrazić nostalgię, tesknotę, melancholię, cierpienie i miłość. Znam polskich emigrantów, którzy nawet Dostojewskiego czy Tołstoja czytają po angielsku. Można, tylko, nie wiem, po co?
Czytałem w /tak mnie się wydaje/ dobrym tłumaczeniu Eugenii Siiemaszkiewicz, w samochodzie, czekając na żonę, doszedłem do 52 strony, ale już od 14-ej wiedziałem, że tylko siły wyższe mogą mnie przerwać lekturę. Dlaczego od strony 14? Bo tam spotkałem pierwszą perełkę:
„..tęsknota do nowej obczyzny...”
A na następnej:
„..bladej, wabiącej dali..” oraz „..po zwarciu mechanicznej miłości”
Takich perełek zatrzęsienie. Tradycyjnie nie zdradzając treści, by nie popsuć Państwu lektury, kończę najmocniejszym cytatem uwypuklając meritum moimi podkreśleniami: /str.101/
„Co za szczęście! To stanie się jutro, nie, dzisiaj, przecież jest już po północy. Maszeńka, NIE MOGŁA SIĘ ZMIENIĆ w ciągu tych lat, wciąż tak samo płoną i skrzą się uśmieszkiem jej tatarskie oczy.. ..Jutro przyjeżdża MOJA MŁODOŚĆ, MOJA ROSJA”.
Życzy Państwu wzruszającej lektury - emigrant, który POLSKI już nie ujrzy.
Tuesday, 13 May 2014
TISCHNER, CZUBERNATOWA - "Wieści ze słuchanicy"
Wanda Czubernatowa, ks. Józef TISCHNER
„Wieści ze słuchanicy”
LUDZIE KOCHANE! TO WY CHYBA ŚMIAĆ SIĘ NIE LUBICIE, bo odkryłem, ze ten zbiór „listów” ma 9 ocen i 0 opinii. To zamiast opinii zachęta do czytania - cytatami:
Str.17 „Móm znajomego, co wypije pół litra i j e s c e cicho siedzi, a jak dołozy kwaterkę, to pote j u z cicho siedzi”.
Str.37 „- A czy góral zdradza żonę?
- Niech ręka Bosko bróni. Co to, to juz nie... No nie! Cheba ze... No cheba ze m u s i...”
Str.113 „Kto ni mioł kaca, nie wiy, co to smutek”.
Str.122 „Bo my som jak ten Schopenhauer. Jak się go pytali studenci:
„-Panie, pan tak piyknie wykłada o moralności, a som przykładu nie bardzo daje”,
On goda:
„-A widział kto, żeby drogowskaz chodził do miasta?”.
Ale najważniejszą rzecz mówi poetka ludowa Czubernatowa we wstępie: /o Tischnerze/
„On siebie nie uwielbiał, rozdawał siebie po kawałku z humorem...”
I dlatego był moim guru.
„Wieści ze słuchanicy”
LUDZIE KOCHANE! TO WY CHYBA ŚMIAĆ SIĘ NIE LUBICIE, bo odkryłem, ze ten zbiór „listów” ma 9 ocen i 0 opinii. To zamiast opinii zachęta do czytania - cytatami:
Str.17 „Móm znajomego, co wypije pół litra i j e s c e cicho siedzi, a jak dołozy kwaterkę, to pote j u z cicho siedzi”.
Str.37 „- A czy góral zdradza żonę?
- Niech ręka Bosko bróni. Co to, to juz nie... No nie! Cheba ze... No cheba ze m u s i...”
Str.113 „Kto ni mioł kaca, nie wiy, co to smutek”.
Str.122 „Bo my som jak ten Schopenhauer. Jak się go pytali studenci:
„-Panie, pan tak piyknie wykłada o moralności, a som przykładu nie bardzo daje”,
On goda:
„-A widział kto, żeby drogowskaz chodził do miasta?”.
Ale najważniejszą rzecz mówi poetka ludowa Czubernatowa we wstępie: /o Tischnerze/
„On siebie nie uwielbiał, rozdawał siebie po kawałku z humorem...”
I dlatego był moim guru.
Jan HIMILSBACH - "Zatopione skaly i inne monidła"
Jan HIMILSBACH - “Zatopione skały i inne monidła”
OPOWIADANIA – TAK, OPRACOWANIE - NIE. Poprzednie wydania o wiele bardziej mnie się podobały, gdyż w tym, poza opowiadaniami, wkurza mnie wszystko tzn wstęp, wierszyki , wspomnienia o Janku, zatytułowane „Relacje, strzępy, ścinki” oraz posłowie.
Żona Janka, „Basica”, osoba wykształcona wychodzi na niemotę; dziwne, że ten tekst /str.299-301/ zaakceptowała, bo jedynym rozsądnym jest jej ostatnie zdanie:
„Pił, pił i pił, a oni to za koszulę wylewali”.
W PRL-u wszyscy pili, a „kto nie pił ten kapował”. Nie chodzi o demitologizowanie Janka, lecz o należyty szacunek dla człowieka, więc podkreślam, że Himilsbachowie mieszkali w czystym, bardzo zadbanym mieszkaniu przy ul. Górnośląskiej, wraz z rasowym psem i rybkami w akwarium. Gdy Janek odbierał jakieś większe honorarium, to znikał z Krakowskiego na dwa dni, a żona kasę zabezpieczała. Co do przyjażni Janka ze Zdziśkiem Maklakiewiczem, to dużo ich łączyło, ale i dużo dzieliło. Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno o pieniądze. Janek, jako naturszczyk, nie mógł dostać więcej za dniówkę zdjęciową niż 900 zl, podczas gdy Zdzisiek, jako aktor I klasy, dostawał 3 000 zł. /Stawki przykładowe, z czasem się zmieniały/. Warszawa - mała wiocha, więc każdy pijał z każdym, lecz Janek ze Zdzisiem nigdy nie tworzyli jakiegos pijackiego duetu. Szczególnie Zdzisiek, który był wykształconym romantykiem lubił picie spokojne, we dwóch, w celu intelektualnej konwersacji, czego wielokrotnie doświadczyłem. Lecz również picie „we dwóch” z Jankiem było bardzo zbliżające, gdyż porzucał oczekiwaną przez publikę pozę i potrafił rozmawiać na każdy temat, nie epatując „słownictwem”.
Skoro ludzie grzebią w osobistych tajemnicach Janka i używają języka nieparlamentarnego, to i ja ujawnię, gwoli ścisłosci, że opiekunkę Jasia wołali Mańka Dzyndzel, a nie Pędzel, a ojca swego obsesyjnie upatrywał w dyrektorze przedwojennego browaru Haberbusch i Schiele. Nazwiska, ani okoliczności poznania Janka „przyrodniej siostry” nie podam, ze względu na dobre maniery, ale, że parokrotnie wsparła nas gotówką przyznać mogę. Z nazwiska mogę natomiast podać Putramenta, do którego stolika w kawiarni przy ruchomych schodach Janek mnie zaciągnął i zagadał: „Jurek, poznaj to mój kumpel magister inzynier Gołębiewski”. Putrament odłożył gazetę, z uśmiechem się ze mną przywitał i odezwał się do Janka: „Janek, stówa starczy?”, po czym ukontentowani opuścilismy kawiarnię. Taki był Janek, ale z jakim wdziękiem to robił.
Na str.302 jakaś pani magistrantka z 1979 r. plecie banialuki, że piła z Jankiem ze słoiczka, bo nawet musztardówki nie było. Nie rozumiem, nie potrzeba było być Himilsbachem, by pożyczyć szklankę z jakiegokolwiek lokalu na królewskim szlaku, w przypadku chęci spożywania na łonie natury. To były czasy!
Opowiadania czytajmy w oderwaniu od plotek, bo są dobre i pisane z finezją, jak w opowiadaniu o przywódcy Powstania Listopadowego, Wysockim: /str.159/
„Zanim jednak nakrylismy trumnę wiekiem, niby to niechcący uścisnąłem staremu prawicę. I w ten oto sposob spełniły się moje marzenia. Dotknąłem własną ręką historii..”.
OPOWIADANIA – TAK, OPRACOWANIE - NIE. Poprzednie wydania o wiele bardziej mnie się podobały, gdyż w tym, poza opowiadaniami, wkurza mnie wszystko tzn wstęp, wierszyki , wspomnienia o Janku, zatytułowane „Relacje, strzępy, ścinki” oraz posłowie.
Żona Janka, „Basica”, osoba wykształcona wychodzi na niemotę; dziwne, że ten tekst /str.299-301/ zaakceptowała, bo jedynym rozsądnym jest jej ostatnie zdanie:
„Pił, pił i pił, a oni to za koszulę wylewali”.
W PRL-u wszyscy pili, a „kto nie pił ten kapował”. Nie chodzi o demitologizowanie Janka, lecz o należyty szacunek dla człowieka, więc podkreślam, że Himilsbachowie mieszkali w czystym, bardzo zadbanym mieszkaniu przy ul. Górnośląskiej, wraz z rasowym psem i rybkami w akwarium. Gdy Janek odbierał jakieś większe honorarium, to znikał z Krakowskiego na dwa dni, a żona kasę zabezpieczała. Co do przyjażni Janka ze Zdziśkiem Maklakiewiczem, to dużo ich łączyło, ale i dużo dzieliło. Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno o pieniądze. Janek, jako naturszczyk, nie mógł dostać więcej za dniówkę zdjęciową niż 900 zl, podczas gdy Zdzisiek, jako aktor I klasy, dostawał 3 000 zł. /Stawki przykładowe, z czasem się zmieniały/. Warszawa - mała wiocha, więc każdy pijał z każdym, lecz Janek ze Zdzisiem nigdy nie tworzyli jakiegos pijackiego duetu. Szczególnie Zdzisiek, który był wykształconym romantykiem lubił picie spokojne, we dwóch, w celu intelektualnej konwersacji, czego wielokrotnie doświadczyłem. Lecz również picie „we dwóch” z Jankiem było bardzo zbliżające, gdyż porzucał oczekiwaną przez publikę pozę i potrafił rozmawiać na każdy temat, nie epatując „słownictwem”.
Skoro ludzie grzebią w osobistych tajemnicach Janka i używają języka nieparlamentarnego, to i ja ujawnię, gwoli ścisłosci, że opiekunkę Jasia wołali Mańka Dzyndzel, a nie Pędzel, a ojca swego obsesyjnie upatrywał w dyrektorze przedwojennego browaru Haberbusch i Schiele. Nazwiska, ani okoliczności poznania Janka „przyrodniej siostry” nie podam, ze względu na dobre maniery, ale, że parokrotnie wsparła nas gotówką przyznać mogę. Z nazwiska mogę natomiast podać Putramenta, do którego stolika w kawiarni przy ruchomych schodach Janek mnie zaciągnął i zagadał: „Jurek, poznaj to mój kumpel magister inzynier Gołębiewski”. Putrament odłożył gazetę, z uśmiechem się ze mną przywitał i odezwał się do Janka: „Janek, stówa starczy?”, po czym ukontentowani opuścilismy kawiarnię. Taki był Janek, ale z jakim wdziękiem to robił.
Na str.302 jakaś pani magistrantka z 1979 r. plecie banialuki, że piła z Jankiem ze słoiczka, bo nawet musztardówki nie było. Nie rozumiem, nie potrzeba było być Himilsbachem, by pożyczyć szklankę z jakiegokolwiek lokalu na królewskim szlaku, w przypadku chęci spożywania na łonie natury. To były czasy!
Opowiadania czytajmy w oderwaniu od plotek, bo są dobre i pisane z finezją, jak w opowiadaniu o przywódcy Powstania Listopadowego, Wysockim: /str.159/
„Zanim jednak nakrylismy trumnę wiekiem, niby to niechcący uścisnąłem staremu prawicę. I w ten oto sposob spełniły się moje marzenia. Dotknąłem własną ręką historii..”.
Monday, 12 May 2014
Leopold TYRMAND - "Cywilizacja Komunizmu"
Leopold TYRMAND - “CYWILIZACJA KOMUNIZMU”
TO NIE PAMFLET, TO PASZKWIL, stek głupot i kłamstw, których nikt, nawet „The New Yorker” nie chciał wydrukować, mimo zapłacenia honorarium. Obecny polski wydawca - Wydawnictwo LTW, chroni własny tyłek i w nocie „OD WYDAWCY” informuje czytelnika o „nieprawdziwości” faktów podawanych przez Tyrmanda:
„Do takich należy np informacja, jakoby „...w marcu 1968 roku, gdy polscy studenci protestowali przeciw bezprawnemu aresztowaniu swoich kolegów, „robotnicy”, zabili ciężarną studentkę, tratując ją butami na śmierć, na bruku ulicy” czy stwierdzenie, że w Polsce w roku 1968 istniały obozy koncentracyjne, do których zsyłano studentów „..którzy pragną zadać pytania władzy politycznej i reprezentowanemu przezeń światopoglądowi”.
To ja się zapytowywuję: w imię czego te kłamstwa się rozpowszechnia? A przeciez wydawca wymienił dopiero dwa kłamstwa. Nie miejsce tu na obiektywną prawdę, bo wydano wystarczająco dużo opracowań najnowszej historii, w tym również przez skrajnie antykomunistyczny IPN.
Nie mogę jednak nie wyrazić mego zniesmaczenia dyżurnym bikiniarzem PRL-u, przewyższającego skalę tego uczucia wobec Miłosza, po przeczytaniu „Zniewolonego umysłu”, bo ten ostatni prezentował choć wartość literacką. Obaj Panowie byli BENEFICJENTAMI tego ustroju i to w najgorszym okresie stalinowskim i żyli wyśmienicie kosztem zniewolonego społeczeństwa, cierpiącego dodatkowo wskutek trwającej jeszcze długie lata wojny domowej. Miłosz, jako przedstawiciel reżimowego Rządu balował w Hameryce i w Paryżu, a uciekł, gdy grunt zaczął palić mu się pod nogami. Tyrmand, przedstawiciel reżimowej ŻYDOKOMUNY, należał do ELITY DZIENNIKARSTWA i drukował we wszystkich gazetach, z najpoczytniejszym „Przekrojem” na czele. Jego „ZŁY” był największym bestsellerem całego PRL-u, a zbiór opowiadań pt „Gorzki smak czekolady Lucullus” wydzieraliśmy sobie z rąk. Ponadto był „wentylem bezpieczeństwa” reżimu, jako propagator jazzu; propagator oczywiscie odpowiednio kontrolowany.
Młodzi nie wiedzą, więc wyjaśniam: „wentyl bezpieczeństwa” to niszowa działalność artystyczna, korzystająca z kontrolowanych ulg cenzury, by upozorować poczucie wolności. Przykładów dużo, wspomnę o mnie najbliższych: tolerowanie programu „Pszczóła” - Wojtka Młynarskiego „Radosna gęba stabilizacji” w Hybrydach czy kabaretu Jurka Dobrowolskiego „Koń” i „Owca” w redakcji „Szpilek” na pl.Trzech Krzyży. No i oczywiście – STS.
Tyrmand doskonale znał rzeczywistość i umiał ją wyeksponować, co udowodnił licznymi publikacjami, w tym „Dziennikiem 1954”. Publikując omawianą książkę WYDAWNICTWO całkiem niepotrzebnie POMNIEJSZYŁO, lubianego przeze mnie TYRMANDA.
Mnie, ucznia szkół PRL-owskich w latach 1949-1960 /studia PW 1960 – marzec 1968!!!/ wkurzył idiotyzm:
„W szkole uczą się o tym, jak kapitalizm dławi, poniża i degraduje człowieka...”
O tym to słyszałem w swoim domu, domach kolegów i sąsiadów, choć wychowywałem się w ekskluzywnej dzielnicy - na Saskiej Kępie. Bo to właśnie DUŻA CZĘŚĆ INTELIGENCJI dała się oszukać i miała nadzieję na lepszą rzeczywistość w zależnym PRL-u, niż w wolnym „Domku z kart” czyli II RP. Pisali o tym, po latach, i Kołakowski, i Miłosz i wielu innych. Natomiast w szkole większość nauczycieli podkreślało, że są JAK RZODKIEWKI - z wierzchu czerwone, a w środku białe.
Na koniec żenujące przypisywanie starego kawału o matce odbierającej dziecko ze żlobka PRL-owi. Na uwagę matki, że to nie jej dziecko, pielegniarka mówi: co za różnica? I tak jutro pani je z powrotem przyniesie.
A jeszcze: Tyrmand płacze nad marnymi zarobkami nauczycieli i brakiem respektu ze strony uczniów w PRL-u. Cha, cha !! Dzisiejsi nauczyciele nie są nawet w stanie sobie wyobrazić, jakim szacunkiem otaczany był ówczesny nauczyciel. A mówię to i jako były uczeń, i jako były belfer
TO NIE PAMFLET, TO PASZKWIL, stek głupot i kłamstw, których nikt, nawet „The New Yorker” nie chciał wydrukować, mimo zapłacenia honorarium. Obecny polski wydawca - Wydawnictwo LTW, chroni własny tyłek i w nocie „OD WYDAWCY” informuje czytelnika o „nieprawdziwości” faktów podawanych przez Tyrmanda:
„Do takich należy np informacja, jakoby „...w marcu 1968 roku, gdy polscy studenci protestowali przeciw bezprawnemu aresztowaniu swoich kolegów, „robotnicy”, zabili ciężarną studentkę, tratując ją butami na śmierć, na bruku ulicy” czy stwierdzenie, że w Polsce w roku 1968 istniały obozy koncentracyjne, do których zsyłano studentów „..którzy pragną zadać pytania władzy politycznej i reprezentowanemu przezeń światopoglądowi”.
To ja się zapytowywuję: w imię czego te kłamstwa się rozpowszechnia? A przeciez wydawca wymienił dopiero dwa kłamstwa. Nie miejsce tu na obiektywną prawdę, bo wydano wystarczająco dużo opracowań najnowszej historii, w tym również przez skrajnie antykomunistyczny IPN.
Nie mogę jednak nie wyrazić mego zniesmaczenia dyżurnym bikiniarzem PRL-u, przewyższającego skalę tego uczucia wobec Miłosza, po przeczytaniu „Zniewolonego umysłu”, bo ten ostatni prezentował choć wartość literacką. Obaj Panowie byli BENEFICJENTAMI tego ustroju i to w najgorszym okresie stalinowskim i żyli wyśmienicie kosztem zniewolonego społeczeństwa, cierpiącego dodatkowo wskutek trwającej jeszcze długie lata wojny domowej. Miłosz, jako przedstawiciel reżimowego Rządu balował w Hameryce i w Paryżu, a uciekł, gdy grunt zaczął palić mu się pod nogami. Tyrmand, przedstawiciel reżimowej ŻYDOKOMUNY, należał do ELITY DZIENNIKARSTWA i drukował we wszystkich gazetach, z najpoczytniejszym „Przekrojem” na czele. Jego „ZŁY” był największym bestsellerem całego PRL-u, a zbiór opowiadań pt „Gorzki smak czekolady Lucullus” wydzieraliśmy sobie z rąk. Ponadto był „wentylem bezpieczeństwa” reżimu, jako propagator jazzu; propagator oczywiscie odpowiednio kontrolowany.
Młodzi nie wiedzą, więc wyjaśniam: „wentyl bezpieczeństwa” to niszowa działalność artystyczna, korzystająca z kontrolowanych ulg cenzury, by upozorować poczucie wolności. Przykładów dużo, wspomnę o mnie najbliższych: tolerowanie programu „Pszczóła” - Wojtka Młynarskiego „Radosna gęba stabilizacji” w Hybrydach czy kabaretu Jurka Dobrowolskiego „Koń” i „Owca” w redakcji „Szpilek” na pl.Trzech Krzyży. No i oczywiście – STS.
Tyrmand doskonale znał rzeczywistość i umiał ją wyeksponować, co udowodnił licznymi publikacjami, w tym „Dziennikiem 1954”. Publikując omawianą książkę WYDAWNICTWO całkiem niepotrzebnie POMNIEJSZYŁO, lubianego przeze mnie TYRMANDA.
Mnie, ucznia szkół PRL-owskich w latach 1949-1960 /studia PW 1960 – marzec 1968!!!/ wkurzył idiotyzm:
„W szkole uczą się o tym, jak kapitalizm dławi, poniża i degraduje człowieka...”
O tym to słyszałem w swoim domu, domach kolegów i sąsiadów, choć wychowywałem się w ekskluzywnej dzielnicy - na Saskiej Kępie. Bo to właśnie DUŻA CZĘŚĆ INTELIGENCJI dała się oszukać i miała nadzieję na lepszą rzeczywistość w zależnym PRL-u, niż w wolnym „Domku z kart” czyli II RP. Pisali o tym, po latach, i Kołakowski, i Miłosz i wielu innych. Natomiast w szkole większość nauczycieli podkreślało, że są JAK RZODKIEWKI - z wierzchu czerwone, a w środku białe.
Na koniec żenujące przypisywanie starego kawału o matce odbierającej dziecko ze żlobka PRL-owi. Na uwagę matki, że to nie jej dziecko, pielegniarka mówi: co za różnica? I tak jutro pani je z powrotem przyniesie.
A jeszcze: Tyrmand płacze nad marnymi zarobkami nauczycieli i brakiem respektu ze strony uczniów w PRL-u. Cha, cha !! Dzisiejsi nauczyciele nie są nawet w stanie sobie wyobrazić, jakim szacunkiem otaczany był ówczesny nauczyciel. A mówię to i jako były uczeń, i jako były belfer
Tomas HALIK - "Teatr dla Aniołów"
Tomas HALIK - “Teatr dla aniołów”
Życie jako religijny eksperyment
Dla niewtajemniczonych: Halik to „czeski Tischner”, tylko, że działający w społeczeństwie diametralnie różnym od naszego, przeto jego sposób wyrażania niektórych poglądów jest dla polskiego czytelnika trudno przyswajalny. Paradoksalnie to my od nich przyjęliśmy chrześcijaństwo /i to po częsci dwukrotnie – p.Wiślanie/ i to my wzięliśmy od nich wygnanego na Monte Casino, mego „rozrywkowego” imiennika, by nawracał pogan /a szczególnie poganki/, i u nas „wiara” kwitnie, gdy tymczasem oni się „zlaicylizowali”, „zateizowali”. Te cudzysłowy wynikają z treści omawianej książki, bo Halik właśnie w niej udowadnia umowność tych pojęć.
Na wspomnianą odmienność wpłynęły: tradycja husycka powodująca rezerwę do Rzymu oraz zniszczenie Kościoła pod władzą sowiecką. I tu CHWAŁA dla naszego WYSZYŃSKIEGO, który realizując „IDEĘ PRZETRWANIA”, zdecydował się nawet podpisać w 1950 r. „LOJALKĘ”, byle Polski Kościół ocalić. /wbrew stanowisku SAPIEHY/.
Halika się nie czyta, lecz kontempluje; nie sposób go też recenzować. Stać mnie tylko na parę uwag osobistych, wypływających z jego stwierdzenia, którego jestem entuzjastą:
„Nawiasem mówiąc, przy moim zamiłowaniu do paradoksów, uświadamianie sobie co pewien czas, że człowiek dochodzi do czegoś, co już ktoś mądry wymyślił przed nim, dostarcza mi doskonale paradoksalnej mieszanki zadowolenia i frustracji, dumy i upokorzenia jednocześnie”
I tak potwierdziło się moje „odkrycie”, że język polski jest zbyt ubogi do precyzyjnych rozważań filozoficznych czy teologicznych. Mój kochany Tischner używał w tym celu głównie niemieckiego, z „DING AN SICH” /”rzecz sama w sobie”/ na czele, Halik zwraca uwagę na naszą „wiarę”, której odpowiednikiem w jęz. angielskim jest zarówno „beliefs”, jak i „faith” /ja bym dodał conajmniej: „creed”, „trust” i „tenet”/, jak również na polskie „mogę”, które wyrażamy po ang. „can” bądż „may”.
Drugie spostrzeżenie dotyczy Richarda Dawkinsa – dla mnie hochsztaplera. Halik jest kulturalny:
„Obawiam się, że również „nowy naukowy ateizm” Richarda Dawkinsa i do niego podobnych naprawdę niczym nowym i inspirującym tej gałęzi ateizmu nie wzbogaca, a raczej upodabnia się mentalnie do przedmiotu swojej krytyki, fundamentalistycznej religii kreacjonistów, którą Dawkins z uporem uważa za religię w ogóle/.
Z przerażeniem spostrzegłem, że strona się kończy, a ja jeszcze nie zacząłem tematu. Więc ad rem:
W książce dominują dwa tematy: heglowsko-nietzscheanskie „Bóg umarł” oraz ratzingerowskie „JAK GDYBY”. I to drugie szczególnie mnie zainteresowało. Otóz Ratzinger złożył propozycję niewierzącym:
„..żeby - skoro nie mogą znależć drogi do akceptacji Boga - żyli, jak gdyby Bóg istniał..”.
Tak proste, że GENIALNE. Bo po co się spierać o istnienie Boga? Szukać dowodów na Jego istnienie? /Pamietamy, że Kołakowski twierdzi, że wielość dowodów wzbudza podejrzenie/. Wystarczy żyć, jakłby Bóg istniał. To lepsze niż ZAKŁAD PASCALA!!
Teraz już „perełki” - oby pomocne dla czytelnika:
str.8 „Prawda to księga, której nikt z nas nie doczytał do końca...”
str.10 „Mimo to stale aktualne wydaje się stwierdzenie PASCALA: Najwyższym aktem rozumu jest uznanie przezeń własnych granic..”
str.14 Tu spotkała mnie przykrość, bowiem nie mogę zgodzić się z „doktrynerskim” stwierdzeniem autora. Halik pisze:
„Nie mieć wiary lub ją utracić znaczy dla mnie nie mieć zdolności i woli postrzegania życia jako dialogu lub tę zdolność i wolę utracić”.
A dla mnie to zagranie „unfair”. Jawna dyskryminacja!!
Str.19 „Akceptuję ateistyczną krytykę chrześcijaństwa, w jakim odsłania ową jednostronną postać wiary jako projekcji życzeń, opium dla ludu etc, etc..”.
Str.20 „Tandetnie uśmiechnięte chrześcijaństwo.. ...jako „opium” czy analgetyk dla ludu” - por. BADENI
Str.22 „Chrześcijaństwo, tak jak je rozumiem, jest przede wszystkim „religią paradoksu”. Jest to wiara, w której centrum stoi krzyż i która nawet w obliczu radości ze zmartwychwstania nie zapomina o Jezusowym okrzyku „Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”..”
W powyższy sposób zapełniłbym wiele stron, a nie to jest celem mojej opinii. Przeto rezygnuję z dalszych cytatów, a tylko wspomnę, że na początku II rozdziału Halik, w jednej frazie wymienia Orwella „Rok 1984”, Kafki „Proces” i Chestertona „Człowieka, który był Czwartkiem”, co świadczy o olbrzymim ładunku intelektualnym zadawanym nam do przetrawienia, natomiast zakonczę deklaracją, pod która podpisuję się obiema rękami:
„Tak, Luter, ów prowokujący genialny „poeta przeklęty” paradoksów wiary, w pół drogi między swoimi krewniakami, apostołem Pawłem i blużniercą Nietzschem, razem ze swymi braćmi tak samo gorącej krwi, Eckhartem, Pascalem i Kierkegaardem - właśnie ci są mi po tysiąckroć bliżsi niż ciche i ostrożne pająki neoscholastyki, których zadziwiająco symetryczne sieci bezkonfliktowych sylogizmów wydają się imponujące, dopóki pozostają „grq szklanych paciorków”, dopóki nie wtargną w nie wichry życia..”
Życie jako religijny eksperyment
Dla niewtajemniczonych: Halik to „czeski Tischner”, tylko, że działający w społeczeństwie diametralnie różnym od naszego, przeto jego sposób wyrażania niektórych poglądów jest dla polskiego czytelnika trudno przyswajalny. Paradoksalnie to my od nich przyjęliśmy chrześcijaństwo /i to po częsci dwukrotnie – p.Wiślanie/ i to my wzięliśmy od nich wygnanego na Monte Casino, mego „rozrywkowego” imiennika, by nawracał pogan /a szczególnie poganki/, i u nas „wiara” kwitnie, gdy tymczasem oni się „zlaicylizowali”, „zateizowali”. Te cudzysłowy wynikają z treści omawianej książki, bo Halik właśnie w niej udowadnia umowność tych pojęć.
Na wspomnianą odmienność wpłynęły: tradycja husycka powodująca rezerwę do Rzymu oraz zniszczenie Kościoła pod władzą sowiecką. I tu CHWAŁA dla naszego WYSZYŃSKIEGO, który realizując „IDEĘ PRZETRWANIA”, zdecydował się nawet podpisać w 1950 r. „LOJALKĘ”, byle Polski Kościół ocalić. /wbrew stanowisku SAPIEHY/.
Halika się nie czyta, lecz kontempluje; nie sposób go też recenzować. Stać mnie tylko na parę uwag osobistych, wypływających z jego stwierdzenia, którego jestem entuzjastą:
„Nawiasem mówiąc, przy moim zamiłowaniu do paradoksów, uświadamianie sobie co pewien czas, że człowiek dochodzi do czegoś, co już ktoś mądry wymyślił przed nim, dostarcza mi doskonale paradoksalnej mieszanki zadowolenia i frustracji, dumy i upokorzenia jednocześnie”
I tak potwierdziło się moje „odkrycie”, że język polski jest zbyt ubogi do precyzyjnych rozważań filozoficznych czy teologicznych. Mój kochany Tischner używał w tym celu głównie niemieckiego, z „DING AN SICH” /”rzecz sama w sobie”/ na czele, Halik zwraca uwagę na naszą „wiarę”, której odpowiednikiem w jęz. angielskim jest zarówno „beliefs”, jak i „faith” /ja bym dodał conajmniej: „creed”, „trust” i „tenet”/, jak również na polskie „mogę”, które wyrażamy po ang. „can” bądż „may”.
Drugie spostrzeżenie dotyczy Richarda Dawkinsa – dla mnie hochsztaplera. Halik jest kulturalny:
„Obawiam się, że również „nowy naukowy ateizm” Richarda Dawkinsa i do niego podobnych naprawdę niczym nowym i inspirującym tej gałęzi ateizmu nie wzbogaca, a raczej upodabnia się mentalnie do przedmiotu swojej krytyki, fundamentalistycznej religii kreacjonistów, którą Dawkins z uporem uważa za religię w ogóle/.
Z przerażeniem spostrzegłem, że strona się kończy, a ja jeszcze nie zacząłem tematu. Więc ad rem:
W książce dominują dwa tematy: heglowsko-nietzscheanskie „Bóg umarł” oraz ratzingerowskie „JAK GDYBY”. I to drugie szczególnie mnie zainteresowało. Otóz Ratzinger złożył propozycję niewierzącym:
„..żeby - skoro nie mogą znależć drogi do akceptacji Boga - żyli, jak gdyby Bóg istniał..”.
Tak proste, że GENIALNE. Bo po co się spierać o istnienie Boga? Szukać dowodów na Jego istnienie? /Pamietamy, że Kołakowski twierdzi, że wielość dowodów wzbudza podejrzenie/. Wystarczy żyć, jakłby Bóg istniał. To lepsze niż ZAKŁAD PASCALA!!
Teraz już „perełki” - oby pomocne dla czytelnika:
str.8 „Prawda to księga, której nikt z nas nie doczytał do końca...”
str.10 „Mimo to stale aktualne wydaje się stwierdzenie PASCALA: Najwyższym aktem rozumu jest uznanie przezeń własnych granic..”
str.14 Tu spotkała mnie przykrość, bowiem nie mogę zgodzić się z „doktrynerskim” stwierdzeniem autora. Halik pisze:
„Nie mieć wiary lub ją utracić znaczy dla mnie nie mieć zdolności i woli postrzegania życia jako dialogu lub tę zdolność i wolę utracić”.
A dla mnie to zagranie „unfair”. Jawna dyskryminacja!!
Str.19 „Akceptuję ateistyczną krytykę chrześcijaństwa, w jakim odsłania ową jednostronną postać wiary jako projekcji życzeń, opium dla ludu etc, etc..”.
Str.20 „Tandetnie uśmiechnięte chrześcijaństwo.. ...jako „opium” czy analgetyk dla ludu” - por. BADENI
Str.22 „Chrześcijaństwo, tak jak je rozumiem, jest przede wszystkim „religią paradoksu”. Jest to wiara, w której centrum stoi krzyż i która nawet w obliczu radości ze zmartwychwstania nie zapomina o Jezusowym okrzyku „Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”..”
W powyższy sposób zapełniłbym wiele stron, a nie to jest celem mojej opinii. Przeto rezygnuję z dalszych cytatów, a tylko wspomnę, że na początku II rozdziału Halik, w jednej frazie wymienia Orwella „Rok 1984”, Kafki „Proces” i Chestertona „Człowieka, który był Czwartkiem”, co świadczy o olbrzymim ładunku intelektualnym zadawanym nam do przetrawienia, natomiast zakonczę deklaracją, pod która podpisuję się obiema rękami:
„Tak, Luter, ów prowokujący genialny „poeta przeklęty” paradoksów wiary, w pół drogi między swoimi krewniakami, apostołem Pawłem i blużniercą Nietzschem, razem ze swymi braćmi tak samo gorącej krwi, Eckhartem, Pascalem i Kierkegaardem - właśnie ci są mi po tysiąckroć bliżsi niż ciche i ostrożne pająki neoscholastyki, których zadziwiająco symetryczne sieci bezkonfliktowych sylogizmów wydają się imponujące, dopóki pozostają „grq szklanych paciorków”, dopóki nie wtargną w nie wichry życia..”
Tomas HALIK - "CIERPLIWOŚĆ WOBEC BOGA"
Tomas HALIK
„CIERPLIWOŚĆ WOBEC BOGA - spotkanie wiary z niewiarą”
Wyd. WAM; Nagroda Europejskiego Stowarzyszenia Teolegii Katolickiej 2011
Halika się nie czyta, lecz kontempluje. Aby to ułatwić - moje notatki
str.40: Nawiasem mówiąc, przy moim zamiłowaniu do paradoksów, uświadamianie sobie co pewien czas, że człowiek dochodzi do czegoś, co już ktoś mądry wymyślił przed nim, dostarcza mi doskonale paradoksalnej mieszanki zadowolenia i frustracji, dumy i upokorzenia jednocześnie”;
str.7: „Z ateistami zgadzam się w wielu sprawach, czasem niemal we wszystkim – z wyjątkiem ich wiary, że Bóg nie istnieje..”. tamże: „Ateizm i religijny fundamentalizm oraz entuzjazm zbyt łatwej wiary są uderzająco podobne do siebie w tym, jak szybko potrafią uporać sie z tajemnicą, króra nazywamy BOGIEM - i właśnie dlatego wszystkie te trzy postawy są dla mnie jednakowo nie do przyjęcia”:
str 7 i 9: WIARA, NADZIEJA, MIŁOŚĆ to „trzy sposoby cierpliwości względem Bożej nieobecności... /Sa one/ trzema sposobami radzenia sobie z doświadczeniem Bożego milczenia.”;
str.10: /Wiara nie jest/...”przekonaniem o Jego istnieniu, do ktorego można dojść poprzez uczucie radości w obliczu HARMONII WSZECHŚWIATA”;
str.34: /teologia negatywna, APOFATYCZNA/ „Twierdzi ona, że do Boga najpewniej dotrzemy drogą negacji, zaprzeczenia wszystkich pozytywnych definicji o Nim, ponieważ Bóg taka bardzo przekracza możliwości naszych myśli, wyobrażeń i jezyka, że możemy w najlepszym razie powiedzieć o Nim czym nie jest; próba wyobrażenia, czym jest, może prowadzić do idolatrii”;
str.35: „.. dwie wizje eschatologiczne: teoria Huntingtona o „zderzeniu cywilizacji” i Fukuyamy o „koncu historii”;
str.45: „..Boża mądrość objawia się w ludzkiej głupocie /paradoks z listów św Pawła, że wielkie rzeczy mogą sie objawiać tylko w małych/”;
str.50: „ATEIZM jest użyteczną antytezą naiwnej, wulgarnej religii - ale trzeba iść dalej, ku dojrzałej wierze”.;
str.62: „Kościół wszedł w swoj własny partykularyzm... Staliśmy się bardziej „drugim Izraelem”, kolejną partykularną wspólnotą OBOK Izraela, aniżeli NOWYM Izraelem... który nawiązałby do Pawłowego wyjścia poza granice Prawa, poza granice judaizmu, ku wszystim bez różnicy,... z wiary uczynił „dziedzictwo ojców”..”
str.91: „..prarodzice chrześcijaństwa - hebrajska wiara i antyczna mądrość..”:
str.108: ‘..LENIWA religia” - o „łatwo” wierzących, spokojnie praktykujących;
str.111: „czlowiek.. moze się nauczyc życ w obliczu tajemnicy, dżwigać swoje wątpliwości i w końcu przyznać Bogu wolność bycia prawdziwym Bogiem, często krańcowo odmiennym od „boga naszych marzeń””;
str.146: „MEDIA są - i to jest jedna z podstawowych ról religijnych – arbitrem prawdy”;
str.185: „NIETZSCHE całym swym życiem i dziełem przypomina Don Kichota, smutnego rycerza.../przez wielu chrześcijańskich krytyków/ przemawia Sancho Pansa, który bez Don Kichota jest tylko przyziemnym gamoniem”;
str.186: Na równi z Teresą z Lisieux zaslugują na świętość NIETZSCHE i SIMONE WEIL
H
Sunday, 11 May 2014
Nicholas SPARKS - "PAMIĘTNIK"
Nicholas SPARKS - “Pamiętnik”
Ze względu na sentyment do lektur czytanych w dzieciństwie, a było ono 60 lat temu, dawałem „plusy” Montgomery czy Rodziewiczównej, a „Trędowatą” uważałem zawsze za świetną książkę, oczywiście, w swoim gatunku.
No to konsekwentnie muszę dać Sparksowi wiele gwiazdek, za ten ckliwy, przewidywalny, tani sentymentalizm, wyciskający łzy z oczu. Jelenie na rykowisku, porcelanowe pieski też są na swój sposób urocze. A te „harlequinowskie” sformułowania jak: /str 114/:
„...poczuł dreszcz w lędżwiach..”
- poruszają każdego. Uprzednio krytykowano mnie, żem malkontent i zrzęda, to teraz się rehabilituję i krzyczę „Vive la Alzheimer!!”
Ze względu na sentyment do lektur czytanych w dzieciństwie, a było ono 60 lat temu, dawałem „plusy” Montgomery czy Rodziewiczównej, a „Trędowatą” uważałem zawsze za świetną książkę, oczywiście, w swoim gatunku.
No to konsekwentnie muszę dać Sparksowi wiele gwiazdek, za ten ckliwy, przewidywalny, tani sentymentalizm, wyciskający łzy z oczu. Jelenie na rykowisku, porcelanowe pieski też są na swój sposób urocze. A te „harlequinowskie” sformułowania jak: /str 114/:
„...poczuł dreszcz w lędżwiach..”
- poruszają każdego. Uprzednio krytykowano mnie, żem malkontent i zrzęda, to teraz się rehabilituję i krzyczę „Vive la Alzheimer!!”
Saturday, 10 May 2014
Joachim BADENI -"STĄD DO NIEBA"
Joachim BADENI OP - “STĄD DO NIEBA”.
Ostatnie przesłanie
Rozmowy z Arturem Sporniakiem i Janem Strzałką
UWAGA! KSIĄŻKĘ ZALECAM WSZYSTKIM, A W SZCZEGÓLNOŚCI ANTYKLERYKAŁOM.
Dominikanin Kazimierz BADENI jest pozytywnym bohaterem mego eseju pt „Czy jestem antyklerykałem?”, a że recenzuję po raz pierwszy jego książkę, przytaczam fragment wspomnianego wypracowania:
„BADENI Joachim, dominikanin, /orig Kazimierz//1912-2011/ cieszył się, że stracił majątki, bo dzięki temu mógł poświęcić się życiu duchowemu. A że miał co stracić wykażemy opowieścią zaczynającą się w pierwszych latach ubiegłego wieku. Ludwik Badeni, dyplomata austriacki, syn Kazimierza - namiestnika Galicji, przez dwa lata premiera rządu Austro-Węgier - poznaje podczas balu w Sztokholmie piękną Alicję Ancarcrona, córkę szwedzkiego koniuszego królewskiego. Wesele rodziców odbyło się na Zamku Królewskim w Sztokholmie, co podobno oburzyło królową szwedzką, bo to „nic przyjemnego przestawać z katolikami”. Przyszły dominikanin urodził się w 1912 r., w Brukseli, co wiele lat póżniej komentował stwierdzeniem: „Europejczykiem jestem od kołyski..”. Mimo przyjęcia przez Alicję wiary męża, medalik z Matką Boską, powieszony przez teściową nad kołyską, wywołał u niej szok, jako katolicki zabobon. Gdy miał 4 lata, umarł jego ojciec, a matka wyszła ponownie za mąz za Karola Olbrachta Habsburga z Żywca, polskiego patriotę. Karol, za lojalność wobec Polski, zapłacił podczas II w.św. internowaniem przez Niemców i utratą majątku. Matka Alicja działała w AK, a nasz bohater przeszedł przez Rumunię do Francji, potem służba w Podhalańczykach, Narwik, Afryka, Gibraltar i znów Anglia. Tu pod wpływem sławnego filozofa o. Innocentego Bocheńskiego, wówczas kapelana brygady spadochronowej, w lipcu 1943 wstępuje do dominikanów, a po 1945 wraca w habicie do kraju. Maria Krystyna Habsburg , co wróciła do Żywca, to jego przyrodnia siostra. Jego radość życia, mądrość i patriotyzm dają mu miejsce na mojej liście.”
Wymieniona w ostatnim zdaniu „moja lista” obejmuje nazwiska mądrych „czarnych”, dzięki którym NIE ZOSTAŁEM ANTYKLERYKAŁEM.
Niniejszą książkę-wywiad opracowało dwóch dziennikarzy, wyjątkowo mądrych: Sporniak i Strzałka, których znam od lat, jako czytelnik „Tygodnika Powszechnego”, a króciutkim wstępem opatrzył inny ulubiony przeze mnie „klecha” - prof. Jan Andrzej Kłoczowski OP. Aby nie poddać się sklerozie, natychmiast cytuję mądre zdanie, z tego wstępu:
„Niestety, miłość i religia są ze wszystkich wymiarów ludzkiego życia najbardziej bezbronne w starciu z tandetą”.
Ze względu na to, że zamierzam mówić dobrze o Badenim, gwoli ścisłości i jasności, informuję, że do kościoła nie chodzę, a z katolicyzmem łączą mnie tylko więzi kulturowe. No to już teraz ad rem:
Książka jest nie tylko mądra, lecz tryska humorem wynikającym przede wszystkim z usposobienia kochanego o. Joachima. Chwaląc się darem błogosławieństwa udanych małżeństw podaje rym: „tylko Badeni dobrze cię ożeni”, a referując problem „szczęścia najwyższego”, nieosiągalnego na ziemskim padole, życzy /miłosiernie/ śmierci każdemu, aby je mógł osiągnąć. Szczęście na Ziemi jest ulotne, bo wystarczy ból zęba, by szczęście doznawane przez nowożeńców podziwiających zachód słońca na Tahiti, straciło blask.
Badeni konkluduje: „Prostszej drogi do szczęścia niż pokochać w partnerze czy partnerce człowieka nie widzę, bo jeśli nie odkryjemy w nim człowieka, czekają nas niechybne rozczarowania, ktore rozłożą małżenstwo..”. Bo:
„Małżeństwo bywa niesamowitym umartwieniem i niekiedy prawdziwą drogą do świętosci, choć z początku wydawać się może rajem. Małżeństwo jest jednak sakramentem... ..i wierzę, iż życie w małżeństwie może stać się doświadczeniem mistycznym i oczyszczającym, może pozwolić kobiecie i mężczyżnie dążyć do jedności oraz do głębokiego poznawania drugiego człowieka i godzenia się z jego ułomnościami”.
W tym wywiadzie-rzece wyczytałem wiele mądrości, lecz by nie zabierać czytelnikowi szansy poznania ich osobiście, zwracam tylko uwagę na str. 111-117, gdzie o.Joachim kapitalnie porównuje chrześcijaństwo z różnymi odmianami buddyzmu oraz na str.95, gdzie omawia SZECHINĘ - Bożą obecność, jako ptaka, „który na skrzydłach unosi się nad Izraelem”.
Miłej lektury, bo wierzę, że zachęciłem do niej.
Ostatnie przesłanie
Rozmowy z Arturem Sporniakiem i Janem Strzałką
UWAGA! KSIĄŻKĘ ZALECAM WSZYSTKIM, A W SZCZEGÓLNOŚCI ANTYKLERYKAŁOM.
Dominikanin Kazimierz BADENI jest pozytywnym bohaterem mego eseju pt „Czy jestem antyklerykałem?”, a że recenzuję po raz pierwszy jego książkę, przytaczam fragment wspomnianego wypracowania:
„BADENI Joachim, dominikanin, /orig Kazimierz//1912-2011/ cieszył się, że stracił majątki, bo dzięki temu mógł poświęcić się życiu duchowemu. A że miał co stracić wykażemy opowieścią zaczynającą się w pierwszych latach ubiegłego wieku. Ludwik Badeni, dyplomata austriacki, syn Kazimierza - namiestnika Galicji, przez dwa lata premiera rządu Austro-Węgier - poznaje podczas balu w Sztokholmie piękną Alicję Ancarcrona, córkę szwedzkiego koniuszego królewskiego. Wesele rodziców odbyło się na Zamku Królewskim w Sztokholmie, co podobno oburzyło królową szwedzką, bo to „nic przyjemnego przestawać z katolikami”. Przyszły dominikanin urodził się w 1912 r., w Brukseli, co wiele lat póżniej komentował stwierdzeniem: „Europejczykiem jestem od kołyski..”. Mimo przyjęcia przez Alicję wiary męża, medalik z Matką Boską, powieszony przez teściową nad kołyską, wywołał u niej szok, jako katolicki zabobon. Gdy miał 4 lata, umarł jego ojciec, a matka wyszła ponownie za mąz za Karola Olbrachta Habsburga z Żywca, polskiego patriotę. Karol, za lojalność wobec Polski, zapłacił podczas II w.św. internowaniem przez Niemców i utratą majątku. Matka Alicja działała w AK, a nasz bohater przeszedł przez Rumunię do Francji, potem służba w Podhalańczykach, Narwik, Afryka, Gibraltar i znów Anglia. Tu pod wpływem sławnego filozofa o. Innocentego Bocheńskiego, wówczas kapelana brygady spadochronowej, w lipcu 1943 wstępuje do dominikanów, a po 1945 wraca w habicie do kraju. Maria Krystyna Habsburg , co wróciła do Żywca, to jego przyrodnia siostra. Jego radość życia, mądrość i patriotyzm dają mu miejsce na mojej liście.”
Wymieniona w ostatnim zdaniu „moja lista” obejmuje nazwiska mądrych „czarnych”, dzięki którym NIE ZOSTAŁEM ANTYKLERYKAŁEM.
Niniejszą książkę-wywiad opracowało dwóch dziennikarzy, wyjątkowo mądrych: Sporniak i Strzałka, których znam od lat, jako czytelnik „Tygodnika Powszechnego”, a króciutkim wstępem opatrzył inny ulubiony przeze mnie „klecha” - prof. Jan Andrzej Kłoczowski OP. Aby nie poddać się sklerozie, natychmiast cytuję mądre zdanie, z tego wstępu:
„Niestety, miłość i religia są ze wszystkich wymiarów ludzkiego życia najbardziej bezbronne w starciu z tandetą”.
Ze względu na to, że zamierzam mówić dobrze o Badenim, gwoli ścisłości i jasności, informuję, że do kościoła nie chodzę, a z katolicyzmem łączą mnie tylko więzi kulturowe. No to już teraz ad rem:
Książka jest nie tylko mądra, lecz tryska humorem wynikającym przede wszystkim z usposobienia kochanego o. Joachima. Chwaląc się darem błogosławieństwa udanych małżeństw podaje rym: „tylko Badeni dobrze cię ożeni”, a referując problem „szczęścia najwyższego”, nieosiągalnego na ziemskim padole, życzy /miłosiernie/ śmierci każdemu, aby je mógł osiągnąć. Szczęście na Ziemi jest ulotne, bo wystarczy ból zęba, by szczęście doznawane przez nowożeńców podziwiających zachód słońca na Tahiti, straciło blask.
Badeni konkluduje: „Prostszej drogi do szczęścia niż pokochać w partnerze czy partnerce człowieka nie widzę, bo jeśli nie odkryjemy w nim człowieka, czekają nas niechybne rozczarowania, ktore rozłożą małżenstwo..”. Bo:
„Małżeństwo bywa niesamowitym umartwieniem i niekiedy prawdziwą drogą do świętosci, choć z początku wydawać się może rajem. Małżeństwo jest jednak sakramentem... ..i wierzę, iż życie w małżeństwie może stać się doświadczeniem mistycznym i oczyszczającym, może pozwolić kobiecie i mężczyżnie dążyć do jedności oraz do głębokiego poznawania drugiego człowieka i godzenia się z jego ułomnościami”.
W tym wywiadzie-rzece wyczytałem wiele mądrości, lecz by nie zabierać czytelnikowi szansy poznania ich osobiście, zwracam tylko uwagę na str. 111-117, gdzie o.Joachim kapitalnie porównuje chrześcijaństwo z różnymi odmianami buddyzmu oraz na str.95, gdzie omawia SZECHINĘ - Bożą obecność, jako ptaka, „który na skrzydłach unosi się nad Izraelem”.
Miłej lektury, bo wierzę, że zachęciłem do niej.
George ORWELL - "Na Dnie w Paryżu i w Londynie"
George ORWELL - “Na Dnie w Paryżu i w Londynie”.
INFANTYLNE DYRDYMAŁY.
Przeczytałem WSZYSTKIE dostępne mnie opinie i ze zdumieniem odkryłem, że notka „Od Tłumacza” została dowartościowana jedynie przez „Jagodę 078”, która pisze:
„Może miałabym lepsze zdanie o tej książce, gdyby nie słowa tłumacza, który informuje nas na końcu, że tak naprawdę autor nie był prawdziwym włóczegą zmuszanym do tego przez los, a jedynie człowiekiem pragnącym.. .../to/ opisać”
Podążając tym tropem przyjrzyjmy się życiorysowi Orwella. Urodzony w 1903 r., do ekskluzywnego Eton dostaje się w grudniu 1916 r, dzięki protekcji kuzyna-golfisty. W szkole osiąga „poor results”, gdyż „neglected” /lekceważył, zaniedbywał/ naukę. Kończy z trudem szkołę w grudniu 1921, w wieku 18 i pół. NIE WIE, co z sobą zrobić, poddaje się więc ochoczo „romantic idea at East” i zaciąga się do Królewskiej Policji Imperialnej w Birmie. W tym celu opuszcza Anglię w pażdzierniku 1922, a powraca w lipcu 1927, chory na nieuleczalną, przenoszoną przez komary - dengę. Na temat pobytu w Birmie, cytowana Wikipedia podaje, że był „outsiderem”. Po porzuceniu służby, znów NIE WIE, co z sobą zrobić, chciałby coś pisać, więc przyjaciółka widząc „weakness in his poetry” /słabość jego poezji/, radzi mu pisać o czymś realnym, co on zna. Problem, że nic nie zna. Naśladując Jacka Londona zaczyna prowadzić życie trampa, jak i penetrować strefy londyńskiej biedoty, włóczyć się po przytułkach, a efektem jest esej „The Spike”, stanowiący podstawę drugiej części omawianej książki. Wpada na pomysł, by poznać uroki Paryża, gdzie mieszka jego ciotka, Nellie Limouzin, gotowa go wesprzeć nie tylko towarzysko, lecz i, w razie potrzeby, finansowo. No i ląduje w Paryżu.
To teraz, żeby zrozumieć chęć przeniesienia się w sferę paryskich slumsów, przytaczam za angielską Wikipedią:
„..poverty was to become his obsessive subject...”
Tylko, że ta “obsesja” śmierdzi fałszem i manipulacją, bo “paniczykowski” odbiór nędzy i marginesu społecznego nigdy, do końca, nie będzie autentyczny. Groteskowe są opisy uczucia głodu, którego nigdy Orwell nie zaznał, bo udzielał w Paryżu lekcji angielskiego, publikował w paryskich gazetach, a okradziony „doszczętnie” przez ulicznicę, miał dalej astronomiczną sumę 450 franków. A był w nim wszystkiego 18 miesięcy.
To trochę tak, jak z moim przyjacielem Himilsbachem. Ludzie kupowali mit o nim, jako zdegenerownym „menelu” nie mając pojęcia, że Janek wracał do superczystego mieszkania na Gornośląskiej, gdzie czekała na niego z obiadem „normalna” żona, jak ją nazywał „Basica”, rasowy pies i akwarium z rybkami. Tylko, że on przez koszmar nędzy i poniżeń naprawdę przeszedł.
Ja nie odbieram tej książce „uroku” czy wartości, lecz twierdzę, że jest napisana dla ludzi z jego klasy, którzy prawdziwego wykluczenia nigdy nie zaznali. Orwell non-stop emocjonuje się pluskwami, do których biedacy tak przywykli, że ich nie zauważają. Żądny sukcesu, popada w pychę, czego przejawem jest denny opis np stosunków miedzyludzkich w kompleksie hotelowo-restauracyjnym. Bo Orwellowi wydawało się, że po trzech tygodni pracy „na zmywaku” poznał tytułowe „dno”.
„CUDZE CHWALICIE, SWEGO NIE ZNACIE”. Na naszym portalu omawiana książka doczekała się 275 ocen i 29 opinii, a „Zaklęte Rewiry” Henryka WORCELLA – 49 i 6. Może zachęcę niektórych do czytania tej wspaniałej autobiograficznej książki, ujawnieniem prawdziwego nazwiska autora /Tadeusz Kurtyka, 1908-82/ i faktu, że sławny himalaista Wojciech - jest jego synem. Tadeusz Kurtyka znał temat z autentycznej autopsji i dlatego jego książkę stawiam wyżej.
Sześć lat póżniej, w tymże Paryżu zanurzyła się w marazmie nędzy robotniczej, Simone WEIL, i to z najszlachetniejszych pobudek i doznała tylko gorzkiego rozczarowania. Jak najbardziej, ma prawo pisać i Orwell, i Weil, jak i Henry Miller /o Paryżu/, a Jack London czy Mark Twain /o trudzie awansu czy życiu lumpów/. Jednakże, nie można ich odczuć zrównywać z beznadzieją ludzi, którzy cierpią nędzę, nie z WYBORU lecz FATUM.
Zresztą, skoro teraz słychać tylko zachwyty nad tą książką, jak nad każdym szpargałem Martina Edena, to przypomnijmy, że przez ponad pięć lat, nikt nie chciał jej wydać, ani w części, ani w całości, a wśród odrzucających był sam T.S.Eliot.
Wracając do książki: nawet najwięksi jej „fani” muszą przyznać, że wraz z końcem akcji w Paryżu, żegnają, nazwijmy to, znośny poziom. Dalsza część to „Spike” rozbudowany o celowe, sporadyczne wypady przebierańca-„paniczyka” z domu rodziców w świat lumpów. Część „angielska” jest niespójna, przypadkowa, byle tylko poszerzyć temat. A poza tym nudna, poza żenującym naśmiewywaniem się z instytucji pomocowych.
A, że wciąż książka była za chuda Orwell postanowił wzbogacić ją domorosłymi teoriami socjologicznymi, w których infantylizm rywalizuje z czystą głupotą. Z braku pomysłów zahacza nawet o „ius primae noctae”. No i koniecznie trzeba przypodobać się czytelnikowi, no to dawaj anegdoty, a w tym najśmieszniejsza CHA!! CHA!!, jak kokaina okazała się pudrem. Brawo!!
Bohaterowi non-stop „wszystko śmierdzi”, „jest ohydne”, „obrzydliwe” i widzi „wszędzie brud”. Roześmiałem się dopiero, gdy wyczytałem w Wikipedii, że zdeterminowany Orwell chciał zakosztować nawet więzienia, by zdobyć materiał do pisania, lecz i to mu się nie udało, bo po dwóch dniach „pod celą” wyrzucony został do domu.
Jedyny pozytyw w tej historii: po sześciu latach dalszej pracy zaczął tworzyć arcydzieła i to o nich pamiętajmy.
INFANTYLNE DYRDYMAŁY.
Przeczytałem WSZYSTKIE dostępne mnie opinie i ze zdumieniem odkryłem, że notka „Od Tłumacza” została dowartościowana jedynie przez „Jagodę 078”, która pisze:
„Może miałabym lepsze zdanie o tej książce, gdyby nie słowa tłumacza, który informuje nas na końcu, że tak naprawdę autor nie był prawdziwym włóczegą zmuszanym do tego przez los, a jedynie człowiekiem pragnącym.. .../to/ opisać”
Podążając tym tropem przyjrzyjmy się życiorysowi Orwella. Urodzony w 1903 r., do ekskluzywnego Eton dostaje się w grudniu 1916 r, dzięki protekcji kuzyna-golfisty. W szkole osiąga „poor results”, gdyż „neglected” /lekceważył, zaniedbywał/ naukę. Kończy z trudem szkołę w grudniu 1921, w wieku 18 i pół. NIE WIE, co z sobą zrobić, poddaje się więc ochoczo „romantic idea at East” i zaciąga się do Królewskiej Policji Imperialnej w Birmie. W tym celu opuszcza Anglię w pażdzierniku 1922, a powraca w lipcu 1927, chory na nieuleczalną, przenoszoną przez komary - dengę. Na temat pobytu w Birmie, cytowana Wikipedia podaje, że był „outsiderem”. Po porzuceniu służby, znów NIE WIE, co z sobą zrobić, chciałby coś pisać, więc przyjaciółka widząc „weakness in his poetry” /słabość jego poezji/, radzi mu pisać o czymś realnym, co on zna. Problem, że nic nie zna. Naśladując Jacka Londona zaczyna prowadzić życie trampa, jak i penetrować strefy londyńskiej biedoty, włóczyć się po przytułkach, a efektem jest esej „The Spike”, stanowiący podstawę drugiej części omawianej książki. Wpada na pomysł, by poznać uroki Paryża, gdzie mieszka jego ciotka, Nellie Limouzin, gotowa go wesprzeć nie tylko towarzysko, lecz i, w razie potrzeby, finansowo. No i ląduje w Paryżu.
To teraz, żeby zrozumieć chęć przeniesienia się w sferę paryskich slumsów, przytaczam za angielską Wikipedią:
„..poverty was to become his obsessive subject...”
Tylko, że ta “obsesja” śmierdzi fałszem i manipulacją, bo “paniczykowski” odbiór nędzy i marginesu społecznego nigdy, do końca, nie będzie autentyczny. Groteskowe są opisy uczucia głodu, którego nigdy Orwell nie zaznał, bo udzielał w Paryżu lekcji angielskiego, publikował w paryskich gazetach, a okradziony „doszczętnie” przez ulicznicę, miał dalej astronomiczną sumę 450 franków. A był w nim wszystkiego 18 miesięcy.
To trochę tak, jak z moim przyjacielem Himilsbachem. Ludzie kupowali mit o nim, jako zdegenerownym „menelu” nie mając pojęcia, że Janek wracał do superczystego mieszkania na Gornośląskiej, gdzie czekała na niego z obiadem „normalna” żona, jak ją nazywał „Basica”, rasowy pies i akwarium z rybkami. Tylko, że on przez koszmar nędzy i poniżeń naprawdę przeszedł.
Ja nie odbieram tej książce „uroku” czy wartości, lecz twierdzę, że jest napisana dla ludzi z jego klasy, którzy prawdziwego wykluczenia nigdy nie zaznali. Orwell non-stop emocjonuje się pluskwami, do których biedacy tak przywykli, że ich nie zauważają. Żądny sukcesu, popada w pychę, czego przejawem jest denny opis np stosunków miedzyludzkich w kompleksie hotelowo-restauracyjnym. Bo Orwellowi wydawało się, że po trzech tygodni pracy „na zmywaku” poznał tytułowe „dno”.
„CUDZE CHWALICIE, SWEGO NIE ZNACIE”. Na naszym portalu omawiana książka doczekała się 275 ocen i 29 opinii, a „Zaklęte Rewiry” Henryka WORCELLA – 49 i 6. Może zachęcę niektórych do czytania tej wspaniałej autobiograficznej książki, ujawnieniem prawdziwego nazwiska autora /Tadeusz Kurtyka, 1908-82/ i faktu, że sławny himalaista Wojciech - jest jego synem. Tadeusz Kurtyka znał temat z autentycznej autopsji i dlatego jego książkę stawiam wyżej.
Sześć lat póżniej, w tymże Paryżu zanurzyła się w marazmie nędzy robotniczej, Simone WEIL, i to z najszlachetniejszych pobudek i doznała tylko gorzkiego rozczarowania. Jak najbardziej, ma prawo pisać i Orwell, i Weil, jak i Henry Miller /o Paryżu/, a Jack London czy Mark Twain /o trudzie awansu czy życiu lumpów/. Jednakże, nie można ich odczuć zrównywać z beznadzieją ludzi, którzy cierpią nędzę, nie z WYBORU lecz FATUM.
Zresztą, skoro teraz słychać tylko zachwyty nad tą książką, jak nad każdym szpargałem Martina Edena, to przypomnijmy, że przez ponad pięć lat, nikt nie chciał jej wydać, ani w części, ani w całości, a wśród odrzucających był sam T.S.Eliot.
Wracając do książki: nawet najwięksi jej „fani” muszą przyznać, że wraz z końcem akcji w Paryżu, żegnają, nazwijmy to, znośny poziom. Dalsza część to „Spike” rozbudowany o celowe, sporadyczne wypady przebierańca-„paniczyka” z domu rodziców w świat lumpów. Część „angielska” jest niespójna, przypadkowa, byle tylko poszerzyć temat. A poza tym nudna, poza żenującym naśmiewywaniem się z instytucji pomocowych.
A, że wciąż książka była za chuda Orwell postanowił wzbogacić ją domorosłymi teoriami socjologicznymi, w których infantylizm rywalizuje z czystą głupotą. Z braku pomysłów zahacza nawet o „ius primae noctae”. No i koniecznie trzeba przypodobać się czytelnikowi, no to dawaj anegdoty, a w tym najśmieszniejsza CHA!! CHA!!, jak kokaina okazała się pudrem. Brawo!!
Bohaterowi non-stop „wszystko śmierdzi”, „jest ohydne”, „obrzydliwe” i widzi „wszędzie brud”. Roześmiałem się dopiero, gdy wyczytałem w Wikipedii, że zdeterminowany Orwell chciał zakosztować nawet więzienia, by zdobyć materiał do pisania, lecz i to mu się nie udało, bo po dwóch dniach „pod celą” wyrzucony został do domu.
Jedyny pozytyw w tej historii: po sześciu latach dalszej pracy zaczął tworzyć arcydzieła i to o nich pamiętajmy.
Monday, 5 May 2014
George ORWELL - "brak tchu"
George ORWELL
- “brak tchu”
Jest to dzieło o
STRACHU, bo jak mówi autor,
on dosięga każdego: /str.24/
„Strach! Zanurzamy
się w tym
strachu. Stał się
on naszym żywiołem.
Każdy, kto się
nie boi jak
ognia zwolnienia z
pracy, drży na
myśl o wojnie,
faszyzmie, komunizmie lub
czymś takim...”.
Jest rok 1938,
więc strach zwykłych
śmiertelników dotyczy spraw
powszednich,
egzystencjalnych, lecz nasz
bohater, alter ego autora, jest
światłym wizjonerem, więc
męczą go pytania: /str.31/
„Lecz co
będzie za pięć
lat? Za dwa
lata? Za rok?”
Bo tłum interesuje
się doniesieniami bulwarówek
o nogach znalezionych
na dworcu. A
przecież...
„..wszyscy płyniemy
na płonącym okręcie,
lecz nikt prócz
mnie o tym
nie wie. Patrzyłem
na mijające mnie
tępe twarze, porównując
je do indyczych
łbów w listopadzie.
Ci ludzie nie
mają zielonego pojęcia,
co ich czeka..”
Podkreślmy jeszcze raz:
książka została wydana
12.06.1939 r., więc pisana
była najpóżniej w
1938. Nasz bohater
George Bowling, sfrustrowany
życiem rodzinnym i
zawodowym oraz przerażony
perspektywą wojny, postanawia
przeznaczyć, swoją przypadkową
wygraną na wyścigach
konnych, na sentymentalną
podróz do krainy
swego dzieciństwa.
I tu zaczyna
się NUDA. W
kazdym razie w
moim odczuciu, bo
wspomnienia bohatera z młodości
spędzonej w małej
osadzie - Dolnym Binfield,
rozpisane na równo
100 stronic /str 45-145/ zioną
nie tylko nudą,
lecz przede wszystkim
banałem. Orwella opis
warunków życia w
Imperium, na przełomie
wieków, nie wniósł
NIC NOWEGO do
mojej dotychczasowej wiedzy
nabytej czytaniem np Dickensa i
wczesnego Wellsa. Ale
jest perełka, ktora
ratuje sens czytania
tych stron. Otóż,
na str.142 Orwell
wspaniale analizuje wszechobecny
aktualnie STRACH:
„Czym jednak
ludzie żyjący w
tamtych czasach różnili
się od nas? Widzicie, żyli
oni w poczuciu
bezpieczeństwa, i to
nawet jeśli sami
nie czuli się
nazbyt bezpiecznie. Ujmując
rzecz dokładniej: ludzie
ci żyli w
poczuciu ciągłości. Wszyscy
wiedzieli, że trzeba
kiedyś umrzeć i,
jak myślę, niektórzy
przeczuwali, że zbankrutują,
wiedzieli jednak również,
że porządek rzeczy
nie ulegnie zmianie.
Bez względu bowiem
na to, jaki
los ich samych
oczekiwał, życie będzie
się toczyć tak
jak za ich
pamięci... ...Łatwiej im
bowiem schodzić ze
świata w przeświadczeniu, że
drogie ich sercom
rzeczy i sprawy
przetrwają...”.
Do STRACHU Orwell
wraca jeszcze na
str. 149:
„Dziś każdy
inteligentny człowiek umiera
ze strachu”.
Przebiegu akcji, ani
śmiesznego zakończenia, zgodnie
z moimi zasadami,
nie zdradzę. Pozostaje
więc tylko porównanie
tego, co autor
zamierzał napisać i
napisał, z ABSURDALNYM
odczytaniem książki przez
mądrych Panów Redaktorów
i część czytelników,
powtarzających dyrdymały „profesjonalistów”. Orwell
w liście z 6.12.1937 r. pisał:
„Myślałem tylko,
co następuje: będzie
to powieść, niepolityczna, powieść
o facecie, który
zażywa krótkiego wypoczynku
i próbuje uciec
na jakiś czas
od odpowiedzialności, zarówno
w sferze ogólnoludzkiej, jak
i prywatnej. Mam
już tytuł: Brak
tchu”.
I to mu
się udało. Koniec
kropka. A teraz
przepiszmy tekst z
tylnej okładki:
„- Udręczenie bohatera
upiorną rzeczywistością Anglii
znajdującej się u
progu wojny
- Ostrzeżenie przed nadciągającym
totalizmem
- Daremna ucieczka do
czarownej krainy cudownego i
beztroskiego dzieciństwa z
początku wieku
-
Wspaniała i barwna
opowieść o epoce
schyłku Imperium Brytyjskiego”
Zamiast „upiornej rzeczywistości”, ja
widzę nudę i
marazm, wynikający z
zabójczego ujednolicenia sytuacji
życiowej wszystkich mieszkąńców
Ellesmere Road, jak i
losu wszystkich komiwojażerów. O
problemie duszącej standaryzacji
mieliśmy genialny film
„Przeprowadzka” z Pszoniakiem
O żadnym zagrożeniu,
spopularyzowanym przez Arendt,
13 lat póżniej,
totalizmie, nie pada
pół słowa. Mowa jest o
pacyfizmie wynikajacym z
poglądów Orwella. Ewentualna zmiana,
wskutek wojny, rządzących
nic nie ma
wspólnego z totalizmem.
Ucieczka do krainy
dzieciństwa nie była
daremna, a dzieciństwo
nie było ani
„cudowne”, ani „beztroskie”.
„Epoka schyłku Imperium
Brytyjskiego” zaczęła się
w okresie II Wojny
Światowej, a skończyła w
1997, przekazaniem Hong-Kongu -
Chinom, natomiast opowieść
zaczyna się na
przełomie wieków, a
kończy w 1938 r.
Na koniec jeszcze
jedna perełka, dla
tych, którzy chcą
z Orwella zrobić
propagatora Armii Czerwonej,
jako „azjatyckiej dziczy”.
Wbrew opinii o
„bolszewikach”, jako o
jedynych gwałcicielach autor
pisze:
„...niemieccy żołdacy
gwałcący w Brukseli
mniszki na stołach /zawsze robili
to „na stołach”,
jakby dodawało to
ich czynom okrucieństwa/...”.
Sunday, 4 May 2014
Daniel ODIJA - "Ulica"
Daniel ODIJA
- “Ulica”
To książka po
dwakroć pierwsza, bo
pierwsza w karierze
Odiji i pierwsza
dla mnie, jako
czytelnika jego twórczości.
Żywię nadzieję, że
następne są lepsze,
a szczególnie „Tartak”. Daję
mu wysoką notę,
bo mam zaufanie
do Stasiuka i
Moniki Sznajderman, właścicieli
Wydawnictwa Czarne, którzy
z polskich pisarzy
promowali m.in. Grynberga,
Nahacza, Świetlickiego, Vargę,
a z zagranicznych
np Andruchowicza. We
wszystkich wymienionych przykładach
byłem usatysfakcjonowany jakością
lektury.
O samej książce
krótko: niezła, wpisuje
się w nurt
realizmu peryferyjnego przypisywanego starszemu
równo o 40
lat Nowakowskiemu. Przypomina
tez styl Iredyńskiego,
ale i przedwcześnie
zmarłego Nahacza. O
Stasiuku nie wspominam,
bo on za
ojca chrzestnego poniekąd
robi. Na uwagę
zasługuje również oryginalna
forma, polegająca na
króciutkich obrazkach, które
z początku denerwują
czytelnika, bo trudno
się w nich
połapać, szczególnie czasowo,
ale w miarę
czytania dają pełny,
zborny krajobraz ulicy
Długiej. Język chwilami
drażni przesadną wulgarnością,
lecz pamiętajmy, że
to debiut.
Subscribe to:
Posts (Atom)