Henning MANKELL - "Powrót nauczyciela tańca"
Na LC 7,03 (1234 ocen i 143 opinii), a dla mnie trzecia próba po udanych, autobiograficznych "Grząskich piaskach" (8 gwiazdek) i po słabo ocenionym przeze mnie kryminale "Nim nadejdzie mróz" (4)
Niestety, znowu się zawiodłem. Wydaje mnie się, że problem w tym, że Mankell nie potrafił się zdecydować, co chce napisać: kryminał, powieść psychologiczno – obyczajową czy rozliczeniową z II Wojną Światową. Próbuje wszystkiego po trochu, a wychodzi rozwlekła nuda, która pozwala przypuszczać, że nabija objętość książki z przyczyn finansowych.
Mam szczęście, że w opiniowaniu wyręczył mnie "PonuryDziadyga" na LC, dzięki czemu ograniczam się do przepisania znacznej części jego recenzji:
".....Ciężko mi zacząć od wymieniania wad, bo właściwie wszystko w tej książce jest sknocone, a plusów niestety nie widać- wybrane elementy prezentują poziom najwyżej mierny, bo do dobrego im brakuje kawał drogi. Więc może "plusy": eeee, ech.. może początek powieści? Zawiązanie akcji? Tak, to by się zgadzało- to dwa jaśniejsze punkty. O, to może i twarda okładka- jeśli do reszty opuści cię cierpliwość i ciśniesz ją ze wstrętem byle gdzie, to jest mniejsza szansa, że ją uszkodzisz. Zatem "plusy" mamy odbębnione.
Niestety, tej książki praktycznie nie da się czytać, a przynajmniej mi szło to nieludzko opornie. Główny bohater- Stefan Lindman, jest postacią tak groteskowo nakreśloną i tak irytującą, że z chęcią bym przeczytał jak dostaje kulkę w potylicę już w połowie tego "dzieła". Pomimo tego, że nie posiada szklanej kuli, to cechuje go nadludzka wręcz intuicja i potrafi powiązać wątki, które nijak do siebie nie pasują- w czym wymiernie pomaga mu autor, bo doprawdy nie ma aż tak absurdalnego wytłumaczenia, po które by Mankell nie sięgnął, byle tylko umotywować działania swojego pieszczocha. To typ skrajnie egoistyczny, niezdecydowany, a jego kontakty z, podobno, "najważniejszą kobietą w jego życiu" to kuriozum ocierające się o mizoginię. Ponadto miesza się w nim, trzydziestosiedmiolatku z cywilizowanego kraju, fanatyczna poprawność polityczna i totalny analfabetyzm technologiczny. Akcja dzieje się w 1999 roku, więc jego przygody naprawdę wyglądają abstrakcyjnie. Zabrzmi to dziwnie, ale choroba nowotworowa mogła być dla tej postaci deską ratunku, bo nadałaby jej jakiś charakter, przydała oryginalności. Zapomnijcie z miejsca.
Nie ma tu miejsca na psychologiczne rozważanie tematu, czegoś głębszego. Totalnie spartaczony wątek.
Fabuła potyka się co chwilę o własne krzywe nogi, kooperacja między Lindmanem a Giuseppe Larrssonem brnie w kierunku lukrowanej telenoweli (niebawem ci dwaj obcy sobie faceci zaczęliby się z szacunkiem całować po tyłkach), a wyjaśnienia są coraz bardziej absurdalne i "od czapy".
Do tego ta nuda.. Ktoś nazwie to "klimatem charakterystycznym dla kryminału skandynawskiego". Ja to wolę nazwać po swojemu: monologi Poniedzielskiego przy tym gniocie zasuwają jak pociąg Shinkansen. Nawet końcową scenę w kościele (w zamyśle autora- najbardziej dynamiczną) czytałem na raty, bo była wprost upiornie nużąca. Nie wiem, może gdybym sobie kawę wstrzykiwał zamiast ją popijać, to bym to zdzierżył za jednym podejściem.
Nagromadzenie głupot jest tu potworne, ale zdecydowanie na pierwszy plan wychodzi sprawa krwawych kroków do tanga i truchła Herberta Molina. Kto czytał, ten się domyśli. Trudno mi uwierzyć w to, że w otoczeniu autora nie znalazł się nikt, kto nie zakrzyknął z przerażeniem w głosie: "Henning, opanuj się! To jest tak cholernie głupie i naciągane, że cię każdy myślący człowiek wyśmieje!".
Podsumowując: pierwszorzędna, dwugwiazdkowa powieść. Nie pamiętam kiedy ostatnio dałem jakiejkolwiek książce tak niską ocenę, ale tutaj, przez wzgląd na sławę pisarza, nie waham się zbytnio. Człowiekowi o takiej renomie zwyczajnie nie wypada pisać bubli, które wyglądają jak nabazgrane dla kasy, bo go rachunki cisną..."
Jedyna moja ingerencja w tekst, to odstępy, a ocena taka sama jak „PonuregoDziadygi”: 2/10
No comments:
Post a Comment