Witold GOMBROWICZ - “Wspomnienia polskie.Wędrówki po Argentynie”
PO RAZ PIERWSZY: GOMBROWICZ DLA WSZYSTKICH. Większość tekstów była sponsorowana przez Radio Wolna Europa i miała być przez nie emitowana z przeznaczeniem dla „SZEROKIEGO” ODBIORCY w Polsce. Gombrowicz bardzo się przejął możliwością zyskania MASOWEGO odbiorcy i opracował teksty w języku „normalnym”, gawędziarskim i przede wszystkim anegdotycznym. TYSIĄCE NAZWISK I ZABAWNYCH ZDARZEŃ. Ponadto, dodatkowa zaleta: nie trzeba czytać „po kolei”, po prostu otwieramy książkę na dowolnej stronie i już mamy „radochę”. No to sprobujmy: strona 114
„Tak zwany powszechnie „Minio”, a przeze mnie „Gminio”, to jest Janusz Minkiewicz, słynny ze swoich konkiet w warszawskim półświatku, nieraz mścił się na mnie za rozmaite szyderstwa /bo nie nosiłem go w sercu/ dając do zrozumienia że powoduje mną zazdrość.
- Teraz wracam do domu - mówił zimno i rzeczowo - bo ma zadzwonić do mnie Lala... O piątej jestem umówiony z Celą, o 11-ej czeka mnie szał z Filą.. Do widzenia.
Odchodził przekonany, że skręcam się z zazdrości...”
/Janusz Minkiewicz, 1914-81, autor „Szopek politycznych”, najważniejsza postać warszawskiego nocnego życia, a autor - wiadomo- gej/
Jeszcze raz sprobujmy: strona 131. O, cholera, o słynnej POLCE Krystynie SKARBEK, brytyjskiej agentce przerzuconej w czasie II w.św. do Polski
„Ileż razy byłem świadkiem takich kompromitacji, żałosnych, bolesnych! Szlachta, arystokracja, łączyły się z Żydami aby pozłocić swoje korony, ale nigdy te związki nie przestały zawstydzać, nigdy owe nieszczęsne istoty zrodzone z tych mariażów nie zostały zalegalizowane na terenie salonów. Po prostu – udawało się, że się o niczym nie wie, dobre wychowanie nakazywało wystrzegać się w towarzystwie takiej istoty najlżejszej aluzji do Żydów, nie mówiło się o tym jak o szubienicy w domu powieszonego.. Krysia Skarbek, śliczna panna... Ojciec hrabia, matka Goldfederówna.. Unikano przy niej tematów żydowskich.. ..aż tu pewnego razu nastąpiła katastrofa.. przed hotelem w Zakopanem.. ..stanęła starsza juz Semitka , gruba i dość krzycząco ubrana, i.. jęła wołać na cały głos: -Krysia, Krysia!. Towarzystwo struchlało, a najbardziej nieszczęsna Skarbkówna - zamiast odezwać się, udała, że.. to nie o nią chodzi.. Cóz kiedy.. rozległo się: -Krysia Skarbek! Krysia Skarbek! Trzeba było widzieć to grono ludzi, przecież obytych w świecie: oczy znieruchomiałe, wbite w ziemię, twarze natężone. Wszyscy dotknięci z nagła paraliżem. Jakimż błogosławieństwem byłoby, gdyby naraz ktoś się odezwał po prostu:
-Krysiu, nie słyszysz? To któraś z twoich ciotek woła na ciebie!
Ale tych prostych słów nikt nie był w stanie wypowiedzieć...”
A skoro jesteśmy przy Żydach, to Gombrowicz pisze dużo, i zawsze żle, o ŻYDZIE Stanisławie PIASECKIM /matka – Gizela Silberfeld/, POLSKIM NACJONALIŚCIE, twórcy antysemickiej gadzinówki „Prosto z mostu”, na którym AK wykonała wyrok za współpracę z Gestapo.
Bo Gombrowicz o znaczeniu Żydów w swojej karierze mówił:/str.133/:
„..Któż pierwszy odważył się rzucić cały swój entuzjazm na szale wzbierającej dyskusji o „Ferdydurce”, jeśli nie wielki i nieodżałowany mój przyjaciel Bruno Schulz? Któż mnie torował drogę w Polsce przedwojennej i powojennej, jeśli nie Artur Sandauer? A na emigracji - kto mnie popierał poza Józefem Wittlinem? Żydzi zawsze i wszędzie byli pierwsi w zrozumieniu i odczuciu mojej pracy pisarskiej...”.
A propos Schulza, to on:
„..pewnego razu zaprowadził mnie do Stanisława Ignacego Witkiewicza. Tak to Witkiewicz, Schulz i ja, trzej ludzie usiłujący wprowadzić literaturę na tory nowe, nareszcie zetknęliśmy się osobiście”.
A to przecież ta TRÓJCA, uzupełniona Lemem to mój Panteon polskiej literatury. Zakończmy ZACHĘTĘ DO POLUBIENIA GOMBROWICZA, jego uporczywie poruszanym tematem: /str.8/
„...wartość współcześnie żyjącego Polaka nie może być mierzona wartością wybitnych Polaków z przeszłości - innymi słowy, to że król Sobieski zwyciężył pod Wiedniem a Szopen napisał Ballady w niczym nie przesądza o poziomie i kulturze współczesnego pana Majewskiego czy Kozłowskiego...”.
I konsekwentnym retorycznym pytaniem:
„Czy Polak nie jest obciążony dziedzicznie Polską, tzn chorą przeszłością narodu i jego nieustannym umieraniem?”.
Saturday, 28 June 2014
Friday, 27 June 2014
Karol IRZYKOWSKI - "PAŁUBA"
Karol IRZYKOWSKI - “Pałuba”
Dwóch naprawdę WIELKICH WIZJONERÓW: Stanisław BRZOZOWSKI i Karol IRZYKOWSKI. Sprawdzam na naszym portalu „lubimy czytać”: Brzozowski - pozycji 19, opinii 11 !!!; Irzykowski - pozycji 8, opinii 7 !!!. JESTEM PRZERAŻONY i uważam, że moim obowiązkiem jest ich „zareklamować”.
Obszerne wiadomości o Irzykowskim dostępne są w Wikipedii, natomiast opracowanie „Pałuby” polecam pod adresem: /Google/
„U żródeł nowoczesnej metafikcji. Rzecz o „Pałubie” Karola Irzykowskiego - Franczak Jerzy”
Ja natomiast gwarantuję, że „Pałubę” czyta się świetnie, bez jakiejkolwiek wydumanej edukacji; po prostu: akcja jest wartka, ciekawa, trupów sporo, a dyskusje o formie można zostawić profesjonalistom. Przy okazji proponuję Państwu wcisnąć na wyszukiwarce Google”a: „Irzykowski a Chwistek” i poznać wypowiedzi obu adwersarzy NAJSŁYNNIEJSZEGO INTELEKTUALNEGO SPORU XX WIEKU. Znowu chcę ośmielić czytelników, którzy nie próbowali czytać takiej publicystyki: BEZ OBAW, ręczę, że czytając zawarte tam intelektualne przytyki i złośliwości setnie się ubawicie, bo nie chodzi o szczegółową znajomość tematu, lecz o podziwianie STYLU atakowania przeciwnika. Przecież złośliwość jest potwierdzeniem inteligencji.
KONIECZNIE SPROBUJCIE!!!
Dwóch naprawdę WIELKICH WIZJONERÓW: Stanisław BRZOZOWSKI i Karol IRZYKOWSKI. Sprawdzam na naszym portalu „lubimy czytać”: Brzozowski - pozycji 19, opinii 11 !!!; Irzykowski - pozycji 8, opinii 7 !!!. JESTEM PRZERAŻONY i uważam, że moim obowiązkiem jest ich „zareklamować”.
Obszerne wiadomości o Irzykowskim dostępne są w Wikipedii, natomiast opracowanie „Pałuby” polecam pod adresem: /Google/
„U żródeł nowoczesnej metafikcji. Rzecz o „Pałubie” Karola Irzykowskiego - Franczak Jerzy”
Ja natomiast gwarantuję, że „Pałubę” czyta się świetnie, bez jakiejkolwiek wydumanej edukacji; po prostu: akcja jest wartka, ciekawa, trupów sporo, a dyskusje o formie można zostawić profesjonalistom. Przy okazji proponuję Państwu wcisnąć na wyszukiwarce Google”a: „Irzykowski a Chwistek” i poznać wypowiedzi obu adwersarzy NAJSŁYNNIEJSZEGO INTELEKTUALNEGO SPORU XX WIEKU. Znowu chcę ośmielić czytelników, którzy nie próbowali czytać takiej publicystyki: BEZ OBAW, ręczę, że czytając zawarte tam intelektualne przytyki i złośliwości setnie się ubawicie, bo nie chodzi o szczegółową znajomość tematu, lecz o podziwianie STYLU atakowania przeciwnika. Przecież złośliwość jest potwierdzeniem inteligencji.
KONIECZNIE SPROBUJCIE!!!
Thursday, 26 June 2014
Pietro ARETINO - "Jak Nanna swą......"
Pietro ARETINO -
“Jak Nanna swą córeczkę Pippę na kurtyzanę kształciła”
Pietro ARETINO /właść. Pietro BACCI 1492-1556/ napisał wspaniały, dowcipny moralitet na temat „tajemnic alkowy” czy jak ktoś woli poradnik dla pań jak zadowolić próżność męską. Za motto tej książki może posłużyć cytat z niej:
„Sztuka polega nie na tym, żeby zyskiwać kochanków, ale na tym, żeby ich przy sobie zatrzymywać”
Wobec popularności bardzo złej, bo prymitywnej i wulgarnej, a w wielu przypadkach pisanej przez i dla dewiantów, typu pedofili, geriatriofili itd, itp, literatury, mam zaszczyt zaprosić WSZYSTKICH do fachowej, profesjonalnej, a przede wszystkim niezmiernie ciekawej perełki w zakresie wychowania seksualnego.
Gwarantuje świetną zabawę!!
BOY - "Dziewice konsystorskie"
BOY - “Dziewice konsystorskie”
Aktualność słów napisanych OSIEMDZIESIĄT PIĘĆ lat temu, potwiedza słuszność poglądu, że POLSKA CIEMNOGRODEM JEST. Sama lektura stwarza niebezpieczeństwo paroksyzmów śmiechu, ale przyjemności płynącej z tego nie śmiem Państwa pozbawiać, zacytuję więc za Boyem, analizę procesu niemożebnego wzrostu znaczenia „czarnych” w polskim grajdole, dokonaną przez „głęboko wierzącą” pisarkę Narcyzę Żmichowską:
„…między grozą schizmy rosyjskiej a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów; — wszystko, co polskie, przedzierzgnęli na katolickie, wszystko, co katolickie, udali za szczeropolskie, i tak dziś tymi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII w. w sumieniu ogólnym ludzkości uczeni i bohaterowie, rozumni i poczciwi, kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy, wypracowali na koniec…”
Trafność końcowego stwierdzenia Boya powoduje śmiech przez łzy, bo niestety sytuacja nie jest wesoła.
„Klerykalizm pokumał się z nacjonalizmem; oba obozy potrzebowały „ostrych piór”; poszukały ich, gdzie mogły. Toteż, kiedy przeniosłem się kilka lat temu do Warszawy, z uśmiechem patrzałem, jak wszystkich największych wygów i cyników, jakich znałem, skupiono w „Okopach świętej Trójcy”, w rzędzie obrońców wiary i cnót staropolskich. Ale kiedy przyjrzałem się bliżej, rychło przestało mi to być zabawne, a stało się obmierzłe: widziałem zastraszające znieprawienie charakterów”.
Miłej lektury!
Aktualność słów napisanych OSIEMDZIESIĄT PIĘĆ lat temu, potwiedza słuszność poglądu, że POLSKA CIEMNOGRODEM JEST. Sama lektura stwarza niebezpieczeństwo paroksyzmów śmiechu, ale przyjemności płynącej z tego nie śmiem Państwa pozbawiać, zacytuję więc za Boyem, analizę procesu niemożebnego wzrostu znaczenia „czarnych” w polskim grajdole, dokonaną przez „głęboko wierzącą” pisarkę Narcyzę Żmichowską:
„…między grozą schizmy rosyjskiej a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów; — wszystko, co polskie, przedzierzgnęli na katolickie, wszystko, co katolickie, udali za szczeropolskie, i tak dziś tymi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII w. w sumieniu ogólnym ludzkości uczeni i bohaterowie, rozumni i poczciwi, kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy, wypracowali na koniec…”
Trafność końcowego stwierdzenia Boya powoduje śmiech przez łzy, bo niestety sytuacja nie jest wesoła.
„Klerykalizm pokumał się z nacjonalizmem; oba obozy potrzebowały „ostrych piór”; poszukały ich, gdzie mogły. Toteż, kiedy przeniosłem się kilka lat temu do Warszawy, z uśmiechem patrzałem, jak wszystkich największych wygów i cyników, jakich znałem, skupiono w „Okopach świętej Trójcy”, w rzędzie obrońców wiary i cnót staropolskich. Ale kiedy przyjrzałem się bliżej, rychło przestało mi to być zabawne, a stało się obmierzłe: widziałem zastraszające znieprawienie charakterów”.
Miłej lektury!
Wednesday, 25 June 2014
Daniel DEFOE - "Przypadki Robinsona Cruzoe"
Daniel Defoe - “Przypadki Robinsona Crusoe”
Jedna z najważniejszych pozycji światowej literatury, omawiana i analizowana przez studentów i uczonych w dziedzinie socjologii, psychologii i wszelkich gałęziach nauk o CZŁOWIEKU. „Ecce Homo”. Robinson to wyjątkowo odrażająca kreatura, mająca niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie, ziejąca pogardą dla innych. A wymyślił ją oszust, matacz i tajny agent, syn rzeżnika.
Nazywał się FOE, dodał sobie de i stał się PURYTAŃSKIM CHRZEŚCIJANINEM. Robinsona stworzył na wzór i podobieństwo swoje, poprawiając jeno pochodzenie z rzeżnika na kupca. Nasz kochany bohater jest KOMPLETNYM ZEREM; jako 18-letni chłopak ucieka z domu, zarabia parę złotych na kolonialnym handlu i, po licznych przygodach, ląduje na bezludnej wyspie. Nie jest lordem czy jakąś inną cholerą, lecz synem skromnego kupca. Nie ma wykształcenia, ani jakiegokolwiek fachu. Nie jest bohaterem, lecz przeciętniakiem. NIC, DOSŁOWNIE NIC NIE UPOWAŻNIA GO DO WYWYŻSZANIA SIĘ NAD INNYCH.
ROBINSON JEST SYMBOLEM BRYTYJSKICH PODBOJÓW KOLONIALNYCH, i jako ułomny, bo ułomny, ale prawdziwy wytwór swego społeczeństwa, POWIELA zachowanie kolonialistów Brytyjczyków wobec podbitych cywilizacji.
James Joyce scharakteryzował Robinsona:
„On jest rzetelnym prototypem brytyjskiego kolonialisty. Wszystkie przymioty Anglo-Saksońskiego ducha znajdujemy w Crusoe: dzielna niezależność, nieświadome okrucieństwo, upór, opóżniona, ale jednak skuteczna inteligencja, seksualną obojętność oraz wykalkulowane milczenie”.
Współczuję Piętaszkowi, że trafił na takiego chrześcijanina. A propos jego, niezrozumiały jest dla mnie upór w tłumaczeniu FRIDAY na Piętaszek. Przecież gubi się symboliczne znaczenie Piątku w doktrynie chrześcijańskiej.
I jeszcze spostrzeżenie: Coetzee napisał książkę o „babie z Piętaszkiem” i nazwał ją FOE /jak prawdziwe nazwisko autora omawianej pozycji/.
Warto przeczytać „Cruzoe” jeszcze, conajmniej raz, zapominaąc o kwalifikacji książki jako młodzieżowej, przygodowej, bo jest to odczytanie bardzo powierzchowne.
Jedna z najważniejszych pozycji światowej literatury, omawiana i analizowana przez studentów i uczonych w dziedzinie socjologii, psychologii i wszelkich gałęziach nauk o CZŁOWIEKU. „Ecce Homo”. Robinson to wyjątkowo odrażająca kreatura, mająca niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie, ziejąca pogardą dla innych. A wymyślił ją oszust, matacz i tajny agent, syn rzeżnika.
Nazywał się FOE, dodał sobie de i stał się PURYTAŃSKIM CHRZEŚCIJANINEM. Robinsona stworzył na wzór i podobieństwo swoje, poprawiając jeno pochodzenie z rzeżnika na kupca. Nasz kochany bohater jest KOMPLETNYM ZEREM; jako 18-letni chłopak ucieka z domu, zarabia parę złotych na kolonialnym handlu i, po licznych przygodach, ląduje na bezludnej wyspie. Nie jest lordem czy jakąś inną cholerą, lecz synem skromnego kupca. Nie ma wykształcenia, ani jakiegokolwiek fachu. Nie jest bohaterem, lecz przeciętniakiem. NIC, DOSŁOWNIE NIC NIE UPOWAŻNIA GO DO WYWYŻSZANIA SIĘ NAD INNYCH.
ROBINSON JEST SYMBOLEM BRYTYJSKICH PODBOJÓW KOLONIALNYCH, i jako ułomny, bo ułomny, ale prawdziwy wytwór swego społeczeństwa, POWIELA zachowanie kolonialistów Brytyjczyków wobec podbitych cywilizacji.
James Joyce scharakteryzował Robinsona:
„On jest rzetelnym prototypem brytyjskiego kolonialisty. Wszystkie przymioty Anglo-Saksońskiego ducha znajdujemy w Crusoe: dzielna niezależność, nieświadome okrucieństwo, upór, opóżniona, ale jednak skuteczna inteligencja, seksualną obojętność oraz wykalkulowane milczenie”.
Współczuję Piętaszkowi, że trafił na takiego chrześcijanina. A propos jego, niezrozumiały jest dla mnie upór w tłumaczeniu FRIDAY na Piętaszek. Przecież gubi się symboliczne znaczenie Piątku w doktrynie chrześcijańskiej.
I jeszcze spostrzeżenie: Coetzee napisał książkę o „babie z Piętaszkiem” i nazwał ją FOE /jak prawdziwe nazwisko autora omawianej pozycji/.
Warto przeczytać „Cruzoe” jeszcze, conajmniej raz, zapominaąc o kwalifikacji książki jako młodzieżowej, przygodowej, bo jest to odczytanie bardzo powierzchowne.
Monday, 23 June 2014
Janusz GŁOWACKI - "Nie mogę narzekać"
Janusz GŁOWACKI - “Nie mogę narzekać”
UCZTA DLA STARUCHA. Po 50 latach znowu czytam wczesne opowiadania Głowackiego i tarzam się ze śmiechu, jeszcze więcej niż przed laty. TYLKO, JAK WYTŁUMACZYĆ MŁODYM, ŻE TO ŚMIESZNE ?. W pierwszym opowiadaniu młody pisarz wyjeżdża do Paryża z astronomiczną sumą 130$, podczas gdy zwykły śmiertelnik mógł wywieżć 15$. Czy młodzi mają zdolność percepcji faktu, że np pielęgniarka nie zarabiała tyle przez CAŁY ROK, łącznie z dodatkowymi dyżurami ? A z czego słynęli Polacy w Paryżu? Z suchej kiełbasy wywieszanej z hotelowych okien. W końcu coś trzeba było jeść. A do tego szpan: zaprosić szarych Polaczków na piwo. No i jakże typowa scena, zresztą możliwa nie tylko w Paryżu: fundator udaje się do toalety, więc goście mu towarzyszą. Z obawy, że ucieknie nie zapłaciwszy rachunku. A jak bohater został „sweet Raskolnikowem”? Przeczytajcie, Państwo, sami.
Jedynym minusem z mego punktu widzenia jest ponowna lektura ostatniego, piątego opowiadania pt „Moc truchleje”, jako, że je niedawno czytałem i opiniowałem, jako osobną, samodzielną pozycję.
Młodzieży!! Rzućcie w diabły subiektywne podręczniki, a realia PRL-u poznawajcie z Głowackiego!!! Przysięgam, że tak było!!!
UCZTA DLA STARUCHA. Po 50 latach znowu czytam wczesne opowiadania Głowackiego i tarzam się ze śmiechu, jeszcze więcej niż przed laty. TYLKO, JAK WYTŁUMACZYĆ MŁODYM, ŻE TO ŚMIESZNE ?. W pierwszym opowiadaniu młody pisarz wyjeżdża do Paryża z astronomiczną sumą 130$, podczas gdy zwykły śmiertelnik mógł wywieżć 15$. Czy młodzi mają zdolność percepcji faktu, że np pielęgniarka nie zarabiała tyle przez CAŁY ROK, łącznie z dodatkowymi dyżurami ? A z czego słynęli Polacy w Paryżu? Z suchej kiełbasy wywieszanej z hotelowych okien. W końcu coś trzeba było jeść. A do tego szpan: zaprosić szarych Polaczków na piwo. No i jakże typowa scena, zresztą możliwa nie tylko w Paryżu: fundator udaje się do toalety, więc goście mu towarzyszą. Z obawy, że ucieknie nie zapłaciwszy rachunku. A jak bohater został „sweet Raskolnikowem”? Przeczytajcie, Państwo, sami.
Jedynym minusem z mego punktu widzenia jest ponowna lektura ostatniego, piątego opowiadania pt „Moc truchleje”, jako, że je niedawno czytałem i opiniowałem, jako osobną, samodzielną pozycję.
Młodzieży!! Rzućcie w diabły subiektywne podręczniki, a realia PRL-u poznawajcie z Głowackiego!!! Przysięgam, że tak było!!!
Stanisław PRZYBYSZEWSKI - "Dzieci Szatana"
Stanisław PRZYBYSZEWSKI - „Dzieci Szatana”
Logicznym następstwem mojej opinii na temat Nietzschego „Tako rzecze Zaratustra” wydaje się zajęcie jego polskim wyznawcą i propagatorem, Stanisławem PRZYBYSZEWSKIM /1868-1927/ i zainspirowanymi, ideą nietzscheańskiego NADCZŁOWIEKA, - „Dziećmi Szatana”, napisanymi pierwotnie w języku niemieckim i wydanymi w 1897 roku. Niemieckim - bo ten nasz drogi „diabeł” Stachu tam przewodził cyganerii, „bohemie” europejskiej. Oczywiście, nie przeszkodziło mu współtworzyć „Młodej Polski”, stać się jej demonicznym przywódcą, tudzież uwieść wszystkie spotkane kobiety i narobić rzeszę /oficjalnie sześcioro z trzema kobietami/ dzieciaków. Do pełni sylwetki dodajmy nadmierne spożywanie alkoholu i ustawiczny brak pieniędzy. Jednym słowem bon vinant, lecz i nieprzeciętnie silna osobowość podporządkowująca sobie otoczenie. Z tej przyczyny nazwa tej książki przeszła na krakowską cyganerię skupioną wokół Przybyszewskiego. On - Smutny Szatan szczególnie upodobał sobie młodych marzycieli, w większości beztalencia, sklonnych do wmawiania sobie przeżyć mistycznych i balansujących na granicy samobójstwa.
Lecz, aby trafnie zrecenzować książkę musimy wrócić do idei NADCZŁOWIEKA. Nietzsche /1844-1900/ uważał nadczłowieka, za następny niezbędny logiczny etap ewolucji, dotyczący wybitnych jednostek. Obrazował to balansowaniem linoskoczka na linie prowadzącej od zwierzęcia do nadczłowieka. Oczywiście, motłoch nie miał po co startować, a wybrani bądż wracali do stadium zwierzęcia, bądż z liny spadali, bądż też osiągnąwszy cel, stawali się Bogiem conajmniej samego siebie. Dodajmy, że sam NIETZSCHE zdając sobie sprawę z niezgodności jego myśli z niemieckim racjonalizmem, usprawiedliwiał poniekąd swoją brawurę, polskim pochodzeniem, od fikcyjnego Nickiego herbu Radwan z ziemi płockiej.
Niezależnie od Nietzschego, w tym samym czasie wprowadził NADCZŁOWIEKA, na literackie salony, Dostojewski. To nie tylko „Biesy”, które przychodzą na myśl w trakcie lektury omawianej książki, lecz i Raskolnikow, a jeszcze bardziej Iwan Karamazow. Aby uniknąć niepotrzebnych wątpliwości podkreślmy, że DOSTOJEWSKI /1821-1881/ zmarł dwa lata przed publikacją „Tako rzecze Zaratustra”.
Przybyszewski /1868-1927/ przyznawał się do znajomości idei Nietzschego, lecz śmiem wątpić,,czy ją zrozumiał. Nietzscheanizm stał się dla niego bazą do tworzenia satanizmów, demoniżmów i innych pierdół, a owocem omawiana książka. Pół biedy z jego odczytaniem Nietzschego, co przedstawia poniższy cytat:
„Wszak Nietzsche-filozof to czysto burżuazyjny mózg… Czymże jest cała dotychczasowa filozofia? Marną etyką burżuazyjną, jedyną etyką, jaką w ogóle burżuazja posiada, a mianowicie etyką, która głosi świętość i nienaruszalność własności. I dlaczego, sądzi pan, zgodzono się wreszcie na to, że życie nic nie warte. Wszakże wszystkie powody, jakie filozofowie przytaczają na uzasadnienie tego poglądu, dadzą się ostatecznie sprowadzić do przyczyn ekonomicznych. Utopista, doszedłszy do tego poglądu, chce stworzyć inne warunki bytu, ale filozofowi burżuazyjnemu takiego wniosku wyciągać nie wolno, bo własność jest nienaruszalna. A więc gdzie szukać wyjścia. Bajeczny imiennik pana chce wyzwolić się przez samobójstwo. A Nietzsche? Wszakże i on wyszedł z pesymistycznego poglądu na życie, wszakże i on jasno zdawał sobie sprawę z tego, że życie nic nie warte; ale nie chciał zatrzeć granicy między „moim” a „twoim”, nie chciał uciec się do banalnego środka wybawienia przez śmierć, więc woła do ludzi: bądźcie nadludźmi! Ale dlaczego mamy stać się nadludźmi? Bo powinniśmy się wznieść ponad nędzę, która wytworzyła własność. He, he, he! Nie ma dobra ni zła, ale Nietzsche ciągle mówi o anarchistach jak o psach, które przebiegają wszystkie targi europejskie… He, he… Bądźcie nadludźmi, to znaczy, bądźcie szlachetni i mądrzy, pracujcie przy pomocy pojęć, nie dbajcie o burżuazyjny porządek społeczny, lecz druzgotajcie jego tablice, naturalnie na papierze i gardźcie nim… He, he, he… Nigdy jeszcze ta trwoga burżuazyjna, co drży przed możliwym naruszeniem własności, nie ukryła się tak dobrze. W gruncie, to przecież nic innego, tylko nauka chrystianizmu: nie troszczcie się o skarby, które rdza pożera… Ha, ha… Jedni udają się do Indii i wchłaniają w siebie naukę brahminów… drudzy chcą się oczyścić i uszlachetnić środkami czystego człowieczeństwa, inni stają się nawet nadludźmi!…”.
Powieściowy nadczłowiek, uzależniwszy najbliższe otoczenie od siebie, postanawia przejść do czynu tj siać totalne zniszczenie. Do tego potrzebny jest motłoch, lecz recepta na zdobyciu u niego posłuchu jest prosta: wystarczy spalić fabrykę. Bo wtedy:
„Tysiąc robotników bez chleba! To znaczy, stu umrze z głodu, stu pójdzie na żebry lub włóczęgę, ale to jeszcze bagatela! Stu chwyci się kradzieży i rozboju… uważaj! teraz rzecz poczyna być ciekawa. Z kobiet przeważna część odda się prostytucji i za pomocą kiły zatruje zarazątysiące mężczyzn… A wszyscy — wszyscy podpadną władzy szatana. LUD ZAWSZE PODPADA WŁADZY SZATANA, JEŚLI MU SIĘ ODBIERA MOŻNOŚĆ ZAROBKU” /podkr.moje/.
Mowiliśmy wyżej o „pół-biedzie”, teraz więc o „całej”. A ona taka, że mieliśmy mieć demona, szatana czy NADCZŁOWIEKA, a dostaliśmy niezbyt intelektualnie rozwiniętego PSYCHOPATĘ manipulującego otoczeniem, głównie szantażem, pieniędzmi i odrażającymi intrygami.
Niemniej, książkę gorąco polecam, bo dobrze się czyta i zawiera wiele odniesień autobiograficznych. Ponadto, bez demona Przybyszewskiego, nie sposób poznać „Młodej Polski”.
Logicznym następstwem mojej opinii na temat Nietzschego „Tako rzecze Zaratustra” wydaje się zajęcie jego polskim wyznawcą i propagatorem, Stanisławem PRZYBYSZEWSKIM /1868-1927/ i zainspirowanymi, ideą nietzscheańskiego NADCZŁOWIEKA, - „Dziećmi Szatana”, napisanymi pierwotnie w języku niemieckim i wydanymi w 1897 roku. Niemieckim - bo ten nasz drogi „diabeł” Stachu tam przewodził cyganerii, „bohemie” europejskiej. Oczywiście, nie przeszkodziło mu współtworzyć „Młodej Polski”, stać się jej demonicznym przywódcą, tudzież uwieść wszystkie spotkane kobiety i narobić rzeszę /oficjalnie sześcioro z trzema kobietami/ dzieciaków. Do pełni sylwetki dodajmy nadmierne spożywanie alkoholu i ustawiczny brak pieniędzy. Jednym słowem bon vinant, lecz i nieprzeciętnie silna osobowość podporządkowująca sobie otoczenie. Z tej przyczyny nazwa tej książki przeszła na krakowską cyganerię skupioną wokół Przybyszewskiego. On - Smutny Szatan szczególnie upodobał sobie młodych marzycieli, w większości beztalencia, sklonnych do wmawiania sobie przeżyć mistycznych i balansujących na granicy samobójstwa.
Lecz, aby trafnie zrecenzować książkę musimy wrócić do idei NADCZŁOWIEKA. Nietzsche /1844-1900/ uważał nadczłowieka, za następny niezbędny logiczny etap ewolucji, dotyczący wybitnych jednostek. Obrazował to balansowaniem linoskoczka na linie prowadzącej od zwierzęcia do nadczłowieka. Oczywiście, motłoch nie miał po co startować, a wybrani bądż wracali do stadium zwierzęcia, bądż z liny spadali, bądż też osiągnąwszy cel, stawali się Bogiem conajmniej samego siebie. Dodajmy, że sam NIETZSCHE zdając sobie sprawę z niezgodności jego myśli z niemieckim racjonalizmem, usprawiedliwiał poniekąd swoją brawurę, polskim pochodzeniem, od fikcyjnego Nickiego herbu Radwan z ziemi płockiej.
Niezależnie od Nietzschego, w tym samym czasie wprowadził NADCZŁOWIEKA, na literackie salony, Dostojewski. To nie tylko „Biesy”, które przychodzą na myśl w trakcie lektury omawianej książki, lecz i Raskolnikow, a jeszcze bardziej Iwan Karamazow. Aby uniknąć niepotrzebnych wątpliwości podkreślmy, że DOSTOJEWSKI /1821-1881/ zmarł dwa lata przed publikacją „Tako rzecze Zaratustra”.
Przybyszewski /1868-1927/ przyznawał się do znajomości idei Nietzschego, lecz śmiem wątpić,,czy ją zrozumiał. Nietzscheanizm stał się dla niego bazą do tworzenia satanizmów, demoniżmów i innych pierdół, a owocem omawiana książka. Pół biedy z jego odczytaniem Nietzschego, co przedstawia poniższy cytat:
„Wszak Nietzsche-filozof to czysto burżuazyjny mózg… Czymże jest cała dotychczasowa filozofia? Marną etyką burżuazyjną, jedyną etyką, jaką w ogóle burżuazja posiada, a mianowicie etyką, która głosi świętość i nienaruszalność własności. I dlaczego, sądzi pan, zgodzono się wreszcie na to, że życie nic nie warte. Wszakże wszystkie powody, jakie filozofowie przytaczają na uzasadnienie tego poglądu, dadzą się ostatecznie sprowadzić do przyczyn ekonomicznych. Utopista, doszedłszy do tego poglądu, chce stworzyć inne warunki bytu, ale filozofowi burżuazyjnemu takiego wniosku wyciągać nie wolno, bo własność jest nienaruszalna. A więc gdzie szukać wyjścia. Bajeczny imiennik pana chce wyzwolić się przez samobójstwo. A Nietzsche? Wszakże i on wyszedł z pesymistycznego poglądu na życie, wszakże i on jasno zdawał sobie sprawę z tego, że życie nic nie warte; ale nie chciał zatrzeć granicy między „moim” a „twoim”, nie chciał uciec się do banalnego środka wybawienia przez śmierć, więc woła do ludzi: bądźcie nadludźmi! Ale dlaczego mamy stać się nadludźmi? Bo powinniśmy się wznieść ponad nędzę, która wytworzyła własność. He, he, he! Nie ma dobra ni zła, ale Nietzsche ciągle mówi o anarchistach jak o psach, które przebiegają wszystkie targi europejskie… He, he… Bądźcie nadludźmi, to znaczy, bądźcie szlachetni i mądrzy, pracujcie przy pomocy pojęć, nie dbajcie o burżuazyjny porządek społeczny, lecz druzgotajcie jego tablice, naturalnie na papierze i gardźcie nim… He, he, he… Nigdy jeszcze ta trwoga burżuazyjna, co drży przed możliwym naruszeniem własności, nie ukryła się tak dobrze. W gruncie, to przecież nic innego, tylko nauka chrystianizmu: nie troszczcie się o skarby, które rdza pożera… Ha, ha… Jedni udają się do Indii i wchłaniają w siebie naukę brahminów… drudzy chcą się oczyścić i uszlachetnić środkami czystego człowieczeństwa, inni stają się nawet nadludźmi!…”.
Powieściowy nadczłowiek, uzależniwszy najbliższe otoczenie od siebie, postanawia przejść do czynu tj siać totalne zniszczenie. Do tego potrzebny jest motłoch, lecz recepta na zdobyciu u niego posłuchu jest prosta: wystarczy spalić fabrykę. Bo wtedy:
„Tysiąc robotników bez chleba! To znaczy, stu umrze z głodu, stu pójdzie na żebry lub włóczęgę, ale to jeszcze bagatela! Stu chwyci się kradzieży i rozboju… uważaj! teraz rzecz poczyna być ciekawa. Z kobiet przeważna część odda się prostytucji i za pomocą kiły zatruje zarazątysiące mężczyzn… A wszyscy — wszyscy podpadną władzy szatana. LUD ZAWSZE PODPADA WŁADZY SZATANA, JEŚLI MU SIĘ ODBIERA MOŻNOŚĆ ZAROBKU” /podkr.moje/.
Mowiliśmy wyżej o „pół-biedzie”, teraz więc o „całej”. A ona taka, że mieliśmy mieć demona, szatana czy NADCZŁOWIEKA, a dostaliśmy niezbyt intelektualnie rozwiniętego PSYCHOPATĘ manipulującego otoczeniem, głównie szantażem, pieniędzmi i odrażającymi intrygami.
Niemniej, książkę gorąco polecam, bo dobrze się czyta i zawiera wiele odniesień autobiograficznych. Ponadto, bez demona Przybyszewskiego, nie sposób poznać „Młodej Polski”.
Saturday, 21 June 2014
Fryderyk NIETZSCHE - "Tako rzecze Zaratustra"
Fryderyk NIETZSCHE - “Tako rzecze Zaratustra”
UWAGA! Po przeczytaniu „Filozofii Nietzschego” Hansa Vaihingera, dostępnej na:
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/filozofia-nietzschego.html
postanowiłem powiadomić Państwa, że niezwykle cenne wydaje się jej przeczytanie, przed lekturą „Tako rzecze Zaratustra”. Wartość reszty tej mojej pisaniny staje się wątpliwa wobec prostego, łopatologicznego wykładu Vaihingera.
TOTALNA NIEMOŻNOŚCI, TY MOJA!! Dopadłaś mnie i nic sensownego, o MOIM MISTRZU, nie dajesz napisać, a przecież w jego objęcia pchnął mnie, nie uwierzycie, sam prof.ks. J. TISCHNER i od ponad dwudziestu lat oglądam świat przez pryzmat poglądów tego geniusza. A, że poniekąd wariat? Geniusz zawsze trochę nim musi być. Zresztą obiegowe poglądy o nim, absolutnie nie pokrywają się z prawdą. Choćby, że był ateistą. Nie mógł nim być, gdyż nigdy nie twierdził, że Boga nie ma, lecz, że umarł, a ściśle, że go ludzie swoim postępowaniem unicestwili. Mało tego, wg Kołakowskiego:
„najdotkliwszy cios ateistom zadał Nietzsche ogłaszając ŚMIERĆ BOGA, gdyż utraciwszy podmiot swojej negacji zmarkotnieli”.
Twierdził, że „..Bóg jest figmentem wyobrażni albo ludzkiej potrzeby schronienia” /Figment to wymysł, marzenie/, lecz jego analityczny stosunek do doktryny chrześcijańskiej charakteryzują dwie poniższe uwagi:
„Paweł ucieleśnia typ wręcz przeciwny do typu Jezusa, przynoszącego dobrą nowinę; jest on geniuszem nienawiści, wizji nienawiści, bezlitosnej logiki nienawiści. Czegóż ten nikczemny ewangelista nie poświęcił swej nienawiści ! Przede wszystkim poświęcił swego Zbawiciela, ukrzyżował go na jego krzyżu... Bóg, który umarł za nasze grzechy, zbawienie przez wiarę, zmartwychwstanie po śmierci - wszystko to są zafałszowania prawdziwego chrześcijaństwa, za które trzeba uczynić odpowiedzialnym tego chorobliwego półszaleńca”.
oraz
„To, że Bóg stał się człowiekiem wskazuje, iż człowiek nie powinien szukać swego zbawienia w tym, co nieskończone, lecz oprzeć swoje niebo na ziemi. ...... Ten „RADOSNY ZWIASTUN” umarł tak, jak żył, nie aby „zbawić ludzi” , lecz pokazać, jak należy żyć...... Za dzisiejszy, od dwóch tysięcy lat utrwalany z pożałowania godną konsekwencją obraz chrześcijaństwa odpowiada św. Paweł. To on swego Pana „NADZIAŁ” na KRZYŻ, czyniąc z Ukrzyżowania prawdę o ZBAWIENIU....”
Wprowadziwszy Państwa w temat, decyduje się zrobić unik i nie przedstawiać moich przemyśleń, od których mnie głowa pęka i zaproponować przedruk artykułu Kołakowskiego z „Tygodnika Powszechnego” z nr.11/2006 roku, a sobie pozwolic jedynie na podkreślenia w tekście. Mam nadzieję, że taki skrótowy zarys teorii nietzscheańskiej zainteresuje Państwa i usatysfakcjonuje:
„NIETZSCHE” - Leszek Kołakowski
Nazywano nieraz Nietzschego krzewicielem nihilizmu, a to z tej racji, że ani Boga nie masz w jego myśli, ani wiary w sens świata, ani uznania dla chrześcijańskiego - ani zresztą jakiegokolwiek innego - odróżnienia dobra i zła. On jednak sam nie tylko się nihilistą nie mianował, ale przymiotnik "nihilistyczny” zachował dla piętnowania nim chrześcijańskich przykazań moralnych, które w jego mniemaniu są wrogie życiu i wrogie instynktom, co mogą człowieka ku szlachetniejszej kondycji prowadzić. Wedle pospolitego użycia słowa, raczej jednak Nietzsche zasługuje na to określenie, aniżeli jego chrześcijańscy wrogowie, lecz jest to sprawa słowna i mało ważna.
Z pewnością dzieło filozofa, podobnie jak dzieło poety czy malarza, może uchodzić za część jego biografii, a nad biografią Nietzschego trudzili się liczni historycy, psychologowie i psychiatrzy, szukając tam źródeł jego myślenia. W przypadku filozofa badania takie mają jednak nieco inny sens niż w przypadku poety lub malarza, u tych bowiem może się tak zdarzyć, że znajomość biografii nie tylko wzbogaca nasze rozumienie dzieła, ale jest dla tego rozumienia niezbędna. Filozof jednak ma z reguły ambicję, by dawać czytelnikom teksty, które są czytelne i zrozumiałe bez odniesenia do jego kolei życiowych, chorób, a także osobliwości charakteru; jeśli dzieło filozofa nie jest zrozumiałe bez tego odniesienia, to pewno nie warto go studiować. A nie da się tego samego powiedzieć o dziele poety lub malarza.
Wolno więc teksty Nietzschego studiować jako teksty właśnie, zapominając o jego przypadłościach i o tym, że powalony chorobą umysłową spędził ostatnie lata życia w zakładzie dla obłąkanych. Nie miała wszakże jego biografia wpływu na tych, licznych przecież, pisarzy i myślicieli, którzy poddali się urokom jego retoryki, a nie może być sporu co do tego, że Nietzsche był WIELKIM MISTRZEM NIEMIECKIEJ PROZY /podkr.moje/, choć można się spierać o to, czy wielka rola, jaką odegrał w życiu duchowym XX wieku, była dobroczynna, czy złowroga.
Wytykano Nietzschemu nieraz, że gdy zestawiać ze sobą jego pisma, odnajdzie się tam różne niezgodne wzajem idee, zawsze z tą samą niezłomną pewnością siebie wygłaszane: o prawdzie, o czasie, o sztuce. Niemniej ostrze jego gwałtownych ataków jest wyraźne. Nie był filozofem w tym sensie, by odpowiadał na pytania Locke'a czy Kanta. CHŁOSTAŁ BEZLITOSNIE WSPÓŁCZESNA CYWILIZACJĘ EUROPEJSKĄ, JEJ ZŁUDZENIA I ZAKŁAMANIE, JEJ NIEZDOLNOŚĆ DO WIDZENIA ŚWIATA, JAKIM JEST. /podkr.moje/ . A jakimże jest ów świat? Odpowiedź jest jasna. Ani świat jako całość, ani historia ludzka nie mają żadnego sensu, żadnego ładu racjonalnego, żadnego celu. Jest tylko bezrozumny chaos, którym żadna opatrzność się nie opiekuje i którego nie porządkuje żaden kierunek. Nie ma innego świata, jest ten jeden, reszta jest złudzeniem.
Z pewnością w czasach Nietzschego ateizm nie był w kulturze europejskiej osłupiającą nowinką czy bezprzykładnym wyzwaniem. Jednakże najsławniejsze zdanie Nietzschego, oznajmienie Zaratustry "BÓG UMARŁ”, MIAŁO SKUTEK EKSPLOZYWNY. NIE OZNACZAŁO ONO PO PROSTU: NIE MA BOGA. BYŁO CIOSEM W MIESZCZAŃSKI ŚWIAT DUCHOWY /podkr.moje/ Niemiec i Europy, miało pokazać, że ten świat, którego tradycja chrześcijańska była spoidłem, przestał istnieć albo tylko w samozakłamaniu udaje istnienie. Trzeba uświadomić ludziom, że świat jest pusty.
Czy ów świat bez Boga, bez ładu i celu jest poczęty z wyroków nauki? Nie. Nietzsche w niektórych pismach sławił naukę i fascynował go darwinizm, jeszcze nowość kulturalna. Nie przyswoił sobie wprawdzie z darwinizmu wiary, że zachodzi ciągłe doskonalenie się istot żywych dzięki mechanizmom ewolucji, że jest postęp. Dogadzało mu jednak prawo selekcji: gorsze egzemplarze gatunku muszą ginąć, lepsze i szlachetniejsze przeżywają. Chciał, by prawidłowość taka działała należycie w gatunku ludzkim, by jednostki słabsze i gorsze ginęły, a lepsze i silniejsze trwały i tym marnym pomagały w ginięciu. Kultura chrześcijańska natomiast odwrotnie działa: każe nam przechowywać słabeuszy i miernoty, troszczyć się o nich wbrew naturze, wbrew prawom życia. Chrześcijaństwo jest po prostu wrogiem życia. Przyswoił sobie także Nietzsche z darwinizmu wiarę, że człowiek jest zwierzęciem, co oczywiście wiedziano zawsze, ale co w tej filozofii nabierało innego sensu, gdyż znaczyło: człowiek jest zwierzęciem i niczym innym.
Można dodać, że teorię wiecznego powrotu, głoszoną jeszcze przez starożytnych stoików, uważał Nietzsche za swoją hipotezę naukową. Teoria ta powiada, że wszechświat ma skończoną ilość cząstek, a więc także skończoną ilość ich możliwych układów; każdy układ musi przeto powracać i to nieskończoną ilość razy, choć wielkie otchłanie czasu oddzielają te powroty. Cokolwiek się tedy dzieje, włączając wszystkie detale życia każdego z nas, powtarza się dokładnie, jak było, choć oczywiście pamięci poprzednich żywotów mieć nie możemy. Nie jest to reinkarnacja, jak w orientalnych religiach, gdyż nie ma tam ani postępu, ani degradacji, ale monotonne powtarzanie tego samego. Fantazję tę brał Nietzsche całkiem na serio.
W sumie jednak, choć wygłaszał czasem pochwalne słowa o nauce - badacze mówią nawet o "pozytywistycznym" okresie w jego życiu - Nietzsche również po nauce nie spodziewał się Prawdy w dostojnym i pełnym tego słowa znaczeniu. Nauka, jak wszelkie poznanie, nie może się uwolnić od stronniczej perspektywy. Ma się wspierać na faktach, ale, jak czytamy, nie ma przecież "faktów", a tylko interpretacje. A PO TO, ŻEBY ZAPEWNIAĆ, ŻE NIEBO JEST PUSTE I BOGA NIE WIDAĆ, NIE TRZEBA ŻADNYCH USTALEŃ NAUKOWYCH. /podkr.moje/
Pogrążeni w chaosie bezsensownym, czy możemy jakiś sens w życiu odnaleźć i czy możemy żyć w poczuciu, że żyć warto? ŻADEN SENS NIE JEST DANY Z ZEWNĄTRZ NASZEMU ŻYCIU, nie ma sensu zastanego, ALE MOŻNA ÓW SENS SAMEMU STWORZYĆ. /podkr.moje/ W tym celu trzeba się wyzbyć obiegowych przesądów, porzucić moralne reguły, którymi nas Jezus i chrześcijaństwo karmią, reguły życiu przeciwne, sławiące słabość, litość i pokorę, a uzbroić się w wolę mocy, tak by wola ta i potężna afirmacja życia przyszły na miejsce niewolniczej moralności Ewangelii, zrodzonej z resentymentu, z pragnienia odwetu, jaki bezsilne stada ludzkie chciałyby wziąć na szlachetnych panach. Moralność niewolników stworzyła odróżnienie dobra i zła. Moralność panów nie potrzebuje tego przeciwstawienia: słowo "złe" jest zbędne. Sens ma tylko słowo "niedobre", a to znaczy: przeciwne życiu, przeciwne ekspansji zwycięskiego życia.
"WOLA MOCY” - WYRAŻENIE NA WIEKI ZROŚNIETE Z PISARSTWEM NIETZSCHEGO /podkr.moje/ - podsuwa jednak rozumienie węższe i szersze. W węższym sensie jest to pożądany stan duchowy szlachetnego i dzielnego wojownika, który chce i potrafi wyrosnąć ponad miernotę, co go otacza, nie boi się być samotnym i znienawidzonym przez tłum, wciela wyższy typ człowieka; a jeśli ludzkość ma cel jakiś, to ów cel urzeczywistnia się w tych najlepszych jej synach (co jednak oznacza "cel" w tym kontekście - nie wiemy). Wola mocy pojawia się jednak w ostatnich pismach Nietzschego także w szerszym sensie - jako kosmiczne urządzenie - metafizyczna zasada, można by rzec, gdyby nie to, że taki przymiotnik do filozofii tej nie przystaje. Cała rzeczywistość jest to zbiór niezliczonych ośrodków woli mocy, z których każdy usiłuje kosztem innych rozszerzyć swój zakres panowania. Każdy z nas jest takim ośrodkiem. Nie ma sensu i nie ma kierunku w tej wiecznej walce.
Wyższy typ człowieka, którego wola mocy prowadzi, nie dba o swój prywatny interes, ale też nie wie, co to grzech, wyrzuty sumienia i litość. Nie znaczy to, że jest sadystą, że chce się znęcać nad gorszymi egzemplarzami gatunku - oni go nie obchodzą.
W tym przeciwstawieniu moralności panów i moralności niewolników, poszukiwaczy wielkości i na zagładę skazanych miernot albo, jak filozof powiada, motłochu, widać pogardę dla zwykłych ludzi, którzy nie mają wielkich aspiracji intelektualnych czy artystycznych. Zapewne Nietzsche wiedział, że nie mógł był sobie radzić w życiu, gdyby nie było na rogu ulicy piekarza, a na drugim rogu szewca. Ale piekarze i szewcy go nie obchodzili. Jego nienawiść była skierowana głównie do motłochu wykształconego, do dziennikarzy, literatów, polityków czy filozofów, handlarzy modnych idei, propagatorów wiary w prawa większości, w równość ludzi - w wersji liberalnej czy socjalistycznej. Tych obwiniał o zwyrodniałą cywilizację, o niezdolność do patrzenia w twarz rzeczywistości.
Bertrand Russell powiada, że filozofię Nietzschego można streścić słowami z Szekspirowskiego "Króla Leara": "Coś takiego zrobię, że... Jeszcze nie wiem co, lecz wiem, że ziemia zadrży ze zgrozy..." (akt II, scena 4, przekład Stanisława Barańczaka).
Nie jest to złośliwość bezzasadna, gdy się zważy różne samochwalcze okrzyki filozofa, który się mianował prorokiem nadchodzącego czasu. Rzecz w tym jednak, że miał w tym Nietzsche kawał racji: nieraz mówimy o XX wieku jako epoce ponietzscheańskiej, a Nietzsche w swoim przesłaniu do przyszłego świata w znacznym stopniu rzeczywiście wypowiada tego świata nihilizm, cynizm, niewiarę, a także porzucenie litości, miłowania bliźniego, cnót chrześcijańskich. Zanieczyścił wizerunek Nietzschego, oczywiście, narodowy socjalizm niemiecki, co go uznał za swego herolda. Musiał go jednak sfałszować i okrawać, Nietzsche NIE BYŁ BOWIEM PIEWCA NIEMIECKIEGO NACJONALIZMU I ANTYSEMITYZMU /podkr.moje/, co łatwo okazać. Gdyby był dożył czasów II wojny światowej, nie oburzałby się zapewne na imperialną ekspansję Trzeciej Rzeszy, choćby połączoną z wytrzebieniem innych narodów: wielka ryba pożera małą, to są prawa natury, nad którymi lamentować byłoby głupotą. Gardziłby jednak hitlerowską hołotą, nie byli to bowiem samotni, szlachetni, choć nieznający litości wojownicy, ale właśnie wcielenie emocji i potrzeb stadnych, których nienawidził. "Nietzscheanizm" ruchu hitlerowskiego był więc falsyfikatem, ale falsyfikatem połowicznym.
Czytelnik Nietzschego przeczuwa jednak, że za jego hałaśliwą pochwałą życia, apoteozą tego, co wzniosłe, potężne i wielkie, trzepoce się NIEULECZALNA ROZPACZ UMYSŁU ZRANIONEGO WŁASNYM ODKRYCIEM BEZSENSU ISTNIENIA. /podkr.moje/
Wolno więc pozwolić sobie na pytanie, na które odpowiedź podpowiada zdrowy rozsądek, choć nie statystyka: czy więcej było takich, którzy, natchnieni retoryką Nietzschego, jakąś doskonałość w jakiejś dziedzinie działań ludzkich zdobyli, czy raczej takich, co wezwaniom jego posłuszni, nie potrafili im sprostać i popełnili samobójstwo?
A oto niektóre z pytań, jakie nam Nietzsche podsuwa.
Przypuśćmy, że uwierzyliśmy w TEORIĘ WIECZNEGO POWROTU /podkr.moje/, w to, że będziemy nieskończoną ilość razy powtarzać we wszystkich detalach nasze życie. Czy byłaby to rzecz zachęcająca, przerażająca czy obojętna?
CHRZEŚCIJAŃSTWO WEDLE NIETZSCHEGO JEST RELIGIĄ SŁABOŚCI LUDZKIEJ I STRACHU /podkr.moje/, wrogą życiu i sile. Czy fakt, że wygrało ono w dziejach i utrwaliło swoje panowanie nad wielkimi obszarami świata, może uchodzić za obalenie tej oceny?
Mamy uprawiać wolę mocy i tworzyć własny sens życia, nie troszcząc się o odziedziczone reguły dobra i zła. Czy więc wielki artysta różni się w swej wielkości od wielkiego zbrodniarza, czy mamy obu tak samo podziwiać, skoro obaj sobie sens życia zbudowali, jak chcieli?
I uwaga końcowa ode mnie: wydaje się, że nikt nie może się równać z Nietzschem, czy też jego Zaratustrą, w kontrowersyjnym pobudzaniu do myślenia.
UWAGA! Po przeczytaniu „Filozofii Nietzschego” Hansa Vaihingera, dostępnej na:
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/filozofia-nietzschego.html
postanowiłem powiadomić Państwa, że niezwykle cenne wydaje się jej przeczytanie, przed lekturą „Tako rzecze Zaratustra”. Wartość reszty tej mojej pisaniny staje się wątpliwa wobec prostego, łopatologicznego wykładu Vaihingera.
TOTALNA NIEMOŻNOŚCI, TY MOJA!! Dopadłaś mnie i nic sensownego, o MOIM MISTRZU, nie dajesz napisać, a przecież w jego objęcia pchnął mnie, nie uwierzycie, sam prof.ks. J. TISCHNER i od ponad dwudziestu lat oglądam świat przez pryzmat poglądów tego geniusza. A, że poniekąd wariat? Geniusz zawsze trochę nim musi być. Zresztą obiegowe poglądy o nim, absolutnie nie pokrywają się z prawdą. Choćby, że był ateistą. Nie mógł nim być, gdyż nigdy nie twierdził, że Boga nie ma, lecz, że umarł, a ściśle, że go ludzie swoim postępowaniem unicestwili. Mało tego, wg Kołakowskiego:
„najdotkliwszy cios ateistom zadał Nietzsche ogłaszając ŚMIERĆ BOGA, gdyż utraciwszy podmiot swojej negacji zmarkotnieli”.
Twierdził, że „..Bóg jest figmentem wyobrażni albo ludzkiej potrzeby schronienia” /Figment to wymysł, marzenie/, lecz jego analityczny stosunek do doktryny chrześcijańskiej charakteryzują dwie poniższe uwagi:
„Paweł ucieleśnia typ wręcz przeciwny do typu Jezusa, przynoszącego dobrą nowinę; jest on geniuszem nienawiści, wizji nienawiści, bezlitosnej logiki nienawiści. Czegóż ten nikczemny ewangelista nie poświęcił swej nienawiści ! Przede wszystkim poświęcił swego Zbawiciela, ukrzyżował go na jego krzyżu... Bóg, który umarł za nasze grzechy, zbawienie przez wiarę, zmartwychwstanie po śmierci - wszystko to są zafałszowania prawdziwego chrześcijaństwa, za które trzeba uczynić odpowiedzialnym tego chorobliwego półszaleńca”.
oraz
„To, że Bóg stał się człowiekiem wskazuje, iż człowiek nie powinien szukać swego zbawienia w tym, co nieskończone, lecz oprzeć swoje niebo na ziemi. ...... Ten „RADOSNY ZWIASTUN” umarł tak, jak żył, nie aby „zbawić ludzi” , lecz pokazać, jak należy żyć...... Za dzisiejszy, od dwóch tysięcy lat utrwalany z pożałowania godną konsekwencją obraz chrześcijaństwa odpowiada św. Paweł. To on swego Pana „NADZIAŁ” na KRZYŻ, czyniąc z Ukrzyżowania prawdę o ZBAWIENIU....”
Wprowadziwszy Państwa w temat, decyduje się zrobić unik i nie przedstawiać moich przemyśleń, od których mnie głowa pęka i zaproponować przedruk artykułu Kołakowskiego z „Tygodnika Powszechnego” z nr.11/2006 roku, a sobie pozwolic jedynie na podkreślenia w tekście. Mam nadzieję, że taki skrótowy zarys teorii nietzscheańskiej zainteresuje Państwa i usatysfakcjonuje:
„NIETZSCHE” - Leszek Kołakowski
Nazywano nieraz Nietzschego krzewicielem nihilizmu, a to z tej racji, że ani Boga nie masz w jego myśli, ani wiary w sens świata, ani uznania dla chrześcijańskiego - ani zresztą jakiegokolwiek innego - odróżnienia dobra i zła. On jednak sam nie tylko się nihilistą nie mianował, ale przymiotnik "nihilistyczny” zachował dla piętnowania nim chrześcijańskich przykazań moralnych, które w jego mniemaniu są wrogie życiu i wrogie instynktom, co mogą człowieka ku szlachetniejszej kondycji prowadzić. Wedle pospolitego użycia słowa, raczej jednak Nietzsche zasługuje na to określenie, aniżeli jego chrześcijańscy wrogowie, lecz jest to sprawa słowna i mało ważna.
Z pewnością dzieło filozofa, podobnie jak dzieło poety czy malarza, może uchodzić za część jego biografii, a nad biografią Nietzschego trudzili się liczni historycy, psychologowie i psychiatrzy, szukając tam źródeł jego myślenia. W przypadku filozofa badania takie mają jednak nieco inny sens niż w przypadku poety lub malarza, u tych bowiem może się tak zdarzyć, że znajomość biografii nie tylko wzbogaca nasze rozumienie dzieła, ale jest dla tego rozumienia niezbędna. Filozof jednak ma z reguły ambicję, by dawać czytelnikom teksty, które są czytelne i zrozumiałe bez odniesenia do jego kolei życiowych, chorób, a także osobliwości charakteru; jeśli dzieło filozofa nie jest zrozumiałe bez tego odniesienia, to pewno nie warto go studiować. A nie da się tego samego powiedzieć o dziele poety lub malarza.
Wolno więc teksty Nietzschego studiować jako teksty właśnie, zapominając o jego przypadłościach i o tym, że powalony chorobą umysłową spędził ostatnie lata życia w zakładzie dla obłąkanych. Nie miała wszakże jego biografia wpływu na tych, licznych przecież, pisarzy i myślicieli, którzy poddali się urokom jego retoryki, a nie może być sporu co do tego, że Nietzsche był WIELKIM MISTRZEM NIEMIECKIEJ PROZY /podkr.moje/, choć można się spierać o to, czy wielka rola, jaką odegrał w życiu duchowym XX wieku, była dobroczynna, czy złowroga.
Wytykano Nietzschemu nieraz, że gdy zestawiać ze sobą jego pisma, odnajdzie się tam różne niezgodne wzajem idee, zawsze z tą samą niezłomną pewnością siebie wygłaszane: o prawdzie, o czasie, o sztuce. Niemniej ostrze jego gwałtownych ataków jest wyraźne. Nie był filozofem w tym sensie, by odpowiadał na pytania Locke'a czy Kanta. CHŁOSTAŁ BEZLITOSNIE WSPÓŁCZESNA CYWILIZACJĘ EUROPEJSKĄ, JEJ ZŁUDZENIA I ZAKŁAMANIE, JEJ NIEZDOLNOŚĆ DO WIDZENIA ŚWIATA, JAKIM JEST. /podkr.moje/ . A jakimże jest ów świat? Odpowiedź jest jasna. Ani świat jako całość, ani historia ludzka nie mają żadnego sensu, żadnego ładu racjonalnego, żadnego celu. Jest tylko bezrozumny chaos, którym żadna opatrzność się nie opiekuje i którego nie porządkuje żaden kierunek. Nie ma innego świata, jest ten jeden, reszta jest złudzeniem.
Z pewnością w czasach Nietzschego ateizm nie był w kulturze europejskiej osłupiającą nowinką czy bezprzykładnym wyzwaniem. Jednakże najsławniejsze zdanie Nietzschego, oznajmienie Zaratustry "BÓG UMARŁ”, MIAŁO SKUTEK EKSPLOZYWNY. NIE OZNACZAŁO ONO PO PROSTU: NIE MA BOGA. BYŁO CIOSEM W MIESZCZAŃSKI ŚWIAT DUCHOWY /podkr.moje/ Niemiec i Europy, miało pokazać, że ten świat, którego tradycja chrześcijańska była spoidłem, przestał istnieć albo tylko w samozakłamaniu udaje istnienie. Trzeba uświadomić ludziom, że świat jest pusty.
Czy ów świat bez Boga, bez ładu i celu jest poczęty z wyroków nauki? Nie. Nietzsche w niektórych pismach sławił naukę i fascynował go darwinizm, jeszcze nowość kulturalna. Nie przyswoił sobie wprawdzie z darwinizmu wiary, że zachodzi ciągłe doskonalenie się istot żywych dzięki mechanizmom ewolucji, że jest postęp. Dogadzało mu jednak prawo selekcji: gorsze egzemplarze gatunku muszą ginąć, lepsze i szlachetniejsze przeżywają. Chciał, by prawidłowość taka działała należycie w gatunku ludzkim, by jednostki słabsze i gorsze ginęły, a lepsze i silniejsze trwały i tym marnym pomagały w ginięciu. Kultura chrześcijańska natomiast odwrotnie działa: każe nam przechowywać słabeuszy i miernoty, troszczyć się o nich wbrew naturze, wbrew prawom życia. Chrześcijaństwo jest po prostu wrogiem życia. Przyswoił sobie także Nietzsche z darwinizmu wiarę, że człowiek jest zwierzęciem, co oczywiście wiedziano zawsze, ale co w tej filozofii nabierało innego sensu, gdyż znaczyło: człowiek jest zwierzęciem i niczym innym.
Można dodać, że teorię wiecznego powrotu, głoszoną jeszcze przez starożytnych stoików, uważał Nietzsche za swoją hipotezę naukową. Teoria ta powiada, że wszechświat ma skończoną ilość cząstek, a więc także skończoną ilość ich możliwych układów; każdy układ musi przeto powracać i to nieskończoną ilość razy, choć wielkie otchłanie czasu oddzielają te powroty. Cokolwiek się tedy dzieje, włączając wszystkie detale życia każdego z nas, powtarza się dokładnie, jak było, choć oczywiście pamięci poprzednich żywotów mieć nie możemy. Nie jest to reinkarnacja, jak w orientalnych religiach, gdyż nie ma tam ani postępu, ani degradacji, ale monotonne powtarzanie tego samego. Fantazję tę brał Nietzsche całkiem na serio.
W sumie jednak, choć wygłaszał czasem pochwalne słowa o nauce - badacze mówią nawet o "pozytywistycznym" okresie w jego życiu - Nietzsche również po nauce nie spodziewał się Prawdy w dostojnym i pełnym tego słowa znaczeniu. Nauka, jak wszelkie poznanie, nie może się uwolnić od stronniczej perspektywy. Ma się wspierać na faktach, ale, jak czytamy, nie ma przecież "faktów", a tylko interpretacje. A PO TO, ŻEBY ZAPEWNIAĆ, ŻE NIEBO JEST PUSTE I BOGA NIE WIDAĆ, NIE TRZEBA ŻADNYCH USTALEŃ NAUKOWYCH. /podkr.moje/
Pogrążeni w chaosie bezsensownym, czy możemy jakiś sens w życiu odnaleźć i czy możemy żyć w poczuciu, że żyć warto? ŻADEN SENS NIE JEST DANY Z ZEWNĄTRZ NASZEMU ŻYCIU, nie ma sensu zastanego, ALE MOŻNA ÓW SENS SAMEMU STWORZYĆ. /podkr.moje/ W tym celu trzeba się wyzbyć obiegowych przesądów, porzucić moralne reguły, którymi nas Jezus i chrześcijaństwo karmią, reguły życiu przeciwne, sławiące słabość, litość i pokorę, a uzbroić się w wolę mocy, tak by wola ta i potężna afirmacja życia przyszły na miejsce niewolniczej moralności Ewangelii, zrodzonej z resentymentu, z pragnienia odwetu, jaki bezsilne stada ludzkie chciałyby wziąć na szlachetnych panach. Moralność niewolników stworzyła odróżnienie dobra i zła. Moralność panów nie potrzebuje tego przeciwstawienia: słowo "złe" jest zbędne. Sens ma tylko słowo "niedobre", a to znaczy: przeciwne życiu, przeciwne ekspansji zwycięskiego życia.
"WOLA MOCY” - WYRAŻENIE NA WIEKI ZROŚNIETE Z PISARSTWEM NIETZSCHEGO /podkr.moje/ - podsuwa jednak rozumienie węższe i szersze. W węższym sensie jest to pożądany stan duchowy szlachetnego i dzielnego wojownika, który chce i potrafi wyrosnąć ponad miernotę, co go otacza, nie boi się być samotnym i znienawidzonym przez tłum, wciela wyższy typ człowieka; a jeśli ludzkość ma cel jakiś, to ów cel urzeczywistnia się w tych najlepszych jej synach (co jednak oznacza "cel" w tym kontekście - nie wiemy). Wola mocy pojawia się jednak w ostatnich pismach Nietzschego także w szerszym sensie - jako kosmiczne urządzenie - metafizyczna zasada, można by rzec, gdyby nie to, że taki przymiotnik do filozofii tej nie przystaje. Cała rzeczywistość jest to zbiór niezliczonych ośrodków woli mocy, z których każdy usiłuje kosztem innych rozszerzyć swój zakres panowania. Każdy z nas jest takim ośrodkiem. Nie ma sensu i nie ma kierunku w tej wiecznej walce.
Wyższy typ człowieka, którego wola mocy prowadzi, nie dba o swój prywatny interes, ale też nie wie, co to grzech, wyrzuty sumienia i litość. Nie znaczy to, że jest sadystą, że chce się znęcać nad gorszymi egzemplarzami gatunku - oni go nie obchodzą.
W tym przeciwstawieniu moralności panów i moralności niewolników, poszukiwaczy wielkości i na zagładę skazanych miernot albo, jak filozof powiada, motłochu, widać pogardę dla zwykłych ludzi, którzy nie mają wielkich aspiracji intelektualnych czy artystycznych. Zapewne Nietzsche wiedział, że nie mógł był sobie radzić w życiu, gdyby nie było na rogu ulicy piekarza, a na drugim rogu szewca. Ale piekarze i szewcy go nie obchodzili. Jego nienawiść była skierowana głównie do motłochu wykształconego, do dziennikarzy, literatów, polityków czy filozofów, handlarzy modnych idei, propagatorów wiary w prawa większości, w równość ludzi - w wersji liberalnej czy socjalistycznej. Tych obwiniał o zwyrodniałą cywilizację, o niezdolność do patrzenia w twarz rzeczywistości.
Bertrand Russell powiada, że filozofię Nietzschego można streścić słowami z Szekspirowskiego "Króla Leara": "Coś takiego zrobię, że... Jeszcze nie wiem co, lecz wiem, że ziemia zadrży ze zgrozy..." (akt II, scena 4, przekład Stanisława Barańczaka).
Nie jest to złośliwość bezzasadna, gdy się zważy różne samochwalcze okrzyki filozofa, który się mianował prorokiem nadchodzącego czasu. Rzecz w tym jednak, że miał w tym Nietzsche kawał racji: nieraz mówimy o XX wieku jako epoce ponietzscheańskiej, a Nietzsche w swoim przesłaniu do przyszłego świata w znacznym stopniu rzeczywiście wypowiada tego świata nihilizm, cynizm, niewiarę, a także porzucenie litości, miłowania bliźniego, cnót chrześcijańskich. Zanieczyścił wizerunek Nietzschego, oczywiście, narodowy socjalizm niemiecki, co go uznał za swego herolda. Musiał go jednak sfałszować i okrawać, Nietzsche NIE BYŁ BOWIEM PIEWCA NIEMIECKIEGO NACJONALIZMU I ANTYSEMITYZMU /podkr.moje/, co łatwo okazać. Gdyby był dożył czasów II wojny światowej, nie oburzałby się zapewne na imperialną ekspansję Trzeciej Rzeszy, choćby połączoną z wytrzebieniem innych narodów: wielka ryba pożera małą, to są prawa natury, nad którymi lamentować byłoby głupotą. Gardziłby jednak hitlerowską hołotą, nie byli to bowiem samotni, szlachetni, choć nieznający litości wojownicy, ale właśnie wcielenie emocji i potrzeb stadnych, których nienawidził. "Nietzscheanizm" ruchu hitlerowskiego był więc falsyfikatem, ale falsyfikatem połowicznym.
Czytelnik Nietzschego przeczuwa jednak, że za jego hałaśliwą pochwałą życia, apoteozą tego, co wzniosłe, potężne i wielkie, trzepoce się NIEULECZALNA ROZPACZ UMYSŁU ZRANIONEGO WŁASNYM ODKRYCIEM BEZSENSU ISTNIENIA. /podkr.moje/
Wolno więc pozwolić sobie na pytanie, na które odpowiedź podpowiada zdrowy rozsądek, choć nie statystyka: czy więcej było takich, którzy, natchnieni retoryką Nietzschego, jakąś doskonałość w jakiejś dziedzinie działań ludzkich zdobyli, czy raczej takich, co wezwaniom jego posłuszni, nie potrafili im sprostać i popełnili samobójstwo?
A oto niektóre z pytań, jakie nam Nietzsche podsuwa.
Przypuśćmy, że uwierzyliśmy w TEORIĘ WIECZNEGO POWROTU /podkr.moje/, w to, że będziemy nieskończoną ilość razy powtarzać we wszystkich detalach nasze życie. Czy byłaby to rzecz zachęcająca, przerażająca czy obojętna?
CHRZEŚCIJAŃSTWO WEDLE NIETZSCHEGO JEST RELIGIĄ SŁABOŚCI LUDZKIEJ I STRACHU /podkr.moje/, wrogą życiu i sile. Czy fakt, że wygrało ono w dziejach i utrwaliło swoje panowanie nad wielkimi obszarami świata, może uchodzić za obalenie tej oceny?
Mamy uprawiać wolę mocy i tworzyć własny sens życia, nie troszcząc się o odziedziczone reguły dobra i zła. Czy więc wielki artysta różni się w swej wielkości od wielkiego zbrodniarza, czy mamy obu tak samo podziwiać, skoro obaj sobie sens życia zbudowali, jak chcieli?
I uwaga końcowa ode mnie: wydaje się, że nikt nie może się równać z Nietzschem, czy też jego Zaratustrą, w kontrowersyjnym pobudzaniu do myślenia.
Friday, 20 June 2014
WITKACY - "SZEWCY"
WITKACY - “Szewcy”
LEKTURA DLA WYBRANYCH!!! Groteską, żeby nie powiedzieć idiotyzmem, jest umieszczenie „Szewców” w kanonie lektur szkolnych. JAKI PROCENT NAUCZYCIELI JEST W STANIE ZROZUMIEĆ „SZEWCÓW” I ILE Z WIELOŚCI ICH ASPEKTÓW ?
Jestem pełen uznania dla Karoliny MARLĘGA /nie wiem czy nazwisko się odmienia/, która na portalu „ostatnidzwonek.pl” omówiła dzieło wszechstronnie i zainteresowanych tam kieruję. Na wstępie proponuję opracowanie zatytułowane „Problematyka ‘Szewców’”.
Ze swojej strony ośmielam się dorzucić drobiazgi, ale bardzo istotne, ktorych omówienia NIGDZIE nie spotkałem. /Oczywiście, mogłem przeoczyć/. Przede wszystkim chodzi o CHWISTKA, którego Witkacy wielokrotnie w tekście atakuje. Aby przybliżyć Państwu o kim mowa, pozwalam sobie skopiować notkę z mojego tzw „Pod Ręcznika”:
„CHWISTEK Leon /1844-1944/, „formista”. Zmarł w Moskwie, gdzie mieszkał “obok Kremla”, w miejscu dla uprzywilejowanych, /wraz z żoną Olgą, siostrą STEINHAUSA, teścia KOTTA/, prawdopodobnie otruty za krytykę socrealizmu. Stworzył jedną z wersji tzw teorii typów /rozwijając propozycje B. RUSSELLA /1872-1970//, a przede wszystkim przedstawił nowatorską teorię WIELOŚCI RZECZYWISTOŚCI. „Granice Nauki”. Podział rzeczywistości wedle kryteriów „zdrowego rozsądku” u Chwistka: rzeczywistość: naturalna, nauk przyrodniczych, zdarzeń, wyobrażeń. Twórca teorii formizmu w sztuce. Formiści: A. i Z. Pronaszko, T. Czyżewski, J. Hrynkowski, J. Mierzejewski, K. Winkler - łaczyli elementy sztuki nowoczesnej z tradycjami polskiej sztuki średniowiecznej i ludowej. /lata 1917-22/. IRZYKOWSKI wykpiwał Chwistka w „PAŁUBIE”.”
I to ostanie zdanie jest najistotniejsze, bo adwersarzami Chwistka byli I Witkacy, i Irzykowski, i wielu innych.
Inna rzecz, to profetyczne wyczucie problemów obecnej Unii Europejskiej:
„....żeby się zebrała nie liga dla załatwiania formalnych spraw onych nacjonalistycznych państw,.. ....tylko liga walki z nacjonalistycznym egoizmem... ...Ale jedna prawda jest: że kto co ma, to się tego nie wyrzeknie....”.
I ostatnia uwaga: o NIEMOŻNOŚCI, za mało rozwinięty przez recenzentów, a ona prześladuje wszystkich, z prokuratorem na czele, o którym Sajetan mówi:
„..on by dał wszystko, aby choc jeden moment hrabią prawdziwym być. Ale nie może, biedota nieszczęsna, hej”
Miłej lektury!
LEKTURA DLA WYBRANYCH!!! Groteską, żeby nie powiedzieć idiotyzmem, jest umieszczenie „Szewców” w kanonie lektur szkolnych. JAKI PROCENT NAUCZYCIELI JEST W STANIE ZROZUMIEĆ „SZEWCÓW” I ILE Z WIELOŚCI ICH ASPEKTÓW ?
Jestem pełen uznania dla Karoliny MARLĘGA /nie wiem czy nazwisko się odmienia/, która na portalu „ostatnidzwonek.pl” omówiła dzieło wszechstronnie i zainteresowanych tam kieruję. Na wstępie proponuję opracowanie zatytułowane „Problematyka ‘Szewców’”.
Ze swojej strony ośmielam się dorzucić drobiazgi, ale bardzo istotne, ktorych omówienia NIGDZIE nie spotkałem. /Oczywiście, mogłem przeoczyć/. Przede wszystkim chodzi o CHWISTKA, którego Witkacy wielokrotnie w tekście atakuje. Aby przybliżyć Państwu o kim mowa, pozwalam sobie skopiować notkę z mojego tzw „Pod Ręcznika”:
„CHWISTEK Leon /1844-1944/, „formista”. Zmarł w Moskwie, gdzie mieszkał “obok Kremla”, w miejscu dla uprzywilejowanych, /wraz z żoną Olgą, siostrą STEINHAUSA, teścia KOTTA/, prawdopodobnie otruty za krytykę socrealizmu. Stworzył jedną z wersji tzw teorii typów /rozwijając propozycje B. RUSSELLA /1872-1970//, a przede wszystkim przedstawił nowatorską teorię WIELOŚCI RZECZYWISTOŚCI. „Granice Nauki”. Podział rzeczywistości wedle kryteriów „zdrowego rozsądku” u Chwistka: rzeczywistość: naturalna, nauk przyrodniczych, zdarzeń, wyobrażeń. Twórca teorii formizmu w sztuce. Formiści: A. i Z. Pronaszko, T. Czyżewski, J. Hrynkowski, J. Mierzejewski, K. Winkler - łaczyli elementy sztuki nowoczesnej z tradycjami polskiej sztuki średniowiecznej i ludowej. /lata 1917-22/. IRZYKOWSKI wykpiwał Chwistka w „PAŁUBIE”.”
I to ostanie zdanie jest najistotniejsze, bo adwersarzami Chwistka byli I Witkacy, i Irzykowski, i wielu innych.
Inna rzecz, to profetyczne wyczucie problemów obecnej Unii Europejskiej:
„....żeby się zebrała nie liga dla załatwiania formalnych spraw onych nacjonalistycznych państw,.. ....tylko liga walki z nacjonalistycznym egoizmem... ...Ale jedna prawda jest: że kto co ma, to się tego nie wyrzeknie....”.
I ostatnia uwaga: o NIEMOŻNOŚCI, za mało rozwinięty przez recenzentów, a ona prześladuje wszystkich, z prokuratorem na czele, o którym Sajetan mówi:
„..on by dał wszystko, aby choc jeden moment hrabią prawdziwym być. Ale nie może, biedota nieszczęsna, hej”
Miłej lektury!
Michaił BUŁHAKOW - "Fatalne jaja"
Bułhakow - "Fatalne jaja"
Nie jestem w stanie zrozumieć idolatrii Bułhakowa i jego twórczości. Nie wolno naruszyć słowem kultowej powieści „Mistrz i Małgorzata”, to i „Fatalne jaja” są nietykalne, święte. Co do pierwszego „arcydzieła” to ja zachwycałem się nim 50 lat temu, a teraz, uparcie twierdzę, że w dużym stopniu się zdezaktualizowało. Ponadto nie jestem w stanie uwierzyć, że tak liczne grono wielbicieli, je ZROZUMIAŁO. Bo to trochę, jak z „Ulissesem” Joyce’a: większość zrozumiała tylko marzenia seksualne pani Bloom, a opiniuje całość książki.
Można radować się ze zrozumienia aluzji miażdżących rację bytu nowopowstałego państwa komunistycznego czy bolszewickiego, jak kto woli, lecz czas odebrał im świeżość i odkrywczość. Byłbym skłonny, że rolę w idolatrii odgrywa prymitywna rusofobia, lecz zaprzecza temu brak tak szalonego entuzjazmu dla utworów o wiele lepszych, choćby książek z Lejzorkiem i Ostapem Benderem.
Specjalnie przeczytałem omawianą książkę „de novo”, i owszem się uśmiałem, tylko, że ja mam 71 lat i doświadczyłem podobnych absurdów w „realu”. A ocena pozytywna, ze względu na wspomnienia i aby innych zbytnio nie denerwować.
Nie jestem w stanie zrozumieć idolatrii Bułhakowa i jego twórczości. Nie wolno naruszyć słowem kultowej powieści „Mistrz i Małgorzata”, to i „Fatalne jaja” są nietykalne, święte. Co do pierwszego „arcydzieła” to ja zachwycałem się nim 50 lat temu, a teraz, uparcie twierdzę, że w dużym stopniu się zdezaktualizowało. Ponadto nie jestem w stanie uwierzyć, że tak liczne grono wielbicieli, je ZROZUMIAŁO. Bo to trochę, jak z „Ulissesem” Joyce’a: większość zrozumiała tylko marzenia seksualne pani Bloom, a opiniuje całość książki.
Można radować się ze zrozumienia aluzji miażdżących rację bytu nowopowstałego państwa komunistycznego czy bolszewickiego, jak kto woli, lecz czas odebrał im świeżość i odkrywczość. Byłbym skłonny, że rolę w idolatrii odgrywa prymitywna rusofobia, lecz zaprzecza temu brak tak szalonego entuzjazmu dla utworów o wiele lepszych, choćby książek z Lejzorkiem i Ostapem Benderem.
Specjalnie przeczytałem omawianą książkę „de novo”, i owszem się uśmiałem, tylko, że ja mam 71 lat i doświadczyłem podobnych absurdów w „realu”. A ocena pozytywna, ze względu na wspomnienia i aby innych zbytnio nie denerwować.
Thursday, 19 June 2014
Marek KRAJEWSKI - "Erynie"
Marek KRAJEWSKI - “Erynie”
Poza Agatą Christie, Joe Alexem I paroma nielicznymi wyjątkami, kryminałów nie czytuję, a i te wymienione to daleka przeszłość. Ze względu na plik pozytywnych opinii o Krajewskim i brak nieprzeczytanych, wartościowych książek w mojej bibliotece wziąłem dwie jego książki; no i pierwszą właśnie skończyłem. Zgadzam się z recenzentami piszącymi, że Krajewski „ma lekkie pióro” i że sprawia wrażenie „inteligentnego” i „wyedukowanego”. Sprawia, bo sypie cytatami łacińskimi. Do tego bym dodał, że reprezentuje gatunek opowiadaczy, rzędu szerokich, rodziny niestrudzonych. I jeszcze kwestia objętości: bo niby „fajnie” się czyta, lecz 270 stron to dla mnie przydługo.
Paradoksem jednak jest, że nie zamierzając już czytać drugiej z wypożyczonych książek, przeczytałem dwie, bo ta omawiana jest, w planie moich lektur, pierwszą i zarazem ostatnią tego autora, a zadecydowały o tym, nie obsceniczne opisy ataków epilepsji, a szeroko przedstawione reakcje KOCHAJĄCEJ mamusi na „wypadek” tak bardzo kochanego dziecka: /str. 176-7/
„...Jerzyk stał w łóżeczku, śmierdział i wrzeszczał wniebogłosy. Rita ujęła dziecko pod pachy i zaniosła do łazienki. Postawiła je w wannie, i odkręciła kurek prysznicu. Zdjęła śpiochy i pieluchę. Wypadła z niej śmierdząca bryła. Wartki nurt wody popchnął ja do odpływu, który zaraz się zatkał Woda w wannie stała się brudna i zaczęła się podnosić. Rita wzięła dziecko na rękę, a drugą wolną dłonią, przełykając ślinę dla stłumienia odrazy, udrożniła odpływ. Posladki odcisnęły na jej szlafroku brązową plamę. Chciało się jej wymiotować..”.
Szczęśliwie Jerzyk został, wskutek porwania, odseparowany od takiej mamusi.
Równie „fajny” jest opis gwałtu przez młodzianego epileptyka, katowanej przez męża, wymiotującej pijaczki. /str.153 i in./. Quodlibet albo your choice/??!!/
Poza Agatą Christie, Joe Alexem I paroma nielicznymi wyjątkami, kryminałów nie czytuję, a i te wymienione to daleka przeszłość. Ze względu na plik pozytywnych opinii o Krajewskim i brak nieprzeczytanych, wartościowych książek w mojej bibliotece wziąłem dwie jego książki; no i pierwszą właśnie skończyłem. Zgadzam się z recenzentami piszącymi, że Krajewski „ma lekkie pióro” i że sprawia wrażenie „inteligentnego” i „wyedukowanego”. Sprawia, bo sypie cytatami łacińskimi. Do tego bym dodał, że reprezentuje gatunek opowiadaczy, rzędu szerokich, rodziny niestrudzonych. I jeszcze kwestia objętości: bo niby „fajnie” się czyta, lecz 270 stron to dla mnie przydługo.
Paradoksem jednak jest, że nie zamierzając już czytać drugiej z wypożyczonych książek, przeczytałem dwie, bo ta omawiana jest, w planie moich lektur, pierwszą i zarazem ostatnią tego autora, a zadecydowały o tym, nie obsceniczne opisy ataków epilepsji, a szeroko przedstawione reakcje KOCHAJĄCEJ mamusi na „wypadek” tak bardzo kochanego dziecka: /str. 176-7/
„...Jerzyk stał w łóżeczku, śmierdział i wrzeszczał wniebogłosy. Rita ujęła dziecko pod pachy i zaniosła do łazienki. Postawiła je w wannie, i odkręciła kurek prysznicu. Zdjęła śpiochy i pieluchę. Wypadła z niej śmierdząca bryła. Wartki nurt wody popchnął ja do odpływu, który zaraz się zatkał Woda w wannie stała się brudna i zaczęła się podnosić. Rita wzięła dziecko na rękę, a drugą wolną dłonią, przełykając ślinę dla stłumienia odrazy, udrożniła odpływ. Posladki odcisnęły na jej szlafroku brązową plamę. Chciało się jej wymiotować..”.
Szczęśliwie Jerzyk został, wskutek porwania, odseparowany od takiej mamusi.
Równie „fajny” jest opis gwałtu przez młodzianego epileptyka, katowanej przez męża, wymiotującej pijaczki. /str.153 i in./. Quodlibet albo your choice/??!!/
Wednesday, 18 June 2014
Stanisław LEM - "SOLARIS"
Stanisław LEM - „Solaris”
Przypadkowo przeczytane recenzje, w których powypisywano banialuki o pięknym „kosmicznym” romansie, skłoniły mnie do odnowienia znajomości, z czytanym 50 LAT temu, arcydziełem mego ulubionego filozofa-futurysty Lema. I dziełę się natychmiast rewelacyjnym odkryciem: mimo niespotykanego postępu technicznego TO ŚWIETNIE SIĘ CZYTA. Lem, pisząc książkę, znał tylko neutrina; dzisiaj by to skorygował wprowadzając hadrony i „czarne dziury”, lecz one i tak stanowiłyby nieistotny element całego przesłania. Bo książka jest compendium przemyśleń autora na temat BOGA oraz LUDZKIEJ MAŁOŚCI, OGRANICZONOŚCI I NIEMOŻNOŚCI. Inaczej mówiąc o granicach ludzkiej percepcji, zdolności poznawania i pojmowania. Jest studium kontrastu między wielością w jedności, a wielością jednostek.
Zacznijmy od wspomnianego „kosmicznego romansu”. Jego w ogóle nie ma. Jest tylko, skrywany dotąd w podświadomości WYRZUT SUMIENIA, wskutek samobójczej śmierci porzuconej dziewczyny. Snaut o „kosmicznym sobowtórze” Harey: /str.176/
„..ona jest w gruncie rzeczy lustrem, w którym odbija się część twego mózgu. Jeżeli jest wspaniała, to dlatego, że wspaniałe było twoje wspomnienie. Ty dałeś recepturę... ..nie możesz temu sprostać i dlatego dyskutujesz ze mną... a w gruncie rzeczy z sobą! ...przyszedłeś tu.. ..po to, żeby to z siebie zdjąć. Zwalić.”
W koncepcjach BOGA zdecydowanie wyróżnia się ta przedstawiająca opcję BOGA UŁOMNEGO: /str.226/
„...Bóg ograniczony w swojej wszechwiedzy i wszechmocy, omylny w przewidywaniu przyszłości swoich dzieł, którego bieg ukształtowanych przezeń zjawisk moze wprawić w przerażenie. Jest to Bóg... kaleki, który pragnie zawsze więcej, niż może, i nie od razu zdaje sobie z tego sprawę. KTÓRY SKONSTRUOWAŁ ZEGARY, ALE NIE CZAS, JAKI ODMIERZAJĄ...”. /podkr.moje/
Wobec ludzi BÓG-MAGMA spełnia też rolę „oczyszczającą”:/str.220/
„..Dokonał na nas serii.. serii.. doświadczeń. Psychicznej wiwisekcji. W oparciu o wiedzę wykradzioną z naszych głów, nie licząc się z tym, do czego dążymy.
- To juz nie fakty ani nawet nie wnioski, Kelvin. To hipotezy. W pewnym sensie liczył się z tym, czego chciała jakaś zamnknięta, skryta część naszych umysłów. To mogły być - dary...
- Dary! Wielki Boże!”.
Lem omawia strategię podboju kosmosu, porównując do podbojów ziemskich tj w pierwszym rzędzie chodzi o: /str.142/
„......zniszczenie tego, czego nie możemy pojąć”
Resztę, Państwo, poznacie w czasie „przymusowej” lektury, a ja, nie zdradzając zakończenia powiem, że jest super PARADOKSEM.
Przypadkowo przeczytane recenzje, w których powypisywano banialuki o pięknym „kosmicznym” romansie, skłoniły mnie do odnowienia znajomości, z czytanym 50 LAT temu, arcydziełem mego ulubionego filozofa-futurysty Lema. I dziełę się natychmiast rewelacyjnym odkryciem: mimo niespotykanego postępu technicznego TO ŚWIETNIE SIĘ CZYTA. Lem, pisząc książkę, znał tylko neutrina; dzisiaj by to skorygował wprowadzając hadrony i „czarne dziury”, lecz one i tak stanowiłyby nieistotny element całego przesłania. Bo książka jest compendium przemyśleń autora na temat BOGA oraz LUDZKIEJ MAŁOŚCI, OGRANICZONOŚCI I NIEMOŻNOŚCI. Inaczej mówiąc o granicach ludzkiej percepcji, zdolności poznawania i pojmowania. Jest studium kontrastu między wielością w jedności, a wielością jednostek.
Zacznijmy od wspomnianego „kosmicznego romansu”. Jego w ogóle nie ma. Jest tylko, skrywany dotąd w podświadomości WYRZUT SUMIENIA, wskutek samobójczej śmierci porzuconej dziewczyny. Snaut o „kosmicznym sobowtórze” Harey: /str.176/
„..ona jest w gruncie rzeczy lustrem, w którym odbija się część twego mózgu. Jeżeli jest wspaniała, to dlatego, że wspaniałe było twoje wspomnienie. Ty dałeś recepturę... ..nie możesz temu sprostać i dlatego dyskutujesz ze mną... a w gruncie rzeczy z sobą! ...przyszedłeś tu.. ..po to, żeby to z siebie zdjąć. Zwalić.”
W koncepcjach BOGA zdecydowanie wyróżnia się ta przedstawiająca opcję BOGA UŁOMNEGO: /str.226/
„...Bóg ograniczony w swojej wszechwiedzy i wszechmocy, omylny w przewidywaniu przyszłości swoich dzieł, którego bieg ukształtowanych przezeń zjawisk moze wprawić w przerażenie. Jest to Bóg... kaleki, który pragnie zawsze więcej, niż może, i nie od razu zdaje sobie z tego sprawę. KTÓRY SKONSTRUOWAŁ ZEGARY, ALE NIE CZAS, JAKI ODMIERZAJĄ...”. /podkr.moje/
Wobec ludzi BÓG-MAGMA spełnia też rolę „oczyszczającą”:/str.220/
„..Dokonał na nas serii.. serii.. doświadczeń. Psychicznej wiwisekcji. W oparciu o wiedzę wykradzioną z naszych głów, nie licząc się z tym, do czego dążymy.
- To juz nie fakty ani nawet nie wnioski, Kelvin. To hipotezy. W pewnym sensie liczył się z tym, czego chciała jakaś zamnknięta, skryta część naszych umysłów. To mogły być - dary...
- Dary! Wielki Boże!”.
Lem omawia strategię podboju kosmosu, porównując do podbojów ziemskich tj w pierwszym rzędzie chodzi o: /str.142/
„......zniszczenie tego, czego nie możemy pojąć”
Resztę, Państwo, poznacie w czasie „przymusowej” lektury, a ja, nie zdradzając zakończenia powiem, że jest super PARADOKSEM.
Monday, 16 June 2014
Hermann HESSE "Gra szklanych paciorków"
Hermann HESSE - “The Glass Bead Game”
/Magister Ludi/
Nie z próżności zamieszczam nagłówek z wydania angielskiego, lecz z potrzeby zwrócenia uwagi na pewne aspekty z tym związane. Po pierwsze, jak powszechnie wiadomo, dopiero wydanie angielskie pod tytułem „Magister Ludi” /”mistrz gry”/ przyniosło autorowi sukces, po drugie, wg profesjonalnych recenzentów, tytuł ten sugerował, że jest to „BILDUNGSROMAN” /”Powieść o formowaniu”, „powieść rozwojowa” - jak np „Przedwiośnie” Żeromskiego, „Pamiątka z Celulozy” Neverly’ego czy „Jak hartowała się stal” Ostrowskiego”/, a to nie jest; ale najważniejsze - niech będzie „po trzecie” - to kwestia GENIALNEJ przedmowy do wydania angielskiego napisanej przez Theodore”a ZIOLKOWSIego. Ja, po prostu, nie wiem, czy jest ona w polskim wydaniu, bo jeśli nie, to proszę przeczytać ją na fb, bo bez niej trudno wszystko zrozumieć.
Następna sprawa - osobista. Wstyd mnie, lecz tak się ułożyło, że ja czytam omawianą książkę, po raz pierwszy, i to właśnie po angielsku, zadowolony, że po 8 miesiącach czekania, Biblioteka w Toronto zawiadomiła mnie, że „teraz ja”. A w ogóle doszła do mojej świadomości konieczność jej przeczytania, gdy mój kuzyn, Łukasz G /ten od „Xenny”/ zweryfikował moją listę bestsellerów, upublicznioną na moim blogu wgwg1943.
Czekając na książkę, przeczytałem DZIESIĄTKI recenzji, opracowań, esejów, ocen, opinii, krytyk, interpretacji itd, itp, aż padłem na Gadamerze /Hans-Georg, 1900-2002/; tak więc, przystępując do lektury byłem wyjątkowo solidnie przygotowany. I teraz, „po”, stwierdzam, że zmitrężyłem czas na tych wszystkich mądrali, bo to, bez wyjątku, truizmy, DYRDYMAŁY i BANIALUKI. A dlaczego?
Bo „nihil novi” /”nic nowego”/, ponad wspomnianego Ziolkowskiego i „Wstępu” Hesse”go, /zatytułowanego w wyd. ang. „The Glass Bead Game: A General Introduction to Its History for the Layman”/, wymyśleć nie potrafią. Ergo /więc/ strata czasu. Natomiast TRZYKROTNE przeczytanie wyróżnionych przeze mnie, tych łącznie 60 stron, jest niezbędne do zrozumienia wszelkich aspektów tego dzieła. Dwa razy „przed” i koniecznie raz „po”.
Samą grę szklanych paciorków rozumiem jako formę medytacji prowadzącej do twórczego procesu, w którym próbuje się istniejącą wiedzę, czy też może inaczej: wszelkie zdobycze ludzkiego rozumu i najśmielsze efekty ludzkiej wyobrażni, scalić, przy pomocy najdoskonalszych narzędzi tj matematyki i muzyki, w kontrolowaną JEDNOŚĆ. I na tym „immense body of intelluctual values” /”niezmiernym ciele intelektualnych wartości”/ gra „wybraniec”, niczym „organista na organach”. To chęć dorównania BOGU, czy też JEDNI PLOTYNA, a może OCEANOWI MAGMY LEMA !!!. A więc, z góry wiadomo, że zadanie nieosiągalne.
Wymyślony historyk literatury, PLINIUS ZIEGENHALLS przeprowadza doskonałą analizę historyczną podejmowania prób „gry w paciorki”, do której dorzuciłbym z chęcią jeszcze dwie: masonerię oraz tworzenie wyizolowanych miasteczek naukowców w ZSRR.
Przejściowy „Age of Fueilleton” juz trwa ze wszystkimi jego minusami, lecz akcję Hesse umieszcza w XXV wieku, gdy upadnie już „tutelage” /kuratela/ Kościoła. W ostatnim zdaniu przedmowy Ziolkowski zauważa, że rzeczywistość naszych czasów została sparodiowana, natomiast całość tchnie ironią. I to ostatnie zdanie wydaje mnie się najważniejsze, bo zawiera najistotniejszą radę dla czytelnika: CZYTAĆ BEZ ZBĘDNEGO NABOŻEŃSTWA, BEZ IDOLATRII, CZYTAĆ JAK SZWEJKA CZY LEJZORKA ROJTSZWAŃCA. Tym bardziej, że Hesse ma miejscami ciężkie pióro i trawienie jet utrudnione. Jednym z utrudnień jest /nie nadmierne, lecz zbyt szczegółowe/ odwoływanie się do muzyki poważnej, wprowadzające czytelnika w kompleks, że „winien to znać”. Całkowicie zgadzam się z Hessem, że MATEMATYKA i MUZYKA są, określmy to lapidarnie - NAJWIĘKSZYMI, lecz skoro nie rozważamy choćby równania Heisenberga, to, dla równowagi, nie szokujmy Sonatą 117 opus sto szóste.
Teraz przede mną najtrudniejsza decyzja: jak zwiężle, bez powtarzania innych, podzielić się z Państwem moimi wrażeniami z lektury... ..Wybieram metodę, z mego punktu widzenia, najprostszą, ale i najklarowniejszą. Przedstawię uwagi „chronologicznie” tzn powstające w trakcie czytania.
I tak, w pierwszych rozdziałach, „urabianie” młodego Knechta odbywa się wg ściśle zaplanowanej procedury. Wybór jego nastąpił, dzięki spełnieniu następujących kryteriów: pochodzeniu z niższej warstwy, co umożliwia stworzenie mu perspektywy awansu społecznego oraz przejściu testu psychologicznego na „spolegliwość”, polegającego na poddaniu się dyktatowi egzaminatora w trakcie wspólnego grania. Dalej budowa autorytetu prowadzącego - „mistrza duchowego”, który staje się jedynym powiernikiem i przewodnikiem na drodze do „elity”, prowadzącej przez świat tajemic, medytacji i rytuałów, a przede wszystkim perfekcyjnej indoktrynacji, czego szczytem jest wykład na temat wolności, po którym zniewolony zakonnik-elitus Knecht czuje się „wolniejszym” od młodzieńca z bogatego domu, cieszącego się rozkoszami życia. To poczucie wyjątkowości, misji, jak i możliwości zostania depozytariuszem „jedynej prawdy” prowadzi do ślepego zawierzenia idei i mamy... wypisz, wymaluj nie tylko Cezarego Barykę, ujawniającego bolszewikom ukryte skarby rodzinne, lecz już całego Pawkę Morozowa - SUPERKAPOWNIKA.
Teraz następuje niesamowity zwrot. Przełożeni nakazują prowadzić Knechtowi merytoryczne dyskusje z „zakapowanym”, „wolnościowym” Plinio Designori, w celu doskonalenia się w obronie racji bytu Kastalii, tej poniekąd „ivory tower” /”wieży z kości słoniowej”/, siedliska zakonu, tj eterycznej społeczności, poświęcającej się czysto intelektualnym celom, nieświadomej jednak problemów wiążących się z życiem na zewnątrz. Przed oczami stają natychmiast zarzuty wobec faryzeuszy, jak i komunistycznej „wierchuszki”, co się „oderwała od ludu”.
Ryzykowna to gra, bo wiemy z autopsji, jak najbardziej zagorzali ideolodzy marksizmu-leninizmu samouświadamiali się i stawali się jego najpoważniejszymi krytykami /vide wychowankowie Adama Schaffa, w tym Leszek Kołakowski/. A w powieści ziarno zostało zasiane... Na razie „góra” przywołała Knechta do porządku, gdy odchodzący z Kastylii przyjaciel-adwersarz Plinio zaproponował wspólne wakacje.
Nasz Knecht ma już 24 lata, wypada więc słówko o seksie. I tu humor w stylu Szwejka, gdy się zabawiał z kochanką swojego porucznika. Otóż , zakonnikow-intelektualistów obowiązuje celibat, w sensie starokawalerstwo, a na prostytutki nie mają pieniędzy. I tu Hesse jest rozbrajający, gdy twierdzi, ze okoliczne panny „nie zwykły” wcześnie wychodzić za mąż, więc swoje potrzeby seksualne zaspokajają ze studentami i nauczycielami z Kastylii /i vice versa/. Bardzo etyczny punkt widzenia!!!
Wracamy do edukacji Knechta. Przed graduacją pisze „The Three Lives”, czyli trzy opowieści o których mowa we wstępie, które umieszcza na końcu książki. Jest to wybieg Hesse’go, aby je, skoro już zostały napisane, dołączyć do książki. Pierwsza przedstawia poganina Knechta, druga Józefa, chrześcijańskiego pustelnika, a ostatnia życie Dasy, indyjskiego księcia, który dorastał jako pastuch. Wszystkie trzy historie obejmują losy trzech osób, poszukujących duchowych przeżyć, którzy uczą się mistycznych tradycji ich czasów od napotkanych mędrców.
Poważniejsza sprawa jest z przewodnią koncepcją. Zrozumiałem, że Hesse wybrał za czas akcji odległy wiek XXV, gdy już Kościół nie będzie roztaczał, wspomnianej wyżej, kurateli nad ludzkością. Tymczasem Knecht, edukując się dalej, trafia m.in. na dwa lata do klasztoru benedyktynskiego, który ma się całkiem dobrze, i tam pogłębia tajniki tytułowej gry, którą Kościół uprawia, w pewnym sensie, od bez mała 2 000 lat. Mało tego, dowiadujemy się, że prekursorem współczesnej wersji GRY był Johann Albrecht Bengel /1687-1752/, niemiecki duchowny i teolog luterański, który próbował „symetrycznie i synoptycznie” uporządkować i streścić Biblię, by w efekcie wyznaczyć datę końca świata. Metoda ta, czyli „gra szklanych paciorków” zawsze była, jest i będzie nieskończenie „in statu nascendi” /”w stanie powstawania”/, i stąd przewidziana data – 8.06.1836 roku okazała się błędna. Ale to nie wszystko. Benedyktyn ojciec Jacobus dyskredytuje całe kastaliańskie zamierzenie, zarzucając mu, że jest imitacją doktryny chrześcijańskiej, a pozbawione Boga i religii nie ma racji bytu. Gwóżdż do trumny /mojej, Knechta i Hessego/ wbija narrator, oświadczając, że nie zachowały się dane świadczące o tym, czy Knecht został chrześcijaninem czy też nie.
No to, proszę Państwa, albo istnieje swoista zmowa milczenia, że Hesse się pogubił, albo ja jestem wyjątkowo tępy.
37-letni Knecht zostaje wezwany do Kastalii. Informuje go o tym ojciec Jacobus, kpiąc przy tym z niezrozumiałej już dziś łaciny w stylu Cycera, którą posłuzyli się ANACHRONICZNI szefowie Kastalii. Mimo dwuletniego pobytu u benedyktynów, zakończonego pożegnalnymi słowami ojca Jacobusa, brzmiącymi jak przestroga:
„Broń samego siebie, bo masz do tego prawo”
Knecht nadal pozostaje lojalnym „knechtem” /”parobkiem”/ elitarnej Kastalii. I znów szok. Okazuje się, że największym autorytetem na Ziemi jest Kościół Rzymski, czyli Watykan i nasz elitarny Zakon Intelektualistów marzy o utworzeniu ambasady w Watykanie. Ułatwić to może benedyktyn Jacobus, a z misją zbajerowania go zostaje wysłany oczywiscie Knecht. Czyli wraca do klasztoru Mariafels.
I tu dygresja. Wykazałem dużo dobrej woli, by zrozumieć koncepcję Hessego, a teraz nie mogę pojąć, po jaką cholerę ta cała Kastalia, skoro jest nic nieznaczącym, wyobcowanym petentem wobec potężnego Watykanu? Poniżające zabiegi, by Watykan zgodził się na poselstwo? Przez 200 stron była mowa o APOLITYCZNEJ WIEŻY SŁONIOWEJ, oderwanej poniekąd od dnia powszedniego. A teraz co?
Teraz okazuje się, że kastalianie, utwierdzani przez lata w swojej elitarności czują „repugnance” /odrazę/ do bieżących wydarzeń , polityki czy gazet. To sprzyja narastaniu zawiści w stosunku do Knechta, który doskonali się przez kontakty ze światem zewnętrznym, z jego ludżmi, najpierw z chińskim Bratem Starszym, a obecnie benedyktynami, a nie jest oganiczony, jak pozostali, do bibliotecznych archiw. A nasz drogi Knecht, w sprzężeniu zwrotnym z Jacobusem, wspina się na akme ludzkiego intelektu. To wzajemne samokształcenie rozciaga się w czasie i zapisanych przez autora słowach, a jest ekstremalnie nudne dla kazdego, kto chociaż przekartkował jakąkolwiek książkę z zakresu filozofii bądż teologii. Knecht nie ma żadnych nowych argumentów, a Jacobusa główny opiera się na BESTIALSTWIE CZŁOWIEKA, o którym kastalijscy teoretycy nie mają pojęcia, a nie mogą go mieć, bo NIE ZNAJĄ CZŁOWIEKA, KTÓRY ZOSTAŁ STWORZONY NA PODOBIEŃSTWO BOŻE.
Muszę też wspomnieć o koleżeńskich psikusach Hessego z Tomaszem Mannem, powieściowym Magister Ludi, Thomasem von der Trave. Z jednej strony Magistrowi przypisuje chwałę za osiągnięcia w skodyfikowaniu tajemnego języka alchemii uwzgledniającego znaki Zodiaku, a z drugiej szydzi z pseudonaukowej amatorszczyzny, jaką uprawia Dr Faust, nad którym Mann aktualnie pracuje. Aż w końcu Magistra Ludi, czyli żyjącego wówczas w Stanach Manna, uśmierca, by wprowadzić na to stanowisko Knechta, który zwycięża we wszystkich etapach GRY, notabene tuz przed powieściowym Nietzsche czyli Fritzem Tegalariusem. Hesse obsmarował oczywiście „mego” Nietzschego, korzystając z tego, że ten nie mógł się bronić z powodu śmierci w domu wariatów w 1900 roku.
Wprawdzie, jeszcze w gościnie u benedektynów, określa atmosferę w Kastalii jako „oppressive” /duszną, gnębiącą/, nie zamierza zbaczać z obranej drogi, z szansy jaka mu dano przed laty, i w końcu zostaje sam Magistrem Ludi. Z czasem ziarno wątpliwości zaczyna kiełkować, czemu też sprzyjały dysputy z Jacobusem i przyjażń Tegalariusem, zrzędzącym nieustannie na temat nieciekawej przyszłości członków ich zakonu, wskutek bezsensownej izolacji. Lojalność Knechta wobec zakonu zaczyna się kruszyć, kryzys osobisty pogłębia się, „w wyniku czego Knecht dokonuje rzeczy niewyobrażalnej. Prosi o możliwość rezygnacji z tytułu magister ludi i postanawia opuścić zakon, rzekomo, aby stać się wartością i pomocą dla szerszych kręgów kulturowych. Zarządcy zakonu odrzucają jego prośbę, lecz Knecht mimo to odchodzi, podejmując się początkowo pracy jako korepetytor syna swego przyjaciela z dzieciństwa. Zaledwie kilka dni później tonie w górskim jeziorze próbując pływać, nie będąc do tego odpowiednio przygotowanym. W tym miejscu urywa się fabuła utworu”. /wikipedia/
Tak więc, dumny ze swojej determinacji, /niczym Knecht/, dobrnąłem do końca, wspiąłem się na akme intelektu /jak Knecht/, by spuścić nos na kwintę i powrócić /jak Knecht/ do normalności i ujrzeć w bliżnim /jak Knecht/ człowieka stworzonego na podobieństwo Boga /jeśli On istnieje, ale to już inny temat/.
Reasumując: pobyt Hessego w seminarium duchownym rzutuje na całą jego twórczość. Bez względu na to, książka, bez żadnej wątpliwości zasługuje na przeczytanie i PRZEMYŚLENIE. Jednakże przeredagowanie jej w kierunku zmniejszenia objętości do góra 200 stron ulżyłoby wszytkim czytelnikom.
PS. Polska wikipedia upiera sie, że to jest „powieść rozwojowa” tj Bildungsroman, podczas gdy angielskojęzyczna stanowczo temu ZAPRZECZA, upatrując w niej PARODIĘ „Of the biography genre”.
/Magister Ludi/
Nie z próżności zamieszczam nagłówek z wydania angielskiego, lecz z potrzeby zwrócenia uwagi na pewne aspekty z tym związane. Po pierwsze, jak powszechnie wiadomo, dopiero wydanie angielskie pod tytułem „Magister Ludi” /”mistrz gry”/ przyniosło autorowi sukces, po drugie, wg profesjonalnych recenzentów, tytuł ten sugerował, że jest to „BILDUNGSROMAN” /”Powieść o formowaniu”, „powieść rozwojowa” - jak np „Przedwiośnie” Żeromskiego, „Pamiątka z Celulozy” Neverly’ego czy „Jak hartowała się stal” Ostrowskiego”/, a to nie jest; ale najważniejsze - niech będzie „po trzecie” - to kwestia GENIALNEJ przedmowy do wydania angielskiego napisanej przez Theodore”a ZIOLKOWSIego. Ja, po prostu, nie wiem, czy jest ona w polskim wydaniu, bo jeśli nie, to proszę przeczytać ją na fb, bo bez niej trudno wszystko zrozumieć.
Następna sprawa - osobista. Wstyd mnie, lecz tak się ułożyło, że ja czytam omawianą książkę, po raz pierwszy, i to właśnie po angielsku, zadowolony, że po 8 miesiącach czekania, Biblioteka w Toronto zawiadomiła mnie, że „teraz ja”. A w ogóle doszła do mojej świadomości konieczność jej przeczytania, gdy mój kuzyn, Łukasz G /ten od „Xenny”/ zweryfikował moją listę bestsellerów, upublicznioną na moim blogu wgwg1943.
Czekając na książkę, przeczytałem DZIESIĄTKI recenzji, opracowań, esejów, ocen, opinii, krytyk, interpretacji itd, itp, aż padłem na Gadamerze /Hans-Georg, 1900-2002/; tak więc, przystępując do lektury byłem wyjątkowo solidnie przygotowany. I teraz, „po”, stwierdzam, że zmitrężyłem czas na tych wszystkich mądrali, bo to, bez wyjątku, truizmy, DYRDYMAŁY i BANIALUKI. A dlaczego?
Bo „nihil novi” /”nic nowego”/, ponad wspomnianego Ziolkowskiego i „Wstępu” Hesse”go, /zatytułowanego w wyd. ang. „The Glass Bead Game: A General Introduction to Its History for the Layman”/, wymyśleć nie potrafią. Ergo /więc/ strata czasu. Natomiast TRZYKROTNE przeczytanie wyróżnionych przeze mnie, tych łącznie 60 stron, jest niezbędne do zrozumienia wszelkich aspektów tego dzieła. Dwa razy „przed” i koniecznie raz „po”.
Samą grę szklanych paciorków rozumiem jako formę medytacji prowadzącej do twórczego procesu, w którym próbuje się istniejącą wiedzę, czy też może inaczej: wszelkie zdobycze ludzkiego rozumu i najśmielsze efekty ludzkiej wyobrażni, scalić, przy pomocy najdoskonalszych narzędzi tj matematyki i muzyki, w kontrolowaną JEDNOŚĆ. I na tym „immense body of intelluctual values” /”niezmiernym ciele intelektualnych wartości”/ gra „wybraniec”, niczym „organista na organach”. To chęć dorównania BOGU, czy też JEDNI PLOTYNA, a może OCEANOWI MAGMY LEMA !!!. A więc, z góry wiadomo, że zadanie nieosiągalne.
Wymyślony historyk literatury, PLINIUS ZIEGENHALLS przeprowadza doskonałą analizę historyczną podejmowania prób „gry w paciorki”, do której dorzuciłbym z chęcią jeszcze dwie: masonerię oraz tworzenie wyizolowanych miasteczek naukowców w ZSRR.
Przejściowy „Age of Fueilleton” juz trwa ze wszystkimi jego minusami, lecz akcję Hesse umieszcza w XXV wieku, gdy upadnie już „tutelage” /kuratela/ Kościoła. W ostatnim zdaniu przedmowy Ziolkowski zauważa, że rzeczywistość naszych czasów została sparodiowana, natomiast całość tchnie ironią. I to ostatnie zdanie wydaje mnie się najważniejsze, bo zawiera najistotniejszą radę dla czytelnika: CZYTAĆ BEZ ZBĘDNEGO NABOŻEŃSTWA, BEZ IDOLATRII, CZYTAĆ JAK SZWEJKA CZY LEJZORKA ROJTSZWAŃCA. Tym bardziej, że Hesse ma miejscami ciężkie pióro i trawienie jet utrudnione. Jednym z utrudnień jest /nie nadmierne, lecz zbyt szczegółowe/ odwoływanie się do muzyki poważnej, wprowadzające czytelnika w kompleks, że „winien to znać”. Całkowicie zgadzam się z Hessem, że MATEMATYKA i MUZYKA są, określmy to lapidarnie - NAJWIĘKSZYMI, lecz skoro nie rozważamy choćby równania Heisenberga, to, dla równowagi, nie szokujmy Sonatą 117 opus sto szóste.
Teraz przede mną najtrudniejsza decyzja: jak zwiężle, bez powtarzania innych, podzielić się z Państwem moimi wrażeniami z lektury... ..Wybieram metodę, z mego punktu widzenia, najprostszą, ale i najklarowniejszą. Przedstawię uwagi „chronologicznie” tzn powstające w trakcie czytania.
I tak, w pierwszych rozdziałach, „urabianie” młodego Knechta odbywa się wg ściśle zaplanowanej procedury. Wybór jego nastąpił, dzięki spełnieniu następujących kryteriów: pochodzeniu z niższej warstwy, co umożliwia stworzenie mu perspektywy awansu społecznego oraz przejściu testu psychologicznego na „spolegliwość”, polegającego na poddaniu się dyktatowi egzaminatora w trakcie wspólnego grania. Dalej budowa autorytetu prowadzącego - „mistrza duchowego”, który staje się jedynym powiernikiem i przewodnikiem na drodze do „elity”, prowadzącej przez świat tajemic, medytacji i rytuałów, a przede wszystkim perfekcyjnej indoktrynacji, czego szczytem jest wykład na temat wolności, po którym zniewolony zakonnik-elitus Knecht czuje się „wolniejszym” od młodzieńca z bogatego domu, cieszącego się rozkoszami życia. To poczucie wyjątkowości, misji, jak i możliwości zostania depozytariuszem „jedynej prawdy” prowadzi do ślepego zawierzenia idei i mamy... wypisz, wymaluj nie tylko Cezarego Barykę, ujawniającego bolszewikom ukryte skarby rodzinne, lecz już całego Pawkę Morozowa - SUPERKAPOWNIKA.
Teraz następuje niesamowity zwrot. Przełożeni nakazują prowadzić Knechtowi merytoryczne dyskusje z „zakapowanym”, „wolnościowym” Plinio Designori, w celu doskonalenia się w obronie racji bytu Kastalii, tej poniekąd „ivory tower” /”wieży z kości słoniowej”/, siedliska zakonu, tj eterycznej społeczności, poświęcającej się czysto intelektualnym celom, nieświadomej jednak problemów wiążących się z życiem na zewnątrz. Przed oczami stają natychmiast zarzuty wobec faryzeuszy, jak i komunistycznej „wierchuszki”, co się „oderwała od ludu”.
Ryzykowna to gra, bo wiemy z autopsji, jak najbardziej zagorzali ideolodzy marksizmu-leninizmu samouświadamiali się i stawali się jego najpoważniejszymi krytykami /vide wychowankowie Adama Schaffa, w tym Leszek Kołakowski/. A w powieści ziarno zostało zasiane... Na razie „góra” przywołała Knechta do porządku, gdy odchodzący z Kastylii przyjaciel-adwersarz Plinio zaproponował wspólne wakacje.
Nasz Knecht ma już 24 lata, wypada więc słówko o seksie. I tu humor w stylu Szwejka, gdy się zabawiał z kochanką swojego porucznika. Otóż , zakonnikow-intelektualistów obowiązuje celibat, w sensie starokawalerstwo, a na prostytutki nie mają pieniędzy. I tu Hesse jest rozbrajający, gdy twierdzi, ze okoliczne panny „nie zwykły” wcześnie wychodzić za mąż, więc swoje potrzeby seksualne zaspokajają ze studentami i nauczycielami z Kastylii /i vice versa/. Bardzo etyczny punkt widzenia!!!
Wracamy do edukacji Knechta. Przed graduacją pisze „The Three Lives”, czyli trzy opowieści o których mowa we wstępie, które umieszcza na końcu książki. Jest to wybieg Hesse’go, aby je, skoro już zostały napisane, dołączyć do książki. Pierwsza przedstawia poganina Knechta, druga Józefa, chrześcijańskiego pustelnika, a ostatnia życie Dasy, indyjskiego księcia, który dorastał jako pastuch. Wszystkie trzy historie obejmują losy trzech osób, poszukujących duchowych przeżyć, którzy uczą się mistycznych tradycji ich czasów od napotkanych mędrców.
Poważniejsza sprawa jest z przewodnią koncepcją. Zrozumiałem, że Hesse wybrał za czas akcji odległy wiek XXV, gdy już Kościół nie będzie roztaczał, wspomnianej wyżej, kurateli nad ludzkością. Tymczasem Knecht, edukując się dalej, trafia m.in. na dwa lata do klasztoru benedyktynskiego, który ma się całkiem dobrze, i tam pogłębia tajniki tytułowej gry, którą Kościół uprawia, w pewnym sensie, od bez mała 2 000 lat. Mało tego, dowiadujemy się, że prekursorem współczesnej wersji GRY był Johann Albrecht Bengel /1687-1752/, niemiecki duchowny i teolog luterański, który próbował „symetrycznie i synoptycznie” uporządkować i streścić Biblię, by w efekcie wyznaczyć datę końca świata. Metoda ta, czyli „gra szklanych paciorków” zawsze była, jest i będzie nieskończenie „in statu nascendi” /”w stanie powstawania”/, i stąd przewidziana data – 8.06.1836 roku okazała się błędna. Ale to nie wszystko. Benedyktyn ojciec Jacobus dyskredytuje całe kastaliańskie zamierzenie, zarzucając mu, że jest imitacją doktryny chrześcijańskiej, a pozbawione Boga i religii nie ma racji bytu. Gwóżdż do trumny /mojej, Knechta i Hessego/ wbija narrator, oświadczając, że nie zachowały się dane świadczące o tym, czy Knecht został chrześcijaninem czy też nie.
No to, proszę Państwa, albo istnieje swoista zmowa milczenia, że Hesse się pogubił, albo ja jestem wyjątkowo tępy.
37-letni Knecht zostaje wezwany do Kastalii. Informuje go o tym ojciec Jacobus, kpiąc przy tym z niezrozumiałej już dziś łaciny w stylu Cycera, którą posłuzyli się ANACHRONICZNI szefowie Kastalii. Mimo dwuletniego pobytu u benedyktynów, zakończonego pożegnalnymi słowami ojca Jacobusa, brzmiącymi jak przestroga:
„Broń samego siebie, bo masz do tego prawo”
Knecht nadal pozostaje lojalnym „knechtem” /”parobkiem”/ elitarnej Kastalii. I znów szok. Okazuje się, że największym autorytetem na Ziemi jest Kościół Rzymski, czyli Watykan i nasz elitarny Zakon Intelektualistów marzy o utworzeniu ambasady w Watykanie. Ułatwić to może benedyktyn Jacobus, a z misją zbajerowania go zostaje wysłany oczywiscie Knecht. Czyli wraca do klasztoru Mariafels.
I tu dygresja. Wykazałem dużo dobrej woli, by zrozumieć koncepcję Hessego, a teraz nie mogę pojąć, po jaką cholerę ta cała Kastalia, skoro jest nic nieznaczącym, wyobcowanym petentem wobec potężnego Watykanu? Poniżające zabiegi, by Watykan zgodził się na poselstwo? Przez 200 stron była mowa o APOLITYCZNEJ WIEŻY SŁONIOWEJ, oderwanej poniekąd od dnia powszedniego. A teraz co?
Teraz okazuje się, że kastalianie, utwierdzani przez lata w swojej elitarności czują „repugnance” /odrazę/ do bieżących wydarzeń , polityki czy gazet. To sprzyja narastaniu zawiści w stosunku do Knechta, który doskonali się przez kontakty ze światem zewnętrznym, z jego ludżmi, najpierw z chińskim Bratem Starszym, a obecnie benedyktynami, a nie jest oganiczony, jak pozostali, do bibliotecznych archiw. A nasz drogi Knecht, w sprzężeniu zwrotnym z Jacobusem, wspina się na akme ludzkiego intelektu. To wzajemne samokształcenie rozciaga się w czasie i zapisanych przez autora słowach, a jest ekstremalnie nudne dla kazdego, kto chociaż przekartkował jakąkolwiek książkę z zakresu filozofii bądż teologii. Knecht nie ma żadnych nowych argumentów, a Jacobusa główny opiera się na BESTIALSTWIE CZŁOWIEKA, o którym kastalijscy teoretycy nie mają pojęcia, a nie mogą go mieć, bo NIE ZNAJĄ CZŁOWIEKA, KTÓRY ZOSTAŁ STWORZONY NA PODOBIEŃSTWO BOŻE.
Muszę też wspomnieć o koleżeńskich psikusach Hessego z Tomaszem Mannem, powieściowym Magister Ludi, Thomasem von der Trave. Z jednej strony Magistrowi przypisuje chwałę za osiągnięcia w skodyfikowaniu tajemnego języka alchemii uwzgledniającego znaki Zodiaku, a z drugiej szydzi z pseudonaukowej amatorszczyzny, jaką uprawia Dr Faust, nad którym Mann aktualnie pracuje. Aż w końcu Magistra Ludi, czyli żyjącego wówczas w Stanach Manna, uśmierca, by wprowadzić na to stanowisko Knechta, który zwycięża we wszystkich etapach GRY, notabene tuz przed powieściowym Nietzsche czyli Fritzem Tegalariusem. Hesse obsmarował oczywiście „mego” Nietzschego, korzystając z tego, że ten nie mógł się bronić z powodu śmierci w domu wariatów w 1900 roku.
Wprawdzie, jeszcze w gościnie u benedektynów, określa atmosferę w Kastalii jako „oppressive” /duszną, gnębiącą/, nie zamierza zbaczać z obranej drogi, z szansy jaka mu dano przed laty, i w końcu zostaje sam Magistrem Ludi. Z czasem ziarno wątpliwości zaczyna kiełkować, czemu też sprzyjały dysputy z Jacobusem i przyjażń Tegalariusem, zrzędzącym nieustannie na temat nieciekawej przyszłości członków ich zakonu, wskutek bezsensownej izolacji. Lojalność Knechta wobec zakonu zaczyna się kruszyć, kryzys osobisty pogłębia się, „w wyniku czego Knecht dokonuje rzeczy niewyobrażalnej. Prosi o możliwość rezygnacji z tytułu magister ludi i postanawia opuścić zakon, rzekomo, aby stać się wartością i pomocą dla szerszych kręgów kulturowych. Zarządcy zakonu odrzucają jego prośbę, lecz Knecht mimo to odchodzi, podejmując się początkowo pracy jako korepetytor syna swego przyjaciela z dzieciństwa. Zaledwie kilka dni później tonie w górskim jeziorze próbując pływać, nie będąc do tego odpowiednio przygotowanym. W tym miejscu urywa się fabuła utworu”. /wikipedia/
Tak więc, dumny ze swojej determinacji, /niczym Knecht/, dobrnąłem do końca, wspiąłem się na akme intelektu /jak Knecht/, by spuścić nos na kwintę i powrócić /jak Knecht/ do normalności i ujrzeć w bliżnim /jak Knecht/ człowieka stworzonego na podobieństwo Boga /jeśli On istnieje, ale to już inny temat/.
Reasumując: pobyt Hessego w seminarium duchownym rzutuje na całą jego twórczość. Bez względu na to, książka, bez żadnej wątpliwości zasługuje na przeczytanie i PRZEMYŚLENIE. Jednakże przeredagowanie jej w kierunku zmniejszenia objętości do góra 200 stron ulżyłoby wszytkim czytelnikom.
PS. Polska wikipedia upiera sie, że to jest „powieść rozwojowa” tj Bildungsroman, podczas gdy angielskojęzyczna stanowczo temu ZAPRZECZA, upatrując w niej PARODIĘ „Of the biography genre”.
Friday, 13 June 2014
Marek BIEŃCZYK - "Książka twarzy"
Marek BIEŃCZYK - “Książka twarzy”
Na okładce czytam słowa Tadeusza Nyczka, jurora „Nike”:
„Brawura Marka Bieńczyka, by pod jedną okładką pomieścić tak kompletnie różne tematy, wydaje się wręcz szalona..”.
To typowa „kolesiowska” ocena. To nie brawura, a tupet pozbierać różne, przypadkowe szpargały, z różnych lat i okazji, powkładać do jednego worka, zrobić bezsensowny groch z kapustą, a potem dorobić bajer o jakimś facebooku znaczy się książce twarzy. O POWIELENIU świadczy nota wydawcy, który podaje jako pierwsze miejsce publikacji DZIEWIĘĆ czasopism, PIĘĆ książek oraz katalog wystawy. To co jest oryginalnego? A do wniosku, że Bieńczyk zakpił z czytelnika, doszedłem czytając ten „zlepek”, notabene w większości cholernie nudny. Jak to się stało? – poniżej:
Wiedziałem, że tłumaczył Kunderę, a więcej wyczytałem o nim, w prenumerowanym przeze mnie „Tygodniku Powszechnym”, gdy został w 2012 laureatem „Nike” za „Książkę twarzy”; ucieszyłem się więc wielce, gdy wczoraj odkryłem ją w bibliotece torontańskiej i już dzisiaj przystąpiłem do czytania. I mamy teraz północ, a ja po przeczytaniu 120 stron siedzę osłupiały i nie wiem, co z tym fantem zrobić... W końcu postanawiam: zanotuję dotychczasowe wrażenia, a lekturę jutro będę jednak kontynuował.
Jestem 13 lat starszy od Bieńczyka, lecz wychowaliśmy się w tej samej dzielnicy W-wy - na Pradze Płd, tylko, że ja na Saskiej Kępie, a on na Grochowie; obaj też piłkę kopaliśmy na błoniach Stadionu Dziesięciolecia, wzdłuż ulicy Zielenieckiej. Jego lata młodzieńcze, to fascynacja Winnetou i sportem, szczególnie piłką nożną i tenisem. I nic poza tym. Nim przejdę do moich zainteresowań, parę uwag. Bieńczyk pisze /str.35/ o rekordowym skoku Szmidta /17,03 m/:
„Odkąd dowiedziałem się o Józefie Szmidcie, ZOBACZYŁEM jego skok na Stadionie Leśnym w Olsztynie, wbiłem sobie w pamięć te piękne rekordowe cyfry 17.03, oraz męski, robotniczy uścisk Gomułki...” /podkr.moje/
Chyba to pokrętna stylistyka, bo w 1960 roku, gdy Szmidt skoczył, autor miał cztery latka. Ale na tej samej stronie czytamy:
„....biegać ze studentami w marcu 1968 i wystawać pod akademikiem na Kicu w oczekiwaniu nie wiadomo na co..”
Pozostaje mnie traktować te wynurzenia jako „licentia poetica”, bo nie widziałem 12-letnich dzieci, gdy NAM milicja robiła „ścieżkę zdrowia”. NAM, bo akurat w marcu 1968 obrona mojej pracy wisiała na włosku, po pobiciu i zabraniu mnie legitymacji studenckiej. Na następnej stronie Bieńczyk stara się podejść czytelnika i familiarnie stwierdza:
„Pamiętamy wszyscy Durerowskiego anioła z „Melancholii”...”
Nie ze mną te numery; ja żadnej melancholii nie znam i nie tęsknię za nią. Ale zabawa dopiero się zaczyna. Wspominając mecz na Wembley w 1973 przesadził:
„Opowieść o meczu na Wembley.. ..należy do tego samego muzeum wyobrażni, co... ...wspomnienia o nocy 13 grudnia. Tyle, że wówczas udało się wnieść do zbiorów upojenie, nie koszmar....”
Czyś się pan, panie Bieńczyk szaleju najadł? W czasie meczu pracowałem w TZF”Polfa” ; zmiennicy przynieśli sensacyjną wiadomość o remisie i wszyscy się cieszyliśmy. Koniec, kropka. A wprowadzenie stanu wojennego, mimo, że nie uważam go za „koszmar”, było wydarzeniem jednym z najważniejszych w ponad tysiącletniej historii Polski. Ale Bieńczyk szokuje dalej:/str.55/
„W historii PRL-u mistrzostwa świata 74 były najbardziej intensywnym doświadczeniem aż do pierwszego przyjazdu Papieża..”
A dla mnie: amnestia więżniów politycznych w 1956 r i wiec poparcia dla Gomułki na pl. Defilad, po uwolnieniu Prymasa Wyszyńskiego.
Teraz, w celu wykazania różnic w pamięci, dwa słowa o mojej młodości. Owszem Winnetou czytaliśmy, bo na okres mojego dzieciństwa przypadło sensacyjne pierwsze wydanie, jak i projekcja pierwszych filmów amerykańskich „Ostatnia walka Apacza” i „Indiański Wojownik”, ale fascynacji nie było; po prostu nowość, jak guma do żucia. Piłkę się kopało, jak się miało, bo piłek wypożyczanych w Ogrodkach Jordanowskich nie wolno było kopać. Na „Legię”, to się chodziło, ale na basen, dziewczyny podrywać /albo na Płytę Czerniakowską/, a na meczu piłkarskim nigdy tam nie byłem. Jak i rakiety tenisowej nigdy nie miałem w ręku. Fascynacja była żużlem na stadionie przy Wawelskiej i „Wyścigiem Pokoju”. Ale to wszystko nic. Od Tyrmanda zaczął się JAZZ, sam usiłowałem grać na trąbce, a zaraz potem rock’n roll i „prywatki”; a z nimi papierosy, alkohol i inicjacje seksualne. A mając 16, 17 lat zaczynaliśmy studia i tym samym drzwi stały otworem do „Hybryd”, „Medyka” czy „Stodoły”. Współczuję autorowi, że miał tak nudną młodość. A może to taka poza: sport, tylko sport!!
Ale przechodzimy do dalszych rozdziałów, do fascynacji w życiu dorosłym i dalej nic nie rozumiem. Bo po genialnym, ale prehistorycznym Bogarcie /”Casablanca”/, parę słów o Wenecji i nagle o Henry Millerze i Moricandzie. Dziwny wybór. Miller ze swoim „Zwrotnikiem Raka” jest odnotowaną, i tylko odnotowaną przeszłością, a jego żale z powodu niefortunnego sponsorowania „astronomera” Conrada Moricanda, opisane w „Diable w raju” nie wzbudzają większego zainteresowania.
Przyszło jutro, i czytaliśmy dalej. Dykteryjki o perfumach, o winie, w tym zapożyczone pouczenie:
„...spełniony młody człowiek... ..powinien również umieć odróżnić bordoskiego lafita od burgundzkiego chambertin clos de beze”
W kompleksy chce mnie wpędzić; wypiłem łyk coca-coli i brnę dalej, a tu w podrozdziale 2, na NIECAŁYCH DWÓCH stronach Bieńczyk atakuje plejadą nazwisk: WOLTER, ROUSSEAU, MONTESKIUSZ, MONTAIGNE, RABELAIS, DIDEROT, BOY-ŻELEŃSKI, PLATON, ZOLA, CHIRAC, SARKOZY, BAUDELAIRE, BRILLOT-SAVARIN i Joanna GUZE. Samochwała w kącie stała!. Wiemy, żeś pan erudyta, ale masz pisać dla ludzi. Dalej znów o piłce kopanej, a ściśle o Beenhakkerze, następnie przedruk z albumu jakiejś fotografki i przedruk z katalogu wystawy jakiegos malarza, i jeszcze o innym fotografie, zupełnie dla mnie niezrozumiała 3-stronicowa notka o Janie Karskim, jeszcze jakieś dwa duperele i wreszcie trzy SUPERNUDNE eseje / Baudelaire, Chataubriand, Hugo/.
I tak dojechałem do 250 str., dalej nie zamierzam czytać. A siedzę i zżymam się na samego siebie, że znów głupio zasugerowałem się Nagrodą NIKE
Na okładce czytam słowa Tadeusza Nyczka, jurora „Nike”:
„Brawura Marka Bieńczyka, by pod jedną okładką pomieścić tak kompletnie różne tematy, wydaje się wręcz szalona..”.
To typowa „kolesiowska” ocena. To nie brawura, a tupet pozbierać różne, przypadkowe szpargały, z różnych lat i okazji, powkładać do jednego worka, zrobić bezsensowny groch z kapustą, a potem dorobić bajer o jakimś facebooku znaczy się książce twarzy. O POWIELENIU świadczy nota wydawcy, który podaje jako pierwsze miejsce publikacji DZIEWIĘĆ czasopism, PIĘĆ książek oraz katalog wystawy. To co jest oryginalnego? A do wniosku, że Bieńczyk zakpił z czytelnika, doszedłem czytając ten „zlepek”, notabene w większości cholernie nudny. Jak to się stało? – poniżej:
Wiedziałem, że tłumaczył Kunderę, a więcej wyczytałem o nim, w prenumerowanym przeze mnie „Tygodniku Powszechnym”, gdy został w 2012 laureatem „Nike” za „Książkę twarzy”; ucieszyłem się więc wielce, gdy wczoraj odkryłem ją w bibliotece torontańskiej i już dzisiaj przystąpiłem do czytania. I mamy teraz północ, a ja po przeczytaniu 120 stron siedzę osłupiały i nie wiem, co z tym fantem zrobić... W końcu postanawiam: zanotuję dotychczasowe wrażenia, a lekturę jutro będę jednak kontynuował.
Jestem 13 lat starszy od Bieńczyka, lecz wychowaliśmy się w tej samej dzielnicy W-wy - na Pradze Płd, tylko, że ja na Saskiej Kępie, a on na Grochowie; obaj też piłkę kopaliśmy na błoniach Stadionu Dziesięciolecia, wzdłuż ulicy Zielenieckiej. Jego lata młodzieńcze, to fascynacja Winnetou i sportem, szczególnie piłką nożną i tenisem. I nic poza tym. Nim przejdę do moich zainteresowań, parę uwag. Bieńczyk pisze /str.35/ o rekordowym skoku Szmidta /17,03 m/:
„Odkąd dowiedziałem się o Józefie Szmidcie, ZOBACZYŁEM jego skok na Stadionie Leśnym w Olsztynie, wbiłem sobie w pamięć te piękne rekordowe cyfry 17.03, oraz męski, robotniczy uścisk Gomułki...” /podkr.moje/
Chyba to pokrętna stylistyka, bo w 1960 roku, gdy Szmidt skoczył, autor miał cztery latka. Ale na tej samej stronie czytamy:
„....biegać ze studentami w marcu 1968 i wystawać pod akademikiem na Kicu w oczekiwaniu nie wiadomo na co..”
Pozostaje mnie traktować te wynurzenia jako „licentia poetica”, bo nie widziałem 12-letnich dzieci, gdy NAM milicja robiła „ścieżkę zdrowia”. NAM, bo akurat w marcu 1968 obrona mojej pracy wisiała na włosku, po pobiciu i zabraniu mnie legitymacji studenckiej. Na następnej stronie Bieńczyk stara się podejść czytelnika i familiarnie stwierdza:
„Pamiętamy wszyscy Durerowskiego anioła z „Melancholii”...”
Nie ze mną te numery; ja żadnej melancholii nie znam i nie tęsknię za nią. Ale zabawa dopiero się zaczyna. Wspominając mecz na Wembley w 1973 przesadził:
„Opowieść o meczu na Wembley.. ..należy do tego samego muzeum wyobrażni, co... ...wspomnienia o nocy 13 grudnia. Tyle, że wówczas udało się wnieść do zbiorów upojenie, nie koszmar....”
Czyś się pan, panie Bieńczyk szaleju najadł? W czasie meczu pracowałem w TZF”Polfa” ; zmiennicy przynieśli sensacyjną wiadomość o remisie i wszyscy się cieszyliśmy. Koniec, kropka. A wprowadzenie stanu wojennego, mimo, że nie uważam go za „koszmar”, było wydarzeniem jednym z najważniejszych w ponad tysiącletniej historii Polski. Ale Bieńczyk szokuje dalej:/str.55/
„W historii PRL-u mistrzostwa świata 74 były najbardziej intensywnym doświadczeniem aż do pierwszego przyjazdu Papieża..”
A dla mnie: amnestia więżniów politycznych w 1956 r i wiec poparcia dla Gomułki na pl. Defilad, po uwolnieniu Prymasa Wyszyńskiego.
Teraz, w celu wykazania różnic w pamięci, dwa słowa o mojej młodości. Owszem Winnetou czytaliśmy, bo na okres mojego dzieciństwa przypadło sensacyjne pierwsze wydanie, jak i projekcja pierwszych filmów amerykańskich „Ostatnia walka Apacza” i „Indiański Wojownik”, ale fascynacji nie było; po prostu nowość, jak guma do żucia. Piłkę się kopało, jak się miało, bo piłek wypożyczanych w Ogrodkach Jordanowskich nie wolno było kopać. Na „Legię”, to się chodziło, ale na basen, dziewczyny podrywać /albo na Płytę Czerniakowską/, a na meczu piłkarskim nigdy tam nie byłem. Jak i rakiety tenisowej nigdy nie miałem w ręku. Fascynacja była żużlem na stadionie przy Wawelskiej i „Wyścigiem Pokoju”. Ale to wszystko nic. Od Tyrmanda zaczął się JAZZ, sam usiłowałem grać na trąbce, a zaraz potem rock’n roll i „prywatki”; a z nimi papierosy, alkohol i inicjacje seksualne. A mając 16, 17 lat zaczynaliśmy studia i tym samym drzwi stały otworem do „Hybryd”, „Medyka” czy „Stodoły”. Współczuję autorowi, że miał tak nudną młodość. A może to taka poza: sport, tylko sport!!
Ale przechodzimy do dalszych rozdziałów, do fascynacji w życiu dorosłym i dalej nic nie rozumiem. Bo po genialnym, ale prehistorycznym Bogarcie /”Casablanca”/, parę słów o Wenecji i nagle o Henry Millerze i Moricandzie. Dziwny wybór. Miller ze swoim „Zwrotnikiem Raka” jest odnotowaną, i tylko odnotowaną przeszłością, a jego żale z powodu niefortunnego sponsorowania „astronomera” Conrada Moricanda, opisane w „Diable w raju” nie wzbudzają większego zainteresowania.
Przyszło jutro, i czytaliśmy dalej. Dykteryjki o perfumach, o winie, w tym zapożyczone pouczenie:
„...spełniony młody człowiek... ..powinien również umieć odróżnić bordoskiego lafita od burgundzkiego chambertin clos de beze”
W kompleksy chce mnie wpędzić; wypiłem łyk coca-coli i brnę dalej, a tu w podrozdziale 2, na NIECAŁYCH DWÓCH stronach Bieńczyk atakuje plejadą nazwisk: WOLTER, ROUSSEAU, MONTESKIUSZ, MONTAIGNE, RABELAIS, DIDEROT, BOY-ŻELEŃSKI, PLATON, ZOLA, CHIRAC, SARKOZY, BAUDELAIRE, BRILLOT-SAVARIN i Joanna GUZE. Samochwała w kącie stała!. Wiemy, żeś pan erudyta, ale masz pisać dla ludzi. Dalej znów o piłce kopanej, a ściśle o Beenhakkerze, następnie przedruk z albumu jakiejś fotografki i przedruk z katalogu wystawy jakiegos malarza, i jeszcze o innym fotografie, zupełnie dla mnie niezrozumiała 3-stronicowa notka o Janie Karskim, jeszcze jakieś dwa duperele i wreszcie trzy SUPERNUDNE eseje / Baudelaire, Chataubriand, Hugo/.
I tak dojechałem do 250 str., dalej nie zamierzam czytać. A siedzę i zżymam się na samego siebie, że znów głupio zasugerowałem się Nagrodą NIKE
Thursday, 12 June 2014
Łukasz GOŁĘBIEWSKI - "Bandyci Rodriguez"
Łukasz GOŁĘBIEWSKI - „Bandyci Rodriguez”
I jak mam nie lubić mojego drogiego kuzyna Łukasza? Przecież to gejzer pomysłów! I co za energia! Wrócił z Etiopii, skoczył do Holandii, ledwo dwa dni posiedział i juz podróż do Stanów. Jeszcze nie odnotowałem jego powrotu do Polski, a juz na Fb reportaże ze Słowacji, Czech, Wegier i Serbii. Do tego analizy rynku i pisanie nowych książek. /już 32 pozycje na „naszym” portalu/. To i jego bohaterowie też pędzą i pędzą. Do tego alkohol, seks i kupa trupów. Jednym słowem lektura „z przymrużeniem oka”, miła, łatwa i przyjemna, idealna, by utrakcyjnić 2-3 godzinną podróż. A, że w mojej ocenie trochę nepotyzmu......Cha! Cha!
I jak mam nie lubić mojego drogiego kuzyna Łukasza? Przecież to gejzer pomysłów! I co za energia! Wrócił z Etiopii, skoczył do Holandii, ledwo dwa dni posiedział i juz podróż do Stanów. Jeszcze nie odnotowałem jego powrotu do Polski, a juz na Fb reportaże ze Słowacji, Czech, Wegier i Serbii. Do tego analizy rynku i pisanie nowych książek. /już 32 pozycje na „naszym” portalu/. To i jego bohaterowie też pędzą i pędzą. Do tego alkohol, seks i kupa trupów. Jednym słowem lektura „z przymrużeniem oka”, miła, łatwa i przyjemna, idealna, by utrakcyjnić 2-3 godzinną podróż. A, że w mojej ocenie trochę nepotyzmu......Cha! Cha!
Andrzej BOBKOWSKI - "Listy do Aleksandra Bobkowskiego"
Andrzej BOBKOWSKI - “Listy do Aleksandra Bobkowskiego
1940-1961”
Przeczytałem ponad 20 stronicowy „WSTĘP” Joanny Podolskiej, który wg mnie niewiele daje czytelnikowi spotykającemu się z Bobkowskim po raz pierwszy. Wydaje mnie się potrzebna garść informacji, przeto pozwalam sobie skopiować część mego eseju o Bobkowskim z mego blogu wgwg1943:
„Andrzej BOBKOWSKI urodził się 27.10.1913 r., w Wiener-Neustadt, w Austrii. Tatuś - Henryk Karol Bobkowski /1879-1945/, piłsudczyk dosłużył się stopnia generała brygady, a mamusia - Stanisława z Malinowskich /1897-1962/, po śmierci męża została /w PRL-u/ garderobianą w krakowskim teatrze „Rozmaitości”. Aby oddać atmosferę panującą w domu, w którym Andrzejek się wychował, przywołajmy jeszcze osobę stryja Aleksandra /1885-1966/, wiceministra komunikacji w II RP, twórcy kolejki na Kasprowy Wierch, piłsudczyka, zięcia prezydenta Ignacego Mościckiego /1867-1946/, też oczywiście piłsudczyka. Dodajmy, że stryj towarzyszył w 1940 r Prezydentowi w drodze z Rumunii do Szwajcarii i osiadł w tym kraju, utrzymując stały listowny kontakt z bratankiem przebywającym w Paryżu, a po 1948 r. w Gwatemali. Co do Ignacego Mościckiego czuję się zmuszony przypomnieć, że był profesorem chemii Uniwersytetu Lwowskiego i twórcą genialnej metody otrzymywania kwasu azotowego z powietrza z wykorzystaniem energii elektrycznej. A co do rodzinnej „atmosfery” to piłsudczyzna, czyli patologiczna nienawiść do Rosji i wszystkiego co z nią związane; w następstwie rusofobia i OBSESYJNY lęk przed zalaniem Europy przez bolszewizm po 1945 roku i w efekcie -- ucieczka na Karaiby. Sam Bobkowski w swoim „Synopsis” /przeglądzie, zestawieniu/ pisze: „Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka..”.
SZCZEGÓŁOWE PRZYPISY JOANNY PODOLSKIEJ PO KAZDYM LIŚCIE, PRZEKRACZAJĄCE DŁUGOŚCIĄ SAM LIST ZNUŻĄ KAZDEGO CZYTELNIKA. W związku z tym śmiem Państwu zaproponować dalszą część mojego wypracowania, by „wejść w temat”, a następnie czytać „Listy..” lekko i przyjemnie zerkając do przypisów tylko w razie konieczności.
„...Mnie zbliżyły do Bobkowskiego opinie o niektórych pisarzach identyczne z moimi. I tak doceniając poziom twórczości Iwaszkiewicza stwierdza /podobnie jak ja/: „Iwaszkiewicz to zupełna kurwa”; o „Nocach i Dniach” Dąbrowskiej, których ja nigdy do końca nie przeczytałem, pisze: ..”nudne, flaki z olejem, szare, GULBRASOWATE /tzn bez poczucia dowcipu i pointy/, niestrawne. Odłożyłem. Szara logorrhea /logorea – słowotok, blablanie/ Pewnie z tego dostałem ataku niestrawności i wiję się w kolkach od wczoraj. To nie dla mnie”. A o innej „ulubionej” przeze mnie pisarce: ...”grafomańskie wypociny tej Orzeszkowej. ....kontorsje typowej grafomanki”.
Również w innych kwestiach mamy zbieżne poglądy. O braku znajomości języka polskiego wśród dzieci emigrantów pisze: „...jeśli dzieci nie mówią po polsku, to boli...., że mając wszystkie możliwości ku temu, nie uczą się... innego języka... Zubożają się z winy rodziców niepotrzebnie, głupio...”. O relacji Kościoła z religią w Polsce konstatuje: „....ogromna rola Kościoła, z tym, że religia jest zupełnie niepogłębiona; jest demonstracją polityczną”. Mimo, że sam jest rusofobem naśmiewa się z polskiego kołtuna, dla którego „....jak bolszewik je kasztany z łupiną, to skandal i Wschód, i Polska „pod takimi”, a jak Amerykanin wbija sardynki z czekoladą, to śmiech, „cóż za dzieci”, niech żyje Zachód”. /por. porównanie stosunku do Rosjan i Niemców u Stasiuka, p. ESEJ „Moje lektury styczniowe str.5-6/.
Zgadzam się z nim co do przyczyn nieuniknionego upadku socjalizmu w Europie Wschodniej, bo...
„socjalizm bez uprzedniego treningu kapitalistycznego jest utopią. Moze pan uspołecznić kapitalizm /to dzieje się w USA, i daje pozytywne wyniki/, ale nie uspołeczni pan społeczeństwa, które nie przeszło przez okres kapitalizmu. ...jak psa, tak i człowieka można oduczyć kraść, ale pod warunkiem dania mu jeść”.
Co do nadziei m.in. Józefa Czapskiego pokładanych w sartrowskim egzystencjonalizmie jako antidotum na komunizm brutalnie kontrował per analogiam, „...że jeżeli uważa leczenie syfilisu trądem za skuteczne, to zgoda”.
Wywód Bobkowskiego o błędnych założeniach socjalizmu zasługuje na uwagę: oni chcieli...
„stworzyć w robotniku poczucie wspólnoty, dać mu naprawdę poczucie własności. Nie ma - to nie istnieje. Poczucie własności jest jednostkowe i inne poczucia własności są lipą. To co robotnika jedynie i naprawdę obchodzi, to maksimum zarobku przy minimum godzin pracy”. I dalej: „Człowiek jest człowiekiem, i dokąd nim zostanie /a nie świętym socjalistycznym/, to w fabryce będzie kradł i będzie jeżdził na gapę, i będzie wszędzie kradł, gdzie się da. Oni chcieliby wychowywać miliony świętych rocznie. To psiakrew Kościół przez 2000 lat nie dorobił się nawet 2000 świętych”.
Podzielam jego stosunek do „hurra-patriotyzmu” i haseł „Bóg, Honor, Ojczyzna” wyrażony m.in. słowami, które idealnie korespondują z poglądami Gombrowicza:
„Po co te pieprzenia o obowiązku wobec Poooolski? Czy raz ktoś nie mógłby mieć tego otwarcie w d...... Ta ojczyżniana obłuda nas zarzyna na każdym kroku. ...Szał mnie ogarnia, bo zamiast trzeżwieć zachlewamy się dziś bardziej niż kiedykolwiek tą Pooolską, romantyzmem, chujami-mujami patriotycznymi. Zupełna beznadzieja. Ciemnieje mi w oczach - Pacanów, Kłaj, Gówniarzykowo, a nie państwo”.
A dzięki eksponowaniu naszych cech narodowych „...tu /w Gwatemali/ tak samo jak wszędzie Polaków nie lubią”. Bobkowski podkreśla również, że ten polski patriotyzm /czytaj: nacjonalizm/ „prowadzi sznureczkiem do zaułka prowincjonalnego”.
Ostatnim tematem, w którym nasze poglądy są zbieżne to seks /czytaj: pornografia/ w sztuce. Bobkowski ujmuje to zwiężle i dobitnie:
„Seks jest bardzo ważny, kutas i dupa, to oś i łożysko na których obraca się kula ziemska.., ale nie widzę powodu przeszczepiania tego do sztuki. I do tzw literatury...”.
Ugodowy Giedroyc próbował mu ripostować przywołując Henry Millera z bulwersującym „Zwrotnikiem Raka”, lecz dzisiaj, po 60 latach od omawianej korespondencji, już wiemy, że Bobkowski miał rację; Henry Miller to nuda i nikt go nie czyta.
Po stronie minusów charakteru i poglądów Bobkowskiego musimy na pierwszym miejscu wymienić rasizm. Jest tak zaślepiony, że nie widzi sprzeczności w swoich deklaracjach: katolika i jednocześnie rasisty /”Listy..” str. 568 - „..jestem rasistą”/. W liście do Giedroycia pisze: /”Listy..” str.136/:
„...biały to jest jednak coś wyższego, ...pomimo wszystkiego, co można mu wytknąć. ....Jeżeli Amerykanie... czymś są to dlatego, że instyktownie zdobyli się na przezorność wybicia wszytkich Indian do nogi i niepomieszania sie z nimi.... Ja dziś rozumiem doskonale samoobronę Amerykanów przed czarnymi....”.
No i cała ewentualna sympatia do autora tych słów bezpowrotnie znika. Będąc „nikim”, bo trzyletnie studia w warszawskiej SGH to niewiele, ten uciekinier z Europy, przybłęda w Gwatemali, butnie się stawia: /str.216/ „jestem biały i rozkazów od takiego „half-caste” nie będę przyjmował”. /Jako half-caste miał na myśli mieszańców indyjsko-murzyńskich/. Rasizm, rusofobia już mu nie wystarczają, deprecjonuje nawet Hiszpanów pisząc po pierwszych dniach pobytu w Gwatemali:
„....twierdzę, że tak jak Rosjanie nie są Europejczykami, tak samo Hiszpanie nimi być nie mogą”.
Mentalnie pozostając kato-Polakiem odcina się od nacjonalizmu powtarzając w kólko „nie jestem endekiem” lub „ja nienawidzę nacjonalizmu” kreując się na „europejczyka”. Obraża wszech i wobec. Na temat ewentualnych rozmów w Paryżu z „ludżmi z kraju” cieszy się ze swojej nieobecności gdyż dzięki temu: „nie będę zmuszony do ściskania rąk kurwom, choćby wśród nich miało by być kilku porządnych”, a w 1956 r., jako jedyny solidaryzuje się z tzw. „uchwałą londyńską” obligującą pisarzy emigracyjnych do niepublikowania w kraju. W końcu „święty” człowiek - Giedroyc traci cierpliwość i go strofuje: „...jakim prawem Pan wydaje sądy, właściwie uciekłszy z tzw ?”.
Bo Bobkowski jest uciekinierem, ogarniętym „obsesją wolności”. Kieruje nim motto: „Człowiek wolny to ten, kto zapanował nad przypadkowością życia, własną słabością, kto zawdzięcza zwycięstwo wyłącznie sobie”. Paradoksem jest, że uciekając z Europy „przekonany o jej bankructwie duchowym, klęsce politycznej, a niebawem militarnym w przewidywanym starciu z ZSRR”, trafia do Gwatemali targanej rewolucją komunistyczną, która „upaństwawia” jego dopiero co otwarty sklep z modelami samolotów. Zobaczmy jak go ocenia najsłynniejszy uciekinier z PRL-u - Miłosz:
„Andrzej Bobkowski po napisaniu Szkiców piórkiem wyemigrował z Francji do Gwatemali, cnota w nim zwyciężyła, sam, własnymi rękami stworzył sobie warunki egzystencji, żeby nie zależeć od komitetów, stypendiów, jałmużny. I ta cnota, dziwnie zawsze idąca w parze z pogardą dla, panie dzieju, różnych intelektualnych figlasów, zepsuła jego pisarstwo, zwróciła go na tor swojski, jakże znany: wrzaskliwych sarmackich napaści na cokolwiek, co wymaga myślowej pracy, dumnego z siebie obskurantyzmu, maskowanego oczytaniem i cytatami w obcych językach”.
Pierwotną przyczyną wzajemnej niechęci Miłosza i Bobkowskiego była rusofobia, która doprowadziła tego ostatniego do absurdalnej negacji literatury rosyjskiej. Przytoczmy fragment listu Bobkowskiego do Giedroycia o arcydziele literatury światowej Braciach Karamazow:
„..czytam - Braci Karamazow - całkiem żle ze mną. Poza Wielkim Inkwizytorem to zupełna szmira, teatralna, rozgadana, rozmemlana, cuchnąca dziegciem i uchrystianizowaną spermą”.
/Legenda o Wielkim Inkwizytorze - rozdział powieści/. A w następnym liście, dumny z siebie, konstatuje:
„Skończyłem /powinien mi Pan dać odznaczenie/ Braci Karamazow. Zbudowany byłem zakończeniem niesłychanie nowoczesnym i bardzo prawdziwym. Witia z Gruszeńką uciekną do Ameryki, nauczą się tam angielskiego i otrzymawszy obywatelstwo amerykańskie wrócą do Rosji z paszportami amerykańskimi. Mam wrażenie, że Dostojewski rozwiązał proroczo problem możliwości życia w tych naszych słowiańskich krajach. Bardzo możliwe, że potrafilibyśmy stworzyć prawdziwą ojczyznę dopiero z obcymi paszportami. Inaczej będzie to zawsze zas.... Pipidówka z kompleksem Polski, a nie z Polską”.
Zauważmy „klasę” Giedroycia, który kulturalnie odpowiada:
„Boję się tylko, że Pan zdaje się nie zna rosyjskiego i wobec tego zniekształca to Panu pisarza, a nie znam ani jednego dobrego tłumaczenia. To dziwnie nieprzetłumaczalny język”.
To tyle, i aż tyle. O Bobkowskim w szkołach nie uczą, a wart poznać tak nietuzinkową postać, jeśli więc w choć najmniejszym stopniu Państwu to ułatwiłem - radość dla mnie wielka.
1940-1961”
Przeczytałem ponad 20 stronicowy „WSTĘP” Joanny Podolskiej, który wg mnie niewiele daje czytelnikowi spotykającemu się z Bobkowskim po raz pierwszy. Wydaje mnie się potrzebna garść informacji, przeto pozwalam sobie skopiować część mego eseju o Bobkowskim z mego blogu wgwg1943:
„Andrzej BOBKOWSKI urodził się 27.10.1913 r., w Wiener-Neustadt, w Austrii. Tatuś - Henryk Karol Bobkowski /1879-1945/, piłsudczyk dosłużył się stopnia generała brygady, a mamusia - Stanisława z Malinowskich /1897-1962/, po śmierci męża została /w PRL-u/ garderobianą w krakowskim teatrze „Rozmaitości”. Aby oddać atmosferę panującą w domu, w którym Andrzejek się wychował, przywołajmy jeszcze osobę stryja Aleksandra /1885-1966/, wiceministra komunikacji w II RP, twórcy kolejki na Kasprowy Wierch, piłsudczyka, zięcia prezydenta Ignacego Mościckiego /1867-1946/, też oczywiście piłsudczyka. Dodajmy, że stryj towarzyszył w 1940 r Prezydentowi w drodze z Rumunii do Szwajcarii i osiadł w tym kraju, utrzymując stały listowny kontakt z bratankiem przebywającym w Paryżu, a po 1948 r. w Gwatemali. Co do Ignacego Mościckiego czuję się zmuszony przypomnieć, że był profesorem chemii Uniwersytetu Lwowskiego i twórcą genialnej metody otrzymywania kwasu azotowego z powietrza z wykorzystaniem energii elektrycznej. A co do rodzinnej „atmosfery” to piłsudczyzna, czyli patologiczna nienawiść do Rosji i wszystkiego co z nią związane; w następstwie rusofobia i OBSESYJNY lęk przed zalaniem Europy przez bolszewizm po 1945 roku i w efekcie -- ucieczka na Karaiby. Sam Bobkowski w swoim „Synopsis” /przeglądzie, zestawieniu/ pisze: „Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka..”.
SZCZEGÓŁOWE PRZYPISY JOANNY PODOLSKIEJ PO KAZDYM LIŚCIE, PRZEKRACZAJĄCE DŁUGOŚCIĄ SAM LIST ZNUŻĄ KAZDEGO CZYTELNIKA. W związku z tym śmiem Państwu zaproponować dalszą część mojego wypracowania, by „wejść w temat”, a następnie czytać „Listy..” lekko i przyjemnie zerkając do przypisów tylko w razie konieczności.
„...Mnie zbliżyły do Bobkowskiego opinie o niektórych pisarzach identyczne z moimi. I tak doceniając poziom twórczości Iwaszkiewicza stwierdza /podobnie jak ja/: „Iwaszkiewicz to zupełna kurwa”; o „Nocach i Dniach” Dąbrowskiej, których ja nigdy do końca nie przeczytałem, pisze: ..”nudne, flaki z olejem, szare, GULBRASOWATE /tzn bez poczucia dowcipu i pointy/, niestrawne. Odłożyłem. Szara logorrhea /logorea – słowotok, blablanie/ Pewnie z tego dostałem ataku niestrawności i wiję się w kolkach od wczoraj. To nie dla mnie”. A o innej „ulubionej” przeze mnie pisarce: ...”grafomańskie wypociny tej Orzeszkowej. ....kontorsje typowej grafomanki”.
Również w innych kwestiach mamy zbieżne poglądy. O braku znajomości języka polskiego wśród dzieci emigrantów pisze: „...jeśli dzieci nie mówią po polsku, to boli...., że mając wszystkie możliwości ku temu, nie uczą się... innego języka... Zubożają się z winy rodziców niepotrzebnie, głupio...”. O relacji Kościoła z religią w Polsce konstatuje: „....ogromna rola Kościoła, z tym, że religia jest zupełnie niepogłębiona; jest demonstracją polityczną”. Mimo, że sam jest rusofobem naśmiewa się z polskiego kołtuna, dla którego „....jak bolszewik je kasztany z łupiną, to skandal i Wschód, i Polska „pod takimi”, a jak Amerykanin wbija sardynki z czekoladą, to śmiech, „cóż za dzieci”, niech żyje Zachód”. /por. porównanie stosunku do Rosjan i Niemców u Stasiuka, p. ESEJ „Moje lektury styczniowe str.5-6/.
Zgadzam się z nim co do przyczyn nieuniknionego upadku socjalizmu w Europie Wschodniej, bo...
„socjalizm bez uprzedniego treningu kapitalistycznego jest utopią. Moze pan uspołecznić kapitalizm /to dzieje się w USA, i daje pozytywne wyniki/, ale nie uspołeczni pan społeczeństwa, które nie przeszło przez okres kapitalizmu. ...jak psa, tak i człowieka można oduczyć kraść, ale pod warunkiem dania mu jeść”.
Co do nadziei m.in. Józefa Czapskiego pokładanych w sartrowskim egzystencjonalizmie jako antidotum na komunizm brutalnie kontrował per analogiam, „...że jeżeli uważa leczenie syfilisu trądem za skuteczne, to zgoda”.
Wywód Bobkowskiego o błędnych założeniach socjalizmu zasługuje na uwagę: oni chcieli...
„stworzyć w robotniku poczucie wspólnoty, dać mu naprawdę poczucie własności. Nie ma - to nie istnieje. Poczucie własności jest jednostkowe i inne poczucia własności są lipą. To co robotnika jedynie i naprawdę obchodzi, to maksimum zarobku przy minimum godzin pracy”. I dalej: „Człowiek jest człowiekiem, i dokąd nim zostanie /a nie świętym socjalistycznym/, to w fabryce będzie kradł i będzie jeżdził na gapę, i będzie wszędzie kradł, gdzie się da. Oni chcieliby wychowywać miliony świętych rocznie. To psiakrew Kościół przez 2000 lat nie dorobił się nawet 2000 świętych”.
Podzielam jego stosunek do „hurra-patriotyzmu” i haseł „Bóg, Honor, Ojczyzna” wyrażony m.in. słowami, które idealnie korespondują z poglądami Gombrowicza:
„Po co te pieprzenia o obowiązku wobec Poooolski? Czy raz ktoś nie mógłby mieć tego otwarcie w d...... Ta ojczyżniana obłuda nas zarzyna na każdym kroku. ...Szał mnie ogarnia, bo zamiast trzeżwieć zachlewamy się dziś bardziej niż kiedykolwiek tą Pooolską, romantyzmem, chujami-mujami patriotycznymi. Zupełna beznadzieja. Ciemnieje mi w oczach - Pacanów, Kłaj, Gówniarzykowo, a nie państwo”.
A dzięki eksponowaniu naszych cech narodowych „...tu /w Gwatemali/ tak samo jak wszędzie Polaków nie lubią”. Bobkowski podkreśla również, że ten polski patriotyzm /czytaj: nacjonalizm/ „prowadzi sznureczkiem do zaułka prowincjonalnego”.
Ostatnim tematem, w którym nasze poglądy są zbieżne to seks /czytaj: pornografia/ w sztuce. Bobkowski ujmuje to zwiężle i dobitnie:
„Seks jest bardzo ważny, kutas i dupa, to oś i łożysko na których obraca się kula ziemska.., ale nie widzę powodu przeszczepiania tego do sztuki. I do tzw literatury...”.
Ugodowy Giedroyc próbował mu ripostować przywołując Henry Millera z bulwersującym „Zwrotnikiem Raka”, lecz dzisiaj, po 60 latach od omawianej korespondencji, już wiemy, że Bobkowski miał rację; Henry Miller to nuda i nikt go nie czyta.
Po stronie minusów charakteru i poglądów Bobkowskiego musimy na pierwszym miejscu wymienić rasizm. Jest tak zaślepiony, że nie widzi sprzeczności w swoich deklaracjach: katolika i jednocześnie rasisty /”Listy..” str. 568 - „..jestem rasistą”/. W liście do Giedroycia pisze: /”Listy..” str.136/:
„...biały to jest jednak coś wyższego, ...pomimo wszystkiego, co można mu wytknąć. ....Jeżeli Amerykanie... czymś są to dlatego, że instyktownie zdobyli się na przezorność wybicia wszytkich Indian do nogi i niepomieszania sie z nimi.... Ja dziś rozumiem doskonale samoobronę Amerykanów przed czarnymi....”.
No i cała ewentualna sympatia do autora tych słów bezpowrotnie znika. Będąc „nikim”, bo trzyletnie studia w warszawskiej SGH to niewiele, ten uciekinier z Europy, przybłęda w Gwatemali, butnie się stawia: /str.216/ „jestem biały i rozkazów od takiego „half-caste” nie będę przyjmował”. /Jako half-caste miał na myśli mieszańców indyjsko-murzyńskich/. Rasizm, rusofobia już mu nie wystarczają, deprecjonuje nawet Hiszpanów pisząc po pierwszych dniach pobytu w Gwatemali:
„....twierdzę, że tak jak Rosjanie nie są Europejczykami, tak samo Hiszpanie nimi być nie mogą”.
Mentalnie pozostając kato-Polakiem odcina się od nacjonalizmu powtarzając w kólko „nie jestem endekiem” lub „ja nienawidzę nacjonalizmu” kreując się na „europejczyka”. Obraża wszech i wobec. Na temat ewentualnych rozmów w Paryżu z „ludżmi z kraju” cieszy się ze swojej nieobecności gdyż dzięki temu: „nie będę zmuszony do ściskania rąk kurwom, choćby wśród nich miało by być kilku porządnych”, a w 1956 r., jako jedyny solidaryzuje się z tzw. „uchwałą londyńską” obligującą pisarzy emigracyjnych do niepublikowania w kraju. W końcu „święty” człowiek - Giedroyc traci cierpliwość i go strofuje: „...jakim prawem Pan wydaje sądy, właściwie uciekłszy z tzw
Bo Bobkowski jest uciekinierem, ogarniętym „obsesją wolności”. Kieruje nim motto: „Człowiek wolny to ten, kto zapanował nad przypadkowością życia, własną słabością, kto zawdzięcza zwycięstwo wyłącznie sobie”. Paradoksem jest, że uciekając z Europy „przekonany o jej bankructwie duchowym, klęsce politycznej, a niebawem militarnym w przewidywanym starciu z ZSRR”, trafia do Gwatemali targanej rewolucją komunistyczną, która „upaństwawia” jego dopiero co otwarty sklep z modelami samolotów. Zobaczmy jak go ocenia najsłynniejszy uciekinier z PRL-u - Miłosz:
„Andrzej Bobkowski po napisaniu Szkiców piórkiem wyemigrował z Francji do Gwatemali, cnota w nim zwyciężyła, sam, własnymi rękami stworzył sobie warunki egzystencji, żeby nie zależeć od komitetów, stypendiów, jałmużny. I ta cnota, dziwnie zawsze idąca w parze z pogardą dla, panie dzieju, różnych intelektualnych figlasów, zepsuła jego pisarstwo, zwróciła go na tor swojski, jakże znany: wrzaskliwych sarmackich napaści na cokolwiek, co wymaga myślowej pracy, dumnego z siebie obskurantyzmu, maskowanego oczytaniem i cytatami w obcych językach”.
Pierwotną przyczyną wzajemnej niechęci Miłosza i Bobkowskiego była rusofobia, która doprowadziła tego ostatniego do absurdalnej negacji literatury rosyjskiej. Przytoczmy fragment listu Bobkowskiego do Giedroycia o arcydziele literatury światowej Braciach Karamazow:
„..czytam - Braci Karamazow - całkiem żle ze mną. Poza Wielkim Inkwizytorem to zupełna szmira, teatralna, rozgadana, rozmemlana, cuchnąca dziegciem i uchrystianizowaną spermą”.
/Legenda o Wielkim Inkwizytorze - rozdział powieści/. A w następnym liście, dumny z siebie, konstatuje:
„Skończyłem /powinien mi Pan dać odznaczenie/ Braci Karamazow. Zbudowany byłem zakończeniem niesłychanie nowoczesnym i bardzo prawdziwym. Witia z Gruszeńką uciekną do Ameryki, nauczą się tam angielskiego i otrzymawszy obywatelstwo amerykańskie wrócą do Rosji z paszportami amerykańskimi. Mam wrażenie, że Dostojewski rozwiązał proroczo problem możliwości życia w tych naszych słowiańskich krajach. Bardzo możliwe, że potrafilibyśmy stworzyć prawdziwą ojczyznę dopiero z obcymi paszportami. Inaczej będzie to zawsze zas.... Pipidówka z kompleksem Polski, a nie z Polską”.
Zauważmy „klasę” Giedroycia, który kulturalnie odpowiada:
„Boję się tylko, że Pan zdaje się nie zna rosyjskiego i wobec tego zniekształca to Panu pisarza, a nie znam ani jednego dobrego tłumaczenia. To dziwnie nieprzetłumaczalny język”.
To tyle, i aż tyle. O Bobkowskim w szkołach nie uczą, a wart poznać tak nietuzinkową postać, jeśli więc w choć najmniejszym stopniu Państwu to ułatwiłem - radość dla mnie wielka.
Wednesday, 11 June 2014
Antoni LIBERA - "Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie
Antoni LIBERA - “Bogosławieństwo Becketta
i inne wyznania literackie”
Same kłopoty mam z tym LIBERĄ /”z tym”, a „tamten” to jego ojciec wspaniały człowiek, prof. UW Zdzisław LIBERA, /1913-1998//, bo choć on o sześć lat ode mnie młodszy, to świetnie zorientowany w wydarzeniach tamtych lat /60-tych, 70-tych/, zna Warszawę, a szczególnie Żoliborz, ze światem literacko-artystycznym za pan brat, w tym z Andrzejewskim, którego mobilizuje do dokończenia „Miazgi” będąc 20-letnim studentem, do tego jest cholernie inteligentny i wszechstronny. Zdążył działać w KOR-ze, skończyć studia, obronić doktorat, przetłumaczyć nie tylko całego Samuela Becketta, lecz również Wilde’a, Sofoklesa i wielu innych, napisać kilka książek, w tym bestseller „Madame”, wyreżyserować wiele sztuk w kraju i zagranicą. To jak ja-inżynier mam recenzować jego erudycyjne „wyznania literackie”?
Na domiar złego, ja /wstyd się przyznać/ nie czytałem „Madame”, a pierwsza część „Trzy rozmowy” jej dotyczy. To ja tylko podam, co cennego wynotowałem. Libera mówi:/str.13/
„Naoczność, przeżycie bezpośrednie zawsze przegrywa z wyobrażeniem lub z tym, czego dostarcza pamięć i język... ..Mityzowanie świata leży w naturze człowieka...”.
Libera, profesjonalista w historii literatury, a jednocześnie tłumacz i wielbiciel Becketta, oświadcza: /str.17/:
„Wielkiej literatury modernistycznej już nie ma. Skończyła się wraz z Beckettem... ..On zrobił w tej dziedzinie to, co.. ..uczynił był Beethoven z formą sonaty w opusie 111. Doprowadził ją mianowicie do końca. Jego dzieło jest doskonale spełnione i zamknięte. Dalej iść tą drogą niepodobna..”
Charakteryzując Madame przytacza słowa Becketta: „jestes, jakim się wymyślisz”, i a propos pisze: /str.30/
„Wiara Żydów, że są narodem wybranym, doprowadziła do tego, że w pewnym sensie stali się takim”.
Warto też zasygnalizować, że wśród tuzów polskiej literatury umieszcza Janusza Szpotańskiego, któremu poświęcone „pożegnanie” znajdujemy w dalszej części książki.
Drugą część „Drogę do literatury” zaczyna historią tworzenia „Miazgi” Andrzejewskiego, w której czynnie uczestniczył. Lektura tej smutnej opowieści dała mnie tylko potwierdzenie, że brak moralności, kręgosłupa zniweczy każde dzieło, zresztą nie tylko literackie.
W podrozdziale „Historia i Literatura” wymienia Witkacego /w „Niemytych duszach”/ i Gombrowicza /w „Ferdydurke” i „TransAtlantyku”/ jako tych, co podjęli próbę „opisania polskiej „schizofrenii” i oczyszczenia polskiej „duchowej stajni Augiasza”” i wskazywali konieczność zajęcia się „problematyką człowieka-we-współczesnej-cywilizacji, a nie Polaka-wobec-reszty-świata”.
Następną część „Koledzy po piórze” zaczyna pożegnaniem Janusza Szpotańskiego /1929-2001/, dyżurnego „prześmiewcy komuny”, szczególnie znienawidzonego przez Gomułkę, autora satyr „Cisi i gęgacze” i „Towarzysz Szmaciak” . Dalej, o Wilhelmie Dichterze /ur.1935/, autorze „Konia Pana Boga” /1996/ i „Szkoly Bezbożników” /1999/, który opuścił Polskę po marcu 68. A że w Stanach odwiedzał go Paweł Huelle, to logicznym następstwem jest parę słów o autorze „Weisera Dawidka”. I tu mamy, świetny esej, napisany z okazji ekranizacji „Weisera..” przez Marczewskiego, który gorąco polecam czytelnikom Huellego. Ani słowa o nim, bo zbyt cenny, by go rozdrabniać. Dalej laudacja Bronisława Maja /ur.1953/, krakowskiego liryka, którego piosenki śpiewa Turnau, wykładowcy UJ, autora książki o Tadeuszu Gajcym, pochwała poety Janusza Szubera /ur.1947/ oraz odczyt wygłoszony podczas wieczoru autorskiego Zbigniewa Mentzla /ur.1951/, prozaika, eseisty, felietonisty „Tygodnika Powszechnego”, autora rozmów z Leszkiem Kołakowskim.
Libera kończy „Kolegów po piórze” udanym pastiszem Pilcha, co mnie serdecznie ubawiło, bo Pilcha nie lubię, nie cenię i nie rozumiem, co ludzie pozytywnego odnajdują w jego zarozumialczym blablaniu.
W następnym rozdziale pt „Literatura dziś” autor mówi: /str.152/
„Istota literatury wydaje się polegać na wypełnianiu luki pomiędzy Rozumem a Wiarą; na uprawianiu terenu, który nie należy ani do Nauki /myśli spekulatywnej/, ani do Religii /refleksji metafizycznej/; na ekspresji owej szarej a rozległej strefy, jaką jest żywioł życia tak lub inaczej w danym momencie pojmowanego i uregulowanego. Inaczej mówiąc, literatura przy pomocy języka /w odróżnieniu od malarstwa posługującego się obrazem/ tworzy tak czy inaczej - Autoportret Człowieka..”
Niestety zmuszony jestem zakończyć opinię, by uniknąć oceny kontrowersyjnego, bezpardonowego ataku autora na Jaruzelskiego i cały PRL w następnym rozdziale, gdyż nie miejsce tu na szerszą dyskusję. Przy całym moim uznaniu dla inteligencji i profesjonalności Autora w dziedzinie literatury, nie potrafię nie zauważyć, że wywodzi się z UPRZYWILEJOWANEJ W PRL-U WARSTWY - ŻYDOWSKIEJ INTELIGENCJI. /Ojciec - Zdzisław LIBIN-LIBERA, prof.UW/
A więc, książkę polecam i mam nadzieję, że moje dane o omawianych osobach ułatwia czytanie /bo przypisów brak/, a kwestia ostatniego rozdziału... Nobody is perfect.
i inne wyznania literackie”
Same kłopoty mam z tym LIBERĄ /”z tym”, a „tamten” to jego ojciec wspaniały człowiek, prof. UW Zdzisław LIBERA, /1913-1998//, bo choć on o sześć lat ode mnie młodszy, to świetnie zorientowany w wydarzeniach tamtych lat /60-tych, 70-tych/, zna Warszawę, a szczególnie Żoliborz, ze światem literacko-artystycznym za pan brat, w tym z Andrzejewskim, którego mobilizuje do dokończenia „Miazgi” będąc 20-letnim studentem, do tego jest cholernie inteligentny i wszechstronny. Zdążył działać w KOR-ze, skończyć studia, obronić doktorat, przetłumaczyć nie tylko całego Samuela Becketta, lecz również Wilde’a, Sofoklesa i wielu innych, napisać kilka książek, w tym bestseller „Madame”, wyreżyserować wiele sztuk w kraju i zagranicą. To jak ja-inżynier mam recenzować jego erudycyjne „wyznania literackie”?
Na domiar złego, ja /wstyd się przyznać/ nie czytałem „Madame”, a pierwsza część „Trzy rozmowy” jej dotyczy. To ja tylko podam, co cennego wynotowałem. Libera mówi:/str.13/
„Naoczność, przeżycie bezpośrednie zawsze przegrywa z wyobrażeniem lub z tym, czego dostarcza pamięć i język... ..Mityzowanie świata leży w naturze człowieka...”.
Libera, profesjonalista w historii literatury, a jednocześnie tłumacz i wielbiciel Becketta, oświadcza: /str.17/:
„Wielkiej literatury modernistycznej już nie ma. Skończyła się wraz z Beckettem... ..On zrobił w tej dziedzinie to, co.. ..uczynił był Beethoven z formą sonaty w opusie 111. Doprowadził ją mianowicie do końca. Jego dzieło jest doskonale spełnione i zamknięte. Dalej iść tą drogą niepodobna..”
Charakteryzując Madame przytacza słowa Becketta: „jestes, jakim się wymyślisz”, i a propos pisze: /str.30/
„Wiara Żydów, że są narodem wybranym, doprowadziła do tego, że w pewnym sensie stali się takim”.
Warto też zasygnalizować, że wśród tuzów polskiej literatury umieszcza Janusza Szpotańskiego, któremu poświęcone „pożegnanie” znajdujemy w dalszej części książki.
Drugą część „Drogę do literatury” zaczyna historią tworzenia „Miazgi” Andrzejewskiego, w której czynnie uczestniczył. Lektura tej smutnej opowieści dała mnie tylko potwierdzenie, że brak moralności, kręgosłupa zniweczy każde dzieło, zresztą nie tylko literackie.
W podrozdziale „Historia i Literatura” wymienia Witkacego /w „Niemytych duszach”/ i Gombrowicza /w „Ferdydurke” i „TransAtlantyku”/ jako tych, co podjęli próbę „opisania polskiej „schizofrenii” i oczyszczenia polskiej „duchowej stajni Augiasza”” i wskazywali konieczność zajęcia się „problematyką człowieka-we-współczesnej-cywilizacji, a nie Polaka-wobec-reszty-świata”.
Następną część „Koledzy po piórze” zaczyna pożegnaniem Janusza Szpotańskiego /1929-2001/, dyżurnego „prześmiewcy komuny”, szczególnie znienawidzonego przez Gomułkę, autora satyr „Cisi i gęgacze” i „Towarzysz Szmaciak” . Dalej, o Wilhelmie Dichterze /ur.1935/, autorze „Konia Pana Boga” /1996/ i „Szkoly Bezbożników” /1999/, który opuścił Polskę po marcu 68. A że w Stanach odwiedzał go Paweł Huelle, to logicznym następstwem jest parę słów o autorze „Weisera Dawidka”. I tu mamy, świetny esej, napisany z okazji ekranizacji „Weisera..” przez Marczewskiego, który gorąco polecam czytelnikom Huellego. Ani słowa o nim, bo zbyt cenny, by go rozdrabniać. Dalej laudacja Bronisława Maja /ur.1953/, krakowskiego liryka, którego piosenki śpiewa Turnau, wykładowcy UJ, autora książki o Tadeuszu Gajcym, pochwała poety Janusza Szubera /ur.1947/ oraz odczyt wygłoszony podczas wieczoru autorskiego Zbigniewa Mentzla /ur.1951/, prozaika, eseisty, felietonisty „Tygodnika Powszechnego”, autora rozmów z Leszkiem Kołakowskim.
Libera kończy „Kolegów po piórze” udanym pastiszem Pilcha, co mnie serdecznie ubawiło, bo Pilcha nie lubię, nie cenię i nie rozumiem, co ludzie pozytywnego odnajdują w jego zarozumialczym blablaniu.
W następnym rozdziale pt „Literatura dziś” autor mówi: /str.152/
„Istota literatury wydaje się polegać na wypełnianiu luki pomiędzy Rozumem a Wiarą; na uprawianiu terenu, który nie należy ani do Nauki /myśli spekulatywnej/, ani do Religii /refleksji metafizycznej/; na ekspresji owej szarej a rozległej strefy, jaką jest żywioł życia tak lub inaczej w danym momencie pojmowanego i uregulowanego. Inaczej mówiąc, literatura przy pomocy języka /w odróżnieniu od malarstwa posługującego się obrazem/ tworzy tak czy inaczej - Autoportret Człowieka..”
Niestety zmuszony jestem zakończyć opinię, by uniknąć oceny kontrowersyjnego, bezpardonowego ataku autora na Jaruzelskiego i cały PRL w następnym rozdziale, gdyż nie miejsce tu na szerszą dyskusję. Przy całym moim uznaniu dla inteligencji i profesjonalności Autora w dziedzinie literatury, nie potrafię nie zauważyć, że wywodzi się z UPRZYWILEJOWANEJ W PRL-U WARSTWY - ŻYDOWSKIEJ INTELIGENCJI. /Ojciec - Zdzisław LIBIN-LIBERA, prof.UW/
A więc, książkę polecam i mam nadzieję, że moje dane o omawianych osobach ułatwia czytanie /bo przypisów brak/, a kwestia ostatniego rozdziału... Nobody is perfect.
Tuesday, 10 June 2014
Agata TUSZYŃSKA - "TYRMANDOWIE. Romans amerykański"
Agata TUSZYŃSKA -
“TYRMANDOWIE. Romans amerykański”
Sympatyczne ble, ble nie przynoszące czytającemu ani pożytku, ani szkód. Jako czytelnikowi i sympatykowi Tyrmanda lektura tego zbioru listów wraz z komentarzem, nic mnie nie dała, jako, że przebywając 25 lat w Kanadzie, skończywszy tutejszy Seneca College /w wieku 52 lat/ i mając wnuki po Toronto University, doskonale wiedziałem o poziomie umysłowym absolwentów amerykańskich uczelni, jak i o braku wykształcenia Tyrmanda. Przypominam, że zrobił maturę w warszawskim liceum w 1938 r i zdążył pochodzić rok czasu na paryskie ASP /Academie des Beaux-Arts/.
Myślicie, że szaleju się najadłem? Nie. Tyrmand - wyjątkowo inteligentny i zdolny, zawsze był mistrzem „picu i bajeru”, a młodsza o 27 lat Mary Ellen, mimo skończenia Uniwersytetu Yale była prowincjuszką, a wiadomości miała tyle, ile potrzeba było do zaliczania kolejnych testów na uczelni. Dla zafascynowanej jego publikacjami, a następnie nim samym, Tyrmand stał się niepodważalnym autorytetem we wszystkim. Zresztą póżniej sama o nim mówiła: /str.150/ „..dominujący, egotyczny, narcystyczny”. Niech za przykład posłuży ich korespondencja na temat „Niewidomego w Gazie” Huxleya. Ona pisze: /str.50/
„...Czytam „Niewidomego w Gazie” /Huxley/; podoba mi się, chociaż nie rozumiem tytułu...”
On odpowiada: /str.55/
„Niewidomy w Gazie zawdzięcza swój tytuł, że ile razy Arabowie rzucają granatem w ramach zamachów terrorystycznych, tyle razy są ofiary wśród Arabów..”
I to jest piękne. On nawet okładki nigdy nie widział, a ja czytałem w 1959 roku, czyli, gdy on był jeszcze w Polsce. Mało tego, oboje są Żydami, i mimo to nie znają historii Samsona i Dalili, okaleczenia go przez Filistynów i końca historii w Gazie. On to on, pokolenie rozbitków wojennych, ale ona nie przerabiała Johna Miltona „Samson Agonistes”?
A jeszcze jedno: w notce redakcyjnej naszego portalu czytam, że Mary Ellen nie zrobiła doktoratu, a na str.164 „stoi”:
„Mój doktorski dyplom, oprawiony w ozdobne ramy, nadal wisiał w okolicy toalety..”.
A w ogóle, kto lubi grzebać w czyimś życiu, niech se poczyta, bo ja to „z braku laku”, bo w Toronto coraz trudniej o coś wartościowego.
“TYRMANDOWIE. Romans amerykański”
Sympatyczne ble, ble nie przynoszące czytającemu ani pożytku, ani szkód. Jako czytelnikowi i sympatykowi Tyrmanda lektura tego zbioru listów wraz z komentarzem, nic mnie nie dała, jako, że przebywając 25 lat w Kanadzie, skończywszy tutejszy Seneca College /w wieku 52 lat/ i mając wnuki po Toronto University, doskonale wiedziałem o poziomie umysłowym absolwentów amerykańskich uczelni, jak i o braku wykształcenia Tyrmanda. Przypominam, że zrobił maturę w warszawskim liceum w 1938 r i zdążył pochodzić rok czasu na paryskie ASP /Academie des Beaux-Arts/.
Myślicie, że szaleju się najadłem? Nie. Tyrmand - wyjątkowo inteligentny i zdolny, zawsze był mistrzem „picu i bajeru”, a młodsza o 27 lat Mary Ellen, mimo skończenia Uniwersytetu Yale była prowincjuszką, a wiadomości miała tyle, ile potrzeba było do zaliczania kolejnych testów na uczelni. Dla zafascynowanej jego publikacjami, a następnie nim samym, Tyrmand stał się niepodważalnym autorytetem we wszystkim. Zresztą póżniej sama o nim mówiła: /str.150/ „..dominujący, egotyczny, narcystyczny”. Niech za przykład posłuży ich korespondencja na temat „Niewidomego w Gazie” Huxleya. Ona pisze: /str.50/
„...Czytam „Niewidomego w Gazie” /Huxley/; podoba mi się, chociaż nie rozumiem tytułu...”
On odpowiada: /str.55/
„Niewidomy w Gazie zawdzięcza swój tytuł, że ile razy Arabowie rzucają granatem w ramach zamachów terrorystycznych, tyle razy są ofiary wśród Arabów..”
I to jest piękne. On nawet okładki nigdy nie widział, a ja czytałem w 1959 roku, czyli, gdy on był jeszcze w Polsce. Mało tego, oboje są Żydami, i mimo to nie znają historii Samsona i Dalili, okaleczenia go przez Filistynów i końca historii w Gazie. On to on, pokolenie rozbitków wojennych, ale ona nie przerabiała Johna Miltona „Samson Agonistes”?
A jeszcze jedno: w notce redakcyjnej naszego portalu czytam, że Mary Ellen nie zrobiła doktoratu, a na str.164 „stoi”:
„Mój doktorski dyplom, oprawiony w ozdobne ramy, nadal wisiał w okolicy toalety..”.
A w ogóle, kto lubi grzebać w czyimś życiu, niech se poczyta, bo ja to „z braku laku”, bo w Toronto coraz trudniej o coś wartościowego.
Aleksander SOŁŻENICYN - "ROSJA w zapaści"
Aleksander SOŁZENICYN - „Rosja w zapaści”
NIE DYSYDENT, LECZ PATRIOTA WRACAJĄCY DO KRAJU - Sołżenicyn, ocenia sytuację w Rosji we wszystkich aspektach, by stworzyć klimat do odbudowy idei Wielkiej Rosji. Mówi: /str.51/
„Jestem zdecydowanym przeciwnikiem „panslawizmu”; zawsze była to dla Rosji koncepcja przekraczająca jej siły. Nigdy nie aprobowałem naszej troski o los Słowian zachodnich /straszny błąd Aleksandra I z przyłączeniem Polski, a i Czechom do nas daleko/ czy południowych, gdzie za naszą opiekę i nasze ofiary odpłacano nam albo niewdzięcznością, jak w Bułgarii, albo wplątywaniem w niepotrzebną nam, a niszczycielską wojnę, jak z powodu Serbii”.
Cenię Sołżenicyna, lecz mu nie wierzę. Rezygnacja z budowy IMPERIUM. Raczej chwilowa konieczność odłożenia ambitnych planów na przyszłość. A co z jego patriotyzmem? Przepotwarzył się w nacjonalizm. Najpierw zazdrości mieszkańcom państw i republik, w których po upadku Imperium kwitnie skrajny nacjonalizm, aby w efekcie powiedzieć: /str.49/
„...Rosja.. ..nie może przyjmować.. ..wszystkich, którzy chcą się do niej przenieść z „bliskiej” czy „dalekiej” zagranicy. Wychodżcy z nowo proklamowanych państw WNP mogą być traktowani w Rosji tylko jako „obcokrajowcy”, a więc posiadać status ograniczony - zarówno pod względem praw obywatelskich, jak i działalności ekonomicznej”.
Poruszone przez Sołżenicyna problemy przerastają możliwości pojemnościowe mojej opinii, podam więc ino parę ciekawostek, by Państwa zachęcić do tej lektury. I tak bardzo mnie przypadło do gustu powiedzenie:
„NIE PRUJ, JEŚLI NIE UMIESZ SZYĆ”
W ogólnym szale „transformacji ustrojowej” nie umieliśmy tej zasady stosować i umiejętnie unicestwiliśmy wiele zdobyczy „znienawidzonego” PRL-u.
Trudno się nie uśmiechnąć czytając opis Dumy, pasujący jak ulał do naszego Sejmu: /str.35/
„To zabawiają nas jakąś błazenadą /z udziałem dyżurnych klownów/, kłótniami..., ..zupełnym chaosem podczas posiedzeń, to znowu demonstracyjnym opuszczaniem Sali przez całe frakcje... ..A sterta nie uchwalonych ustaw rośnie, butwieje - życie narodu może sobie poczekać. Proces legislacyjny przewlekły, powolny, ustawy nie dopracowane, watpliwej jakości, często przyjmowane od razu po pierwszym czytaniu. ...niektorzy deputowani - i jest takich niemało - trzy czwarte posiedzeń po prostu opuszczają: „kadencja biegnie”, grosz jak się należy kapie i wszystko w porządku”.
Sołżenicyn konkluduje, że „system przedstawicielski” traci rację bytu, jeśli nie wyraża „opinii ludu”, a tylko interesy poszczególnych partii. Podkreśla, że obecna władza „żyje tylko sobą i dla siebie”.
Bardzo szeroko omawia relacje z Ukrainą, podkreślając, że „Ameryka wszelkimi sposobami wspiera każdy antyrosyjski krok Ukrainy”, a pisze to 17 lat temu. Podaje definicję patriotyzmu: /str.99/
„..patriotyzm jest to integralne i trwałe uczucie miłosci do swojej ojczyzny, połączone z gotowością do poświęceń dla niej, do dzielenia z nią rozmaitych niedoli, do służenia jej - ale nie w sposób pochlebczy, przez popieranie jej niesłusznych roszczeń, lecz z trzeżwym spojrzeniem na jej wady i grzechy i ze skruchą za nie”.
I mówi o wolności:
„...dzisiejsze pojęcie wolności.. ..doprowadzone zostało do takiego punktu, gdzie zapomina się całkowicie o OBOWIĄZKACH człowieka i gdzie wolność oznacza brak jakiejkolwiek odpowiedzialności. A tymczasem tylko dopóty jesteśmy istotami ludzkimi, dopóki stale czujemy spoczywajacą na nas powinność”
Oczywiście, gorąco polecam książkę napisaną przez mądrego człowieka, ale nie RUSOFOBOM, bo jeden z nich utrudnił mnie czytanie, wypisując w bibliotecznym egzemplarzu ekstremalne idiotyzmy. Po co dureń bierze się za książki, których nie jest w stanie zrozumieć?
NIE DYSYDENT, LECZ PATRIOTA WRACAJĄCY DO KRAJU - Sołżenicyn, ocenia sytuację w Rosji we wszystkich aspektach, by stworzyć klimat do odbudowy idei Wielkiej Rosji. Mówi: /str.51/
„Jestem zdecydowanym przeciwnikiem „panslawizmu”; zawsze była to dla Rosji koncepcja przekraczająca jej siły. Nigdy nie aprobowałem naszej troski o los Słowian zachodnich /straszny błąd Aleksandra I z przyłączeniem Polski, a i Czechom do nas daleko/ czy południowych, gdzie za naszą opiekę i nasze ofiary odpłacano nam albo niewdzięcznością, jak w Bułgarii, albo wplątywaniem w niepotrzebną nam, a niszczycielską wojnę, jak z powodu Serbii”.
Cenię Sołżenicyna, lecz mu nie wierzę. Rezygnacja z budowy IMPERIUM. Raczej chwilowa konieczność odłożenia ambitnych planów na przyszłość. A co z jego patriotyzmem? Przepotwarzył się w nacjonalizm. Najpierw zazdrości mieszkańcom państw i republik, w których po upadku Imperium kwitnie skrajny nacjonalizm, aby w efekcie powiedzieć: /str.49/
„...Rosja.. ..nie może przyjmować.. ..wszystkich, którzy chcą się do niej przenieść z „bliskiej” czy „dalekiej” zagranicy. Wychodżcy z nowo proklamowanych państw WNP mogą być traktowani w Rosji tylko jako „obcokrajowcy”, a więc posiadać status ograniczony - zarówno pod względem praw obywatelskich, jak i działalności ekonomicznej”.
Poruszone przez Sołżenicyna problemy przerastają możliwości pojemnościowe mojej opinii, podam więc ino parę ciekawostek, by Państwa zachęcić do tej lektury. I tak bardzo mnie przypadło do gustu powiedzenie:
„NIE PRUJ, JEŚLI NIE UMIESZ SZYĆ”
W ogólnym szale „transformacji ustrojowej” nie umieliśmy tej zasady stosować i umiejętnie unicestwiliśmy wiele zdobyczy „znienawidzonego” PRL-u.
Trudno się nie uśmiechnąć czytając opis Dumy, pasujący jak ulał do naszego Sejmu: /str.35/
„To zabawiają nas jakąś błazenadą /z udziałem dyżurnych klownów/, kłótniami..., ..zupełnym chaosem podczas posiedzeń, to znowu demonstracyjnym opuszczaniem Sali przez całe frakcje... ..A sterta nie uchwalonych ustaw rośnie, butwieje - życie narodu może sobie poczekać. Proces legislacyjny przewlekły, powolny, ustawy nie dopracowane, watpliwej jakości, często przyjmowane od razu po pierwszym czytaniu. ...niektorzy deputowani - i jest takich niemało - trzy czwarte posiedzeń po prostu opuszczają: „kadencja biegnie”, grosz jak się należy kapie i wszystko w porządku”.
Sołżenicyn konkluduje, że „system przedstawicielski” traci rację bytu, jeśli nie wyraża „opinii ludu”, a tylko interesy poszczególnych partii. Podkreśla, że obecna władza „żyje tylko sobą i dla siebie”.
Bardzo szeroko omawia relacje z Ukrainą, podkreślając, że „Ameryka wszelkimi sposobami wspiera każdy antyrosyjski krok Ukrainy”, a pisze to 17 lat temu. Podaje definicję patriotyzmu: /str.99/
„..patriotyzm jest to integralne i trwałe uczucie miłosci do swojej ojczyzny, połączone z gotowością do poświęceń dla niej, do dzielenia z nią rozmaitych niedoli, do służenia jej - ale nie w sposób pochlebczy, przez popieranie jej niesłusznych roszczeń, lecz z trzeżwym spojrzeniem na jej wady i grzechy i ze skruchą za nie”.
I mówi o wolności:
„...dzisiejsze pojęcie wolności.. ..doprowadzone zostało do takiego punktu, gdzie zapomina się całkowicie o OBOWIĄZKACH człowieka i gdzie wolność oznacza brak jakiejkolwiek odpowiedzialności. A tymczasem tylko dopóty jesteśmy istotami ludzkimi, dopóki stale czujemy spoczywajacą na nas powinność”
Oczywiście, gorąco polecam książkę napisaną przez mądrego człowieka, ale nie RUSOFOBOM, bo jeden z nich utrudnił mnie czytanie, wypisując w bibliotecznym egzemplarzu ekstremalne idiotyzmy. Po co dureń bierze się za książki, których nie jest w stanie zrozumieć?
Monday, 9 June 2014
Henryk GRYNBERG - "Uchodżcy"
Henryk GRYNBERG - “Uchodżcy”
OSTRY PROTEST!!! przeciwko redakcyjnej notce:
„Jest to opowieść o WYKOLEJONYM POKOLENIU, o młodych ludziach, których w dzieciństwie DEPRAWOWAŁA totalna wojna, a zaraz potem TOTALITARNA SZKOŁA” /podkr.moje/
NINIEJSZYM OŚWIADCZAM: ANI JA, ANI MOJE RODZEŃSTWO /tudzież koledzy, sąsiedzi i przyjaciele/ NIGDY NIE BYLIŚMY WYKOLEJEŃCAMI, A W SZKOŁACH, nazwanych przez recenzenta TOTALITARNYMI, WŚRÓD NAUCZYCIELI PRYM WIEDLI WSPANIALI LUDZIE, MĄDRZY, UCZCIWI i PATRIOTYCZNI PEDAGODZY. A, że wszyscy musieli być KETMANAMI, to już inne zagadnienie. Można powiedzieć, że obowiązywała strategia rzodkiewki, czerwonej tylko na zewnątrz.
No właśnie, tylko jak określić autora, ŻYDA, który w przeciwieństwie do „WYKOLEJEŃCÓW”, już w czasie studiów, w wieku 20 lat, został AGENTEM BEZPIEKI. I ten wierny uczeń i podwładny SWOICH WSPÓŁPLEMIEŃCÓW, ŻYDÓW, takich jak BERMAN, RÓŻAŃSKI czy „KRWAWA LUNA”, śmie krytykować POLSKI ANTYSEMITYZM. Na spotkaniu w Beverly Hill z ŻYDEM KOTTEM, mogli dyskutować, o publikacji Jana KOTTA, w której opisywał, jak ŻYDÓWKA Brystygierowa uprawiała seks z UB-kami i osiągała orgazm, słysząc krzyki torturowanych. /Jan Kott, „Przyczynek do biografii”/.
Antypolonizm Grynberga, znany z jego wcześniejszych publikacji /np „Ciąg dalszy”/ traci rację bytu w trakcie lektury omawianej książki. I co najciekawsze, że on w swoim ZACIETRZEWIENIU tego nie widzi. A ja, czytelnik, przerażony, opisanymi przez niego KONEKSJAMI ŻYDÓW W PRL-u poznaję niuansy WOJNY ŻYDOWSKO-ŻYDOWSKIEJ w Polsce, w tym „antysyjonistycznej” nagonki w 1968 r., w której ośmieszył się analfabeta GOMUŁKA, mający za żonę ŻYDÓWKĘ - LINĘ SZOKEN
Z powyższego wykluł się mój ambiwalentny stosunek do omawianej książki, jak i jej autora. Moje wrodzone skłonności plotkarskie zostały w dużym stopniu zaspokojone, i to jest jedyną korzyścią jaką wyniosłem z lektury.
Reasumując, warto przeczytać dla ciekawostek, pomijając supernudne dygresje historyczne i muzealnicze.
OSTRY PROTEST!!! przeciwko redakcyjnej notce:
„Jest to opowieść o WYKOLEJONYM POKOLENIU, o młodych ludziach, których w dzieciństwie DEPRAWOWAŁA totalna wojna, a zaraz potem TOTALITARNA SZKOŁA” /podkr.moje/
NINIEJSZYM OŚWIADCZAM: ANI JA, ANI MOJE RODZEŃSTWO /tudzież koledzy, sąsiedzi i przyjaciele/ NIGDY NIE BYLIŚMY WYKOLEJEŃCAMI, A W SZKOŁACH, nazwanych przez recenzenta TOTALITARNYMI, WŚRÓD NAUCZYCIELI PRYM WIEDLI WSPANIALI LUDZIE, MĄDRZY, UCZCIWI i PATRIOTYCZNI PEDAGODZY. A, że wszyscy musieli być KETMANAMI, to już inne zagadnienie. Można powiedzieć, że obowiązywała strategia rzodkiewki, czerwonej tylko na zewnątrz.
No właśnie, tylko jak określić autora, ŻYDA, który w przeciwieństwie do „WYKOLEJEŃCÓW”, już w czasie studiów, w wieku 20 lat, został AGENTEM BEZPIEKI. I ten wierny uczeń i podwładny SWOICH WSPÓŁPLEMIEŃCÓW, ŻYDÓW, takich jak BERMAN, RÓŻAŃSKI czy „KRWAWA LUNA”, śmie krytykować POLSKI ANTYSEMITYZM. Na spotkaniu w Beverly Hill z ŻYDEM KOTTEM, mogli dyskutować, o publikacji Jana KOTTA, w której opisywał, jak ŻYDÓWKA Brystygierowa uprawiała seks z UB-kami i osiągała orgazm, słysząc krzyki torturowanych. /Jan Kott, „Przyczynek do biografii”/.
Antypolonizm Grynberga, znany z jego wcześniejszych publikacji /np „Ciąg dalszy”/ traci rację bytu w trakcie lektury omawianej książki. I co najciekawsze, że on w swoim ZACIETRZEWIENIU tego nie widzi. A ja, czytelnik, przerażony, opisanymi przez niego KONEKSJAMI ŻYDÓW W PRL-u poznaję niuansy WOJNY ŻYDOWSKO-ŻYDOWSKIEJ w Polsce, w tym „antysyjonistycznej” nagonki w 1968 r., w której ośmieszył się analfabeta GOMUŁKA, mający za żonę ŻYDÓWKĘ - LINĘ SZOKEN
Z powyższego wykluł się mój ambiwalentny stosunek do omawianej książki, jak i jej autora. Moje wrodzone skłonności plotkarskie zostały w dużym stopniu zaspokojone, i to jest jedyną korzyścią jaką wyniosłem z lektury.
Reasumując, warto przeczytać dla ciekawostek, pomijając supernudne dygresje historyczne i muzealnicze.
Sunday, 8 June 2014
Hanna KRALL - "Wyjątkowo dluga linia"
Hanna KRALL - “Wyjątkowo długa linia”
Krall jest Żydówką, jej najlepsze reportaże dotycżą Żydów, a „POLACY WYSSYSAJĄ ANTYSEMITYZM Z MLEKIEM MATKI” /nie ja to wymyśliłem/, przeto jej ARCYCIEKAWE, PASJONUJĄCE książki nigdy nie zdobędą należnej im popularności i szerokiego uznania. Tak, i ta rewelacyjna opowieść, choćby ze względu na osobę wybitnego polskiego poety, Józefa CZECHOWICZA, nominowana do „Nike” , po dziesięciu latach od wydania, doczekała się na „naszym” forum zaledwie trzech opinii. Ale Polakami Chopinem, Mickiewiczem, Boyem-Żeleńskim czy Kamilem Baczyńskim ekscytować się lubimy.
Niestety, jestem jednym z Was, i mimo sukcesów w długoletniej walce z własnym, wrodzonym i nabytym, antysemityzmem na płaszczyznie intelektualnej, ponoszę druzgocące klęski w życiu codziennym, gdy np na podwyżkę komornego przez administratora-Żyda, reaguję instynktownie słowami: „Ale, je..., pier...... gudłaj!”.
Ta „wyjątkowo długa linia” dzieląca chrześcijan i Żydów, a w szczególności obywateli Polski: katolików i Żydów, jest wielokrotnie przekraczana, a mimo to dalej istnieje. I dlatego na obrazie Matki Boskiej popłynęły z jej oczu łzy. Krall, nie tylko świetna pisarka, lecz przede wszytkim mądra i wykształcona „filozofka” skrótowo, ale jakże trafnie, to ujmuje: /str.26/
„Edyta Stein i Simone Weil - kształcone na dobrych europejskich uniwersytetach - znały słowa mądre i ważne. Dzięki temu wiadomo dlaczego Edyta Stein przyjęła chrzest i dlaczego Simone Weil go nie przyjęła”.
A na polskim zadupiu rozeszła się fama o cudzie; do aresztowanych „cudaków” /tj opowiadających o cudzie/ : /str.106/
„..z Warszawy przyjechał ważny człowiek...
Jak Niemcy rozbijały głowy żydowskich dzieci o ścianę, to Matka Boska nie płakała, co? a jak ojczyzna jest wolna, to Matka Boska płacze, co? - krzyczał ważny człowiek...
...Cudaki domyśliły się, że ważny człowiek jest Żydem”..
Tak więc, nawet cud, „po swojsku” interpretowany, symboliczną linię podziałów przedłużył. Krall nikogo nie oszczędza, opisując poniekad logikę i ciągłość zdarzeń. Np.: /str.66/
Żydowski policjant.. „był młodym wesołkowatym mężczyzną. Zabrał dziecko i pogwizdując oddalił się w głąb korytarza. Korytarz kończył się drewnianymi schodami, policjantowi nie chciało się znieść wózka, pchnął go nogą, wózek przewrócił się i zwłoki potoczyły się po schodach.
Policjantów żydowskich rozstrzelano po likwidacji getta na jednym z podwórek. Niemcy mieli karabin maszynowy, ale zabijali pojedynczymi strzałami. Mogli dzięki temu dłużej patrzeć na strach, płacz i błaganie o litość. Policjantów było ponad stu, egzekucja trwała dwie godziny..”.
Książka Krall jest również kopalnią wiedzy, popartej solidnymi przypisami. Pominę ciekawostki ze świata intelektualnego, bo bardziej mnie zainteresowała, wprowadzona przez autorkę postać Salomona Lurii, a że jest to „ktoś”, pozwolę sobie przytoczyć o nim dwa słowa z „Mojego pod Ręcznika”:
„LURIA Isaac /ben Solomon/ /1534-72/, żydowski mistyk i założyciel szkoły KABAŁY. Jego doktryna wzywa do odbudowy pierwotnej harmonii świata poprzez rytualne medytacje i tajemne kombinacje słów. Wg jego kabalistyki ROZBICIE NACZYŃ opisuje pierwotną katastrofę, kiedy to iskry boskiego światła padły na ziemię i UWIĘZŁY w materii. Powrót tj kiedy te boskie iskry na powrót łączą się z Bogiem to TIKUN - przywrócenie, proces odkupienia. Jego zbiór doktryn czyli Kabała miał olbrzymi wpływ na póżniejszy żydowski mistycyzm i na CHASYDYZM”
Na koniec zostawiłem kwintesencję, czyli opowieść o spotkaniu cadyka z Mesjaszem: /str.81/
„...chłopiec spytał: ojcze, kim był ten człowiek? Mesjaszem, odparł Mordechaj. To Mesjasz, syn Dawida. Chciał wiedzieć, czy już czas na niego, czy może przyjść. Musiałem wyznać mu straszną prawdę: nikt na niego tutaj nie czeka...”
Krall jest Żydówką, jej najlepsze reportaże dotycżą Żydów, a „POLACY WYSSYSAJĄ ANTYSEMITYZM Z MLEKIEM MATKI” /nie ja to wymyśliłem/, przeto jej ARCYCIEKAWE, PASJONUJĄCE książki nigdy nie zdobędą należnej im popularności i szerokiego uznania. Tak, i ta rewelacyjna opowieść, choćby ze względu na osobę wybitnego polskiego poety, Józefa CZECHOWICZA, nominowana do „Nike” , po dziesięciu latach od wydania, doczekała się na „naszym” forum zaledwie trzech opinii. Ale Polakami Chopinem, Mickiewiczem, Boyem-Żeleńskim czy Kamilem Baczyńskim ekscytować się lubimy.
Niestety, jestem jednym z Was, i mimo sukcesów w długoletniej walce z własnym, wrodzonym i nabytym, antysemityzmem na płaszczyznie intelektualnej, ponoszę druzgocące klęski w życiu codziennym, gdy np na podwyżkę komornego przez administratora-Żyda, reaguję instynktownie słowami: „Ale, je..., pier...... gudłaj!”.
Ta „wyjątkowo długa linia” dzieląca chrześcijan i Żydów, a w szczególności obywateli Polski: katolików i Żydów, jest wielokrotnie przekraczana, a mimo to dalej istnieje. I dlatego na obrazie Matki Boskiej popłynęły z jej oczu łzy. Krall, nie tylko świetna pisarka, lecz przede wszytkim mądra i wykształcona „filozofka” skrótowo, ale jakże trafnie, to ujmuje: /str.26/
„Edyta Stein i Simone Weil - kształcone na dobrych europejskich uniwersytetach - znały słowa mądre i ważne. Dzięki temu wiadomo dlaczego Edyta Stein przyjęła chrzest i dlaczego Simone Weil go nie przyjęła”.
A na polskim zadupiu rozeszła się fama o cudzie; do aresztowanych „cudaków” /tj opowiadających o cudzie/ : /str.106/
„..z Warszawy przyjechał ważny człowiek...
Jak Niemcy rozbijały głowy żydowskich dzieci o ścianę, to Matka Boska nie płakała, co? a jak ojczyzna jest wolna, to Matka Boska płacze, co? - krzyczał ważny człowiek...
...Cudaki domyśliły się, że ważny człowiek jest Żydem”..
Tak więc, nawet cud, „po swojsku” interpretowany, symboliczną linię podziałów przedłużył. Krall nikogo nie oszczędza, opisując poniekad logikę i ciągłość zdarzeń. Np.: /str.66/
Żydowski policjant.. „był młodym wesołkowatym mężczyzną. Zabrał dziecko i pogwizdując oddalił się w głąb korytarza. Korytarz kończył się drewnianymi schodami, policjantowi nie chciało się znieść wózka, pchnął go nogą, wózek przewrócił się i zwłoki potoczyły się po schodach.
Policjantów żydowskich rozstrzelano po likwidacji getta na jednym z podwórek. Niemcy mieli karabin maszynowy, ale zabijali pojedynczymi strzałami. Mogli dzięki temu dłużej patrzeć na strach, płacz i błaganie o litość. Policjantów było ponad stu, egzekucja trwała dwie godziny..”.
Książka Krall jest również kopalnią wiedzy, popartej solidnymi przypisami. Pominę ciekawostki ze świata intelektualnego, bo bardziej mnie zainteresowała, wprowadzona przez autorkę postać Salomona Lurii, a że jest to „ktoś”, pozwolę sobie przytoczyć o nim dwa słowa z „Mojego pod Ręcznika”:
„LURIA Isaac /ben Solomon/ /1534-72/, żydowski mistyk i założyciel szkoły KABAŁY. Jego doktryna wzywa do odbudowy pierwotnej harmonii świata poprzez rytualne medytacje i tajemne kombinacje słów. Wg jego kabalistyki ROZBICIE NACZYŃ opisuje pierwotną katastrofę, kiedy to iskry boskiego światła padły na ziemię i UWIĘZŁY w materii. Powrót tj kiedy te boskie iskry na powrót łączą się z Bogiem to TIKUN - przywrócenie, proces odkupienia. Jego zbiór doktryn czyli Kabała miał olbrzymi wpływ na póżniejszy żydowski mistycyzm i na CHASYDYZM”
Na koniec zostawiłem kwintesencję, czyli opowieść o spotkaniu cadyka z Mesjaszem: /str.81/
„...chłopiec spytał: ojcze, kim był ten człowiek? Mesjaszem, odparł Mordechaj. To Mesjasz, syn Dawida. Chciał wiedzieć, czy już czas na niego, czy może przyjść. Musiałem wyznać mu straszną prawdę: nikt na niego tutaj nie czeka...”
Saturday, 7 June 2014
Michał GŁOWIŃSKI - Fabuły przerwane"
Michał GŁOWIŃSKI - „Fabuły przerwane”
Małe szkice 1998-2007
Aby zrozumieć książkę, a szczególnie pierwszą część pt „Sny i Przywidzenia” przydatna może być wiadomość , że Michał Głowiński /ur.1934 w Pruszkowie/ był „dzieckiem Ireny SENDLEROWEJ”. Istotnym wydaje się również, że jest pierwszy gejem po Julianie STRYJKOWSKIM, który odważnie pisze o swojej orientacji w autobiograficznej książce pt „Kręgi Obcości” /2010/. Pierwszy, bo Iwaszkiewicz, Dabrowska, Mycielski – pośmiertnie. Ale najistotniejsze jest, że Głowiński to INTELEKTUALISTA z najwyższej półki, który prowokuje odważnymi stwierdzeniami, jak np na temat GOMBROWICZA: /TP w 2007/
„Dlaczego polski kołtun /i Giertych/ nie znoszą Gombrowicza? Bo nie żyd, mason ani cyklista, więc za pochodzenie nie można go opluć, a tak nas pomniejsza. A, że to właśnie „swojak”, to z wewnątrz, to boli...”.
Nim przystąpię do swojej opinii, jeszcze fragment recenzji Jana STRZAŁKI:
„Wiele z tych małych wielkich szkiców jest bowiem zapisem snów ocalonego z Zagłady. „Makabra i lęk – pisze Głowiński – są tylko sprawami pamięci, od której nie można się wyzwolić, jedną z form panowania tego, co minione, nad świadomością i nieświadomością, nad wyobraźnią i sennymi marzeniami””
Zawartość, wspomnianej wyżej, pierwszej części to ciąg koszmarów sennych i przywidzeń. Raczej niewiele z niej zrozumiałem, tym bardziej, że nachodzące mnie koszmary, narastające z każdym kolejnym rokiem życia emeryta, są niemniej przerażające, a mnie bliższe, bo moje. Przechodzę więc do „Doświadczeń i realiów”. No i humor od razu mnie się poprawił gdy przeczytałem o „Schabie po żydowsku”. O tym absurdzie Głowiński pisze: /str.47/
„...jak wielka przepaść nieświadomości zarysowuje się między kulturami, których przedstawiciele powinni jednak cokolwiek o sobie wiedzieć.... ...co by powiedziano, gdyby w żydowskim sklepie pojawiły się na przykład „befsztyki wielkopiątkowe” czy „sznycle wigilijne”.”.
Utrzymałem dobry humor, i przy następnych miniszkicach, np gdy autor szydząc z fałszu w przemówieniach pogrzebowych stwierdza: /str.48/
„...kłamstwa funeralne są całkowicie bezkarne”
Z rozważań o starości podoba mnie się pomysł, by długość kreski między datą urodzeń a śmierci ilustrowała wiek delikwenta /str.99/, a w części poświęconej muzyce poważnej, której znawcą nie jestem, zaskoczyło mnie twierdzenie Głowińskiego, że nokturny Chopina skomponował „o pokolenie starszy John Field”. Przy tej okazji autor zadaje pytanie: /str.113/
„Czy wiedza wpływa na percepcję muzyki ?”
W części poswięconej językowi Głowiński kpi z „ale”, które spełnia rolę zaprzeczenia, czego typowym przykładem jest konstrukcja: /str.127/
„Nie jestem antysemitą, ale...”.
W części o literaturze natomiast, najciekawsze wydaje mnie się zdanie autora na temat relacji między dziełem a biografią pisarza: /str.140/
„...dzieło pisarza, każdego pisarza niemal bez wyjątków, mniej lub bardziej bezpośrednio zanurzone jest w jego biografii, z niej czerpie impulsy i motywy, ona narzuca sposób, w jaki postrzega świat. Czy można zajmować się literaturą na zasadzie nie-pamięci czy anty-pamięci? Przyjęcie takiej postawy uruchamia autocenzurę, prowadzi jeśli nie do fałszu, to niewątpliwie do nieautentyczności...”.
Ostatnia część pt „Figury i charaktery” jest najciekawsza, i jeśli ktoś nie jest zainteresowany w lekturze całości książki, winien koniecznie chociaż ją przeczytać. Ja z niej wybieram cytat potwierdzający lansowaną przeze mnie opinię w stosunku do wielu pisarzy: /str.140/
„Kiedy X pisze swe kolejne prace, pragnie przede wszystkim udowodnić, że jest człowiekiem światowym, zna języki i czyta napisane w nich książki, im nowsze i bardziej modne, tym lepsze. Czasem prowadzi wywód w taki, a nie inny sposób tylko dlatego, by się popisać swą najświeższą lekturą. I na zademonstrowaniu swej światowości zależy mu czasem bardziej niż na sformułowaniu nowatorskiej, odkrywczej tezy czy oryginalnym opisaniu zjawiska, ujawniającym jego nie znane dotąd strony. Czuje nieustanną potrzebę potwierdzania wobec anonimowych czytelników, kolegów i przede wszystkim samego siebie, że prowincjuszem nie jest, nie był i nie będzie”.
Reasumując ten zbiór szkiców jest ARCYCIEKAWY, lecz tylko dla CIEKAWYCH, tzn ŁAKNĄCYCH WIEDZY
Małe szkice 1998-2007
Aby zrozumieć książkę, a szczególnie pierwszą część pt „Sny i Przywidzenia” przydatna może być wiadomość , że Michał Głowiński /ur.1934 w Pruszkowie/ był „dzieckiem Ireny SENDLEROWEJ”. Istotnym wydaje się również, że jest pierwszy gejem po Julianie STRYJKOWSKIM, który odważnie pisze o swojej orientacji w autobiograficznej książce pt „Kręgi Obcości” /2010/. Pierwszy, bo Iwaszkiewicz, Dabrowska, Mycielski – pośmiertnie. Ale najistotniejsze jest, że Głowiński to INTELEKTUALISTA z najwyższej półki, który prowokuje odważnymi stwierdzeniami, jak np na temat GOMBROWICZA: /TP w 2007/
„Dlaczego polski kołtun /i Giertych/ nie znoszą Gombrowicza? Bo nie żyd, mason ani cyklista, więc za pochodzenie nie można go opluć, a tak nas pomniejsza. A, że to właśnie „swojak”, to z wewnątrz, to boli...”.
Nim przystąpię do swojej opinii, jeszcze fragment recenzji Jana STRZAŁKI:
„Wiele z tych małych wielkich szkiców jest bowiem zapisem snów ocalonego z Zagłady. „Makabra i lęk – pisze Głowiński – są tylko sprawami pamięci, od której nie można się wyzwolić, jedną z form panowania tego, co minione, nad świadomością i nieświadomością, nad wyobraźnią i sennymi marzeniami””
Zawartość, wspomnianej wyżej, pierwszej części to ciąg koszmarów sennych i przywidzeń. Raczej niewiele z niej zrozumiałem, tym bardziej, że nachodzące mnie koszmary, narastające z każdym kolejnym rokiem życia emeryta, są niemniej przerażające, a mnie bliższe, bo moje. Przechodzę więc do „Doświadczeń i realiów”. No i humor od razu mnie się poprawił gdy przeczytałem o „Schabie po żydowsku”. O tym absurdzie Głowiński pisze: /str.47/
„...jak wielka przepaść nieświadomości zarysowuje się między kulturami, których przedstawiciele powinni jednak cokolwiek o sobie wiedzieć.... ...co by powiedziano, gdyby w żydowskim sklepie pojawiły się na przykład „befsztyki wielkopiątkowe” czy „sznycle wigilijne”.”.
Utrzymałem dobry humor, i przy następnych miniszkicach, np gdy autor szydząc z fałszu w przemówieniach pogrzebowych stwierdza: /str.48/
„...kłamstwa funeralne są całkowicie bezkarne”
Z rozważań o starości podoba mnie się pomysł, by długość kreski między datą urodzeń a śmierci ilustrowała wiek delikwenta /str.99/, a w części poświęconej muzyce poważnej, której znawcą nie jestem, zaskoczyło mnie twierdzenie Głowińskiego, że nokturny Chopina skomponował „o pokolenie starszy John Field”. Przy tej okazji autor zadaje pytanie: /str.113/
„Czy wiedza wpływa na percepcję muzyki ?”
W części poswięconej językowi Głowiński kpi z „ale”, które spełnia rolę zaprzeczenia, czego typowym przykładem jest konstrukcja: /str.127/
„Nie jestem antysemitą, ale...”.
W części o literaturze natomiast, najciekawsze wydaje mnie się zdanie autora na temat relacji między dziełem a biografią pisarza: /str.140/
„...dzieło pisarza, każdego pisarza niemal bez wyjątków, mniej lub bardziej bezpośrednio zanurzone jest w jego biografii, z niej czerpie impulsy i motywy, ona narzuca sposób, w jaki postrzega świat. Czy można zajmować się literaturą na zasadzie nie-pamięci czy anty-pamięci? Przyjęcie takiej postawy uruchamia autocenzurę, prowadzi jeśli nie do fałszu, to niewątpliwie do nieautentyczności...”.
Ostatnia część pt „Figury i charaktery” jest najciekawsza, i jeśli ktoś nie jest zainteresowany w lekturze całości książki, winien koniecznie chociaż ją przeczytać. Ja z niej wybieram cytat potwierdzający lansowaną przeze mnie opinię w stosunku do wielu pisarzy: /str.140/
„Kiedy X pisze swe kolejne prace, pragnie przede wszystkim udowodnić, że jest człowiekiem światowym, zna języki i czyta napisane w nich książki, im nowsze i bardziej modne, tym lepsze. Czasem prowadzi wywód w taki, a nie inny sposób tylko dlatego, by się popisać swą najświeższą lekturą. I na zademonstrowaniu swej światowości zależy mu czasem bardziej niż na sformułowaniu nowatorskiej, odkrywczej tezy czy oryginalnym opisaniu zjawiska, ujawniającym jego nie znane dotąd strony. Czuje nieustanną potrzebę potwierdzania wobec anonimowych czytelników, kolegów i przede wszystkim samego siebie, że prowincjuszem nie jest, nie był i nie będzie”.
Reasumując ten zbiór szkiców jest ARCYCIEKAWY, lecz tylko dla CIEKAWYCH, tzn ŁAKNĄCYCH WIEDZY
Subscribe to:
Posts (Atom)