Joy FIELDING - "Laleczka"
Następna książka amerykańskiego pisarza bądż pisarki i znowu widzę podobieństwo autorki do psa spuszczonego z łańcucha; z łańcucha protestanckiego purytanizmu. Dwa dni temu z niesmakiem sporządzałem notatkę na temat Eileen Goudge i jej "Nieznajomego z raju". Dzisiaj jest jeszcze gorzej.
Bohaterka 28-letnia prawniczka, po dwóch rozwodach, jest prostacką DZIWKĄ, bez żadnych zasad moralnych, która bez żadnych hamulców uprawia seks z każdym, m.in. mężem koleżanki, jak i przygodnym facetem z knajpy, mamroczącym w trakcie seksu o żonie i dwóch córkach. Do tego jej życie to rynsztok: pusta lodówka, samotne uchlewanie się i wymiotowanie. Ma ratować mamuśkę, która zastrzeliła faceta w torontańskim hotelu. To ja, 72-letni dziad, powiem supermodnie:
WALCIE SIĘ Z TAKĄ LITERATURĄ!!! A autorce powinien ktoś wylać wiadro pomyj na głowę, bo skończy, jak nie w psychiatryku, to w rynsztoku. Pa!!
Saturday, 28 February 2015
Agata CHRISTIE - "Dziesięciu Murzynków"
Agata CHRISTIE - "Dziesięciu Murzynków"
Najsławniejszy "klasyk" kryminału, w którym znikają kolejne figurki Murzynków, w myśl dziecięcej rymowanki-wyliczanki, a równolegle, z każdą z nich, jeden z gości zaproszonych na wyspę. Czytałem to 60 lat temu, a gdy wystawiono ten thriller w telewizyjnej "Kobrze", chyba w końcu lat 50-tych, ulice opustoszały, a wszyscy przeżywali spektakl w świetlicach wszelkiego rodzaju, bo telewizory prywatne mieli wtedy nieliczni. Wstyd tego nie znać.
POWYŻSZĄ NOTKĘ PROSZĘ CZYTAĆ RAZEM Z DOT. "I NIE BYŁO JUŻ NIKOGO"
Agata CHRISTIE - "I nie było już nikogo"
PROSZĘ CZYTAĆ PONIŻSZĄ NOTKĘ RAZEM Z DOT. "DZIESIĘCIU MURZYNKÓW"
Najsławniejszy "klasyk" kryminału, w którym znikają kolejne figurki Murzyn... Afro-Amerykanów..
No i widzicie, Państwo, że GŁUPOTA LUDZKA NIE MA GRANIC I TO JEJ STAWIAM PAŁĘ.
Wnuk Agaty Christie stał się "świętszy od papieża" i tak się przejął eskalacją "political corectness", że pozamieniał Murzynków na żołnierzyków, bo ewentualne "afro-amerykany" mu się nie rymowały. Konsekwentnie zmienił tytuł, wskutek czego straciłem 3$ na zakup tej książki w "Publio". Zżymam się na głupotę, bo moim ukochanym wierszykiem w wieku dziecięcym był Tuwima "Murzynek Bambo w Afryce mieszka..", usunięty obecnie ze szkół i przedszkoli. Jednocześnie, mieszkając w Kanadzie, obserwuję powszechną obłudę społeczeństwa, które udaje, że nie zauważa czarnego koloru skóry "Afro-Amerykanina". Jak zwykło się tu mówić: "on the other hand" można zauważyć wykorzystywanie swojej "inności" do zdobywania nienależnych przywilejów w ramach obrony przed dyskryminacją. I tak każdy pracodawca boi się roszczeniowych ataków tak od Afro-Amerykanów, jak i gejów czy lesbijek.
Moja "jedynka" średniej nie zaszkodzi, a swoje powiedzieć musiałem.
PS Czy polska literatura będzie też poddawana procedurze opartej na "political corectness"? Bo Murzynów u nas sporo, począwszy od Sienkiewicza, a na Wiechu kończąc.
PS II Elżbieta Bator w opracowaniu tej ksiązki pisze: "Książka ta, uważana za jedną z najlepszych w dorobku A. Christie, na życzenie wnuka pisarki, zarazem prezesa spółki dysponującej prawami autorskimi, jest wydawana teraz pod zmienionym – dostosowanym do zasad poprawności politycznej – tytułem "I nie było już nikogo". Murzynków zastąpiono żołnierzykami (także w tekście wierszyka). Nie brzmi to teraz rasistowsko".
Najsławniejszy "klasyk" kryminału, w którym znikają kolejne figurki Murzynków, w myśl dziecięcej rymowanki-wyliczanki, a równolegle, z każdą z nich, jeden z gości zaproszonych na wyspę. Czytałem to 60 lat temu, a gdy wystawiono ten thriller w telewizyjnej "Kobrze", chyba w końcu lat 50-tych, ulice opustoszały, a wszyscy przeżywali spektakl w świetlicach wszelkiego rodzaju, bo telewizory prywatne mieli wtedy nieliczni. Wstyd tego nie znać.
POWYŻSZĄ NOTKĘ PROSZĘ CZYTAĆ RAZEM Z DOT. "I NIE BYŁO JUŻ NIKOGO"
Agata CHRISTIE - "I nie było już nikogo"
PROSZĘ CZYTAĆ PONIŻSZĄ NOTKĘ RAZEM Z DOT. "DZIESIĘCIU MURZYNKÓW"
Najsławniejszy "klasyk" kryminału, w którym znikają kolejne figurki Murzyn... Afro-Amerykanów..
No i widzicie, Państwo, że GŁUPOTA LUDZKA NIE MA GRANIC I TO JEJ STAWIAM PAŁĘ.
Wnuk Agaty Christie stał się "świętszy od papieża" i tak się przejął eskalacją "political corectness", że pozamieniał Murzynków na żołnierzyków, bo ewentualne "afro-amerykany" mu się nie rymowały. Konsekwentnie zmienił tytuł, wskutek czego straciłem 3$ na zakup tej książki w "Publio". Zżymam się na głupotę, bo moim ukochanym wierszykiem w wieku dziecięcym był Tuwima "Murzynek Bambo w Afryce mieszka..", usunięty obecnie ze szkół i przedszkoli. Jednocześnie, mieszkając w Kanadzie, obserwuję powszechną obłudę społeczeństwa, które udaje, że nie zauważa czarnego koloru skóry "Afro-Amerykanina". Jak zwykło się tu mówić: "on the other hand" można zauważyć wykorzystywanie swojej "inności" do zdobywania nienależnych przywilejów w ramach obrony przed dyskryminacją. I tak każdy pracodawca boi się roszczeniowych ataków tak od Afro-Amerykanów, jak i gejów czy lesbijek.
Moja "jedynka" średniej nie zaszkodzi, a swoje powiedzieć musiałem.
PS Czy polska literatura będzie też poddawana procedurze opartej na "political corectness"? Bo Murzynów u nas sporo, począwszy od Sienkiewicza, a na Wiechu kończąc.
PS II Elżbieta Bator w opracowaniu tej ksiązki pisze: "Książka ta, uważana za jedną z najlepszych w dorobku A. Christie, na życzenie wnuka pisarki, zarazem prezesa spółki dysponującej prawami autorskimi, jest wydawana teraz pod zmienionym – dostosowanym do zasad poprawności politycznej – tytułem "I nie było już nikogo". Murzynków zastąpiono żołnierzykami (także w tekście wierszyka). Nie brzmi to teraz rasistowsko".
Eileen GOUDGE - "Nieznajomy w raju"
Eileen GOUDGE - "Nieznajomy w raju"
Wyszukałem coś niecoś o autorce: urodzona w 1950, mąż komentator radiowy, dwoje dzieci, mieszka w NYC, wystartowała w 1989 z "Garden of Lies"; omawiana wydana w 2001. Na naszym portalu "lubimy czytać" ma wprawdzie 12 książek, ale większość z 1 lub 2 opiniami i niewielką ilością czytelników. I dobrze. TAK TRZYMAĆ !!!, bo szkoda czasu na te /pier../ banialuki. Mnie już na początku zraziły "ustawienia wiekowe", bo teraz, panie, to taka moda w tej Ameryce nastała, że jak nie zboczenia czy dewiacje, to chociaż szokujące różnice wiekowe w książce MUSZĄ BYĆ. Po latach AMERYKAŃSKIEGO PURYTANIZMU, ściśle związanego z protestantyzmem, wszystko się przestawiło o 180 stopni i kto bardziej zboczony, ten bardziej cool.
Henry Millera "Zwrotnik Raka" tolerował tylko Paryż, z Dover dwukrotnie go cofano, również tylko tam Nabokov mógł wydać "Lolitę", PRUDERYJNA AMERYKA SEKSIZMU NIE TOLEROWAŁA. Edward Kennedy nie został prezydentem, gdy wyszło na jaw, wskutek samochodowej stłuczki, że w NIEDZIELĘ, w jego aucie obecna była sekretarka, zatrudniona w dni robocze, a kilka lat póżniej Amerykanie rubasznie rechotali na temat Moniki i Clintona. Pisarze amerykańscy prześcigają się przeto w wymyślaniu, nazwijmy to delikatnie, OBYCZAJOWYCH EKSTRAWAGANCJI.
W tej książce, podczas uroczystości ślubnych DWUDZIESTOSZEŚCIOLETNIEJ córki z PIĘĆDZIESIĘCIOCZTEROLETNIM dziadem, CZTERDZIESTOOŚMIOLETNIA matka, ciepła wdowa zaczyna romans z DWUDZIESTOOŚMIOLETNIM dziada synem. Dla syna pierwszej pary przyrodni brat będzie jednocześnie dziadkiem, a z drugiej pary to potomstwa nie będzie, bo wdowa zapewnia, że może uprawiać współżycie płciowe bez zabezpieczeń, dzięki dawno temu przebytej menopauzie. Naturalna obniżka poziomu hormonów w zaistniałej sytuacji nie przeszkadza bohaterce w osiąganiu pierwszych w życiu orgazmów. No cóż autorka, w przeciwieństwie do mnie, ma doświadczenie, bo tworzyła z determinacją te sekwencje w wieku 50 lat. Czy te anomalie to conditio sine qua non dla efektywnej sprzedaży książki???
Ale wpadka!!! Pięćdziesięcioletnia Eileen Goudge ujawniła swoje "wishful thinking", i skutkiem tego jej bohaterka, bez jakiejkolwiek kuracji hormonalnej, staje się fenomenem światowym i zachodzi w ciążę po menopauzie. Mamy jeszcze liczne sceny współżycia płciowego skopiowane z Harlequinów, typu /str.79/:
"....ich spocone ciała wydawały ssące dżwięki, podczas gdy łączyli się i rozdzielali. Przez jej brzuch i uda przebiegł płomień niczym letnia błyskawica.."
oraz wspomnienie o tatusiu złodzieju i fałszerzu czeków, zakonnicę kleptomankę, zakonnicę morderczynię, sąsiadkę z Alzheimerem, morderstwo handlarza narkotyków, dziewczynkę co przeszła przez 14 rodzin zastępczych, synka maltretującego mamusię i kilka jeszcze innych okropieństw, a wszystko po to, by zakończyć te dyrdymały ckliwym, rodzinnym HAPPY ENDEM.
LEPIEJ NIC NIE CZYTAĆ, NIŻ OGŁUPIAĆ SIĘ KSIĄŻKAMI TEGO RODZAJU!!!!!!!
Wyszukałem coś niecoś o autorce: urodzona w 1950, mąż komentator radiowy, dwoje dzieci, mieszka w NYC, wystartowała w 1989 z "Garden of Lies"; omawiana wydana w 2001. Na naszym portalu "lubimy czytać" ma wprawdzie 12 książek, ale większość z 1 lub 2 opiniami i niewielką ilością czytelników. I dobrze. TAK TRZYMAĆ !!!, bo szkoda czasu na te /pier../ banialuki. Mnie już na początku zraziły "ustawienia wiekowe", bo teraz, panie, to taka moda w tej Ameryce nastała, że jak nie zboczenia czy dewiacje, to chociaż szokujące różnice wiekowe w książce MUSZĄ BYĆ. Po latach AMERYKAŃSKIEGO PURYTANIZMU, ściśle związanego z protestantyzmem, wszystko się przestawiło o 180 stopni i kto bardziej zboczony, ten bardziej cool.
Henry Millera "Zwrotnik Raka" tolerował tylko Paryż, z Dover dwukrotnie go cofano, również tylko tam Nabokov mógł wydać "Lolitę", PRUDERYJNA AMERYKA SEKSIZMU NIE TOLEROWAŁA. Edward Kennedy nie został prezydentem, gdy wyszło na jaw, wskutek samochodowej stłuczki, że w NIEDZIELĘ, w jego aucie obecna była sekretarka, zatrudniona w dni robocze, a kilka lat póżniej Amerykanie rubasznie rechotali na temat Moniki i Clintona. Pisarze amerykańscy prześcigają się przeto w wymyślaniu, nazwijmy to delikatnie, OBYCZAJOWYCH EKSTRAWAGANCJI.
W tej książce, podczas uroczystości ślubnych DWUDZIESTOSZEŚCIOLETNIEJ córki z PIĘĆDZIESIĘCIOCZTEROLETNIM dziadem, CZTERDZIESTOOŚMIOLETNIA matka, ciepła wdowa zaczyna romans z DWUDZIESTOOŚMIOLETNIM dziada synem. Dla syna pierwszej pary przyrodni brat będzie jednocześnie dziadkiem, a z drugiej pary to potomstwa nie będzie, bo wdowa zapewnia, że może uprawiać współżycie płciowe bez zabezpieczeń, dzięki dawno temu przebytej menopauzie. Naturalna obniżka poziomu hormonów w zaistniałej sytuacji nie przeszkadza bohaterce w osiąganiu pierwszych w życiu orgazmów. No cóż autorka, w przeciwieństwie do mnie, ma doświadczenie, bo tworzyła z determinacją te sekwencje w wieku 50 lat. Czy te anomalie to conditio sine qua non dla efektywnej sprzedaży książki???
Ale wpadka!!! Pięćdziesięcioletnia Eileen Goudge ujawniła swoje "wishful thinking", i skutkiem tego jej bohaterka, bez jakiejkolwiek kuracji hormonalnej, staje się fenomenem światowym i zachodzi w ciążę po menopauzie. Mamy jeszcze liczne sceny współżycia płciowego skopiowane z Harlequinów, typu /str.79/:
"....ich spocone ciała wydawały ssące dżwięki, podczas gdy łączyli się i rozdzielali. Przez jej brzuch i uda przebiegł płomień niczym letnia błyskawica.."
oraz wspomnienie o tatusiu złodzieju i fałszerzu czeków, zakonnicę kleptomankę, zakonnicę morderczynię, sąsiadkę z Alzheimerem, morderstwo handlarza narkotyków, dziewczynkę co przeszła przez 14 rodzin zastępczych, synka maltretującego mamusię i kilka jeszcze innych okropieństw, a wszystko po to, by zakończyć te dyrdymały ckliwym, rodzinnym HAPPY ENDEM.
LEPIEJ NIC NIE CZYTAĆ, NIŻ OGŁUPIAĆ SIĘ KSIĄŻKAMI TEGO RODZAJU!!!!!!!
Friday, 27 February 2015
Kasper BAJON - "Klug"
Kasper BAJON - "Klug"
Niewiele wiem o autorze /ur.1983/, podobno jest synem znanego reżysera; wydał dwa tomiki poezji i powieść "Koń Alechina". Przeczytałem dostępne recenzje obu powieści i spodobały mnie się ostrzeżenia, że polubią Bajona nieliczni, jako, że lubię się do nich zaliczać. No i faktycznie, przyjęta przez autora konwencja przyprawia o ból głowy, bo trudno rozeznać, co jest prawdą, a co fikcją. Np istotną rolę odgrywa w powieści spisek Pazzich /str.92 i dalsze/. Pozwolę sobie ułatwić Państwu czytanie i przytoczyć, co podaje na ten temat Wikipedia:
"Inspiratorem spisku był papież Sykstus IV, który chciał odsunąć Medyceuszy od rządów we Florencji i zastąpić Wawrzyńca Wspaniałego swoim siostrzeńcem Girolamem Riario. Było to wynikiem narastającego już od lat konfliktu papieża z Wawrzyńcem, który przejawiał się m.in. sporem o Imolę czy o obsadę arcybiskupstw Florencji i Pizy. Wykonawcami spisku byli przedstawiciele potężnego florenckiego rodu patrycjuszowskiego Pazzich, którzy w 1474 r. zostali papieskimi bankierami w miejsce Medyceuszy, kiedy ci odmówili papieżowi pożyczki na zakup Imoli. W 1476 r. doszło do sporu Pazzich z Wawrzyńcem na tle majątkowym. Pazzi, u boku Riaria, mieli objąć władzę we Florencji; wspierał ich m.in. inny powinowaty papieża, arcybiskup Pizy Francesco Salviati.
Zamach miał zostać dokonany w wiejskim pałacu Medyceuszy podczas powitania kardynała Raffaele Sansoniego Riaria, kolejnego krewnego papieża. Jednak z uwagi na nieobecność tam młodszego brata Wawrzyńca Wspaniałego,Giuliana, zamach został opóźniony o kilka godzin. Przeprowadzono go w niedzielę wielkanocną, 26 kwietnia 1478 r., podczas mszy we florenckiej katedrze. Wyznaczony do zamordowania Wawrzyńca kondotier Giovanni Montesicco odmówił dokonania tego, jego zdaniem bezbożnego czynu w kościele, wobec czego został zastąpiony przez dwóch księży. Spiskowcy zaatakowali obu Medyceuszy. Giuliano zginął, a Wawrzyniec, choć raniony, zdołał schronić się w zakrystii.
Nie powiodła się też próba opanowania budynków władz miejskich, czego miał dokonać Salviati. Jacopo de’ Pazzi, który próbował podburzyć mieszkańców miasta przeciwko Medyceuszom, także nie odniósł sukcesu. Co więcej, na ulicach miasta doszło do masowego krwawego polowania na uczestników spisku, w którym obok spiskowców – m.in. arcybiskupa Salviatiego (powieszonego na balkonie Pałacu Vecchio) czy przywódcy spisku Jacoba de’ Pazziego (następnego dnia został on złapany przez chłopów podczas ucieczki pod Florencją, zrzucony przez okno pałacu, a następnie włóczony ulicami, jego ciało ostatecznie wrzucono do rzeki Arno) – zginęło także wiele niewinnych osób. Sam Wawrzyniec uratował od śmierci kardynała Riaria, który zapewniał go, że nie brał udziału w spisku i nie został o nim uprzedzony.
Efektem spisku było wygnanie pozostałych przy życiu członków rodziny Pazzich z Florencji i konfiskata ich majątku. Z drugiej strony papież ekskomunikował Wawrzyńca Wspaniałego, a Florencję obłożył interdyktem jako karą za mordowanie duchownych podczas tłumienia spisku (w tym arcybiskupa Salviatego). Namówił też do ataku na Florencję swojego sprzymierzeńca, Ferdynanda I, króla Neapolu, który podjął kroki wojenne i skonfiskował aktywa Medyceuszy w swoich granicach. Jednak ostatecznie Wawrzyniec udał się osobiście do Neapolu i zdołał skłonić króla do wycofania swych wojsk i pokoju w 1480 r."
Nie ma w spisku miejsca dla bohatera Bajona – Sebastiana Alfieri da Talamana i podobnie jest w innych przypadkach, gdy fakty historyczne mieszają się z fikcją literacką. Fantazja ponosi autora aż lądujemy /str.160/ w afrykańskiej Republice Onanii, przyjaznej dla miłośników gibkiego ciała Zulusów.
I to jest głównym powodem mego niezdecydowania w ogólnej ocenie, bo z jednej strony czytałem książkę z dużym zainteresowaniem, mimo konieczności weryfikacji faktów historycznych, jako, że cz,,uję potrzebę posiadania świadomości w tej materii, z drugiej strony ta konwencja jednak mnie drażniła, gdyż zostałem zmuszony do pewnej gry autor contra czytelnik, bez możliwości dobrowolnej akceptacji. W związku z tym mam nieśmiałą prośbę do Bajona: jeśli Pan zamierza trzymać się tej konwencji w następnych książkach, proszę, dla obopólnej /mniemam/ korzyści opracować przypisy pozwalające zainteresowanym wyczytać, co jest faktem, a co fikcją. Niezainteresowanym, przypisy umieszczone na końcu książki nie utrudnią powierzchownego odbioru.
Reasumując, odnotowuję ciekawy początek kariery, a pamietając, że Miłosz najlepsze rzeczy pisał po 90-ce, Myśliwski po 70-ce, pozostaje życzyć autorowi /35/, by już intensywnie i efektywnie ćwiczył.
Niewiele wiem o autorze /ur.1983/, podobno jest synem znanego reżysera; wydał dwa tomiki poezji i powieść "Koń Alechina". Przeczytałem dostępne recenzje obu powieści i spodobały mnie się ostrzeżenia, że polubią Bajona nieliczni, jako, że lubię się do nich zaliczać. No i faktycznie, przyjęta przez autora konwencja przyprawia o ból głowy, bo trudno rozeznać, co jest prawdą, a co fikcją. Np istotną rolę odgrywa w powieści spisek Pazzich /str.92 i dalsze/. Pozwolę sobie ułatwić Państwu czytanie i przytoczyć, co podaje na ten temat Wikipedia:
"Inspiratorem spisku był papież Sykstus IV, który chciał odsunąć Medyceuszy od rządów we Florencji i zastąpić Wawrzyńca Wspaniałego swoim siostrzeńcem Girolamem Riario. Było to wynikiem narastającego już od lat konfliktu papieża z Wawrzyńcem, który przejawiał się m.in. sporem o Imolę czy o obsadę arcybiskupstw Florencji i Pizy. Wykonawcami spisku byli przedstawiciele potężnego florenckiego rodu patrycjuszowskiego Pazzich, którzy w 1474 r. zostali papieskimi bankierami w miejsce Medyceuszy, kiedy ci odmówili papieżowi pożyczki na zakup Imoli. W 1476 r. doszło do sporu Pazzich z Wawrzyńcem na tle majątkowym. Pazzi, u boku Riaria, mieli objąć władzę we Florencji; wspierał ich m.in. inny powinowaty papieża, arcybiskup Pizy Francesco Salviati.
Zamach miał zostać dokonany w wiejskim pałacu Medyceuszy podczas powitania kardynała Raffaele Sansoniego Riaria, kolejnego krewnego papieża. Jednak z uwagi na nieobecność tam młodszego brata Wawrzyńca Wspaniałego,Giuliana, zamach został opóźniony o kilka godzin. Przeprowadzono go w niedzielę wielkanocną, 26 kwietnia 1478 r., podczas mszy we florenckiej katedrze. Wyznaczony do zamordowania Wawrzyńca kondotier Giovanni Montesicco odmówił dokonania tego, jego zdaniem bezbożnego czynu w kościele, wobec czego został zastąpiony przez dwóch księży. Spiskowcy zaatakowali obu Medyceuszy. Giuliano zginął, a Wawrzyniec, choć raniony, zdołał schronić się w zakrystii.
Nie powiodła się też próba opanowania budynków władz miejskich, czego miał dokonać Salviati. Jacopo de’ Pazzi, który próbował podburzyć mieszkańców miasta przeciwko Medyceuszom, także nie odniósł sukcesu. Co więcej, na ulicach miasta doszło do masowego krwawego polowania na uczestników spisku, w którym obok spiskowców – m.in. arcybiskupa Salviatiego (powieszonego na balkonie Pałacu Vecchio) czy przywódcy spisku Jacoba de’ Pazziego (następnego dnia został on złapany przez chłopów podczas ucieczki pod Florencją, zrzucony przez okno pałacu, a następnie włóczony ulicami, jego ciało ostatecznie wrzucono do rzeki Arno) – zginęło także wiele niewinnych osób. Sam Wawrzyniec uratował od śmierci kardynała Riaria, który zapewniał go, że nie brał udziału w spisku i nie został o nim uprzedzony.
Efektem spisku było wygnanie pozostałych przy życiu członków rodziny Pazzich z Florencji i konfiskata ich majątku. Z drugiej strony papież ekskomunikował Wawrzyńca Wspaniałego, a Florencję obłożył interdyktem jako karą za mordowanie duchownych podczas tłumienia spisku (w tym arcybiskupa Salviatego). Namówił też do ataku na Florencję swojego sprzymierzeńca, Ferdynanda I, króla Neapolu, który podjął kroki wojenne i skonfiskował aktywa Medyceuszy w swoich granicach. Jednak ostatecznie Wawrzyniec udał się osobiście do Neapolu i zdołał skłonić króla do wycofania swych wojsk i pokoju w 1480 r."
Nie ma w spisku miejsca dla bohatera Bajona – Sebastiana Alfieri da Talamana i podobnie jest w innych przypadkach, gdy fakty historyczne mieszają się z fikcją literacką. Fantazja ponosi autora aż lądujemy /str.160/ w afrykańskiej Republice Onanii, przyjaznej dla miłośników gibkiego ciała Zulusów.
I to jest głównym powodem mego niezdecydowania w ogólnej ocenie, bo z jednej strony czytałem książkę z dużym zainteresowaniem, mimo konieczności weryfikacji faktów historycznych, jako, że cz,,uję potrzebę posiadania świadomości w tej materii, z drugiej strony ta konwencja jednak mnie drażniła, gdyż zostałem zmuszony do pewnej gry autor contra czytelnik, bez możliwości dobrowolnej akceptacji. W związku z tym mam nieśmiałą prośbę do Bajona: jeśli Pan zamierza trzymać się tej konwencji w następnych książkach, proszę, dla obopólnej /mniemam/ korzyści opracować przypisy pozwalające zainteresowanym wyczytać, co jest faktem, a co fikcją. Niezainteresowanym, przypisy umieszczone na końcu książki nie utrudnią powierzchownego odbioru.
Reasumując, odnotowuję ciekawy początek kariery, a pamietając, że Miłosz najlepsze rzeczy pisał po 90-ce, Myśliwski po 70-ce, pozostaje życzyć autorowi /35/, by już intensywnie i efektywnie ćwiczył.
Wednesday, 25 February 2015
CZUBASZEK, KAROLAK, ANDRUS - "Boks na ptaku czyli..."
Maria CZUBASZEK Wojciech KAROLAK
w rozmowie z Arturem ANDRUSEM
"Boks na ptaku czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak"
Dominują ciekawostki związane z Karolakiem, dzięki czemu całość jest dla mojego pokolenia ciekawsza od części I. Karolak wspomina wybiórczo /co zrozumiałe/, ale zdarzyła mu się jedna wpadka, tym bardziej denerwująca, bo dotyczy jego rówieśnika, który jak on grał w szkole na wiolonczeli. Na str.210 czytamy:
"WK: Ona kiedyś, widząc puzon, zapytała mnie, czy to na tym gra Zbyszek Namysłowski?
AA: A na czym gra?
WK: Na saksofonie altowym.."
Mój Drogi Imienniku! Nie rób Pan swojej żony w trąbę!! Bo Czubaszek żyjąc w Warszawie, obracając się w środowisku z "Hybryd" /Kofta, Kreczmar, Janczarski, a i Młynarski/ ma zakodowane, podobnie jak JA, że Namysłowski był najlepszym i najpopularniejszym PUZONISTĄ, więc jej pytanie nie zasługiwało na taką wykrętną odpowiedż. Saksofon altowy to następny etap w jego karierze. Ale to jedyna "niedokładność" przeze mnie zauważona, więc możemy już teraz sentymentalnie powspominać.
Zacznijmy od żródła naszej jazzowej wiedzy, a przy okazji możliwości doskonalenia angielskiego. Karolak przypomina: /str.280/
"..Wszystko, co się kręciło wokół jazzu, było zawsze po angielsku. Cała wschodnia Europa wychowała się muzycznie na audycjach Głosu Ameryki, prowadzonych w pięćdziesiątych, sześćdziesiątych latach przez wspaniałego faceta, który się nazywał Willis Conover. Wszyscy tego słuchaliśmy. A Conover wymyślił coś genialnego. Nazwał to "Special English". Mówił bardzo powoli, bardzo prostym językiem i z tak nienaganną dykcją, że myśmy się z tego uczyli mówić.."
Święta prawda, tylko że zagłuszacze skutecznie utrudniały odbiór, tym samym utrudniały naukę. A teraz mam problem, bo nazwisk parę setek, tyleż anegdotek, więc tego nie ogarnę. Poprzestanę na dwóch animatorach jazzu: W Warszawie - Tyrmand, w Krakowie - Eile, na kilku nazwiskach jazzmenów zakodowanych w mojej pamięci, a opisanych mniej lub więcej, przez Karolaka: Komeda, Trzaskowski, Gucio Dyląg, Zylber, Sidorenko, Ptaszyn-Wróblewski, Duduś-Matuszkiewicz, Urbaniak, Kurylewicz, Dąbrowski, Stańko, Szukalski, Milian; na wspomnieniu Wiesława Dymnego, Jurka Dobrowolskiego i Piotra Skrzyneckiego, ale przede wszystkim filmu Tatiego. Niedawno, w którejś recenzji wspominałem ten film, a teraz z satysfakcją czytam słowa Karolaka: /str.121/
"...Jeszcze jedno zjawisko, które ja uważam za genialne, a Marysi w ogóle nie chwyciło - Jacques Tati, "Wakacje pana Hulot"...."
No i jeszcze jedna sprawa. Karolak jest dla mnie autorytetem, a swoimi słowami zmusza mnie do weryfikacji mojego negatywnego zdania na temat Turnaua: /str.42/
"...Turnau jest dla mnie fenomenem. Jak go usłyszałem pierwszy raz, pomyślałem sobie, że pięknie śpiewa piękne piosenki z doskonałymi tekstami i świetną muzyką. A jak się dowiedziałem, że on to zazwyczaj wszystko robi sam, to znaczy komponuje, pisze czasem, aranżuje i śpiewa, to mi szczęka opadła. To jest takie niezwykłe połączenie finezji muzycznej z tekstową i wykonawczą, że jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem...".
Muszę to przetrawić. Najwyższy już czas aby przejść do drugiej rozmówczyni, ale nie mogę, bez trzech wypowiedzi małżonka, którym przyklaskuję. Pierwsza na temat używek: /str.251/
"....nałogi są dlatego tak niebezpieczne, że są takie wspaniałe. Po pijaku, po narkotykach osiąga się taki stan szczęścia, którego nie da się osiągnąć na trzeżwo czy na czysto. Tworzą się takie klimaty, których inaczej się nie osiągnie. I jak człowiek się do tego przyzwyczai, to potem bardzo chętnie do tego ucieka. Nie dlatego, żeby uciekać przed rzeczywistością. Rzeczywistość może być nawet całkiem fajna. Ale tamta jest jeszcze fajniejsza...."
Druga o łatwym zapominaniu "niewygodnej" historii: /str.112/
"....zamieszkałem na ulicy, którą wkrótce nazwano 18 stycznia, bo w tym dniu WOJSKA MARSZAŁKA KONIEWA URATOWAŁY KRAKÓW. Teraz ta ulica nazywa się Królewska, bo po przemianie ustrojowej w 1989 roku nowa władza uznała w swojej nadgorliwości, że dziękowanie za cokolwiek rosyjskim żołnierzom jest w złym guście. MARSZAŁKOWI KONIEWOWI TEŻ ZRESZTĄ ODEBRALI ULICĘ. A co? Nie mieli prawa? Mieli". /podk.moje/
I trzecia: o zmianach kulturowych w społeczeństwie: /str.217/
"...Współczesne społeczeństwa są wychowywane przez media. I wkurza mnie, jak jacyś telewizyjni mądrale zrzucają odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia na rodzinę i szkołę. To media sprowadzają wszystko do parteru i odpowiadają za postępujące zidiocenie!.."
O Czubaszek dużo już było w recenzji pierwszej części, a że znów się rozpisałem, to wspomnę jedynie, że w młodości gustowałem w podobnych lekturach i też w wieku około 10 lat zachwycałem się "Życiem seksualnym dzikich" Bronisława Malinowskiego. Zamiast licznych wypowiedzi Pani Marii, Artur Andrus włączył do książki kilkanaście skeczy jej autorstwa, oczywiście, przedniej jakości. Dobra robota!!!
w rozmowie z Arturem ANDRUSEM
"Boks na ptaku czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak"
Dominują ciekawostki związane z Karolakiem, dzięki czemu całość jest dla mojego pokolenia ciekawsza od części I. Karolak wspomina wybiórczo /co zrozumiałe/, ale zdarzyła mu się jedna wpadka, tym bardziej denerwująca, bo dotyczy jego rówieśnika, który jak on grał w szkole na wiolonczeli. Na str.210 czytamy:
"WK: Ona kiedyś, widząc puzon, zapytała mnie, czy to na tym gra Zbyszek Namysłowski?
AA: A na czym gra?
WK: Na saksofonie altowym.."
Mój Drogi Imienniku! Nie rób Pan swojej żony w trąbę!! Bo Czubaszek żyjąc w Warszawie, obracając się w środowisku z "Hybryd" /Kofta, Kreczmar, Janczarski, a i Młynarski/ ma zakodowane, podobnie jak JA, że Namysłowski był najlepszym i najpopularniejszym PUZONISTĄ, więc jej pytanie nie zasługiwało na taką wykrętną odpowiedż. Saksofon altowy to następny etap w jego karierze. Ale to jedyna "niedokładność" przeze mnie zauważona, więc możemy już teraz sentymentalnie powspominać.
Zacznijmy od żródła naszej jazzowej wiedzy, a przy okazji możliwości doskonalenia angielskiego. Karolak przypomina: /str.280/
"..Wszystko, co się kręciło wokół jazzu, było zawsze po angielsku. Cała wschodnia Europa wychowała się muzycznie na audycjach Głosu Ameryki, prowadzonych w pięćdziesiątych, sześćdziesiątych latach przez wspaniałego faceta, który się nazywał Willis Conover. Wszyscy tego słuchaliśmy. A Conover wymyślił coś genialnego. Nazwał to "Special English". Mówił bardzo powoli, bardzo prostym językiem i z tak nienaganną dykcją, że myśmy się z tego uczyli mówić.."
Święta prawda, tylko że zagłuszacze skutecznie utrudniały odbiór, tym samym utrudniały naukę. A teraz mam problem, bo nazwisk parę setek, tyleż anegdotek, więc tego nie ogarnę. Poprzestanę na dwóch animatorach jazzu: W Warszawie - Tyrmand, w Krakowie - Eile, na kilku nazwiskach jazzmenów zakodowanych w mojej pamięci, a opisanych mniej lub więcej, przez Karolaka: Komeda, Trzaskowski, Gucio Dyląg, Zylber, Sidorenko, Ptaszyn-Wróblewski, Duduś-Matuszkiewicz, Urbaniak, Kurylewicz, Dąbrowski, Stańko, Szukalski, Milian; na wspomnieniu Wiesława Dymnego, Jurka Dobrowolskiego i Piotra Skrzyneckiego, ale przede wszystkim filmu Tatiego. Niedawno, w którejś recenzji wspominałem ten film, a teraz z satysfakcją czytam słowa Karolaka: /str.121/
"...Jeszcze jedno zjawisko, które ja uważam za genialne, a Marysi w ogóle nie chwyciło - Jacques Tati, "Wakacje pana Hulot"...."
No i jeszcze jedna sprawa. Karolak jest dla mnie autorytetem, a swoimi słowami zmusza mnie do weryfikacji mojego negatywnego zdania na temat Turnaua: /str.42/
"...Turnau jest dla mnie fenomenem. Jak go usłyszałem pierwszy raz, pomyślałem sobie, że pięknie śpiewa piękne piosenki z doskonałymi tekstami i świetną muzyką. A jak się dowiedziałem, że on to zazwyczaj wszystko robi sam, to znaczy komponuje, pisze czasem, aranżuje i śpiewa, to mi szczęka opadła. To jest takie niezwykłe połączenie finezji muzycznej z tekstową i wykonawczą, że jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem...".
Muszę to przetrawić. Najwyższy już czas aby przejść do drugiej rozmówczyni, ale nie mogę, bez trzech wypowiedzi małżonka, którym przyklaskuję. Pierwsza na temat używek: /str.251/
"....nałogi są dlatego tak niebezpieczne, że są takie wspaniałe. Po pijaku, po narkotykach osiąga się taki stan szczęścia, którego nie da się osiągnąć na trzeżwo czy na czysto. Tworzą się takie klimaty, których inaczej się nie osiągnie. I jak człowiek się do tego przyzwyczai, to potem bardzo chętnie do tego ucieka. Nie dlatego, żeby uciekać przed rzeczywistością. Rzeczywistość może być nawet całkiem fajna. Ale tamta jest jeszcze fajniejsza...."
Druga o łatwym zapominaniu "niewygodnej" historii: /str.112/
"....zamieszkałem na ulicy, którą wkrótce nazwano 18 stycznia, bo w tym dniu WOJSKA MARSZAŁKA KONIEWA URATOWAŁY KRAKÓW. Teraz ta ulica nazywa się Królewska, bo po przemianie ustrojowej w 1989 roku nowa władza uznała w swojej nadgorliwości, że dziękowanie za cokolwiek rosyjskim żołnierzom jest w złym guście. MARSZAŁKOWI KONIEWOWI TEŻ ZRESZTĄ ODEBRALI ULICĘ. A co? Nie mieli prawa? Mieli". /podk.moje/
I trzecia: o zmianach kulturowych w społeczeństwie: /str.217/
"...Współczesne społeczeństwa są wychowywane przez media. I wkurza mnie, jak jacyś telewizyjni mądrale zrzucają odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia na rodzinę i szkołę. To media sprowadzają wszystko do parteru i odpowiadają za postępujące zidiocenie!.."
O Czubaszek dużo już było w recenzji pierwszej części, a że znów się rozpisałem, to wspomnę jedynie, że w młodości gustowałem w podobnych lekturach i też w wieku około 10 lat zachwycałem się "Życiem seksualnym dzikich" Bronisława Malinowskiego. Zamiast licznych wypowiedzi Pani Marii, Artur Andrus włączył do książki kilkanaście skeczy jej autorstwa, oczywiście, przedniej jakości. Dobra robota!!!
Tuesday, 24 February 2015
Mariusz CIEŚLIK - "Śmieszni kochankowie"
Mariusz CIEŚLIK - "Śmieszni kochankowie"
UWAGA!! WYJĄTKOWY TUPET!!
Cieślik /ur.1971/ wykazał się wyjątkową pewnością siebie i odwagą pisząc jedenaście opowiadanek, które różni styl, język, temat, a łączy BEZTALENCIE. Mało tego, nie poprzestał na tym "strasznym" debiucie /2004/ i wydał rok póżniej następną książkę.
Pierwsze opowiadanie to rynsztok, póżniej zaś nudne opowiastki, czasem popadające w sentymentalną nutę. Czytałem do ostaniej stony z ekstremalnie wzrastającym zdumieniem, że znalazło się wydawnictwo, które firmuje taki bełkot /jest nim wydawnitwo W.A.B./
UWAGA!! WYJĄTKOWY TUPET!!
Cieślik /ur.1971/ wykazał się wyjątkową pewnością siebie i odwagą pisząc jedenaście opowiadanek, które różni styl, język, temat, a łączy BEZTALENCIE. Mało tego, nie poprzestał na tym "strasznym" debiucie /2004/ i wydał rok póżniej następną książkę.
Pierwsze opowiadanie to rynsztok, póżniej zaś nudne opowiastki, czasem popadające w sentymentalną nutę. Czytałem do ostaniej stony z ekstremalnie wzrastającym zdumieniem, że znalazło się wydawnictwo, które firmuje taki bełkot /jest nim wydawnitwo W.A.B./
Sunday, 22 February 2015
Pierre CORNEILLE - "Cyd"
Pierre CORNEILLE - "Cyd"
Nie rozumiem niskich ocen, bo ja się bawiłem znakomicie. Wspaniała tragikomedia, w tłumaczeniu Wyspiańskiego z jego cudownymi rymami, jak np gdy Elwira w akcie IV mówi:
"W niewolę bierze królów dwóch
Rozbija wszystko w puch"'
A jak w scenie VI, aktu I, Don Rodrigo pięknie się mobilizuje:
"Po śmierć, po śmierć, ach, biec po czyn!"
Czyż nie zachwyca to "ach"? Happy end dla Cyda i Szimeny przyćmiewa tragedię dwóch innych postaci: infantki i Don Sansza. Infantka już kombinowała jak tu podnieść Cyda do pozycji księcia, bo ją chucie rozpierały, a Don Sanszo robił za dyżurnego "frajera", bo obiecanej Szimeny w przypadku wygranej i tak by nie "skonsumował", bo ta planowała ukryć się w klasztorze. A w ogóle w związku z tym zaczynem tragikomedii, czyli spoliczkowaniem, przypomniał mnie się Pokora z filmu "Brunet wieczorową porą" z jego: "W twarz?!" Świetna rozrywka półgodzinna na "wolne lektury"
Nie rozumiem niskich ocen, bo ja się bawiłem znakomicie. Wspaniała tragikomedia, w tłumaczeniu Wyspiańskiego z jego cudownymi rymami, jak np gdy Elwira w akcie IV mówi:
"W niewolę bierze królów dwóch
Rozbija wszystko w puch"'
A jak w scenie VI, aktu I, Don Rodrigo pięknie się mobilizuje:
"Po śmierć, po śmierć, ach, biec po czyn!"
Czyż nie zachwyca to "ach"? Happy end dla Cyda i Szimeny przyćmiewa tragedię dwóch innych postaci: infantki i Don Sansza. Infantka już kombinowała jak tu podnieść Cyda do pozycji księcia, bo ją chucie rozpierały, a Don Sanszo robił za dyżurnego "frajera", bo obiecanej Szimeny w przypadku wygranej i tak by nie "skonsumował", bo ta planowała ukryć się w klasztorze. A w ogóle w związku z tym zaczynem tragikomedii, czyli spoliczkowaniem, przypomniał mnie się Pokora z filmu "Brunet wieczorową porą" z jego: "W twarz?!" Świetna rozrywka półgodzinna na "wolne lektury"
Saturday, 21 February 2015
ZE SKARBNICY MIDRASZY
Ze skarbnicy midraszy
tłum. Michał Friedman
O Friedmanie pisałem m.in. przy ocenie "Agad talmudycznych", a midrasz to wg Wikipedii:
"jedna z metod interpretacji i komentowania Pism natchnionych za pomocą sentencji, objaśnień lub przypowieści, często służąca umocnieniu miejscowej tradycji ustnej co do religijnych lub moralnych zwyczajów poprzez powiązanie jej z Pismem Świętym".
Przykład tej metody, tego rodzaju myślenia odnajdujemy już w pierwszym akapicie:
"Dzieci moje, tak jak dom świadczy o tym, że ktoś go zbudował, jak ubranie świadczy o tym, że ktoś je utkał, a drzwi świadczą o tym, że je zrobił stolarz, tak świat świadczy o tym, że stworzył go Wszechmogący".
Wobec takich porównań ateiści stają się bezbronni. A czyż nie wzrusza nas opowieść o łzach?
"Po wygnaniu Adama i Ewy z raju Pan Bóg zauważył, że odczuwają skruchę i przejmują się swoim wygnaniem. Ulitował się wtedy nad nimi i powiedział:
— Nieszczęsne moje dzieci, ukarałem was za grzech i wygnałem z raju, w którym żyliście bez trosk, w dostatku i dobrobycie. Teraz przyjdzie wam żyć w świecie pełnym zmartwień i nieszczęść, o którym nie mieliście pojęcia. Chcę jednak, abyście wiedzieli, że moja dobroć i miłość do was nie ustały. Wiem, że dotkną was różne kłopoty i nieszczęścia, które zatrują wam życie, i dlatego ofiaruję wam z mojej skarbnicy tę oto drogą perłę. Jest to łza. Kiedy dotknie was nieszczęście, będzie wam źle, serce przepełni ból, a dusza będzie w udręce, wtedy z waszych oczu wypłynie łza i od razu zrobi wam się lżej.
Kiedy Adam i Ewa usłyszeli słowa Najwyższego, z ich oczu polały się łzy. Stoczyły się po ich policzkach i spadły na ziemię.
I były to pierwsze łzy, które zrosiły ziemię. Te właśnie łzy Adam i Ewa przekazali w spadku swoim dzieciom i dzieciom ich dzieci. I od tego czasu, kiedy człowieka dotyka nieszczęście, kiedy boli go serce i kiedy na duszy robi mu się markotno, wypływają z jego oczu łzy i od razu robi mu się lżej".
Niektóre opowieści są powtórzeniem tych z "Egad talmudycznych", inne są zbieżne, a jeszcze inne różne, jak chociażby ta o żonie Lota, która tutaj zamieniła się w słup soli, bo wbrew zakazowi, odwróciła się, aby spojrzeć na płonącą Sodomę.
Najważniejsze, że mamy okazję poznawać Stary Testament w sposób "lekki, łatwy i przyjemny". Miłej lektury!!
PS Lektura dostępna na "wolne lektury" pod "autor nieznany".
tłum. Michał Friedman
O Friedmanie pisałem m.in. przy ocenie "Agad talmudycznych", a midrasz to wg Wikipedii:
"jedna z metod interpretacji i komentowania Pism natchnionych za pomocą sentencji, objaśnień lub przypowieści, często służąca umocnieniu miejscowej tradycji ustnej co do religijnych lub moralnych zwyczajów poprzez powiązanie jej z Pismem Świętym".
Przykład tej metody, tego rodzaju myślenia odnajdujemy już w pierwszym akapicie:
"Dzieci moje, tak jak dom świadczy o tym, że ktoś go zbudował, jak ubranie świadczy o tym, że ktoś je utkał, a drzwi świadczą o tym, że je zrobił stolarz, tak świat świadczy o tym, że stworzył go Wszechmogący".
Wobec takich porównań ateiści stają się bezbronni. A czyż nie wzrusza nas opowieść o łzach?
"Po wygnaniu Adama i Ewy z raju Pan Bóg zauważył, że odczuwają skruchę i przejmują się swoim wygnaniem. Ulitował się wtedy nad nimi i powiedział:
— Nieszczęsne moje dzieci, ukarałem was za grzech i wygnałem z raju, w którym żyliście bez trosk, w dostatku i dobrobycie. Teraz przyjdzie wam żyć w świecie pełnym zmartwień i nieszczęść, o którym nie mieliście pojęcia. Chcę jednak, abyście wiedzieli, że moja dobroć i miłość do was nie ustały. Wiem, że dotkną was różne kłopoty i nieszczęścia, które zatrują wam życie, i dlatego ofiaruję wam z mojej skarbnicy tę oto drogą perłę. Jest to łza. Kiedy dotknie was nieszczęście, będzie wam źle, serce przepełni ból, a dusza będzie w udręce, wtedy z waszych oczu wypłynie łza i od razu zrobi wam się lżej.
Kiedy Adam i Ewa usłyszeli słowa Najwyższego, z ich oczu polały się łzy. Stoczyły się po ich policzkach i spadły na ziemię.
I były to pierwsze łzy, które zrosiły ziemię. Te właśnie łzy Adam i Ewa przekazali w spadku swoim dzieciom i dzieciom ich dzieci. I od tego czasu, kiedy człowieka dotyka nieszczęście, kiedy boli go serce i kiedy na duszy robi mu się markotno, wypływają z jego oczu łzy i od razu robi mu się lżej".
Niektóre opowieści są powtórzeniem tych z "Egad talmudycznych", inne są zbieżne, a jeszcze inne różne, jak chociażby ta o żonie Lota, która tutaj zamieniła się w słup soli, bo wbrew zakazowi, odwróciła się, aby spojrzeć na płonącą Sodomę.
Najważniejsze, że mamy okazję poznawać Stary Testament w sposób "lekki, łatwy i przyjemny". Miłej lektury!!
PS Lektura dostępna na "wolne lektury" pod "autor nieznany".
Friday, 20 February 2015
AGADY TALMUDYCZNE
AGADY TALMUDYCZNE -
opracowanie i tłumaczenie Michał FRIEDMAN
I od niego trzeba zacząć, bo zawdzięczamy mu możliwość poznania twórczości najlepszych prozaików tworzących w jidysz. Przekładał Szolema Alejchema, Szaloma Asza, Icyka Mangera, Isaaca Bashevisa Singera. Jego ostatnim tłumaczeniem był, omawiany właśnie, zbiór kilkuset "Agad talmudycznych" /2005/. Więcej o nim znajdziecie Państwo w Wikipedii, ja tylko przypomnę, jego słowa, dotyczące skutków nagonki antysemickiej w 1967 roku, w ramach której wylano go z najwyższych stanowisk w Wojsku Polskim:
"Szkoda, że nie zwolnili mnie wcześniej, bo wtedy wcześniej bym się wziął za tłumaczenia z jidysz"
Przypomnę również, że Friedman był autorem adaptacji słynnego przedstawienia "Dybuka" An-skiego tak w Teatrze Telewizji /reż. Holland/, jak i Teatrze Współczesnym /reż.Warlikowski/.
Jak zwykle, początki są trudne, a w tym przypadku dotyczą już tytułu. Bo agadę znajduję jako flet abisyński, bądż jako lek, panaceum, ogólnie pojęcie związane z toksykologią hinduską, buddyjską etc; dopiero po dodaniu litery początkowej "h" - czytam: "opowieść, pouczenie". Wyjaśnienie Friedmana w przedmowie powoduje ból głowy, bo miesza się wszystko:
"Talmud składający się z Miszny i Gemary zawiera ustną tradycję opartą na wyjaśnieniu przepisów Tory w nowych czasch i nowych warunkach. Składa się z dwóch części - "halachy" i "AGADY". Halacha /po aramejsku AGADA, po hebrajsku HAGADA/ pochodzi od hebrajskiego słowa "halach" - "iść, chodzić, postępować". Zawiera przepisy prawa i normy postępowania. AGADA od słowa "hagad" - opowiadać - to część ustnej tradycji... ..Składają się na nią opowieści, krótkie opowiadania..., ..przypowieści.. ..anegdoty.."./podk.moje/
Chodzi mnie o powtarzającą się AGADĘ, jako opowieść, lecz i jako aramejskie tłumaczenie HALACHY. Poszukałem głębiej i szerzej, wychodzi na BŁĄD REDAKCYJNY, z tym halacha= aram. agada. Najważniejsze, że wg Friedmana: "celem agad jest nie tylko opowiadanie, ale też pouczanie", więc korzystajmy i uczmy się.
No i już na początku dowiadujemy się dlaczego Pan Bóg stworzył człowieka na samym końcu, w przeddzień szabasu:
"Zrobił to dlatego, że gdyby człowiek chciał się wywyższyć nad innymi, mógłby mu powiedzieć, że nawet mały robaczek został stworzony przed nim.
Uczynił to również dlatego, że człowiek, przychodząc na świat, miał już wszystko gotowe. Tak postępuje król. Najpierw wznosi pałac, mebluje go, ozdabia, przygotowuje wspaniałą ucztę, a dopiero potem wprowadza do niego miłego gościa."
Chwilę póżniej dostaję następną lekcję: Ewa nakarmiła owocami z Drzewa Poznania, nie tylko Adama, lecz i wszystkie zwierzęta /z jednym wyjątkiem/:
"Ewa podała owoce z Drzewa Poznania wszystkim zwierzętom, gadom i ptakom. Wszystkie wykonały jej polecenie i spożyły podane przez nią owoce. Nie posłuchał jej tylko ptak zwany feniksem. Dlatego śmierć nie ma nad nim władzy. Żyje tysiąc lat, potem wychodzi z gniazda i podpala je. Zostaje po nim tylko garstka popiołu, wielkości jajka. Z niego wyrastają na nowo wszystkie części ciała i ptak żyje dalej".
Wydawało mnie się, że żona Lota zamieniła się w słup soli, za obejrzenie się, mimo zakazu, na płonące miasto. Tymczasem w agadzie czytam:
"Kiedy trzej aniołowie, przybrawszy postaci ludzkie, przybyli do Sodomy, Lot zaprosił ich
do swego domu na nocleg. Żona Lota pobiegła do sąsiadów z prośbą o pożyczenie miarki soli, bo ma gości i chce ich nakarmić. Zrobiła to świadomie. Chciała, żeby sodomianie dowiedzieli się, że w jej domu są obcy przybysze, na których należy napaść. Dlatego za karę została zamieniona w słup soli"
W całym zbiorze obserwujemy specyficzny sposób rozumowania pełen metafor, porównań i aluzji. Tekst nasycony jest mądrościami i przestrogami, z których dla przykładu wybrałem jedną:
„Kto jest zbyt miłosierny w stosunku do okrutników, staje się w końcu sam okrutnikiem w stosunku do miłosiernych”.
Lektura jest arcyciekawa i zmusza do konfrontacji z interpretacjami Biblii, jakie nam wpajano.
Opiniowanie tekstu nie ma większego sensu, chodzi bowiem tylko o wzbudzenie Państwa zainteresowania; a w tym celu podkreślam, że tekst jest czytelny, łatwy do zrozumienia, opatrzony cennymi przypisami, a co najważniejsze zawiera potężna dawkę żydowskiego humoru. I jeszcze jedno: ja korzystałem z "wolnych lektur"; szukaj pozycji: Autor nieznany "Agady talmudyczne".
opracowanie i tłumaczenie Michał FRIEDMAN
I od niego trzeba zacząć, bo zawdzięczamy mu możliwość poznania twórczości najlepszych prozaików tworzących w jidysz. Przekładał Szolema Alejchema, Szaloma Asza, Icyka Mangera, Isaaca Bashevisa Singera. Jego ostatnim tłumaczeniem był, omawiany właśnie, zbiór kilkuset "Agad talmudycznych" /2005/. Więcej o nim znajdziecie Państwo w Wikipedii, ja tylko przypomnę, jego słowa, dotyczące skutków nagonki antysemickiej w 1967 roku, w ramach której wylano go z najwyższych stanowisk w Wojsku Polskim:
"Szkoda, że nie zwolnili mnie wcześniej, bo wtedy wcześniej bym się wziął za tłumaczenia z jidysz"
Przypomnę również, że Friedman był autorem adaptacji słynnego przedstawienia "Dybuka" An-skiego tak w Teatrze Telewizji /reż. Holland/, jak i Teatrze Współczesnym /reż.Warlikowski/.
Jak zwykle, początki są trudne, a w tym przypadku dotyczą już tytułu. Bo agadę znajduję jako flet abisyński, bądż jako lek, panaceum, ogólnie pojęcie związane z toksykologią hinduską, buddyjską etc; dopiero po dodaniu litery początkowej "h" - czytam: "opowieść, pouczenie". Wyjaśnienie Friedmana w przedmowie powoduje ból głowy, bo miesza się wszystko:
"Talmud składający się z Miszny i Gemary zawiera ustną tradycję opartą na wyjaśnieniu przepisów Tory w nowych czasch i nowych warunkach. Składa się z dwóch części - "halachy" i "AGADY". Halacha /po aramejsku AGADA, po hebrajsku HAGADA/ pochodzi od hebrajskiego słowa "halach" - "iść, chodzić, postępować". Zawiera przepisy prawa i normy postępowania. AGADA od słowa "hagad" - opowiadać - to część ustnej tradycji... ..Składają się na nią opowieści, krótkie opowiadania..., ..przypowieści.. ..anegdoty.."./podk.moje/
Chodzi mnie o powtarzającą się AGADĘ, jako opowieść, lecz i jako aramejskie tłumaczenie HALACHY. Poszukałem głębiej i szerzej, wychodzi na BŁĄD REDAKCYJNY, z tym halacha= aram. agada. Najważniejsze, że wg Friedmana: "celem agad jest nie tylko opowiadanie, ale też pouczanie", więc korzystajmy i uczmy się.
No i już na początku dowiadujemy się dlaczego Pan Bóg stworzył człowieka na samym końcu, w przeddzień szabasu:
"Zrobił to dlatego, że gdyby człowiek chciał się wywyższyć nad innymi, mógłby mu powiedzieć, że nawet mały robaczek został stworzony przed nim.
Uczynił to również dlatego, że człowiek, przychodząc na świat, miał już wszystko gotowe. Tak postępuje król. Najpierw wznosi pałac, mebluje go, ozdabia, przygotowuje wspaniałą ucztę, a dopiero potem wprowadza do niego miłego gościa."
Chwilę póżniej dostaję następną lekcję: Ewa nakarmiła owocami z Drzewa Poznania, nie tylko Adama, lecz i wszystkie zwierzęta /z jednym wyjątkiem/:
"Ewa podała owoce z Drzewa Poznania wszystkim zwierzętom, gadom i ptakom. Wszystkie wykonały jej polecenie i spożyły podane przez nią owoce. Nie posłuchał jej tylko ptak zwany feniksem. Dlatego śmierć nie ma nad nim władzy. Żyje tysiąc lat, potem wychodzi z gniazda i podpala je. Zostaje po nim tylko garstka popiołu, wielkości jajka. Z niego wyrastają na nowo wszystkie części ciała i ptak żyje dalej".
Wydawało mnie się, że żona Lota zamieniła się w słup soli, za obejrzenie się, mimo zakazu, na płonące miasto. Tymczasem w agadzie czytam:
"Kiedy trzej aniołowie, przybrawszy postaci ludzkie, przybyli do Sodomy, Lot zaprosił ich
do swego domu na nocleg. Żona Lota pobiegła do sąsiadów z prośbą o pożyczenie miarki soli, bo ma gości i chce ich nakarmić. Zrobiła to świadomie. Chciała, żeby sodomianie dowiedzieli się, że w jej domu są obcy przybysze, na których należy napaść. Dlatego za karę została zamieniona w słup soli"
W całym zbiorze obserwujemy specyficzny sposób rozumowania pełen metafor, porównań i aluzji. Tekst nasycony jest mądrościami i przestrogami, z których dla przykładu wybrałem jedną:
„Kto jest zbyt miłosierny w stosunku do okrutników, staje się w końcu sam okrutnikiem w stosunku do miłosiernych”.
Lektura jest arcyciekawa i zmusza do konfrontacji z interpretacjami Biblii, jakie nam wpajano.
Opiniowanie tekstu nie ma większego sensu, chodzi bowiem tylko o wzbudzenie Państwa zainteresowania; a w tym celu podkreślam, że tekst jest czytelny, łatwy do zrozumienia, opatrzony cennymi przypisami, a co najważniejsze zawiera potężna dawkę żydowskiego humoru. I jeszcze jedno: ja korzystałem z "wolnych lektur"; szukaj pozycji: Autor nieznany "Agady talmudyczne".
Wednesday, 18 February 2015
Antoni LIBERA - "Godot i jego cień"
Antoni LIBERA - "Godot i jego cień"
UWAGA!! WYBITNE DZIEŁO!!!
Antoni Libera to przede wszystkim INTELEKTUALISTA, w dodatku syn też INTELEKTUALISTY, Zdzisława Libery /1913-98/, profesora UW. Znałem go od zawsze jako wybitnego reżysera teatralnego i znakomitego tłumacza, nie tylko "całego" Becketta, lecz również Wilde'a, Sofoklesa i innych. W wieku 49 lat zdobył szeroką publiczność powieścią pt "Madame", którą obdarzyłem PAŁĄ /p. moja recenzja/. Szczęśliwie dla mnie /mniemam, że i dla siebie/ odstąpił od beletrystyki i zajął się tematami wartościowszymi. Z efektów jego pracy poznałem "Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie" z 2004 /p.recenzja/ oraz obecnie omawianą pracę z 2009.
"Godot i jego cień" jest w wielu aspektach kontynuacją "Błogosławieństwa...", a swoistą wartość stanowi dedykacja omawianej książki: "Pamięci Janusza Szpotańskiego", którego autor czule pożegnał w poprzedniej książce, a ja o tym pisałem:
"Następną część „Koledzy po piórze” zaczyna pożegnaniem Janusza Szpotańskiego /1929-2001/, dyżurnego „prześmiewcy komuny”, szczególnie znienawidzonego przez Gomułkę, autora satyr „Cisi i gęgacze” i „Towarzysz Szmaciak” ....".
Nim przejdziemy do książki wspomnijmy parę słów o bohaterze: Godot, tytułowy bohater sztuki Becketta "Czekając na Godota" /1952/ dość jednoznacznie kojarzy się z Bogiem /cokolwiek przez to rozumiemy/, a autor to: Samuel Barclay Beckett /1906-1989/ - irlandzki dramaturg, prozaik i eseista, tworzący w dwóch językach francuskim i angielskim, sam tłumaczący swoje dzieła z jednego języka na drugi, twórca teatru absurdu, utrzymujący w swoich utworach klimat ironii, malkontenctwa, skrajnego pesymizmu i podkreślający bezsens ludzkiej egzystencji. Uzupełnijmy jego charakterystykę uzasadnieniem przyznania mu Nobla w 1969 r.: /str.62/
"Ukazał za pomocą nowych form literackich niedolę i cierpienie człowieka naszych czasów. To poetyckie dzieło wznosi się nad jałową i spustoszoną ziemią jak prośba o miłosierdzie dla udręczonej ludzkości, a minorowa tonacja, w jakiej jest napisane, przynosi zrozpaczonym - paradoksalnie - pociechę, a uciśnionych wyzwala".
A co wewnątrz książki? ARCYDZIEŁO. Wszechstronne studium życia i twórczości Becketta przeplata się z autobiografią Libery, a przede wszystkim z realizacją swojej fascynacji Wielkim Malkontentem, której początki związane są z przedstawieniem obejrzanym w wieku 8 lat, jak się mówiło "u Axera", czyli w Teatrze Współczesnym. Też tam byłem, bo było to najważniejsze wydarzenie kulturalne /i nie tylko!/, ale ja miałem już lat 14. Mowa o przedstawieniu "Czekając na Godota" w reżyserii Kreczmara, z udziałem Fijewskiego, Kondrata, Koechera i Mularczyka na jesieni 1957 roku, zaledwie niecały rok po POLSKIM PAŻDZIERNIKU. Ze względu na nadzieje pokładane w "odwilży" tytuł momentalnie wyszedł poza bramy teatru i stał się ironicznym zwrotem warszawskiej ulicy.
W trakcie lektury zrobiłem kilkanaście stron notatek, których z przyczyn oczywistych nie mogę tutaj przytoczć. Wybrałem więc jedną charakterystyczna dla Becketta, a sądząc z kontekstu, również dla Libery: /str.70/
"...jeśli nie można uleczyć człowieka z bólu i strachu, jeśli nie można sprawić, by śmiertelność śmiertelnych przestała być im brzemieniem - podtrzymywanie życia jest aktem na rzecz zła, kolaboracją z diabłem".
Tylko, że ja nie recenzuję Becketta, ino Liberę, więc odnośnie tego pierwszego, ograniczmy się do stwierdzenia, że autor apoteozował go wybornie. A to wszystko za sprawą swoich fascynacji i ciężkiej pracy. I tak mu przeleciało pełne sukcesów życie, w kręgu zainteresowań budowanych od wczesnej młodości. Ciągnąc wątek autobiograficzny odniósł również wielki sukces, bo ZNAKOMICIE PRZEDSTAWIŁ RZECZYWISTOŚĆ PRL-u, mimo pochodzenia żydowskiego, o którym wielokrotnie mówi, a które ma kolosalne znaczenie w ocenie tamtych lat; I tak, jego wersja jest zgodna z moją, bo o paru drobnych różnicach, nie wypada wspominać wobec SOLIDNEJ ANALIZIE całości. Nie byłbym sobą, gdybym nie zadbał o Państwa pamięć, a to osiągnę dosadnym cytatem, pod którym sam się podpisuję: /str.104/
"...poczucie przegranej i niesprawiedliwości obecne jest w polskiej historii co najmniej od dwustu lat.... ...Nie sposób być normalnym, mając świadomość klęski od kilkunastu pokoleń i kompensując to sobie mesjanistycznym mitem. Krzywda, wbrew założeniom i treściom tego mitu, bynajmniej nie uszlachetnia, lecz rozkłada wewnętrznie. Niejeden o tym pisał. Gombrowicz, Miłosz, Mrożek. Jak kult martyrologii i fetysz niewinności prowadzą do mitomanii i życia w fikcyjnym świecie, "Wybili, panie, za wolność!" To zdanie.. ..z Mrożka.. ..stało się gorzkim symbolem wynaturzenia ducha: bezwstydnej żebraniny i eskalacji roszczeń, a nawet cynicznego kupczenia poniżeniem, połączonego z pogardą dla ufnych dobroczyńców".
A Liberę warto czytać /byle nie "Madame"/
UWAGA!! WYBITNE DZIEŁO!!!
Antoni Libera to przede wszystkim INTELEKTUALISTA, w dodatku syn też INTELEKTUALISTY, Zdzisława Libery /1913-98/, profesora UW. Znałem go od zawsze jako wybitnego reżysera teatralnego i znakomitego tłumacza, nie tylko "całego" Becketta, lecz również Wilde'a, Sofoklesa i innych. W wieku 49 lat zdobył szeroką publiczność powieścią pt "Madame", którą obdarzyłem PAŁĄ /p. moja recenzja/. Szczęśliwie dla mnie /mniemam, że i dla siebie/ odstąpił od beletrystyki i zajął się tematami wartościowszymi. Z efektów jego pracy poznałem "Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie" z 2004 /p.recenzja/ oraz obecnie omawianą pracę z 2009.
"Godot i jego cień" jest w wielu aspektach kontynuacją "Błogosławieństwa...", a swoistą wartość stanowi dedykacja omawianej książki: "Pamięci Janusza Szpotańskiego", którego autor czule pożegnał w poprzedniej książce, a ja o tym pisałem:
"Następną część „Koledzy po piórze” zaczyna pożegnaniem Janusza Szpotańskiego /1929-2001/, dyżurnego „prześmiewcy komuny”, szczególnie znienawidzonego przez Gomułkę, autora satyr „Cisi i gęgacze” i „Towarzysz Szmaciak” ....".
Nim przejdziemy do książki wspomnijmy parę słów o bohaterze: Godot, tytułowy bohater sztuki Becketta "Czekając na Godota" /1952/ dość jednoznacznie kojarzy się z Bogiem /cokolwiek przez to rozumiemy/, a autor to: Samuel Barclay Beckett /1906-1989/ - irlandzki dramaturg, prozaik i eseista, tworzący w dwóch językach francuskim i angielskim, sam tłumaczący swoje dzieła z jednego języka na drugi, twórca teatru absurdu, utrzymujący w swoich utworach klimat ironii, malkontenctwa, skrajnego pesymizmu i podkreślający bezsens ludzkiej egzystencji. Uzupełnijmy jego charakterystykę uzasadnieniem przyznania mu Nobla w 1969 r.: /str.62/
"Ukazał za pomocą nowych form literackich niedolę i cierpienie człowieka naszych czasów. To poetyckie dzieło wznosi się nad jałową i spustoszoną ziemią jak prośba o miłosierdzie dla udręczonej ludzkości, a minorowa tonacja, w jakiej jest napisane, przynosi zrozpaczonym - paradoksalnie - pociechę, a uciśnionych wyzwala".
A co wewnątrz książki? ARCYDZIEŁO. Wszechstronne studium życia i twórczości Becketta przeplata się z autobiografią Libery, a przede wszystkim z realizacją swojej fascynacji Wielkim Malkontentem, której początki związane są z przedstawieniem obejrzanym w wieku 8 lat, jak się mówiło "u Axera", czyli w Teatrze Współczesnym. Też tam byłem, bo było to najważniejsze wydarzenie kulturalne /i nie tylko!/, ale ja miałem już lat 14. Mowa o przedstawieniu "Czekając na Godota" w reżyserii Kreczmara, z udziałem Fijewskiego, Kondrata, Koechera i Mularczyka na jesieni 1957 roku, zaledwie niecały rok po POLSKIM PAŻDZIERNIKU. Ze względu na nadzieje pokładane w "odwilży" tytuł momentalnie wyszedł poza bramy teatru i stał się ironicznym zwrotem warszawskiej ulicy.
W trakcie lektury zrobiłem kilkanaście stron notatek, których z przyczyn oczywistych nie mogę tutaj przytoczć. Wybrałem więc jedną charakterystyczna dla Becketta, a sądząc z kontekstu, również dla Libery: /str.70/
"...jeśli nie można uleczyć człowieka z bólu i strachu, jeśli nie można sprawić, by śmiertelność śmiertelnych przestała być im brzemieniem - podtrzymywanie życia jest aktem na rzecz zła, kolaboracją z diabłem".
Tylko, że ja nie recenzuję Becketta, ino Liberę, więc odnośnie tego pierwszego, ograniczmy się do stwierdzenia, że autor apoteozował go wybornie. A to wszystko za sprawą swoich fascynacji i ciężkiej pracy. I tak mu przeleciało pełne sukcesów życie, w kręgu zainteresowań budowanych od wczesnej młodości. Ciągnąc wątek autobiograficzny odniósł również wielki sukces, bo ZNAKOMICIE PRZEDSTAWIŁ RZECZYWISTOŚĆ PRL-u, mimo pochodzenia żydowskiego, o którym wielokrotnie mówi, a które ma kolosalne znaczenie w ocenie tamtych lat; I tak, jego wersja jest zgodna z moją, bo o paru drobnych różnicach, nie wypada wspominać wobec SOLIDNEJ ANALIZIE całości. Nie byłbym sobą, gdybym nie zadbał o Państwa pamięć, a to osiągnę dosadnym cytatem, pod którym sam się podpisuję: /str.104/
"...poczucie przegranej i niesprawiedliwości obecne jest w polskiej historii co najmniej od dwustu lat.... ...Nie sposób być normalnym, mając świadomość klęski od kilkunastu pokoleń i kompensując to sobie mesjanistycznym mitem. Krzywda, wbrew założeniom i treściom tego mitu, bynajmniej nie uszlachetnia, lecz rozkłada wewnętrznie. Niejeden o tym pisał. Gombrowicz, Miłosz, Mrożek. Jak kult martyrologii i fetysz niewinności prowadzą do mitomanii i życia w fikcyjnym świecie, "Wybili, panie, za wolność!" To zdanie.. ..z Mrożka.. ..stało się gorzkim symbolem wynaturzenia ducha: bezwstydnej żebraniny i eskalacji roszczeń, a nawet cynicznego kupczenia poniżeniem, połączonego z pogardą dla ufnych dobroczyńców".
A Liberę warto czytać /byle nie "Madame"/
Monday, 16 February 2015
Szczepan TWARDOCH - "Drach"
Szczepan TWARDOCH - "Drach"
Sławomir Domański w "oficjalnej recenzji" m.in. pisze:
"„Drach” w śląskiej gwarze oznacza latawiec. Nasuwa się też skojarzenie z greckim słowem „draken”, oznaczającym smoka. Jeśli przypomnimy sobie chińskie latawce o smoczych kształtach, widzimy rozległość skojarzeń kulturowych. DRACH JEST TWOREM TRWAŁYM I WIECZNYM, KTÓRY WIDZI WSZYSTKO. Kontekst śląski jest dla „Dracha” jednym z możliwych wariantów, ważnym dla Magnorów i Gemanderów – bohaterów powieści. NIEISTOTNYM w ogólnym rozrachunku". /podk.moje/
Powyższe podkreślenie spełnia szeroką definicję BOGA. Drugim problemem tej lektury, jak również recenzji Dariusza Nowackiego i riposty Sławomira Domańskiego jest "ŚLĄSKOŚĆ" contra "UNIWERSALNOŚĆ" tego dzieła. Moim zdaniem tradycyjna śląskość Twardocha jest TYLKO FORMĄ, a istotnym jej elementem jest podkreślenie śmierci Dominika TWARDOCHA na polu I w.św. w Lotaryngii. /str.43/. Nie zawężajmy problematyki dzieł Twardocha do Śląska !!
Przykro mnie, ale muszę tu powiedzieć, że lubiany i ceniony przeze mnie Nowacki napisał tym razem prymitywny PASZKWIL, którego argumenty są tak bezsensowne, że nie zasługują na moją odpowiedż. Bo jak pogodzić fakt, że Nowacki jeżdzi po Twardochu jak po łysej kobyle, ze stwierdzeniami: "...majster z podgliwickich Pilchowic trzyma formę.."; "'Drach' przynosi epizody zachwycające, po mistrzowsku napisane"; "Twardoch perfekcyjnie pokazał, czym mógł być tzw syndrom stresu bojowego.."; "'Drach' jest świetną powieścią... ...stanowi znakomite osiągnięcie..".
Ale najistotniejszą zagadką była moja własna reakcja, po niedawnym zachwycie nad "Morfiną". Bo wepchnąć kogoś na szczyt można, ale jak go tam utrzymać? No i nie miał dziad, czyli ja, kłopotu. Bo teraz mnie męczy następne, jeszcze trudniejsze pytanie, co będzie z kolejną książką, już po "Drachu" ? Mam jedno życzenie, póki czas: zerwij Pan z ponuractwem, bo czytelnicy pogłębią się w depresji. Obecna nutka ironii domaga się śmielszej ekspozycji. Przykład w opisie...... /str.13/
"....czelodniyka Grychtolla, który nigdy nie wyzwolił się na mistrza masarskiego, ale za to w nazwisku zmienił podwójne "l" na "ł"..."
Tego typu drwiny giną w morzu posępności. Bo u Twardocha nawet kopulacja nie daje radości, ino chwilowe zaspokojenie chuci. A to, Panie Autorze niedobrze!
Ryzykownym, acz udanym, pomysłem okazał się brak przypisów, co wymagało ciężkiej pracy nad dialogami, by czytelnik mógł je zrozumieć. A korzyść z takiej lektury przeogromna, bo pozwala na zadomowienie się w folklorze.
Czas wrócić do tego posiadającego boskie elementy, bo wszystkowidzącego i wiecznego Dracha. Odnoszę wrażenie, że recenzenci niezbyt dokładnie czytali omawianą książkę, skoro nie zwrócili uwagi na poniższe fragmenty: /str.132/
"Stary Pindur nie przestaje mówić:
Yno suchej dalyj: ziymia tyż żyje. Ziymia dycho tak jak my dychomy. Ziymia mo krew, to je woda, i ziymia mo skóra, po keryj my łażymy bez cołkie nasze żywobyci, jak błechy łażom po psie, rozumisz?
Gilner nie rozumie i już nie słucha. Nie wie, że stary Pindur MÓWI O MNIE.." /podk.moje/
Już wcześniej /str.116/ autor to sygnalizował:
"..Znam ciężar ciała Valeski i ciężar domu, w którym Ernst się rodzi, i delikatną pieszczotę jego stóp, kiedy PO MNIE CHODZI, i ciężar jego ciała, gdy pozostanie złożone do grobu.." /p.moje/
I również mówiąc o obietnicy synów Gemandera, że nie zostaną górnikami /str.191/
"..Nigdy nie zjechali na dół, na kopalnię. Od stu pięćdziesięciu lat wszystkie Gemandery.. ..wpełzały w ciemność, w MOJE CIAŁO, a Stanisław i Pyjter nie wpełzli nigdy.." /podk.moje/
Logiczny wniosek może być tylko jeden DRACH TO MATKA ZIEMIA, RODZICIELKA WSZYSTKIEGO CO NA NIEJ ŻYJE, WSZECHOBECNA I TRWAŁA.
Teraz, z kolei czas na CZAS, który jest kluczowym elementem konstrukcji. Twardoch prowadzi różne wątki w tym samym czasie. Co to znaczy? Ulubionym jego zwrotem jest /np str.175/:
"...W tym samym czasie, tylko dziewięćdziesiąt trzy lata wcześniej..." /również str.237/
"...W tym samym czasie osiemdziesiąt lat wcześniej,," /str.192/
Bo czas kalendarzowy jest bez znaczenia dla przekazania pewnych prawd egzystencjalnych, prawd nie powiązanych ściśle ani z żadną datą, ani z żadnym miejscem, prawd wynikających ze zdarzeń możliwych równie dobrze w starożytnej Grecji, co we współczesnych Chinach. U Twardocha "ten sam czas" dotyczy ciągu RÓWNOLEGŁYCH analogicznych historii wydobytych z różnych epok, aby w efekcie czytelnikowi przedstawić problem, jako sumę zdarzeń jednostkowych niezależną od tradycyjnie pojmowanego czasu.
No i jeszcze odwoływanie się do analogicznych zjawisk w naturze, np w opowieściach o instynkcie, sarenkach, psach etc ; to w celu stworzenia klimatu, niezbędnego....... /wg recenzji Piotra Królaka/,
"..do rozważań o BEZLITOSNEJ PRZYPADKOWOŚCI wpisanej w ludzki los.." /podk.moje/
i to wydaje mnie się najważniejszym przesłaniem tej książki.
Proszę Państwa, Twardoch się wybronił, gorzej ze mną, bo ilość poruszanych tematów przerosła moje zdolności do napisania spójnej recenzji. Po prostu zmęczył mnie, więc proszę o mniejszą objętość następnych dzieł.
Sławomir Domański w "oficjalnej recenzji" m.in. pisze:
"„Drach” w śląskiej gwarze oznacza latawiec. Nasuwa się też skojarzenie z greckim słowem „draken”, oznaczającym smoka. Jeśli przypomnimy sobie chińskie latawce o smoczych kształtach, widzimy rozległość skojarzeń kulturowych. DRACH JEST TWOREM TRWAŁYM I WIECZNYM, KTÓRY WIDZI WSZYSTKO. Kontekst śląski jest dla „Dracha” jednym z możliwych wariantów, ważnym dla Magnorów i Gemanderów – bohaterów powieści. NIEISTOTNYM w ogólnym rozrachunku". /podk.moje/
Powyższe podkreślenie spełnia szeroką definicję BOGA. Drugim problemem tej lektury, jak również recenzji Dariusza Nowackiego i riposty Sławomira Domańskiego jest "ŚLĄSKOŚĆ" contra "UNIWERSALNOŚĆ" tego dzieła. Moim zdaniem tradycyjna śląskość Twardocha jest TYLKO FORMĄ, a istotnym jej elementem jest podkreślenie śmierci Dominika TWARDOCHA na polu I w.św. w Lotaryngii. /str.43/. Nie zawężajmy problematyki dzieł Twardocha do Śląska !!
Przykro mnie, ale muszę tu powiedzieć, że lubiany i ceniony przeze mnie Nowacki napisał tym razem prymitywny PASZKWIL, którego argumenty są tak bezsensowne, że nie zasługują na moją odpowiedż. Bo jak pogodzić fakt, że Nowacki jeżdzi po Twardochu jak po łysej kobyle, ze stwierdzeniami: "...majster z podgliwickich Pilchowic trzyma formę.."; "'Drach' przynosi epizody zachwycające, po mistrzowsku napisane"; "Twardoch perfekcyjnie pokazał, czym mógł być tzw syndrom stresu bojowego.."; "'Drach' jest świetną powieścią... ...stanowi znakomite osiągnięcie..".
Ale najistotniejszą zagadką była moja własna reakcja, po niedawnym zachwycie nad "Morfiną". Bo wepchnąć kogoś na szczyt można, ale jak go tam utrzymać? No i nie miał dziad, czyli ja, kłopotu. Bo teraz mnie męczy następne, jeszcze trudniejsze pytanie, co będzie z kolejną książką, już po "Drachu" ? Mam jedno życzenie, póki czas: zerwij Pan z ponuractwem, bo czytelnicy pogłębią się w depresji. Obecna nutka ironii domaga się śmielszej ekspozycji. Przykład w opisie...... /str.13/
"....czelodniyka Grychtolla, który nigdy nie wyzwolił się na mistrza masarskiego, ale za to w nazwisku zmienił podwójne "l" na "ł"..."
Tego typu drwiny giną w morzu posępności. Bo u Twardocha nawet kopulacja nie daje radości, ino chwilowe zaspokojenie chuci. A to, Panie Autorze niedobrze!
Ryzykownym, acz udanym, pomysłem okazał się brak przypisów, co wymagało ciężkiej pracy nad dialogami, by czytelnik mógł je zrozumieć. A korzyść z takiej lektury przeogromna, bo pozwala na zadomowienie się w folklorze.
Czas wrócić do tego posiadającego boskie elementy, bo wszystkowidzącego i wiecznego Dracha. Odnoszę wrażenie, że recenzenci niezbyt dokładnie czytali omawianą książkę, skoro nie zwrócili uwagi na poniższe fragmenty: /str.132/
"Stary Pindur nie przestaje mówić:
Yno suchej dalyj: ziymia tyż żyje. Ziymia dycho tak jak my dychomy. Ziymia mo krew, to je woda, i ziymia mo skóra, po keryj my łażymy bez cołkie nasze żywobyci, jak błechy łażom po psie, rozumisz?
Gilner nie rozumie i już nie słucha. Nie wie, że stary Pindur MÓWI O MNIE.." /podk.moje/
Już wcześniej /str.116/ autor to sygnalizował:
"..Znam ciężar ciała Valeski i ciężar domu, w którym Ernst się rodzi, i delikatną pieszczotę jego stóp, kiedy PO MNIE CHODZI, i ciężar jego ciała, gdy pozostanie złożone do grobu.." /p.moje/
I również mówiąc o obietnicy synów Gemandera, że nie zostaną górnikami /str.191/
"..Nigdy nie zjechali na dół, na kopalnię. Od stu pięćdziesięciu lat wszystkie Gemandery.. ..wpełzały w ciemność, w MOJE CIAŁO, a Stanisław i Pyjter nie wpełzli nigdy.." /podk.moje/
Logiczny wniosek może być tylko jeden DRACH TO MATKA ZIEMIA, RODZICIELKA WSZYSTKIEGO CO NA NIEJ ŻYJE, WSZECHOBECNA I TRWAŁA.
Teraz, z kolei czas na CZAS, który jest kluczowym elementem konstrukcji. Twardoch prowadzi różne wątki w tym samym czasie. Co to znaczy? Ulubionym jego zwrotem jest /np str.175/:
"...W tym samym czasie, tylko dziewięćdziesiąt trzy lata wcześniej..." /również str.237/
"...W tym samym czasie osiemdziesiąt lat wcześniej,," /str.192/
Bo czas kalendarzowy jest bez znaczenia dla przekazania pewnych prawd egzystencjalnych, prawd nie powiązanych ściśle ani z żadną datą, ani z żadnym miejscem, prawd wynikających ze zdarzeń możliwych równie dobrze w starożytnej Grecji, co we współczesnych Chinach. U Twardocha "ten sam czas" dotyczy ciągu RÓWNOLEGŁYCH analogicznych historii wydobytych z różnych epok, aby w efekcie czytelnikowi przedstawić problem, jako sumę zdarzeń jednostkowych niezależną od tradycyjnie pojmowanego czasu.
No i jeszcze odwoływanie się do analogicznych zjawisk w naturze, np w opowieściach o instynkcie, sarenkach, psach etc ; to w celu stworzenia klimatu, niezbędnego....... /wg recenzji Piotra Królaka/,
"..do rozważań o BEZLITOSNEJ PRZYPADKOWOŚCI wpisanej w ludzki los.." /podk.moje/
i to wydaje mnie się najważniejszym przesłaniem tej książki.
Proszę Państwa, Twardoch się wybronił, gorzej ze mną, bo ilość poruszanych tematów przerosła moje zdolności do napisania spójnej recenzji. Po prostu zmęczył mnie, więc proszę o mniejszą objętość następnych dzieł.
Sunday, 15 February 2015
Billy MILLS, Nicholas SPARKS - "Wokini"
Billy MILLS, Nicholas SPARKS - "Wokini"
Na 10 gwiazdek składają się: 1. Nicholas Sparks, sam w sobie; szczególnie lubiany po "Pamiętniku"; 2. Temat, którego zapowiedzią jest tytuł oryginału: "Wokini: A Lakota Journey to Happiness and Self-Understanding" oraz najistotniejszy: 3. współautor - Billy MILLS /1938/, inaczej William Mervin MILLS, orig. Makata Taka Hela, do dzisiaj członek Oglata Lakota /Sioux/ Tribe.
Dlaczego Mills jest tak ważny?. Bo nikt, kto widział jego mistrzowski bieg na 10 km, w 1964 roku, na Olimpiadzie w Tokio, nie jest w stanie go zapomnieć. Miałem wtedy 21 lat, a dzisiaj 72, i w lekkoatletyce niczego porównywalnego nigdy nie widziałem. Nieznany Sioux, jako jedyny wytrzymał tempo dwóch faworytów, dwa razy słabł, i przy niesamowitym dopingu publiczności, dochodził uciekającą dwójkę, by na finiszu wygrać. Król tamtej Olimpiady!!.
A książka? Podekscytowany wspomnieniem Millsa, staram się wyrazić łagodną opinię o tym, poniekąd, uproszczonym "katechizmie" poszukiwania szczęścia. Bo są w nim "prawdy objawione", które ktoś złośliwy mógłby nazwać banialukami i banałami, bo spora część jest rodem z epikurejskiego dążenia do ataraksji, bo pozostaje w jawnym konflikcie z obowiązującym w Stanach Masłowem.... Usprawiedliwieniem jest brak recepty na szczęście w realu.
Książka niesie wysokie wartości moralne, a jej przystępny /trochę naiwny/ sposób "poszukiwania nowego początku" czyli "wokini" jest cenny, szczególnie dla tych, których nie "KRĘCI" filozofia grecka. Do tego zaskakujący finał czyni omawianą lekturę, nie tylko wartościową, lecz również "lekką, łatwą i przyjemną".
Na 10 gwiazdek składają się: 1. Nicholas Sparks, sam w sobie; szczególnie lubiany po "Pamiętniku"; 2. Temat, którego zapowiedzią jest tytuł oryginału: "Wokini: A Lakota Journey to Happiness and Self-Understanding" oraz najistotniejszy: 3. współautor - Billy MILLS /1938/, inaczej William Mervin MILLS, orig. Makata Taka Hela, do dzisiaj członek Oglata Lakota /Sioux/ Tribe.
Dlaczego Mills jest tak ważny?. Bo nikt, kto widział jego mistrzowski bieg na 10 km, w 1964 roku, na Olimpiadzie w Tokio, nie jest w stanie go zapomnieć. Miałem wtedy 21 lat, a dzisiaj 72, i w lekkoatletyce niczego porównywalnego nigdy nie widziałem. Nieznany Sioux, jako jedyny wytrzymał tempo dwóch faworytów, dwa razy słabł, i przy niesamowitym dopingu publiczności, dochodził uciekającą dwójkę, by na finiszu wygrać. Król tamtej Olimpiady!!.
A książka? Podekscytowany wspomnieniem Millsa, staram się wyrazić łagodną opinię o tym, poniekąd, uproszczonym "katechizmie" poszukiwania szczęścia. Bo są w nim "prawdy objawione", które ktoś złośliwy mógłby nazwać banialukami i banałami, bo spora część jest rodem z epikurejskiego dążenia do ataraksji, bo pozostaje w jawnym konflikcie z obowiązującym w Stanach Masłowem.... Usprawiedliwieniem jest brak recepty na szczęście w realu.
Książka niesie wysokie wartości moralne, a jej przystępny /trochę naiwny/ sposób "poszukiwania nowego początku" czyli "wokini" jest cenny, szczególnie dla tych, których nie "KRĘCI" filozofia grecka. Do tego zaskakujący finał czyni omawianą lekturę, nie tylko wartościową, lecz również "lekką, łatwą i przyjemną".
Wednesday, 11 February 2015
Charles BEDIER - "Dzieje Tristana i Izoldy"
Charles BEDIER - "Dzieje Tristana i Izoldy"
Słynna adaptacja wybitnego mediewisty Bediera /z 1900 r/ w tłumaczeniu Boya /1925 r./, Sceną działania są ziemie celtyckie: Kornwalia, Irlandia, Bretania; podstawowym motywem jest celtyckie podanie o ucieczce siostrzeńca królewskiego z żoną króla; istotną treścią - wszechpotęga namiętności, którą tylko śmierć przeciąć może.
Jest to piękny romans rycerski, w którym główne postaci prześcigają się w szlachetności i potem pięknie umierają. Tak treść, jak i liczne recenzje wszystko wyjaśniają, więc ja tylko pozwalam sobie zwrócić Państwa uwagę na wyśmienitą przedmowę konesera literatury francuskiej - Boya .
A uwaga końcowa jedna: jakim trzeba być erudytą, aby tak pięknie tłumaczyć jak Tadeusz Boy Żeleński
Słynna adaptacja wybitnego mediewisty Bediera /z 1900 r/ w tłumaczeniu Boya /1925 r./, Sceną działania są ziemie celtyckie: Kornwalia, Irlandia, Bretania; podstawowym motywem jest celtyckie podanie o ucieczce siostrzeńca królewskiego z żoną króla; istotną treścią - wszechpotęga namiętności, którą tylko śmierć przeciąć może.
Jest to piękny romans rycerski, w którym główne postaci prześcigają się w szlachetności i potem pięknie umierają. Tak treść, jak i liczne recenzje wszystko wyjaśniają, więc ja tylko pozwalam sobie zwrócić Państwa uwagę na wyśmienitą przedmowę konesera literatury francuskiej - Boya .
A uwaga końcowa jedna: jakim trzeba być erudytą, aby tak pięknie tłumaczyć jak Tadeusz Boy Żeleński
Ota PAVEL - "Śmierć pięknych saren"
Ota PAVEL - "Śmierć pięknych saren"
Mój znajomy z "lubimy czytać", występujący pod hasłem "Indianer", wkurzył się moimi ostatnimi "pałami" i przysłał mnie pozycję, która winna dostać dobrą ocenę. Sprawdziło się, lecz tylko w 70%,
Ktoś w recenzji napisał, że to nie jest "wielka literatura". BŁĄD, bo to jest NAJWIĘKSZA Z MOŻLIWYCH, a wniosek taki wynika również ze słów mojego ulubionego Szczygła:
"To książka, którą od lat kupuję w ilościach hurtowych i rozdaję znajomym. Bo to najbardziej antydepresyjna książka świata...”
To ja się zapytam: a co nam więcej potrzeba? Bo mnie niczego nie brakuje, skoro znów odnalazłem klimat utworów innych Żydów: prażanina, jak autor, Kafki i "naszego" Schulza. Niepotrzebne jest podkreślanie wpływu cyklofrenii od 1964 r. na ten zaczarowany świat, bo tak naprawdę, kto z nas jest psychicznie zdrowy. Ale skoro już zahaczyliśmy o encyklopedyczne dane, to podajmy za Wikipedią, że Pavel /1930-73/ nazywał się Otto Popper, że ojciec nazywany żydowskim Don Kichotem, był komiwojażerem, a w trakcie II w.św. szczęśliwie przeżył obóz koncentracyjny, że autor był komentatorem sportowym do momentu zapadnięcia na cyklofrenię, która jest psychozą depresyjno-maniakalną z elementami schizofrenii, no i że z dwóch książek napisanych w 1971 i 1974, Polacy zrobili tą jedną.
Miłość rodziców do ojczyzny Pavel różnicuje: /str.48/
"Mój tatuś w ogóle kochał ten kraj, i to chyba bardziej niż mamusia, która była chrześcijanką; ale dla niej było to w jakiś sposób oczywiste, podczas gdy mój tato szukał ojczyzny poprzez swoich przodków setki lat zanim ją wreszcie znalazł".
Na tych stronach autor wspomina o Lidicach; warto chyba przypomnieć, że to pierwsze miejsce masowej zagłady cywilnej ludności, w tym 88 dzieci, w czasie II w.św., dokonanej w "rewanżu" za udany zamach na zastepcę Hitlera – Reinharda Heydricha /9.06.1942/. Pavel konstatuje: /str.49/
"My o zagładzie Lidic nigdy nie zdołamy zapomnieć, wgryzły nam się w serca jak kleszcz w skórę, kleszcz, który zamiast ząbków i odnóży ma czarną swastykę..".
Rozsmakowałem się w tej lekturze, wzruszyłem wielokrotnie i zaśmiewałem z humoru, czasem w stylu Szwejka, a czasem Lejzorka Rojtszwańca. Ale to wszystko było wspaniałe w pierwszej części/książce; natomiast druga pt "Jak spotkałem się z rybami" zupełnie mnie nie leży, bo to nie moja zabawka. Zawsze byłem wrogiem wędkarstwa, nie rozumiem próżności i poczucia dumy wędkarzy z własnego sadyzmu, a wielokilometrowe wożenie ryb bez wody, to zboczenie. Przeto wyławiałem tylko elementy towarzyszące, ale i tak, ze względu na moje odczucia, z ulgą ujrzałem napis koniec.
Reasumując, uważam pomysł połączenia dwóch różnych książek za niefortunny, tym bardziej, że różnią się wszystkim, począwszy od tematyki poprzez czas i miejsce akcji, po czas napisania, gdzie trzy lata w przypadku autora chorego psychicznie to wieczność. Ten dyskomfort skutkuje obniżeniem oceny do 7 gwiazdek.
PS Stwierdzenie autora: "Rybołówstwo to wolność" pozostawiam bez komentarza.
Mój znajomy z "lubimy czytać", występujący pod hasłem "Indianer", wkurzył się moimi ostatnimi "pałami" i przysłał mnie pozycję, która winna dostać dobrą ocenę. Sprawdziło się, lecz tylko w 70%,
Ktoś w recenzji napisał, że to nie jest "wielka literatura". BŁĄD, bo to jest NAJWIĘKSZA Z MOŻLIWYCH, a wniosek taki wynika również ze słów mojego ulubionego Szczygła:
"To książka, którą od lat kupuję w ilościach hurtowych i rozdaję znajomym. Bo to najbardziej antydepresyjna książka świata...”
To ja się zapytam: a co nam więcej potrzeba? Bo mnie niczego nie brakuje, skoro znów odnalazłem klimat utworów innych Żydów: prażanina, jak autor, Kafki i "naszego" Schulza. Niepotrzebne jest podkreślanie wpływu cyklofrenii od 1964 r. na ten zaczarowany świat, bo tak naprawdę, kto z nas jest psychicznie zdrowy. Ale skoro już zahaczyliśmy o encyklopedyczne dane, to podajmy za Wikipedią, że Pavel /1930-73/ nazywał się Otto Popper, że ojciec nazywany żydowskim Don Kichotem, był komiwojażerem, a w trakcie II w.św. szczęśliwie przeżył obóz koncentracyjny, że autor był komentatorem sportowym do momentu zapadnięcia na cyklofrenię, która jest psychozą depresyjno-maniakalną z elementami schizofrenii, no i że z dwóch książek napisanych w 1971 i 1974, Polacy zrobili tą jedną.
Miłość rodziców do ojczyzny Pavel różnicuje: /str.48/
"Mój tatuś w ogóle kochał ten kraj, i to chyba bardziej niż mamusia, która była chrześcijanką; ale dla niej było to w jakiś sposób oczywiste, podczas gdy mój tato szukał ojczyzny poprzez swoich przodków setki lat zanim ją wreszcie znalazł".
Na tych stronach autor wspomina o Lidicach; warto chyba przypomnieć, że to pierwsze miejsce masowej zagłady cywilnej ludności, w tym 88 dzieci, w czasie II w.św., dokonanej w "rewanżu" za udany zamach na zastepcę Hitlera – Reinharda Heydricha /9.06.1942/. Pavel konstatuje: /str.49/
"My o zagładzie Lidic nigdy nie zdołamy zapomnieć, wgryzły nam się w serca jak kleszcz w skórę, kleszcz, który zamiast ząbków i odnóży ma czarną swastykę..".
Rozsmakowałem się w tej lekturze, wzruszyłem wielokrotnie i zaśmiewałem z humoru, czasem w stylu Szwejka, a czasem Lejzorka Rojtszwańca. Ale to wszystko było wspaniałe w pierwszej części/książce; natomiast druga pt "Jak spotkałem się z rybami" zupełnie mnie nie leży, bo to nie moja zabawka. Zawsze byłem wrogiem wędkarstwa, nie rozumiem próżności i poczucia dumy wędkarzy z własnego sadyzmu, a wielokilometrowe wożenie ryb bez wody, to zboczenie. Przeto wyławiałem tylko elementy towarzyszące, ale i tak, ze względu na moje odczucia, z ulgą ujrzałem napis koniec.
Reasumując, uważam pomysł połączenia dwóch różnych książek za niefortunny, tym bardziej, że różnią się wszystkim, począwszy od tematyki poprzez czas i miejsce akcji, po czas napisania, gdzie trzy lata w przypadku autora chorego psychicznie to wieczność. Ten dyskomfort skutkuje obniżeniem oceny do 7 gwiazdek.
PS Stwierdzenie autora: "Rybołówstwo to wolność" pozostawiam bez komentarza.
Tuesday, 10 February 2015
Paweł CIEĆWIERZ - "Środkowy palec Opatrzności"
Paweł CIEĆWIERZ - "Środkowy palec Opatrzności"
Ciećwierz /ur.1978/, filmoznawca i dr literaturoznawstwa, napisał omawianą książkę w 2013, podobno jako kontynuację "Nekrofikcji" /2009/. Niestety, pech mnie prześladuje w moich poszukiwaniach ciekawej literatury. Zadowolony ze strony polskafantastyka.pl, dopiero co naciąłem się na Hemerlingu, a teraz znowu wpadłem, mimo, że wydawało mnie się, że doktorat autora ustrzeże mnie przed rozczarowaniem.
Po paru stronach, wydawało się, że mam do czynienia z groteską; niestety okazało się, że nie. A więc z czym? Odnoszę wrażenie, że sam autor zmieniał wielokrotnie swoją koncepcję w trakcie pisania, ale całość wyszła na "groch z kapustą". Do tego silenie się na ordynarny język, jak i niespójny atak na Kościół w ogóle, jak i eksponowanie problemu z Kościołem Narodowym to chwyty "pod publiczkę", które w żaden sposób nie uratują książki. A PAŁA, bo DOKTORAT zobowiązuje!!
Ciećwierz /ur.1978/, filmoznawca i dr literaturoznawstwa, napisał omawianą książkę w 2013, podobno jako kontynuację "Nekrofikcji" /2009/. Niestety, pech mnie prześladuje w moich poszukiwaniach ciekawej literatury. Zadowolony ze strony polskafantastyka.pl, dopiero co naciąłem się na Hemerlingu, a teraz znowu wpadłem, mimo, że wydawało mnie się, że doktorat autora ustrzeże mnie przed rozczarowaniem.
Po paru stronach, wydawało się, że mam do czynienia z groteską; niestety okazało się, że nie. A więc z czym? Odnoszę wrażenie, że sam autor zmieniał wielokrotnie swoją koncepcję w trakcie pisania, ale całość wyszła na "groch z kapustą". Do tego silenie się na ordynarny język, jak i niespójny atak na Kościół w ogóle, jak i eksponowanie problemu z Kościołem Narodowym to chwyty "pod publiczkę", które w żaden sposób nie uratują książki. A PAŁA, bo DOKTORAT zobowiązuje!!
Marek HEMERLING - "Diabelska maska"
Marek HEMERLING - "Diabelska maskarada"
.
Znalazłem Hemerlinga /ur.1958/ na bardzo fajnym portalu: FantastykaPolska.pl; omawianą książkę wydał w 1989 r. Od najmłodszych lat byłem fanem sci-fi, a że od mojej młodości upłynęło ponad pół wieku, żywiłem nadzieję, że jakość tego gatunku wzniesie się na szczyty. Niestety, omawiana książka nie dorosła do pięt nawet najsłabszej z książek Lema czy Bradbury'ego. Mimo uważnej lektury nic z niej nie zrozumiałem, nie pojąłem koncepcji autora, a dostałem za to zamętu w głowie od wyszukanego słowotwórstwa.
Reasumując, żegnam się z autorem raz na zawsze.
.
Znalazłem Hemerlinga /ur.1958/ na bardzo fajnym portalu: FantastykaPolska.pl; omawianą książkę wydał w 1989 r. Od najmłodszych lat byłem fanem sci-fi, a że od mojej młodości upłynęło ponad pół wieku, żywiłem nadzieję, że jakość tego gatunku wzniesie się na szczyty. Niestety, omawiana książka nie dorosła do pięt nawet najsłabszej z książek Lema czy Bradbury'ego. Mimo uważnej lektury nic z niej nie zrozumiałem, nie pojąłem koncepcji autora, a dostałem za to zamętu w głowie od wyszukanego słowotwórstwa.
Reasumując, żegnam się z autorem raz na zawsze.
Monday, 9 February 2015
Paweł HUELLE - "Ostatnia Wieczerza"
Paweł HUELLE - "Ostatnia Wieczerza"
To mój następny środek nasenny, w którym Huelle popisuje się swoją erudycją /nieznośna maniera!/, tym razem znajomością, obok łaciny, greki, marudzi oraz skacze w przestrzeni i czasie; a ja, mimo to, uparłem się znależć pozytywy. A sprostać moim wymaganiom nie łatwo, bo nie dam się kupić populistycznym chwytem z ks. Monsignore czyli śp.ks Jankowskim czy pseudonaukowymi uwagami na temat kosmosu, gdyż moim nauczycielem w tej materi jest ks. Michał Heller.
"Szukajcie, a znajdziecie!". I ja znalazłem perełkę, choć modlitewny Huelle zasłania się, na wszelki wypadek, Pascalem: /str.54/
"...-Poza tym pozwolą państwo, że zacytuję Pascala. Otóż człowiek nigdy nie popełnia zła do końca i bez wahania, jak wówczas gdy czyni to z przekonań religijnych!".
To nie koniec. U tego arcypoważnego twórcy znajduję szokujące stwierdzenie: /str.70/
"Największą przyjemnością jest możliwość wyboru przyjemności".
Brawo! Natomiast rozważania o tytułowej "Ostatniej Wieczerzy", o różnicach w opisie jej w ewangeliach synoptycznych a św. Jana, mają charakter czysto akademicki i, poza mąceniem w głowie, nic czytelnikowi ważnego nie przynoszą. Egzegeza i hermeneutyka dobre są dla teologów i filozofów, a nie dla czytelników beletrystyki.
W notce na okładce czytamy: "Kilku znajomych zmierza na sesję fotograficzną zorganizowaną przez ich przyjaciela, który pragnie namalować Ostatnią Wieczerzę..". Nie jest to "konstrukcyjna doskonałość", jak twierdzą autorzy notki, lecz sprytny pomysł pozwalający na wciśnięcie autorskich notatek zalegających w szufladzie, w jedną całość. Niektóre wątki, jak historię Abrahama Abulafiego,
znamy zresztą już z poprzednich książek.
Nie miał już Huelle pomysłów, bo w końcówce karmi się antysemityzmem i bogactwem ks. Jankowskiego i nierozliczoną zbiórką pieniędzy przez o. Rydzyka na ratowanie Stoczni. Panie autorze!! Jeśli pan pretenduje do miana poważnego pisarza, to takie prymitywne, "pod publiczkę" zagrywki NIE PRZYSTOJĄ!! Nie jestem "kościelny", nie chodzę do kościoła, ale takie chwyty wzbudzają we mnie NIESMAK.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Paweł HUELLE - "Byłem samotny i szczęśliwy"
Nowy, stary wybór, bo część była drukowana w poprzednich zbiorkach. A więc, i zarzuty podobne. Ponuractwo, nadęta powaga powodująca u mnie znudzenie i senność. Na dłuższy czas biorę rozwód z jego twórczością.
To mój następny środek nasenny, w którym Huelle popisuje się swoją erudycją /nieznośna maniera!/, tym razem znajomością, obok łaciny, greki, marudzi oraz skacze w przestrzeni i czasie; a ja, mimo to, uparłem się znależć pozytywy. A sprostać moim wymaganiom nie łatwo, bo nie dam się kupić populistycznym chwytem z ks. Monsignore czyli śp.ks Jankowskim czy pseudonaukowymi uwagami na temat kosmosu, gdyż moim nauczycielem w tej materi jest ks. Michał Heller.
"Szukajcie, a znajdziecie!". I ja znalazłem perełkę, choć modlitewny Huelle zasłania się, na wszelki wypadek, Pascalem: /str.54/
"...-Poza tym pozwolą państwo, że zacytuję Pascala. Otóż człowiek nigdy nie popełnia zła do końca i bez wahania, jak wówczas gdy czyni to z przekonań religijnych!".
To nie koniec. U tego arcypoważnego twórcy znajduję szokujące stwierdzenie: /str.70/
"Największą przyjemnością jest możliwość wyboru przyjemności".
Brawo! Natomiast rozważania o tytułowej "Ostatniej Wieczerzy", o różnicach w opisie jej w ewangeliach synoptycznych a św. Jana, mają charakter czysto akademicki i, poza mąceniem w głowie, nic czytelnikowi ważnego nie przynoszą. Egzegeza i hermeneutyka dobre są dla teologów i filozofów, a nie dla czytelników beletrystyki.
W notce na okładce czytamy: "Kilku znajomych zmierza na sesję fotograficzną zorganizowaną przez ich przyjaciela, który pragnie namalować Ostatnią Wieczerzę..". Nie jest to "konstrukcyjna doskonałość", jak twierdzą autorzy notki, lecz sprytny pomysł pozwalający na wciśnięcie autorskich notatek zalegających w szufladzie, w jedną całość. Niektóre wątki, jak historię Abrahama Abulafiego,
znamy zresztą już z poprzednich książek.
Nie miał już Huelle pomysłów, bo w końcówce karmi się antysemityzmem i bogactwem ks. Jankowskiego i nierozliczoną zbiórką pieniędzy przez o. Rydzyka na ratowanie Stoczni. Panie autorze!! Jeśli pan pretenduje do miana poważnego pisarza, to takie prymitywne, "pod publiczkę" zagrywki NIE PRZYSTOJĄ!! Nie jestem "kościelny", nie chodzę do kościoła, ale takie chwyty wzbudzają we mnie NIESMAK.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Paweł HUELLE - "Byłem samotny i szczęśliwy"
Nowy, stary wybór, bo część była drukowana w poprzednich zbiorkach. A więc, i zarzuty podobne. Ponuractwo, nadęta powaga powodująca u mnie znudzenie i senność. Na dłuższy czas biorę rozwód z jego twórczością.
Sunday, 8 February 2015
Tadeusz Dołęga - MOSTOWICZ - "Drugie życie Doktora Murka"
Tadeusz Dołęga – MOSTOWICZ -
"Drugie życie Doktora Murka"
"Poćciwy" doktor Murek zmądrzał, przyłączył się do bandytów, ale: /str.18/
"Nie mógł nacisnąć cyngla, nie mógł zabić. Próba zawiodła.
Bandytą być nie potrafię..."
Okazało się, że potrafi, i to nie tylko bandytą, a nikczemnym łajdakiem i wszystkim najgorszym co ludzka wyobrażnia jest w stanie stworzyć. Ale nie mogę Państwu ani pół słowa zdradzić, by nie psuć lektury, a powiem tyle, że jest pierwsza w nocy, a ja od pięciu godzin nie wstałem od stołu, póki nie doczytałem do końca.
Świetna, pasjonująca opowieść, o wiele lepsza od pierwszej części, a ja Państwa tylko uraczę anegdotą o awansie społecznym: /str.308/. Nuworysz...
".....pytał.. ..swego sekretarza, czemu to się dzieje, że czuje się nieswojo w środowisku burżuazyjnym. Sekretarz na to odpowiedział:
Bo panu brak dwudziestu czterech lat gimnazjum
Jak to dwudziestu czterech - zdziwił się milioner - przecie skończyłem gimnazjum w osiem lat!
Tak - wyjaśnił swoją myśl sekretarz - ale trzeba jeszcze szesnastu: po osiem dla pańskiego ojca i dla pańskiego dziada!"
"Drugie życie Doktora Murka"
"Poćciwy" doktor Murek zmądrzał, przyłączył się do bandytów, ale: /str.18/
"Nie mógł nacisnąć cyngla, nie mógł zabić. Próba zawiodła.
Bandytą być nie potrafię..."
Okazało się, że potrafi, i to nie tylko bandytą, a nikczemnym łajdakiem i wszystkim najgorszym co ludzka wyobrażnia jest w stanie stworzyć. Ale nie mogę Państwu ani pół słowa zdradzić, by nie psuć lektury, a powiem tyle, że jest pierwsza w nocy, a ja od pięciu godzin nie wstałem od stołu, póki nie doczytałem do końca.
Świetna, pasjonująca opowieść, o wiele lepsza od pierwszej części, a ja Państwa tylko uraczę anegdotą o awansie społecznym: /str.308/. Nuworysz...
".....pytał.. ..swego sekretarza, czemu to się dzieje, że czuje się nieswojo w środowisku burżuazyjnym. Sekretarz na to odpowiedział:
Bo panu brak dwudziestu czterech lat gimnazjum
Jak to dwudziestu czterech - zdziwił się milioner - przecie skończyłem gimnazjum w osiem lat!
Tak - wyjaśnił swoją myśl sekretarz - ale trzeba jeszcze szesnastu: po osiem dla pańskiego ojca i dla pańskiego dziada!"
Tadeusz Dołęga- MOSTOWICZ - "Doktor Murek zredukowany"
Tadeusz Dołęga – MOSTOWICZ -
"Doktor Murek zredukowany"
Wydawca, a za nim inni gęgacze /określenie Szpotańskiego/, piszą, że dr Murek:
"...zostaje zwolniony z pracy wskutek bezpodstawnych oskarżeń dotyczących jego rzekomej
lewicowej przeszłości politycznej....."
NIEPRAWDA!!! To tylko pretekst. Zostaje zwolniony za BRAK ASERTYWNOŚCI. Zgodnie ze swoim pochodzeniem, z CHŁOPSKIM UPOREM chce zmieniać status quo, czyli świat. Mimo doktoratu nauk prawnych jest pozbawiony umiejętności logicznego myślenia i wyciągania wniosków z zaistniałych faktów. Po prostu GAMOŃ. Paradoks polega na tym, że marzy o wejściu do świata /do wyższych sfer/, który go mierzi, którego nienawidzi i który z zaciekłością podgryza. Chce się żenić z 'burżujką", a nie chce zaakceptować budowy drogi do posesji teściów in spe, jedynego ratunku przed ich bankructwem. Ponadto jest wyjątkową MENDĄ, która sukcesywnie zagarnia obowiązki kolegów z magistratu, czyniąc ich zbędnymi. Taki człowiek, który wskutek jakiejś tam fantasmagorii o ideałach, nie umie z nikim współpracować, nie może wzbudzać sympatii czytelnika. W dodatku, ten syn chłopa, który przed chwilą krowy pasał, to PALANT, bo kopuluje i pastwi się nad Karolcią, spożywając jednocześnie wiktuały skradzione przez nią z pańskiego stołu. Co za podwójna moralność! Na str.46 czytam: "wypił prawie całą butelkę wódki". WÓDKI, którą Karolcia ukradła gospodyni. Do epitetów "murkowych" dorzućmy jeszcze "ciamajdę" /str.337/ oraz "mazgaja" /str.339/.
I tu Dołęga, którego tak lubię, popełnił zasadniczy błąd. NIE POZWALA NA EMPATIĘ, bo kto z czytelników chciałby w realu z takim superuczciwym Murkiem pracować?
Wskutek tego błędu, cała krytyka stosunków społecznych blednie i schodzi na drugi plan, a czytelnik obserwuje irracjonalne zachowania Murka wykształconego, acz beznadziejnie głupiego.
Sztaudynger pisał: "Nie bądż takim moralistą, skoro lubisz i z tą, i z tą".
Dołęga przeżywa drugą młodość, bo stosunki społeczne III RP idą w kierunku II, więc wybaczmy mu zbyt "uczciwego" bohatera i dajmy zachęcające do lektury 7 gwiazdek.
"Doktor Murek zredukowany"
Wydawca, a za nim inni gęgacze /określenie Szpotańskiego/, piszą, że dr Murek:
"...zostaje zwolniony z pracy wskutek bezpodstawnych oskarżeń dotyczących jego rzekomej
lewicowej przeszłości politycznej....."
NIEPRAWDA!!! To tylko pretekst. Zostaje zwolniony za BRAK ASERTYWNOŚCI. Zgodnie ze swoim pochodzeniem, z CHŁOPSKIM UPOREM chce zmieniać status quo, czyli świat. Mimo doktoratu nauk prawnych jest pozbawiony umiejętności logicznego myślenia i wyciągania wniosków z zaistniałych faktów. Po prostu GAMOŃ. Paradoks polega na tym, że marzy o wejściu do świata /do wyższych sfer/, który go mierzi, którego nienawidzi i który z zaciekłością podgryza. Chce się żenić z 'burżujką", a nie chce zaakceptować budowy drogi do posesji teściów in spe, jedynego ratunku przed ich bankructwem. Ponadto jest wyjątkową MENDĄ, która sukcesywnie zagarnia obowiązki kolegów z magistratu, czyniąc ich zbędnymi. Taki człowiek, który wskutek jakiejś tam fantasmagorii o ideałach, nie umie z nikim współpracować, nie może wzbudzać sympatii czytelnika. W dodatku, ten syn chłopa, który przed chwilą krowy pasał, to PALANT, bo kopuluje i pastwi się nad Karolcią, spożywając jednocześnie wiktuały skradzione przez nią z pańskiego stołu. Co za podwójna moralność! Na str.46 czytam: "wypił prawie całą butelkę wódki". WÓDKI, którą Karolcia ukradła gospodyni. Do epitetów "murkowych" dorzućmy jeszcze "ciamajdę" /str.337/ oraz "mazgaja" /str.339/.
I tu Dołęga, którego tak lubię, popełnił zasadniczy błąd. NIE POZWALA NA EMPATIĘ, bo kto z czytelników chciałby w realu z takim superuczciwym Murkiem pracować?
Wskutek tego błędu, cała krytyka stosunków społecznych blednie i schodzi na drugi plan, a czytelnik obserwuje irracjonalne zachowania Murka wykształconego, acz beznadziejnie głupiego.
Sztaudynger pisał: "Nie bądż takim moralistą, skoro lubisz i z tą, i z tą".
Dołęga przeżywa drugą młodość, bo stosunki społeczne III RP idą w kierunku II, więc wybaczmy mu zbyt "uczciwego" bohatera i dajmy zachęcające do lektury 7 gwiazdek.
Saturday, 7 February 2015
Adam ZAGAJEWSKI - "Obrona żarliwości"
Adam ZAGAJEWSKI - "Obrona żarliwości"
UWAGA! WSPANIAŁE, PRZEMYŚLANE, BOGATE INTELEKTUALNIE, A PRZY TYM ZROZUMIALE PODANE SPOSTRZEŻENIA ERUDYTY, WIELKIEGO POETY, SKROMNEGO CZŁOWIEKA
To co ja mam dodać? Od pierwszej strony autor przytacza skomasowane mądrości całego świata, toć ja nie będę ich przepisywał. Już na 13 stronie omawia najsłynniejszy esej Kołakowskiego "Kapłan i błazen", by dwie strony dalej zająć się platońskim "metaxu" /tj w uproszczeniu: zawieszeniem w połowie drogi, jak między niebem i ziemią, ang "in-between"/. Dodaje jeszcze Ciorana, Weil, Manna, Nietzschego, Miłosza, Herberta, Wata, Mandelsztama i paru innych, nadmienia o jansenistycznym moralizmie, zauważa "ironię jako desperacką obronę przed barbarzyństwem" , a my, jak to wszystko przetrawimy, to możemy czuć się dumni, że pierwszy, zaledwie dwudziestostronicowy rozdział zaliczyliśmy ze zrozumieniem, przeto jesteśmy bogatsi o parę deko wiedzy.
Zagajewski, sam wielki poeta, dużą część esejów poświęca zagadnieniom związanym z poezją, a ta, poza licznymi wyjątkami, mnie nie interesuje, natomiast, gdy bierze się za mojego "boskiego" Nietzschego, to delektuję się każdym słowem, a w zadumę wpędza mnie zdaniem: /str.62/
"I zastanawiam się wtedy, czym byłby intelektualny wiek XX, gdyby Fryderyk Nietzsche umarł na szkarlatynę w wieku lat ośmiu?.."
Bo zawsze czułem, że bez tego Wielkiego Prowokatora ludzkość nie zdobyłaby się na podobny wysiłek intelektualny; bez zaczynu ciasto słabo rośnie...
Z przepięknego eseju poświęconemu Jozefowi Czapskiemu odnotujmy piękne zdanie: /str.78/
"...Czapski był jednym z owych trzydziestu sześciu sprawiedliwych, w których czujny pobyt na ziemi wierzą chasydzi.."
I zakończenie eseju: /str.96/
"Miał wielu przyjaciół, którzy kochali go i podziwiali bez reszty, aż do samego końca. W gruncie rzeczy jednak był człowiekiem samotnym. Był moim przyjacielem i mistrzem....".
Dalej, niezwykle interesujące eseje: dłuższy o Herbercie i krótszy o Miłoszu, a trzecia część to o poezji, /w tym o Cioranie/ więc jej nie recenzuję i przechodzę do czwartej, którą otwiera esej pt "Koniec wakacji" potem jest o "inteligenckim Krakowie" i "szarym Paryżu", a książkę zamyka świetny esej pod prowokacyjnym tytułem "Pisać po polsku".
W sumie dwa wieczory intelektualnej uczty!!
UWAGA! WSPANIAŁE, PRZEMYŚLANE, BOGATE INTELEKTUALNIE, A PRZY TYM ZROZUMIALE PODANE SPOSTRZEŻENIA ERUDYTY, WIELKIEGO POETY, SKROMNEGO CZŁOWIEKA
To co ja mam dodać? Od pierwszej strony autor przytacza skomasowane mądrości całego świata, toć ja nie będę ich przepisywał. Już na 13 stronie omawia najsłynniejszy esej Kołakowskiego "Kapłan i błazen", by dwie strony dalej zająć się platońskim "metaxu" /tj w uproszczeniu: zawieszeniem w połowie drogi, jak między niebem i ziemią, ang "in-between"/. Dodaje jeszcze Ciorana, Weil, Manna, Nietzschego, Miłosza, Herberta, Wata, Mandelsztama i paru innych, nadmienia o jansenistycznym moralizmie, zauważa "ironię jako desperacką obronę przed barbarzyństwem" , a my, jak to wszystko przetrawimy, to możemy czuć się dumni, że pierwszy, zaledwie dwudziestostronicowy rozdział zaliczyliśmy ze zrozumieniem, przeto jesteśmy bogatsi o parę deko wiedzy.
Zagajewski, sam wielki poeta, dużą część esejów poświęca zagadnieniom związanym z poezją, a ta, poza licznymi wyjątkami, mnie nie interesuje, natomiast, gdy bierze się za mojego "boskiego" Nietzschego, to delektuję się każdym słowem, a w zadumę wpędza mnie zdaniem: /str.62/
"I zastanawiam się wtedy, czym byłby intelektualny wiek XX, gdyby Fryderyk Nietzsche umarł na szkarlatynę w wieku lat ośmiu?.."
Bo zawsze czułem, że bez tego Wielkiego Prowokatora ludzkość nie zdobyłaby się na podobny wysiłek intelektualny; bez zaczynu ciasto słabo rośnie...
Z przepięknego eseju poświęconemu Jozefowi Czapskiemu odnotujmy piękne zdanie: /str.78/
"...Czapski był jednym z owych trzydziestu sześciu sprawiedliwych, w których czujny pobyt na ziemi wierzą chasydzi.."
I zakończenie eseju: /str.96/
"Miał wielu przyjaciół, którzy kochali go i podziwiali bez reszty, aż do samego końca. W gruncie rzeczy jednak był człowiekiem samotnym. Był moim przyjacielem i mistrzem....".
Dalej, niezwykle interesujące eseje: dłuższy o Herbercie i krótszy o Miłoszu, a trzecia część to o poezji, /w tym o Cioranie/ więc jej nie recenzuję i przechodzę do czwartej, którą otwiera esej pt "Koniec wakacji" potem jest o "inteligenckim Krakowie" i "szarym Paryżu", a książkę zamyka świetny esej pod prowokacyjnym tytułem "Pisać po polsku".
W sumie dwa wieczory intelektualnej uczty!!
Paweł HUELLE - "Opowieści chłodnego morza"
Paweł HUELLE - "Opowieści chłodnego morza"
Huelle jest tak znany, że nie można go zbyć jedna recenzją, a tak w moim przypadku było, gdyż, mimo znajomości większości jego książek, pisemnie opiniowałem tylko "Opowiadania na czas przeprowadzki" /3 gwiazdki/. Piałem wtedy:
"Czytałem długo, bo przysnąłem kilkakrotnie. Aby nie wydać pochopnej opinii, przekartkowałem /po wybudzeniu/ książkę ponownie i niestety zdania nie zmieniłem. Nie dość, że nuda, to nie mogę zrozumieć, co autor chciał nam przekazać. Czy miał taki plan i czy, w ogóle, ma nam CO przekazać?"
Niestety, obecnie omawiana pozycja również zasługuje na powyższe. Huelle jawi mnie się jako MISTRZ NUDY I PONURACTWA. No cóż, jak ktoś nie połobuzuje na podwórku, nie posmakuje papierosa czy alkoholu, a chodzi tylko do duszpasterstwa akademickiego psalmy śpiewać, to marudą musi być. Poza tym jest snobem, chcącym zaimponować swoją erudycją i opowiadania górnolotnie nazywa "Mimesis" /naśladownictwo/ czy "Abulafia" /kabalista sefardyjski/, a w treść ładuje sekwencje łacińskie, oczywiście bez przypisów. Nie ze mną te numery, bo kończyłem szkołę w klasie z "językiem obcym" - łaciną.
Pierwsze opowiadanie pt "Mimesis" czyli naśladowanie, a ściśle chęć naśladowania Boga, na podstawie własnej interpretacji Biblii, przez Mennonitów zamieszkujących Żuławy. Wszystko udziwnione, bo nie dość, że sekta unicestwiona przez hitlerowców, to na scenie: jeden niespełna rozumu, jedna niemowa, co zaczyna mówić, no i Polak, jak zrozumiałem - uciekinier z obozu, który jest skrzypkiem budującym łódż, ale przede wszystkim obiektem pożądania niemowy-Mennonitki i jej siostry, wygnanej ze wspólnoty za "złe" prowadzenie się. Skrzypek jest zaradny, bo skradziony "tej drugiej" lichtarz, potrafi u ruskich wymienić na żarcie, a potem skrzypek z niemową, która już mówi, wyjeżdżają do Ameryki, skrzypek ją zdradza ze stroicielką, potem sprowadza "tą drugą", ma z nią dwoje dzieci, aż się rozpija, dzięki czemu żona z dziećmi ucieka na Południe. Ni cholery, nie wiem o co autorowi chodzi?
W drugim przenosimy się do strajku w 1980 r. Pada jedno mądre pytanie: "No, a potem?" tj jak już wszystko wywalczymy. Potem to stocznie przestały istnieć. W tymże opowiadaniu Huelle opowiada o indoktrynacji w szkołach w 1974 r /!!/ , że Katyń zrobili Niemcy. BZDURA! Nie wierzę! Jestem o 14 lat starszy od autora i takie incydenty zdarzały się do 1956 r., a po "polskim pażdzierniku" już nie!! Całe społeczeństwo było, jak samookreśliła się moja nauczycielka historii, podobne do rzodkiewki: z wierzchu czerwone, a w środku białe.
Trzecie...... Nie, szkoda mojego czasu na opiniowanie reszty, tym bardziej, że tyle zmarnowałem na sumienne doczytanie do końca. Mam jeszcze jego "Ostatnia Wieczerzę", ale muszę parę dni od marudy odpocząć. A tego Abulafię /1241-1291/ znajdziecie w Wikipedii pod Abraham ben Szlomo Abulafia.
Huelle jest tak znany, że nie można go zbyć jedna recenzją, a tak w moim przypadku było, gdyż, mimo znajomości większości jego książek, pisemnie opiniowałem tylko "Opowiadania na czas przeprowadzki" /3 gwiazdki/. Piałem wtedy:
"Czytałem długo, bo przysnąłem kilkakrotnie. Aby nie wydać pochopnej opinii, przekartkowałem /po wybudzeniu/ książkę ponownie i niestety zdania nie zmieniłem. Nie dość, że nuda, to nie mogę zrozumieć, co autor chciał nam przekazać. Czy miał taki plan i czy, w ogóle, ma nam CO przekazać?"
Niestety, obecnie omawiana pozycja również zasługuje na powyższe. Huelle jawi mnie się jako MISTRZ NUDY I PONURACTWA. No cóż, jak ktoś nie połobuzuje na podwórku, nie posmakuje papierosa czy alkoholu, a chodzi tylko do duszpasterstwa akademickiego psalmy śpiewać, to marudą musi być. Poza tym jest snobem, chcącym zaimponować swoją erudycją i opowiadania górnolotnie nazywa "Mimesis" /naśladownictwo/ czy "Abulafia" /kabalista sefardyjski/, a w treść ładuje sekwencje łacińskie, oczywiście bez przypisów. Nie ze mną te numery, bo kończyłem szkołę w klasie z "językiem obcym" - łaciną.
Pierwsze opowiadanie pt "Mimesis" czyli naśladowanie, a ściśle chęć naśladowania Boga, na podstawie własnej interpretacji Biblii, przez Mennonitów zamieszkujących Żuławy. Wszystko udziwnione, bo nie dość, że sekta unicestwiona przez hitlerowców, to na scenie: jeden niespełna rozumu, jedna niemowa, co zaczyna mówić, no i Polak, jak zrozumiałem - uciekinier z obozu, który jest skrzypkiem budującym łódż, ale przede wszystkim obiektem pożądania niemowy-Mennonitki i jej siostry, wygnanej ze wspólnoty za "złe" prowadzenie się. Skrzypek jest zaradny, bo skradziony "tej drugiej" lichtarz, potrafi u ruskich wymienić na żarcie, a potem skrzypek z niemową, która już mówi, wyjeżdżają do Ameryki, skrzypek ją zdradza ze stroicielką, potem sprowadza "tą drugą", ma z nią dwoje dzieci, aż się rozpija, dzięki czemu żona z dziećmi ucieka na Południe. Ni cholery, nie wiem o co autorowi chodzi?
W drugim przenosimy się do strajku w 1980 r. Pada jedno mądre pytanie: "No, a potem?" tj jak już wszystko wywalczymy. Potem to stocznie przestały istnieć. W tymże opowiadaniu Huelle opowiada o indoktrynacji w szkołach w 1974 r /!!/ , że Katyń zrobili Niemcy. BZDURA! Nie wierzę! Jestem o 14 lat starszy od autora i takie incydenty zdarzały się do 1956 r., a po "polskim pażdzierniku" już nie!! Całe społeczeństwo było, jak samookreśliła się moja nauczycielka historii, podobne do rzodkiewki: z wierzchu czerwone, a w środku białe.
Trzecie...... Nie, szkoda mojego czasu na opiniowanie reszty, tym bardziej, że tyle zmarnowałem na sumienne doczytanie do końca. Mam jeszcze jego "Ostatnia Wieczerzę", ale muszę parę dni od marudy odpocząć. A tego Abulafię /1241-1291/ znajdziecie w Wikipedii pod Abraham ben Szlomo Abulafia.
Thursday, 5 February 2015
Irina DIENIŻKINA - "Daj mi!"
Irina DIENIŻKINA - "Daj mi!"
Tytuł ROSYJSKIEGO oryginału brzmi: "GIVE ME! /A song for Lovers!/". Tak twierdzi wydawnictwo "Świat Książki", ale to nieprawda, bo to tytuł wydania amerykańskiego z 2004 r. Natomiast rosyjski oryginał z 2002 r. miał tytuł "Daj mnie!", a więc tłumaczka Buchalik postąpiła sensownie. Również to wydawnictwo wydało werdykt w notce na okładce: Dieniżkina to "ROSYJSKA MASŁOWSKA". Masłowską można wielbić /to JA/, a można nią pomiatać, ale na żadne porównania stanowczo się nie zgadzam, bo Masłowska jest jedyna w swoim rodzaju. Poza tym Masłowska zadebiutowała jako uczennica i rozwija swój talent różnokierunkowo, a Dieniżkina /ur.1981/ zaczęła karierę w wieku 21 lat, i nic więcej o niej nie słychać.
I to dobrze, że zamilkła, bo nic nie ma do powiedzenia. Tylko ktoś absolutnie niekompetentny mógł wpaść na porównanie do Masłowskiej, która kontynuuje dzieło Gombrowicza. A Gombrowicz przede wszystkim PRZEŚMIEWCĄ był. Natomiast Dieniżkina jest tego zaprzeczeniem, bo jest smętną REALISTKĄ, opisującą koślawą rzeczywistość. W przeciwieństwie do "naszych" nie ma u niej ironii, nie ma sarkastycznego dowcipu, a jest tylko brutalny realizm, z dodatkiem skrywanego taniego sentymentalizmu i niespełnionych marzeń.
Pierwsze, tytułowe opowiadanie da się jeszcze czytać ze względu na tkliwe zakończenie, a im dalej, tym gorzej: banał i chamstwo. Wulgarny język, alkohol, narkotyki, "łatwy"seks i snobowanie się językiem angielskim i negatywnymi wzorcami z Zachodu, I NIC POZA TYM. Tak zaczynał Marek Hłasko, potem Irek Iredyński, Marek Nowakowski, a lata póżniej Stasiuk. Ale oni mieli talent i byli ZBUNTOWANI, a Dieniżkina tkwi w marazmie i w rynsztoku. Oznacza to, że znowu dałem się zwieść okładce i recenzjom. A cha, powodzenie tej książki w Ameryce spowodowane zostało egzotycznym folklorem, bo rap we Wschodniej Europie przebija niedżwiedzie na warszawskiej Pradze.
PS Zapomniałem wspomnieć, ze pierwsze trzy opowiadania zajmujące 131 stron są po prostu słabe, natomiast osiem pozostałych na 44 stronach, to szczyty grafomanii i nieudanych, debiutanckich poszukiwań formy i stylu.
Tytuł ROSYJSKIEGO oryginału brzmi: "GIVE ME! /A song for Lovers!/". Tak twierdzi wydawnictwo "Świat Książki", ale to nieprawda, bo to tytuł wydania amerykańskiego z 2004 r. Natomiast rosyjski oryginał z 2002 r. miał tytuł "Daj mnie!", a więc tłumaczka Buchalik postąpiła sensownie. Również to wydawnictwo wydało werdykt w notce na okładce: Dieniżkina to "ROSYJSKA MASŁOWSKA". Masłowską można wielbić /to JA/, a można nią pomiatać, ale na żadne porównania stanowczo się nie zgadzam, bo Masłowska jest jedyna w swoim rodzaju. Poza tym Masłowska zadebiutowała jako uczennica i rozwija swój talent różnokierunkowo, a Dieniżkina /ur.1981/ zaczęła karierę w wieku 21 lat, i nic więcej o niej nie słychać.
I to dobrze, że zamilkła, bo nic nie ma do powiedzenia. Tylko ktoś absolutnie niekompetentny mógł wpaść na porównanie do Masłowskiej, która kontynuuje dzieło Gombrowicza. A Gombrowicz przede wszystkim PRZEŚMIEWCĄ był. Natomiast Dieniżkina jest tego zaprzeczeniem, bo jest smętną REALISTKĄ, opisującą koślawą rzeczywistość. W przeciwieństwie do "naszych" nie ma u niej ironii, nie ma sarkastycznego dowcipu, a jest tylko brutalny realizm, z dodatkiem skrywanego taniego sentymentalizmu i niespełnionych marzeń.
Pierwsze, tytułowe opowiadanie da się jeszcze czytać ze względu na tkliwe zakończenie, a im dalej, tym gorzej: banał i chamstwo. Wulgarny język, alkohol, narkotyki, "łatwy"seks i snobowanie się językiem angielskim i negatywnymi wzorcami z Zachodu, I NIC POZA TYM. Tak zaczynał Marek Hłasko, potem Irek Iredyński, Marek Nowakowski, a lata póżniej Stasiuk. Ale oni mieli talent i byli ZBUNTOWANI, a Dieniżkina tkwi w marazmie i w rynsztoku. Oznacza to, że znowu dałem się zwieść okładce i recenzjom. A cha, powodzenie tej książki w Ameryce spowodowane zostało egzotycznym folklorem, bo rap we Wschodniej Europie przebija niedżwiedzie na warszawskiej Pradze.
PS Zapomniałem wspomnieć, ze pierwsze trzy opowiadania zajmujące 131 stron są po prostu słabe, natomiast osiem pozostałych na 44 stronach, to szczyty grafomanii i nieudanych, debiutanckich poszukiwań formy i stylu.
Wednesday, 4 February 2015
CZECHOW - krótkie formy
Anton CZECHOW - „Aptekarzowa”
Korzystając sowicie z „wolnych lektur” nie mogę dłużej przemykać koło Czechowa /1860-1904/, o którego dramatach, takich jak „Wujaszek Wania” /1899/, „Trzy siostry” /1901/ czy „Wiśniowy sad” /1904/ na ogół pamiętamy, a o krótkich formach zapominamy.
W twórczości tego klasyka literatury rosyjskiej mamy dwa okresy: pierwszy - od czasów studenckich do 1898 r., kiedy obok praktyki lekarskiej, doskonalił się w mistrzostwie „małych form literackich”, oraz drugi - MChat-owski, ścisłej współpracy ze Stanisławskim, trwający od 1898 do przedwczesnej śmierci w 1904 roku.
W tym opowiadaniu młoda aptekarzowa marzy w prowincjonalnej aptece, lecz mnie przypadł do gustu opis śpiącego aptekarza. Aptekarz... „...uśmiecha się, bo roi we śnie, że wszyscy w mieście kaszlą i stale kupują u niego krople anyżowe”.
Anton CZECHOW - „Bezbronna Istota”
cd. krótkich form Czechowa /po „Aptekarzowej”/. W tym opowiadaniu wszyscy pracownicy banku nie mogą się odczepić od namolnej, zbzikowanej klientki. Miałem nadzieję na pozbycie się jej, gdy jeden z urzędników... „...wyrzekł cichym, przytłumionym głosem: „Wynoś się stąd!”, a gdy to nie pomogło, zaryczał to samo.. Czego urzędnicy mogą się spodziewać nazajutrz, wyczytajcie, Państwo, sami. /Przypominam: 5 min. Na „wolnych lekturach/
Anton CZECHOW - „Córa Albionu”
cd, krótkich form Czechowa / po „Aptekarzowej”, „Bezbronnej istocie”/. Też wczesne opowiadanie z 1883 r., wyśmiewające rubaszność rosyjskich właścicieli ziemskich, tu, w konfrontacji ze sztywnością angielskiej guwernantki. Ale wodą na mój /antywędkarski/ młyn jest samokrytyczne qstwierdzenie wędkarza Griabowa: „...siedzę, jak hultaj jakiś, jak kajdaniarz, i patrzę na wodę, jak idiota”
Anton CZECHOW - „Damy”
cd. krótkich form Czechowa /po „Aptekarzowej”, „Bezbronnej Istocie”, „Córze Albionu”/. Oklepana prawda, potwierdzona chociażby przez Lizystratę, że D... rządzi światem. A więc banalna historyjka, której muszę jednak dać 8 gwiazdek, ze względu na autora.
Anton CZECHOW - „Długi język”
cd. krótkich form Czechowa. /5-te opowiadanie/. Bohaterka Natalia Michałowa jest niewątpliwie „blondynką”, a najpiękniejszym zdaniem jest:
„-Nawet podczas.... w najpatetyczniejszych miejscach zawsze mu mówiłam:
'- Jednak nie powinieneś się zapominać, żeś ty tylko Tatarzyn, a ja żona radcy stanu' ”
Anton CZECHOW - „Dramat”
cd. krótkich form Czechowa /już 6-ste!/. Dramat pisarza zmuszonego do wysłuchania utworu upartej „pisarki”. Można pomyśleć, ze Wydawnictwo Czarne, w obawie przed podobnymi zdarzeniami, fajnie to skomercjalizowało, i za drobną opłatą opiniuje twórczość nawiedzonych twórców.
Anton CZECHOW - „Dyrektor pod kanapą”
cd. krótkich form Czechowa /7-me opowiadanie/. Scenka z podtytułem „Zakulisowa historia”, a właściwie krotki skecz z udziałem dyrektora teatru i aktorki. Obiecanki, cacanki; sztampa. Wszystko dostępne na „wolne lektury”. Dobra zabawa.
Anton CZECHOW - „Dzieło sztuki”
cd. krótkich form Czechowa /już 8-me, i do zachęty wystarczy/. Piękna historia o obłudzie, z tym, że analogiczna zdarzyła się w PRL-u. Tradycyjnym prezentem z okazji wszelkich uroczystości była bombonierka z pralinkami. Gdy rozeszła się fama, że pralinki bywają zepsute, każdy obdarowany nimi, zachowywał nienaruszone, by kogoś następnego nimi obdarować. /podobnie jak z „Dziełem sztuki”/. Po półtora roku, po wielokrotnej zmianie właściciela, ktoś nieodpowiedzialny otworzył je. Faktycznie, były zepsute. /Tych osiem i wiele więcej fajnych dykteryjek - na „wolne lektury”/.
Korzystając sowicie z „wolnych lektur” nie mogę dłużej przemykać koło Czechowa /1860-1904/, o którego dramatach, takich jak „Wujaszek Wania” /1899/, „Trzy siostry” /1901/ czy „Wiśniowy sad” /1904/ na ogół pamiętamy, a o krótkich formach zapominamy.
W twórczości tego klasyka literatury rosyjskiej mamy dwa okresy: pierwszy - od czasów studenckich do 1898 r., kiedy obok praktyki lekarskiej, doskonalił się w mistrzostwie „małych form literackich”, oraz drugi - MChat-owski, ścisłej współpracy ze Stanisławskim, trwający od 1898 do przedwczesnej śmierci w 1904 roku.
W tym opowiadaniu młoda aptekarzowa marzy w prowincjonalnej aptece, lecz mnie przypadł do gustu opis śpiącego aptekarza. Aptekarz... „...uśmiecha się, bo roi we śnie, że wszyscy w mieście kaszlą i stale kupują u niego krople anyżowe”.
Anton CZECHOW - „Bezbronna Istota”
cd. krótkich form Czechowa /po „Aptekarzowej”/. W tym opowiadaniu wszyscy pracownicy banku nie mogą się odczepić od namolnej, zbzikowanej klientki. Miałem nadzieję na pozbycie się jej, gdy jeden z urzędników... „...wyrzekł cichym, przytłumionym głosem: „Wynoś się stąd!”, a gdy to nie pomogło, zaryczał to samo.. Czego urzędnicy mogą się spodziewać nazajutrz, wyczytajcie, Państwo, sami. /Przypominam: 5 min. Na „wolnych lekturach/
Anton CZECHOW - „Córa Albionu”
cd, krótkich form Czechowa / po „Aptekarzowej”, „Bezbronnej istocie”/. Też wczesne opowiadanie z 1883 r., wyśmiewające rubaszność rosyjskich właścicieli ziemskich, tu, w konfrontacji ze sztywnością angielskiej guwernantki. Ale wodą na mój /antywędkarski/ młyn jest samokrytyczne qstwierdzenie wędkarza Griabowa: „...siedzę, jak hultaj jakiś, jak kajdaniarz, i patrzę na wodę, jak idiota”
Anton CZECHOW - „Damy”
cd. krótkich form Czechowa /po „Aptekarzowej”, „Bezbronnej Istocie”, „Córze Albionu”/. Oklepana prawda, potwierdzona chociażby przez Lizystratę, że D... rządzi światem. A więc banalna historyjka, której muszę jednak dać 8 gwiazdek, ze względu na autora.
Anton CZECHOW - „Długi język”
cd. krótkich form Czechowa. /5-te opowiadanie/. Bohaterka Natalia Michałowa jest niewątpliwie „blondynką”, a najpiękniejszym zdaniem jest:
„-Nawet podczas.... w najpatetyczniejszych miejscach zawsze mu mówiłam:
'- Jednak nie powinieneś się zapominać, żeś ty tylko Tatarzyn, a ja żona radcy stanu' ”
Anton CZECHOW - „Dramat”
cd. krótkich form Czechowa /już 6-ste!/. Dramat pisarza zmuszonego do wysłuchania utworu upartej „pisarki”. Można pomyśleć, ze Wydawnictwo Czarne, w obawie przed podobnymi zdarzeniami, fajnie to skomercjalizowało, i za drobną opłatą opiniuje twórczość nawiedzonych twórców.
Anton CZECHOW - „Dyrektor pod kanapą”
cd. krótkich form Czechowa /7-me opowiadanie/. Scenka z podtytułem „Zakulisowa historia”, a właściwie krotki skecz z udziałem dyrektora teatru i aktorki. Obiecanki, cacanki; sztampa. Wszystko dostępne na „wolne lektury”. Dobra zabawa.
Anton CZECHOW - „Dzieło sztuki”
cd. krótkich form Czechowa /już 8-me, i do zachęty wystarczy/. Piękna historia o obłudzie, z tym, że analogiczna zdarzyła się w PRL-u. Tradycyjnym prezentem z okazji wszelkich uroczystości była bombonierka z pralinkami. Gdy rozeszła się fama, że pralinki bywają zepsute, każdy obdarowany nimi, zachowywał nienaruszone, by kogoś następnego nimi obdarować. /podobnie jak z „Dziełem sztuki”/. Po półtora roku, po wielokrotnej zmianie właściciela, ktoś nieodpowiedzialny otworzył je. Faktycznie, były zepsute. /Tych osiem i wiele więcej fajnych dykteryjek - na „wolne lektury”/.
Tuesday, 3 February 2015
SOFOKLES - "Elektra"
SOFOKLES - "Elektra"
Nie wszyscy pamiętają mitologię grecką, dysponując więc unikalnym egzemplarzem "Mitologii Greków i Rzymian i najważniejszych wiadomości o mitologii Indów, Egipcyan, Babilończyków, Fenicyan, Persów, Celtów, Germanów i Słowian" dr Alberta Zippera z 1898 r, wydaną w Złotowie, nakładem i drukiem Wilhelma Zukerlanda, chciałbym podzielić się z Państwem odpowiednim fragmentem: /str. 322 i n./. Nim przejdę do cytatu muszę podać ciekawostkę, że dr Zipper zadedykował swoje dzieło Władysławowi Bełzie /1847-1913/, autorowi "Katechizmu polskiego dziecka". A teraz już cytat:
"..Oprócz Ifigenii mieli Agamemnon i Klitemestra jeszcze troje dzieci: dwie córki, Elektrę i Chrystemis, i syna Orestesa. Syn Agamemnona liczył lat jedenaście, kiedy król zginął zdradziecką śmiercią. Klitemestra i Egist zaczęli teraz nastawać i na życie chłopca, dręczyła ich bowiem obawa, że będzie mścicielem zamordowanego ojca. Aby ocalić Orestesa, wysłała go potajemnie Elektra do stryja Strofiosa, króla focyjskiego; tutaj wychowywał się on razem z synem Strofiosa, Piladesem.. ..Gdy Orestes wyrósł, przypomniała mu wyrocznia delficka synowski obowiązek pomszczenia na mordercach ojca. Orestes i Pilades wybrali się tedy razem do Miken i nieznani tam nikomu, opowiadali.. ..że przybywają z urną zawierającą jego /tzn Orestesa – przyp.mój/ popioły.. ..Elektra.. ...upadła jak gromem rażona. Jakże wielką była jednak jej radość, gdy obaj przybysze wyjawili jej prawdę, gdy się przekonała , że to sam Orest stoi przy niej i dowiedziała się, że przybył z zamiarem pomszczenia ojca,,, ..Orest pomścił śmierć ojca: zabił Egista i Klitemestrę, własną matkę swoją..."
A Elektra wyszła za mąż za Piladesa.
A sam utwór? Od 415 r.pne upłynęło 2 430 lat i dalej on ludzi zachwyca, więc nam pozostaje tylko wychwalać go z innymi.
Nie wszyscy pamiętają mitologię grecką, dysponując więc unikalnym egzemplarzem "Mitologii Greków i Rzymian i najważniejszych wiadomości o mitologii Indów, Egipcyan, Babilończyków, Fenicyan, Persów, Celtów, Germanów i Słowian" dr Alberta Zippera z 1898 r, wydaną w Złotowie, nakładem i drukiem Wilhelma Zukerlanda, chciałbym podzielić się z Państwem odpowiednim fragmentem: /str. 322 i n./. Nim przejdę do cytatu muszę podać ciekawostkę, że dr Zipper zadedykował swoje dzieło Władysławowi Bełzie /1847-1913/, autorowi "Katechizmu polskiego dziecka". A teraz już cytat:
"..Oprócz Ifigenii mieli Agamemnon i Klitemestra jeszcze troje dzieci: dwie córki, Elektrę i Chrystemis, i syna Orestesa. Syn Agamemnona liczył lat jedenaście, kiedy król zginął zdradziecką śmiercią. Klitemestra i Egist zaczęli teraz nastawać i na życie chłopca, dręczyła ich bowiem obawa, że będzie mścicielem zamordowanego ojca. Aby ocalić Orestesa, wysłała go potajemnie Elektra do stryja Strofiosa, króla focyjskiego; tutaj wychowywał się on razem z synem Strofiosa, Piladesem.. ..Gdy Orestes wyrósł, przypomniała mu wyrocznia delficka synowski obowiązek pomszczenia na mordercach ojca. Orestes i Pilades wybrali się tedy razem do Miken i nieznani tam nikomu, opowiadali.. ..że przybywają z urną zawierającą jego /tzn Orestesa – przyp.mój/ popioły.. ..Elektra.. ...upadła jak gromem rażona. Jakże wielką była jednak jej radość, gdy obaj przybysze wyjawili jej prawdę, gdy się przekonała , że to sam Orest stoi przy niej i dowiedziała się, że przybył z zamiarem pomszczenia ojca,,, ..Orest pomścił śmierć ojca: zabił Egista i Klitemestrę, własną matkę swoją..."
A Elektra wyszła za mąż za Piladesa.
A sam utwór? Od 415 r.pne upłynęło 2 430 lat i dalej on ludzi zachwyca, więc nam pozostaje tylko wychwalać go z innymi.
Francois Rene de CHATEAUBRIAND - "Atala"
Francois Rene de CHATEAUBRIAND - „Atala”
Chateaubriand /1768-1848/ to klasyka wczesnego francuskiego romantyzmu. Z Wikipedii wybrałem jedno istotne zdanie o nim:
„Chateaubriand posiadał zdolność przesycania, tego co pisał, treścią emocjonalną. Liryczna wibracja jego zdań wypełnia i przedłuża ich sens, czyniąc jego prozę poezją w stanie czystym''
Pełna nazwa omawianego utworu opublikowanego w 1801 r. to „Atala czyli Miłość dwojga dzikich na pustyni”, no i, jak można było się spodziewać, główny bohater wpisuje się w konwencję „szlachetnego dzikusa”, a młoda, skłonna do poświęceń Indianka, jest, oczywiście, chrześcijanką.
Znawcy Chateaubrianda zauważają jego podróż do Ameryki w 1791 roku, lecz twierdzą, że opowiadanie powstało, nie pod wpływem osobistych wędrówek, a raczej zasłyszanych opowieści. Dzisiaj to należy traktować jako klasykę, bez pastwienia się nad nią, i czytać z dobrotliwym uśmiechem i wyrozumiałością. Po prostu wypada zaliczyć. /Dostępne na „wolne lektury”/
Chateaubriand /1768-1848/ to klasyka wczesnego francuskiego romantyzmu. Z Wikipedii wybrałem jedno istotne zdanie o nim:
„Chateaubriand posiadał zdolność przesycania, tego co pisał, treścią emocjonalną. Liryczna wibracja jego zdań wypełnia i przedłuża ich sens, czyniąc jego prozę poezją w stanie czystym''
Pełna nazwa omawianego utworu opublikowanego w 1801 r. to „Atala czyli Miłość dwojga dzikich na pustyni”, no i, jak można było się spodziewać, główny bohater wpisuje się w konwencję „szlachetnego dzikusa”, a młoda, skłonna do poświęceń Indianka, jest, oczywiście, chrześcijanką.
Znawcy Chateaubrianda zauważają jego podróż do Ameryki w 1791 roku, lecz twierdzą, że opowiadanie powstało, nie pod wpływem osobistych wędrówek, a raczej zasłyszanych opowieści. Dzisiaj to należy traktować jako klasykę, bez pastwienia się nad nią, i czytać z dobrotliwym uśmiechem i wyrozumiałością. Po prostu wypada zaliczyć. /Dostępne na „wolne lektury”/
Monday, 2 February 2015
Joseph CONRAD - "Amy Foster"
Joseph CONRAD - „Amy FOSTER”
Mało znane opowiadanie Conrada, opublikowane w 1901 r. w „Illustrated London News” i wchodzące w skład „Typhoon and Other Stories” /1903/.
Jest to historia rozbitka z okrętu przewożącego emigrantów z Hamburga do Ameryki, który się rozbił przy angielskim wybrzeżu. Rozbitek, Yankoo Gooral /w polskim tłumaczeniu Janko Góral/ to:
„Był to góral z wschodniego łańcucha Karpat, statek zaś — który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay — był hamburskim statkiem dla wychodźców — przerażającej pamięci Herzogin Sophie-Dorothea”
Po wielu tarapatach Polak ożenił się, miał syna, a co dalej było nie powiem, by Państwu nie psuć ciekawej lektury dostępnej na „wolne lektury”. Powiem natomiast, że jest to historia obcokrajowca niezdolnego do satysfakcjonującej asymilacji w społeczeństwie brytyjskim, którego polskie korzenie dają o sobie znać w sytuacjach krytycznych. I tak np majacząc w gorączce w języku polskim, pozostaje niezrozumiany. I tu mamy z paradoksem, którego anglojęzyczni czytelnicy nie są w stanie zauważyć.
Obserwuję własne wnuczęta urodzone w Kanadzie i ich towarzystwo. Zaliczają Conrada w szkołach jako klasyka literatury angielskiej, ale mimo wielokrotnych moich tłumaczeń, nie chcą przyjąć do wiadomości, że był Polakiem i nigdy nie mówił dobrze po angielsku. Taka amerykańska mentalność: Conrad klasykiem jest i basta, a z dziadka dykteryjek nikt ich nie będzie egzaminował!!
Paradoksalnie „Amy Foster” jest odbiciem wyobcowania KLASYKA Conrada w angielskim społeczeństwie. Edward Said zauważył, że: /wg ang. Wikipedii/
„Trudno jest przeczytać „Amy Foster” bez zastanowienia się nad tym, że Conrad musiał odczuwać lęk przed podobną śmiercią w samotności, bez pocieszenia, mówiąc w gorączce w języku, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć”.
Należy też wspomnieć o wpływie zdarzenia z jego miesiąca miodowego w 1896 r, gdy przeraził młodą żonę Jessie, gadając w gorączce po polsku. Dodajmy jeszcze, że to opowiadanie zostało sfilmowane w 1997 roku, pod tytułem „Swept from the Sea” /Conrad - Polak? Janko Góral - Polak? To abstrakcja, i tak z Górala Amerykanie zrobili Ukraińca, a w końcu Rosjanina!!!/
Mało znane opowiadanie Conrada, opublikowane w 1901 r. w „Illustrated London News” i wchodzące w skład „Typhoon and Other Stories” /1903/.
Jest to historia rozbitka z okrętu przewożącego emigrantów z Hamburga do Ameryki, który się rozbił przy angielskim wybrzeżu. Rozbitek, Yankoo Gooral /w polskim tłumaczeniu Janko Góral/ to:
„Był to góral z wschodniego łańcucha Karpat, statek zaś — który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay — był hamburskim statkiem dla wychodźców — przerażającej pamięci Herzogin Sophie-Dorothea”
Po wielu tarapatach Polak ożenił się, miał syna, a co dalej było nie powiem, by Państwu nie psuć ciekawej lektury dostępnej na „wolne lektury”. Powiem natomiast, że jest to historia obcokrajowca niezdolnego do satysfakcjonującej asymilacji w społeczeństwie brytyjskim, którego polskie korzenie dają o sobie znać w sytuacjach krytycznych. I tak np majacząc w gorączce w języku polskim, pozostaje niezrozumiany. I tu mamy z paradoksem, którego anglojęzyczni czytelnicy nie są w stanie zauważyć.
Obserwuję własne wnuczęta urodzone w Kanadzie i ich towarzystwo. Zaliczają Conrada w szkołach jako klasyka literatury angielskiej, ale mimo wielokrotnych moich tłumaczeń, nie chcą przyjąć do wiadomości, że był Polakiem i nigdy nie mówił dobrze po angielsku. Taka amerykańska mentalność: Conrad klasykiem jest i basta, a z dziadka dykteryjek nikt ich nie będzie egzaminował!!
Paradoksalnie „Amy Foster” jest odbiciem wyobcowania KLASYKA Conrada w angielskim społeczeństwie. Edward Said zauważył, że: /wg ang. Wikipedii/
„Trudno jest przeczytać „Amy Foster” bez zastanowienia się nad tym, że Conrad musiał odczuwać lęk przed podobną śmiercią w samotności, bez pocieszenia, mówiąc w gorączce w języku, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć”.
Należy też wspomnieć o wpływie zdarzenia z jego miesiąca miodowego w 1896 r, gdy przeraził młodą żonę Jessie, gadając w gorączce po polsku. Dodajmy jeszcze, że to opowiadanie zostało sfilmowane w 1997 roku, pod tytułem „Swept from the Sea” /Conrad - Polak? Janko Góral - Polak? To abstrakcja, i tak z Górala Amerykanie zrobili Ukraińca, a w końcu Rosjanina!!!/
Bjornstjerne BJORNSON - "Pył"
Bjornstjerne BJORNSON - "Pył"
Bjornson /1832-1910/, Nobel w 1903, poeta i prozaik, jeden z czterech norweskich "największych" /Pozostali to: Henrik Ibsen, Jonas Lie i Alexandr Kielland/ napisał opowiadanie "Pył" w 1882 roku.
Z Polakami w konflikcie, gdyż jak podaje Wikipedia:
"...w roku 1906, kiedy napisał do paryskiego „Courrier Européen” artykuł o galicyjskich Ukraińcach prześladowanych przez Polaków. Z ostrą ripostą wystąpili wtedy Ignacy Paderewski, a zwłaszcza Henryk Sienkiewicz, który odpowiadając na zarzuty (nieskrępowany indwidualizm Polaków, skłonności do tyranii, okrucieństwo w stosunku do ludów przyłączonych i podbitych, przesadne uwielbienie niezależności i monstrualny egoizm) wypomniał Norwegowi brak rozeznania w faktach, naiwne zawierzenie niepewnym źródłom i nieznajomość historii.."
Pojęcie tytułowego pyłu poznajemy z rozmowy narratora z panią Atlung:
" - Jeżeli pani uczy dzieci, że życie doczesne nie jest niczem wobec przyszłego, że istnienie niczem, wobec szczęścia nieistnienia, że człowiekiem być, jest o wiele mniej, niż aniołem, że życie o wiele mniej warte od śmierci — w takim razie nie jest to właściwa droga objaśnienia dzieciom, jak mają pojmować życie, kochać je, jak pojmować swoje obowiązki obywatelskie, pracy, miłości ojczyzny.
Ach, tak pan to rozumie, to już później się zrobi
Później, jak już cały ten pył pokryje ich duszę?"
Po takim wstępie spodziewałem się ciekawej dysputy o sprawach najważniejszych, a tymczasem było gadu-gadu o wychowaniu według podręcznika Spencera potem o nieśmiertelności i nim cokolwiek ciekawego powiedziano, to opowiadanię sie skończyło . Czyli zostałem zrobiony w bambuko, a że Państwu tego nie życzę to lektury tej nie podejmujcie.
Bjornson /1832-1910/, Nobel w 1903, poeta i prozaik, jeden z czterech norweskich "największych" /Pozostali to: Henrik Ibsen, Jonas Lie i Alexandr Kielland/ napisał opowiadanie "Pył" w 1882 roku.
Z Polakami w konflikcie, gdyż jak podaje Wikipedia:
"...w roku 1906, kiedy napisał do paryskiego „Courrier Européen” artykuł o galicyjskich Ukraińcach prześladowanych przez Polaków. Z ostrą ripostą wystąpili wtedy Ignacy Paderewski, a zwłaszcza Henryk Sienkiewicz, który odpowiadając na zarzuty (nieskrępowany indwidualizm Polaków, skłonności do tyranii, okrucieństwo w stosunku do ludów przyłączonych i podbitych, przesadne uwielbienie niezależności i monstrualny egoizm) wypomniał Norwegowi brak rozeznania w faktach, naiwne zawierzenie niepewnym źródłom i nieznajomość historii.."
Pojęcie tytułowego pyłu poznajemy z rozmowy narratora z panią Atlung:
" - Jeżeli pani uczy dzieci, że życie doczesne nie jest niczem wobec przyszłego, że istnienie niczem, wobec szczęścia nieistnienia, że człowiekiem być, jest o wiele mniej, niż aniołem, że życie o wiele mniej warte od śmierci — w takim razie nie jest to właściwa droga objaśnienia dzieciom, jak mają pojmować życie, kochać je, jak pojmować swoje obowiązki obywatelskie, pracy, miłości ojczyzny.
Ach, tak pan to rozumie, to już później się zrobi
Później, jak już cały ten pył pokryje ich duszę?"
Po takim wstępie spodziewałem się ciekawej dysputy o sprawach najważniejszych, a tymczasem było gadu-gadu o wychowaniu według podręcznika Spencera potem o nieśmiertelności i nim cokolwiek ciekawego powiedziano, to opowiadanię sie skończyło . Czyli zostałem zrobiony w bambuko, a że Państwu tego nie życzę to lektury tej nie podejmujcie.
Anita SHREVE - "Trudna miłość"
Anita SHREVE - "Trudna miłość"
NIE ROZUMIEM zmiany amerykańskiego tytułu "Fortune's Rocks", skoro już na 12 stronie czytamy:
".....plażę i przylegający do niej kawałek lądu nazwano Fortune's Rocks /Skały szczęścia/..."
NIE ROZUMIEM pokracznej stylistyki; odnoszę wrażenie, że tłumaczka nie uwzględnia różnic w składni obu języków.
NIE ROZUMIEM bełkotu w rodzaju: /str.32/
"Olimpia znajduje się bowiem na takim etapie życia, kiedy ogromnie pochłania ją rozmyślanie: nie zawsze są to refleksje konstruktywne czy owocujące inteligentnym rozwiązaniem pewnych problemów, ale raczej swobodnie płynące, podobne marzeniom impresje, przeskakujące bez wyrażnej logiki z jednego tematu na drugi, aby zatrzymać się od czasu do czasu na czymś dłużej, a potem bez żalu to zostawić, tak jak ludzie wędrują po sklepach..".
Merytorycznie też bzdura, bo panienka chowana w nienormalnych warunkach /o tym za chwilę/ poczuła, po prostu "wolę bożą"
NIE ROZUMIEM, dlaczego nikt nie pisze o plagiacie Markiza de Sade; przecież matka odsunięta od wychowywania córki, dominacja ojca, mało tego - cała edukacja w jego rękach, to okoliczności sprzyjające wykrzywieniu seksualności dziecka.
NIE ROZUMIEM po co ponad 40-letniego zboczeńca obarcza autorka czwórką dzieci, przecież łatwiej było iść za de Sadem i zrobić zboczeńca z ojca. No tak, ale wtedy wszyscy zauważyliby plagiat. Ale autorka sama podkreśla kazirodcze zastępstwo ojca przez dziecioroba Haskella: /str.34/
"..Olimpia szacuje, że John Haskell musi być mniej więcej w wieku jej ojca, co znaczy, iż liczy sobie około czterdziestu lat. Jest wysoki i barczysty, Olimpia ma wrażenie, że ubranie krępuje jego ruchy.."
Przecież nie jest to normalna reakcja piętnastoletniego dziecka na, prawie trzykrotnie starszego, znajomego ojca. Piętnastoletniego, bo wg str.12:
"Jest dwudziesty dzień czerwca roku kończącego stulecie, a ona ma piętnaście lat"
NIE ROZUMIEM w końcu, dlaczego zacząłem to-to czytać, a co gorsza sporządzać opinię. Przecież
"Zwrotnik Raka" i "Lolita" powinny ten chory temat, raz na zawsze, definitywnie, ZAMKNĄĆ,
NIE ROZUMIEM zmiany amerykańskiego tytułu "Fortune's Rocks", skoro już na 12 stronie czytamy:
".....plażę i przylegający do niej kawałek lądu nazwano Fortune's Rocks /Skały szczęścia/..."
NIE ROZUMIEM pokracznej stylistyki; odnoszę wrażenie, że tłumaczka nie uwzględnia różnic w składni obu języków.
NIE ROZUMIEM bełkotu w rodzaju: /str.32/
"Olimpia znajduje się bowiem na takim etapie życia, kiedy ogromnie pochłania ją rozmyślanie: nie zawsze są to refleksje konstruktywne czy owocujące inteligentnym rozwiązaniem pewnych problemów, ale raczej swobodnie płynące, podobne marzeniom impresje, przeskakujące bez wyrażnej logiki z jednego tematu na drugi, aby zatrzymać się od czasu do czasu na czymś dłużej, a potem bez żalu to zostawić, tak jak ludzie wędrują po sklepach..".
Merytorycznie też bzdura, bo panienka chowana w nienormalnych warunkach /o tym za chwilę/ poczuła, po prostu "wolę bożą"
NIE ROZUMIEM, dlaczego nikt nie pisze o plagiacie Markiza de Sade; przecież matka odsunięta od wychowywania córki, dominacja ojca, mało tego - cała edukacja w jego rękach, to okoliczności sprzyjające wykrzywieniu seksualności dziecka.
NIE ROZUMIEM po co ponad 40-letniego zboczeńca obarcza autorka czwórką dzieci, przecież łatwiej było iść za de Sadem i zrobić zboczeńca z ojca. No tak, ale wtedy wszyscy zauważyliby plagiat. Ale autorka sama podkreśla kazirodcze zastępstwo ojca przez dziecioroba Haskella: /str.34/
"..Olimpia szacuje, że John Haskell musi być mniej więcej w wieku jej ojca, co znaczy, iż liczy sobie około czterdziestu lat. Jest wysoki i barczysty, Olimpia ma wrażenie, że ubranie krępuje jego ruchy.."
Przecież nie jest to normalna reakcja piętnastoletniego dziecka na, prawie trzykrotnie starszego, znajomego ojca. Piętnastoletniego, bo wg str.12:
"Jest dwudziesty dzień czerwca roku kończącego stulecie, a ona ma piętnaście lat"
NIE ROZUMIEM w końcu, dlaczego zacząłem to-to czytać, a co gorsza sporządzać opinię. Przecież
"Zwrotnik Raka" i "Lolita" powinny ten chory temat, raz na zawsze, definitywnie, ZAMKNĄĆ,
Sunday, 1 February 2015
Bolesław Wieniawa - DŁUGOSZOWSKI - "Wymarsz i inne wspomnienia"
Bolesław Wieniawa-Długoszowski -
"Wymarsz i inne wspomnienia"
KSIĄŻKA BARDZO POTRZEBNA, BY PRZYBLIŻYĆ SYLWETKĘ WIELKIEGO PATRIOTY
Bo Wieniawa kojarzy się przeciętnemu Polakowi /jeśli w ogóle się kojarzy/ z "Adrią", pięknymi kobietami i alkoholem. No i że Piłsudski miał do niego słabość.
Tymczasem adiutant i najbliższy współpracownik Józefa Piłsudskiego, gen. Bolesław Wieniawa-Długoszewski /1881-1942/, był z wykształcenia formalnego doktorem medycyny /1906/, w ogóle erudytą, a z zamiłowania wszechstronnym artystą, ze szczególnymi zdolnościami pisarskimi. Ale przede wszystkim rozpierała go niespożyta energia, ktorą on sam nazywa "nieokiełznanym temperamentem" /str.30/:
"...przy moim nieokiełznanym od kołyski temperamencie.. ..wylewano mnie sromotnie ze wszystkich
po kolei lwowskich gimnazjów..".
Maturę zdawał więc jako ekstern w Nowym Sączu. Wrócił do Lwowa na studia medyczne w trakcie których najczęściej bywał w kawiarni Schneidra, gdzie poznawał elitę młodopolskiej "braci artystycznej". Umiał cieszyć się życiem, lecz przedkładał nadto spełnianie obowiązków patriotycznych nałożonych samemu sobie zgodnie z tradycją rodzinną. Nigdy się nie "puszył" i umiał smiać się z siebie. We wspomnieniu pisanym w 1926 r tak ocenia siebie w momencie wstępowania do Drużyn Strzeleckich będących zalążkiem legendarnej Pierwszej Brygady: /str.46/
"Pusty od dzieciństwa bęben, zuchwały i krnąbrny chłopak, rozwarcholony i bezdogmatyzujący dyletant, pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to jest rozkaz służby".
Jego "vis comica" widzimy w opisie z 1934 roku pierwszych dni wojskowej służby: /str47-48/
"...od 1 sierpnia 1914 r., zmieniony do niepoznania, w postaci, pod którą najbystrze oko nie mogłoby się dopatrzeć długoletniego bywalca kawiarni de la Rotande i "Closerie de Lilas" na Montparnasie, doktora medycyny in partibus infidelium, trochę malarza, cokolwiek literata itd, odziany w strzelecki mundur, ze łbem wygolonym jak kolano /acz porównanie to nie jest najtrafniejsze/, wybijałem zapamiętale straszliwymi buciorami marsz ćwiczebny.... ...Każdy, kto zdaje sobie sprawę, że przeciętny człowiek znacznie chętniej poświęca ideały swe dla nałogów, niż na odwrót nałogi dla ideałów, oceni łatwo wysiłek, potrzebny do nałamania się do nowego stylu życia u osobnika będącego - przynajmniej pod względem ilości wad, nałogów i narowów - nieprzeciętnym człowiekiem".
Śmieje się ze swojego krocza poranionego od siodła, jak i pleców poranionych od piechotnego karabinu Mannlichera. Przechodzi całą drogę żołnierza - od strzelca do generała. W 1931 r. wspomina próbę na jaką był wystawiony korpus oficerski w I Brygadzie: /str.78/
"...ciężka próba zrzeczenia się pensyj oficerskich... ...Próbą tą Komendant starał się osiągnąć kilka celów. Po pierwsze chciał z motywów naszej legionowej działalności wykluczyć wszelkie pobudki materialne, po drugie nie dopuścić do różnicy w stopie życiowej między oficerstwem a podoficerstwem i żołnierzami, którzy w tym wyjątkowym, ochotniczym wojsku, jakim była I Brygada, ni wykształceniem, ni ideowością i patriotyzmem w większości wypadków nie ustępowali oficerom, a po trzecie, aby w ten sposób zyskać środki materialne na robotę niepodległościową..".
Chyba już wystarczająco dużo napisałem, aby zachęcić Państwa do poznania tej świetnej relacji z czasów powstawania i walk legendarnej Pierwszej Brygady, więc tylko doradzę, by nie czytać wstępu Romana Lotha, a jeśli już czytać to z wyrozumiałością dla zbędnej jego pompatyczności i nadętej powagi, bo PIŁSUDSKI I WIENIAWA SAMI SIĘ WYBRONIĄ. Jednocześnie podkreślam, że doceniam "good job" Romana Lotha w zebraniu i opracowaniu całości materiałów.
"Wymarsz i inne wspomnienia"
KSIĄŻKA BARDZO POTRZEBNA, BY PRZYBLIŻYĆ SYLWETKĘ WIELKIEGO PATRIOTY
Bo Wieniawa kojarzy się przeciętnemu Polakowi /jeśli w ogóle się kojarzy/ z "Adrią", pięknymi kobietami i alkoholem. No i że Piłsudski miał do niego słabość.
Tymczasem adiutant i najbliższy współpracownik Józefa Piłsudskiego, gen. Bolesław Wieniawa-Długoszewski /1881-1942/, był z wykształcenia formalnego doktorem medycyny /1906/, w ogóle erudytą, a z zamiłowania wszechstronnym artystą, ze szczególnymi zdolnościami pisarskimi. Ale przede wszystkim rozpierała go niespożyta energia, ktorą on sam nazywa "nieokiełznanym temperamentem" /str.30/:
"...przy moim nieokiełznanym od kołyski temperamencie.. ..wylewano mnie sromotnie ze wszystkich
po kolei lwowskich gimnazjów..".
Maturę zdawał więc jako ekstern w Nowym Sączu. Wrócił do Lwowa na studia medyczne w trakcie których najczęściej bywał w kawiarni Schneidra, gdzie poznawał elitę młodopolskiej "braci artystycznej". Umiał cieszyć się życiem, lecz przedkładał nadto spełnianie obowiązków patriotycznych nałożonych samemu sobie zgodnie z tradycją rodzinną. Nigdy się nie "puszył" i umiał smiać się z siebie. We wspomnieniu pisanym w 1926 r tak ocenia siebie w momencie wstępowania do Drużyn Strzeleckich będących zalążkiem legendarnej Pierwszej Brygady: /str.46/
"Pusty od dzieciństwa bęben, zuchwały i krnąbrny chłopak, rozwarcholony i bezdogmatyzujący dyletant, pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to jest rozkaz służby".
Jego "vis comica" widzimy w opisie z 1934 roku pierwszych dni wojskowej służby: /str47-48/
"...od 1 sierpnia 1914 r., zmieniony do niepoznania, w postaci, pod którą najbystrze oko nie mogłoby się dopatrzeć długoletniego bywalca kawiarni de la Rotande i "Closerie de Lilas" na Montparnasie, doktora medycyny in partibus infidelium, trochę malarza, cokolwiek literata itd, odziany w strzelecki mundur, ze łbem wygolonym jak kolano /acz porównanie to nie jest najtrafniejsze/, wybijałem zapamiętale straszliwymi buciorami marsz ćwiczebny.... ...Każdy, kto zdaje sobie sprawę, że przeciętny człowiek znacznie chętniej poświęca ideały swe dla nałogów, niż na odwrót nałogi dla ideałów, oceni łatwo wysiłek, potrzebny do nałamania się do nowego stylu życia u osobnika będącego - przynajmniej pod względem ilości wad, nałogów i narowów - nieprzeciętnym człowiekiem".
Śmieje się ze swojego krocza poranionego od siodła, jak i pleców poranionych od piechotnego karabinu Mannlichera. Przechodzi całą drogę żołnierza - od strzelca do generała. W 1931 r. wspomina próbę na jaką był wystawiony korpus oficerski w I Brygadzie: /str.78/
"...ciężka próba zrzeczenia się pensyj oficerskich... ...Próbą tą Komendant starał się osiągnąć kilka celów. Po pierwsze chciał z motywów naszej legionowej działalności wykluczyć wszelkie pobudki materialne, po drugie nie dopuścić do różnicy w stopie życiowej między oficerstwem a podoficerstwem i żołnierzami, którzy w tym wyjątkowym, ochotniczym wojsku, jakim była I Brygada, ni wykształceniem, ni ideowością i patriotyzmem w większości wypadków nie ustępowali oficerom, a po trzecie, aby w ten sposób zyskać środki materialne na robotę niepodległościową..".
Chyba już wystarczająco dużo napisałem, aby zachęcić Państwa do poznania tej świetnej relacji z czasów powstawania i walk legendarnej Pierwszej Brygady, więc tylko doradzę, by nie czytać wstępu Romana Lotha, a jeśli już czytać to z wyrozumiałością dla zbędnej jego pompatyczności i nadętej powagi, bo PIŁSUDSKI I WIENIAWA SAMI SIĘ WYBRONIĄ. Jednocześnie podkreślam, że doceniam "good job" Romana Lotha w zebraniu i opracowaniu całości materiałów.
Philip ROTH - "Spisek przeciwko Ameryce"
Philip ROTH - "Spisek przeciwko Ameryce"
PHILIP ROTH TO AMERYKAŃSKA ŚWIĘTA KROWA, która dostała ode mnie DWIE PAŁY za "Nauczyciela pożądania" i "Konające zwierzę", bo nie toleruję "zboków". Z tej samej przyczyny zrezygnowałem z recenzowania "Kompleksu Portnoya", bo "onanizm wzmacnia organizm" tylko w okresie dojrzewania, a póżniej jest dewiacją. Tym razem uległem sugestii umieszczonej na okładce:
" -"Spiskowi przeciwko Ameryce" Stowarzyszenie Historykow Amerykańskich przyznało w roku 2005 swoją nagrodę dla "wybitnej powieści historycznej poświęconej tematyce amerykańskiej i opublikowanej w latach 2003/2004"
Przedstawiona tu alternatywna historia Stanów Zjednoczonych od 1940 roku, zbudowana jest na żenująco prymitywnym pomyśle zamiany prezydentury Roosevelta na antysemickiego Lindbergha, jakby prezydent o czymś samodzielnie decydował. Historia II w. św. opracowana przez syna Eisenhowera, jak i znany w Polsce Timothy Snyder, dokladnie opisują bezsilność Roosevelta w realizacji zamierzenia przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny, wobec oporu Kongresu i społeczeństwa. Dopiero Pearl Harbour spowodował zmianę stanowiska Kongresu. Jak wiemy, mimo przystąpienia, jak i mimo raportu Jana Karskiego, Stany Zjednoczone nie zrobiły tyle w sprawie ZAGŁADY Żydów europejskich, ile oni się spodziewali.
.
Dla mnie, POLAKA i EUROPEJCZYKA, to gdybanie NIEZAGROŻONEGO ŻYDA ROTHA WOBEC HOLOCAUSTU JEST CYNICZNE I NIESMACZNE. Niech bezpieczni amerykańscy Żydzi obdarowują się nagrodami, ale ja piszę te słowa dzień po obchodach 70 rocznicy wyzwolenia Oświęcimia-Brzezinki i akceptować tego nie potrafię.
Aby postawić kropkę nad "i", zacytuję Rotha, by przedstawić stanowisko amerykańskich Żydów wobec toczącej się wojny, bez względu na to, kto jest prezydentem. Mówi rabbi Bengelsdorf: /str. 46-47/
"- To nie jest wojna Ameryki.. ..To jest wojna Europy.. ..Kolejne ogniwo tysiącletniego łańcucha europejskich wojen, toczonych nieprzerwanie od czasów Karola Wielkego... ..Oczywiście, nazistowskie szykany i prześladowania ludności żydowskiej w Niemczech napełniają mnie, jak każdego Żyda, wielkim smutkiem.... ..Lecz czy okrutny los, jaki ich spotkał we własnym kraju, odwróci się za sprawą przystąpienia naszej wspaniałej ojczyzny do wojny z ich dręczycielami?... ...Tak, jestem Żydem i jako Żyd podzielam ich udręki z braterskim bólem. Lecz jestem zarazem Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w tym kraju, dlatego pytam was: czy mój ból zmniejszyłby się, gdyby Ameryka przystąpiła teraz do wojny i synowie naszych żydowskich rodzin, wraz z synami naszych rodzin protestanckich i katolickich, poszliby walczyć i umierać dziesiątkami tysięcy na przesiąkniętym krwią europejskim polu bitwy? Czy ból mój zmniejszyłby się, gdybym musiał pocieszać swoją własną kongregację wiernych..."
Cytat trochę długi, lecz wielce istotny, bo jakie znaczenie mają poglądy tego czy owego prezydenta, gdy amerykańska finansjera żydowska ma w "głębokim poważaniu" swoich europejskich braci. Co za obłuda i chucpa, mówić o "braterskim bólu". Tym samym udowodniłem, że Rotha "alternatywna historia" jest bezsensowna.
PHILIP ROTH TO AMERYKAŃSKA ŚWIĘTA KROWA, która dostała ode mnie DWIE PAŁY za "Nauczyciela pożądania" i "Konające zwierzę", bo nie toleruję "zboków". Z tej samej przyczyny zrezygnowałem z recenzowania "Kompleksu Portnoya", bo "onanizm wzmacnia organizm" tylko w okresie dojrzewania, a póżniej jest dewiacją. Tym razem uległem sugestii umieszczonej na okładce:
" -"Spiskowi przeciwko Ameryce" Stowarzyszenie Historykow Amerykańskich przyznało w roku 2005 swoją nagrodę dla "wybitnej powieści historycznej poświęconej tematyce amerykańskiej i opublikowanej w latach 2003/2004"
Przedstawiona tu alternatywna historia Stanów Zjednoczonych od 1940 roku, zbudowana jest na żenująco prymitywnym pomyśle zamiany prezydentury Roosevelta na antysemickiego Lindbergha, jakby prezydent o czymś samodzielnie decydował. Historia II w. św. opracowana przez syna Eisenhowera, jak i znany w Polsce Timothy Snyder, dokladnie opisują bezsilność Roosevelta w realizacji zamierzenia przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny, wobec oporu Kongresu i społeczeństwa. Dopiero Pearl Harbour spowodował zmianę stanowiska Kongresu. Jak wiemy, mimo przystąpienia, jak i mimo raportu Jana Karskiego, Stany Zjednoczone nie zrobiły tyle w sprawie ZAGŁADY Żydów europejskich, ile oni się spodziewali.
.
Dla mnie, POLAKA i EUROPEJCZYKA, to gdybanie NIEZAGROŻONEGO ŻYDA ROTHA WOBEC HOLOCAUSTU JEST CYNICZNE I NIESMACZNE. Niech bezpieczni amerykańscy Żydzi obdarowują się nagrodami, ale ja piszę te słowa dzień po obchodach 70 rocznicy wyzwolenia Oświęcimia-Brzezinki i akceptować tego nie potrafię.
Aby postawić kropkę nad "i", zacytuję Rotha, by przedstawić stanowisko amerykańskich Żydów wobec toczącej się wojny, bez względu na to, kto jest prezydentem. Mówi rabbi Bengelsdorf: /str. 46-47/
"- To nie jest wojna Ameryki.. ..To jest wojna Europy.. ..Kolejne ogniwo tysiącletniego łańcucha europejskich wojen, toczonych nieprzerwanie od czasów Karola Wielkego... ..Oczywiście, nazistowskie szykany i prześladowania ludności żydowskiej w Niemczech napełniają mnie, jak każdego Żyda, wielkim smutkiem.... ..Lecz czy okrutny los, jaki ich spotkał we własnym kraju, odwróci się za sprawą przystąpienia naszej wspaniałej ojczyzny do wojny z ich dręczycielami?... ...Tak, jestem Żydem i jako Żyd podzielam ich udręki z braterskim bólem. Lecz jestem zarazem Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w tym kraju, dlatego pytam was: czy mój ból zmniejszyłby się, gdyby Ameryka przystąpiła teraz do wojny i synowie naszych żydowskich rodzin, wraz z synami naszych rodzin protestanckich i katolickich, poszliby walczyć i umierać dziesiątkami tysięcy na przesiąkniętym krwią europejskim polu bitwy? Czy ból mój zmniejszyłby się, gdybym musiał pocieszać swoją własną kongregację wiernych..."
Cytat trochę długi, lecz wielce istotny, bo jakie znaczenie mają poglądy tego czy owego prezydenta, gdy amerykańska finansjera żydowska ma w "głębokim poważaniu" swoich europejskich braci. Co za obłuda i chucpa, mówić o "braterskim bólu". Tym samym udowodniłem, że Rotha "alternatywna historia" jest bezsensowna.
Subscribe to:
Posts (Atom)