Krystyna NEPOMUCKA - "Floryda Story"
Krystyna Nepomucka (1920-2015) wydała omawianą książkę w wieku 89 lat, co już jest ewenementem. Nie doczytałem się też o jej dłuższym pobycie w Stanach Zjednoczonych, toteż zaczynam lekturę z pewną rezerwą, bo „visitor” prawdziwych problemów Polonii nigdy nie pozna.
Zderzenie amerykańskiego kultu mamony z polskimi przywarami narodowymi, takimi jak skłonność do mitomanii, zawiść, małostkowość czy kłótliwość, przy jednoczesnym patologicznym kursie dolara w ówczesnej Polsce, daje możliwości stworzenia groteski czy teatru absurdu. Mamy przykład wykorzystania tej absurdalnej rzeczywistości w polskiej literaturze, a to przez Redlińskiego w „Szczurorojczykach”. Wydawało mnie się, że uda się ta sztuka również Nepomuckej. Niestety, ciągłe malkontenctwo, nieustanne narzekanie, krytyka innych etc skierowało historię, która w założeniu miała być tragikomedią, w stronę narodowego pesymizmu. Okazuje się, że amerykański dream, jest dostępny dla tych, którzy potrafią, jak świetnie tłumaczył Linda w „Szczęśliwego Nowego Jorku” (czyli filmowej wersji książki Redlińskiego), uśmiechać się, a Polacy mają twarze ponure, jak w etiudzie Kieślowskiego i trudno im przychodzi „Keep smile!”.
Reasumując uważam, że mimo paru scen śmiesznych, temat został niewykorzystany, a książkę dobija ponuractwo. Dodam, że po 25 latach pobytu w Kanadzie, znam wiele anegdot na temat Polaków, najczęściej wynikających z wyjątkowej oporności ich w opanowaniu języka, lecz ogólnie nie jest tak źle z nami, a jedyną śmieszność widzę w nadmiernej chęci imponowania rodzinom w kraju, która wymusza wiele poświęceń w celu podtrzymania mitu o własnym bogactwie.
PS Nepomucka i mnie wyśmiała, bo natrząsa się z centowych oszczędności bogatych Amerykanów. Nie jestem bogaty, ani nie jestem Amerykaninem, lecz dawno już zrozumiałem, że „w tym szaleństwie jest metoda”, i dzięki racjonalnym wydawaniu pieniędzy, ba szukaniu „okazji” i pozornym skąpstwie, stać mnie na wszystko. A, że wszyscy tak postępują, to odstępstwa są źle widziane.
Wednesday, 30 September 2015
Tuesday, 29 September 2015
Sławomir KOPER - "Wielcy zdrajcy"
Sławomir KOPER - "Wielcy zdrajcy
od Piastów do PRL"
Koper (ur.1963) w "Od autora" pisze o doborze bohaterów tej książki:
"...Ich dobór jest oczywiście całkowicie subiektywny..."
Nie wątpię, ale jakimi kryteriami autor się kierował kwalifikując poszczególne osoby w mało raczej zaszczytny poczet zdrajców? Czyż nie powinien o nich powiadomić czytelnika? Zostawmy czasy zamierzchłe, bo historycy mieli wystarczająco dużo czasu, by nazwiska ewentualnych zdrajców zweryfikować. Wątpliwości budzi we mnie wybór zdrajców Polski w XX wieku tj Dzierżyńskiego, Wasilewskiej i Bieruta. O każdej z tych osób można bardzo dużo złego powiedzieć, można i należy, a mimo to nie mogę pojąć, dlaczego je mielibyśmy nazywać zdrajcami.
Chociażby Bierut. Moja wiedza, tak z publikacji, jak i źródeł prywatnych, sprowadza się do aksjomatu, że jego miłość do Stalina, a za nią oddanie i wierność Stalinowi sięgnęły „himalajów” i skłonny jestem wierzyć, że obalenie jego "boga" w słynnym referacie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR spowodowało szok, i w konsekwencji jego śmierć. Znałem osobiście ludzi, którzy z miłości do Stalina, wskutek obalenia "kultu jednostki", popełniali samobójstwa bądź trafiali do szpitali psychiatrycznych. Co do Dzierżyńskiego, to Polacy, którzy ulegli rusofobii, winni być mu wdzięczni, że tylu kacapów wymordował. Dziwne, że Koper o tym nie pisze. A pisze natomiast:
"Pogrzeb Bolesława Bieruta był ostatnim przejawem kultu jednostki w Polsce. Monstrualne uroczystości trwały cztery dni, przed ciałem wystawionym w gmachu PZPR przechodziły dziesiątki tysięcy ludzi..."
W Polsce nigdy nie było lokalnego kultu jednostki, "tatusiem" nas wszystkich był towarzysz Stalin, "co usta słodsze ma od malin" a w szkole najważniejszą lekturą była książka Heleny Bobińskiej, o dzieciństwie Wodza pt "Soso". Przypomnę, że parę miesięcy później, na Zjeździe Literatów, złośliwie zasugerowano autorce pracę nad kontynuacją jej dzieła pt "Komu Soso zrobił kuku?". A dziesiątki tysięcy ludzi szło obejrzeć zwłoki Bieruta, z ciekawości, by sprawdzić, czy na ciele zmarłego kacapy nie zostawili śladów zbrodni. Sam tam byłem, to wiem.
Koper tworzy w ekspresowym tempie książki na każdy temat, a potem ciągany jest po salach sądowych. Poza faktami, uprawia również wredną demagogię, bo jak nazwać czepianie się Bieruta o jego pałace, gdy lud gnieździł się w potwornych warunkach mieszkaniowych. Panie Koper, dzisiaj byle polityk ma pałace lepsze niż Bierut, a lud się nie gnieździ, tylko jest wyrzucany (eksmitowany) na bruk. Autor zarzuca również Bierutowi kolaborację z Niemcami, za plecami Stalina, co dla profesjonalistów jest nie do pomyślenia, ze względu na wyżej opisaną psią lojalność i wierność. Skoro nie ma argumentów merytorycznych o zdradzie, to Koper czepia się żon i kochanek Bieruta.
A idź pan, panie Koper i głoś banialuki i dyrdymały głupim. Albo też opisz pan, życie erotyczne, żony i kochanki oraz odstępstwo dla kobiety od jedynej słusznej wiary Wielkiego Polaka , Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Dzierżyński czy Bierut byli mordercami, którzy pod płaszczykiem ideologicznym dopuścili się najcięższych zbrodni; po co im dopinać łatkę zdrajców? Uprawianie taniego populizmu to domena autora.
PS Światło w „Wolnej Europie” podawał fakty, o których nie miał pojęcia i to spowodowało popłoch i panikę w KC i UB, bo świadczyło o inwigilacji tych urzędów przez CIA
od Piastów do PRL"
Koper (ur.1963) w "Od autora" pisze o doborze bohaterów tej książki:
"...Ich dobór jest oczywiście całkowicie subiektywny..."
Nie wątpię, ale jakimi kryteriami autor się kierował kwalifikując poszczególne osoby w mało raczej zaszczytny poczet zdrajców? Czyż nie powinien o nich powiadomić czytelnika? Zostawmy czasy zamierzchłe, bo historycy mieli wystarczająco dużo czasu, by nazwiska ewentualnych zdrajców zweryfikować. Wątpliwości budzi we mnie wybór zdrajców Polski w XX wieku tj Dzierżyńskiego, Wasilewskiej i Bieruta. O każdej z tych osób można bardzo dużo złego powiedzieć, można i należy, a mimo to nie mogę pojąć, dlaczego je mielibyśmy nazywać zdrajcami.
Chociażby Bierut. Moja wiedza, tak z publikacji, jak i źródeł prywatnych, sprowadza się do aksjomatu, że jego miłość do Stalina, a za nią oddanie i wierność Stalinowi sięgnęły „himalajów” i skłonny jestem wierzyć, że obalenie jego "boga" w słynnym referacie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR spowodowało szok, i w konsekwencji jego śmierć. Znałem osobiście ludzi, którzy z miłości do Stalina, wskutek obalenia "kultu jednostki", popełniali samobójstwa bądź trafiali do szpitali psychiatrycznych. Co do Dzierżyńskiego, to Polacy, którzy ulegli rusofobii, winni być mu wdzięczni, że tylu kacapów wymordował. Dziwne, że Koper o tym nie pisze. A pisze natomiast:
"Pogrzeb Bolesława Bieruta był ostatnim przejawem kultu jednostki w Polsce. Monstrualne uroczystości trwały cztery dni, przed ciałem wystawionym w gmachu PZPR przechodziły dziesiątki tysięcy ludzi..."
W Polsce nigdy nie było lokalnego kultu jednostki, "tatusiem" nas wszystkich był towarzysz Stalin, "co usta słodsze ma od malin" a w szkole najważniejszą lekturą była książka Heleny Bobińskiej, o dzieciństwie Wodza pt "Soso". Przypomnę, że parę miesięcy później, na Zjeździe Literatów, złośliwie zasugerowano autorce pracę nad kontynuacją jej dzieła pt "Komu Soso zrobił kuku?". A dziesiątki tysięcy ludzi szło obejrzeć zwłoki Bieruta, z ciekawości, by sprawdzić, czy na ciele zmarłego kacapy nie zostawili śladów zbrodni. Sam tam byłem, to wiem.
Koper tworzy w ekspresowym tempie książki na każdy temat, a potem ciągany jest po salach sądowych. Poza faktami, uprawia również wredną demagogię, bo jak nazwać czepianie się Bieruta o jego pałace, gdy lud gnieździł się w potwornych warunkach mieszkaniowych. Panie Koper, dzisiaj byle polityk ma pałace lepsze niż Bierut, a lud się nie gnieździ, tylko jest wyrzucany (eksmitowany) na bruk. Autor zarzuca również Bierutowi kolaborację z Niemcami, za plecami Stalina, co dla profesjonalistów jest nie do pomyślenia, ze względu na wyżej opisaną psią lojalność i wierność. Skoro nie ma argumentów merytorycznych o zdradzie, to Koper czepia się żon i kochanek Bieruta.
A idź pan, panie Koper i głoś banialuki i dyrdymały głupim. Albo też opisz pan, życie erotyczne, żony i kochanki oraz odstępstwo dla kobiety od jedynej słusznej wiary Wielkiego Polaka , Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Dzierżyński czy Bierut byli mordercami, którzy pod płaszczykiem ideologicznym dopuścili się najcięższych zbrodni; po co im dopinać łatkę zdrajców? Uprawianie taniego populizmu to domena autora.
PS Światło w „Wolnej Europie” podawał fakty, o których nie miał pojęcia i to spowodowało popłoch i panikę w KC i UB, bo świadczyło o inwigilacji tych urzędów przez CIA
Krzysztof VARGA - "Gulasz z turula"
Krzysztof VARGA - "Gulasz z turula"
Nie czytałem dotychczas nic Krzysztofa Varga (może Vargi - nie wiem, czy się odmienia), Zacznijmy od tytułu: „Gulasz z turula” dla Węgrów, to jak „Bigos z orła” dla Polaków, a więc tytuł szokujący, ale ufam, że pół-Węgier autor wie co robi. Wg Wikipedii:
„Turul to nazwa mitycznego ptaka. Prawdopodobnie raroga lub sokoła, który miał przyprowadzić lud Madziarów w miejsce obecnych Węgier.. ..Jest.. ..świętym ptakiem totemowym Arpadów lub postacią najwyższego boga Istena, mitycznym ojcem Atyli i Almosa...”
Węgierska kuchnia i węgierska nostalgia za własną potęgą to tematy, które zdominowały książkę. Lubię dobrze zjeść, lecz niuanse jakiejkolwiek kuchni absolutnie mnie nie interesują. Sny o mocarstwowości wystarczą mnie własne – polskie, wzbogacone z przyczyn rodzinnych wielką Ilirią, a do tego duszę wolę rozdzierać smakując Dostojewskiego. Dodajmy dziesiątki nazw budapesztańskich ulic, barów, restauracji, jak i węgierskich potraw plus wydarzenia historyczne, całkowicie mnie nieznane, plus uparte narzekanie autora na brzydotę opisywanych miejsc i już nurtuje mnie pytanie: po jaką cholerę ja to czytam? Co mnie obchodzi wykaz węgierskich samobójców? Długo żyję, i z moich znajomych Polaków wielu popełniło samobójstwo, innym ktoś może pomógł, a i Miss Polski też mieliśmy, która wypadła z okna warszawskiego Grand Hotelu.
Nostalgię, depresję mam własną, na własny użytek, a z lektury wynika tylko jedno pytanie: czy Węgrzy to czytali? Bo jeśli tak, to nie radzę autorowi tam jeździć.
Nie czytałem dotychczas nic Krzysztofa Varga (może Vargi - nie wiem, czy się odmienia), Zacznijmy od tytułu: „Gulasz z turula” dla Węgrów, to jak „Bigos z orła” dla Polaków, a więc tytuł szokujący, ale ufam, że pół-Węgier autor wie co robi. Wg Wikipedii:
„Turul to nazwa mitycznego ptaka. Prawdopodobnie raroga lub sokoła, który miał przyprowadzić lud Madziarów w miejsce obecnych Węgier.. ..Jest.. ..świętym ptakiem totemowym Arpadów lub postacią najwyższego boga Istena, mitycznym ojcem Atyli i Almosa...”
Węgierska kuchnia i węgierska nostalgia za własną potęgą to tematy, które zdominowały książkę. Lubię dobrze zjeść, lecz niuanse jakiejkolwiek kuchni absolutnie mnie nie interesują. Sny o mocarstwowości wystarczą mnie własne – polskie, wzbogacone z przyczyn rodzinnych wielką Ilirią, a do tego duszę wolę rozdzierać smakując Dostojewskiego. Dodajmy dziesiątki nazw budapesztańskich ulic, barów, restauracji, jak i węgierskich potraw plus wydarzenia historyczne, całkowicie mnie nieznane, plus uparte narzekanie autora na brzydotę opisywanych miejsc i już nurtuje mnie pytanie: po jaką cholerę ja to czytam? Co mnie obchodzi wykaz węgierskich samobójców? Długo żyję, i z moich znajomych Polaków wielu popełniło samobójstwo, innym ktoś może pomógł, a i Miss Polski też mieliśmy, która wypadła z okna warszawskiego Grand Hotelu.
Nostalgię, depresję mam własną, na własny użytek, a z lektury wynika tylko jedno pytanie: czy Węgrzy to czytali? Bo jeśli tak, to nie radzę autorowi tam jeździć.
Maira PAPATHANASOPULU - "Judasz całował wspaniale"
Maira PAPATHANASOPULU - "Judasz całował wspaniale"
Debiut greckiej pisarki, Papathanasopulu (ur. 1967), który stał się bestsellerem. Tak to bywa, gdy jedyną przyczyną ślubu, jest dziecko w drodze. Swoistą mantrą tej książki jest:
"Żeby mi wtedy usechł i odpadł!"
Czytelnik od pierwszej strony sympatyzuje z bohaterką, która dowcipnie przedstawia koszmar siedemnastoletniego związku zwanego małżeństwem, w którym mąż z łapanki, adwokat z zawodu dźwiga samotnie ciężar utrzymania domu, a żona czując się winną niechcianej ciąży, i w konsekwencji dziecka, nadskakuje swemu władcy przez 17 lat, czyli do czasu gdy jej krzywa seksualna osiąga apogeum, inaczej to nazywając do wieku balzakowskiego, czy też po prostu do 35 lat, kiedy w każdej normalnej kobiecie hormony szaleją. Trzeba zaznaczyć, że to wszystko dzieje się w Grecji, gdzie kobieta ma o wiele mniej do powiedzenia niż w Polsce.
W każdym razie bohaterka zaczyna dostrzegać zdrady męża, sama idzie w jego ślady, a przy okazji okazuje się, że wszyscy się p....ą ze wszystkimi, z wyjątkiem przygarniętego psa. Jakie zakończenie wymyśliła autorka, wyczytajcie Państwo sami, a ja ino powiem, że to wszystko takie głupie, że aż śmieszne. Chwilami przypomina to Joannę Chmielewską, a że ją ubóstwiam, to i omawianą książkę traktuję łagodnie (6 gwiazdek)
Debiut greckiej pisarki, Papathanasopulu (ur. 1967), który stał się bestsellerem. Tak to bywa, gdy jedyną przyczyną ślubu, jest dziecko w drodze. Swoistą mantrą tej książki jest:
"Żeby mi wtedy usechł i odpadł!"
Czytelnik od pierwszej strony sympatyzuje z bohaterką, która dowcipnie przedstawia koszmar siedemnastoletniego związku zwanego małżeństwem, w którym mąż z łapanki, adwokat z zawodu dźwiga samotnie ciężar utrzymania domu, a żona czując się winną niechcianej ciąży, i w konsekwencji dziecka, nadskakuje swemu władcy przez 17 lat, czyli do czasu gdy jej krzywa seksualna osiąga apogeum, inaczej to nazywając do wieku balzakowskiego, czy też po prostu do 35 lat, kiedy w każdej normalnej kobiecie hormony szaleją. Trzeba zaznaczyć, że to wszystko dzieje się w Grecji, gdzie kobieta ma o wiele mniej do powiedzenia niż w Polsce.
W każdym razie bohaterka zaczyna dostrzegać zdrady męża, sama idzie w jego ślady, a przy okazji okazuje się, że wszyscy się p....ą ze wszystkimi, z wyjątkiem przygarniętego psa. Jakie zakończenie wymyśliła autorka, wyczytajcie Państwo sami, a ja ino powiem, że to wszystko takie głupie, że aż śmieszne. Chwilami przypomina to Joannę Chmielewską, a że ją ubóstwiam, to i omawianą książkę traktuję łagodnie (6 gwiazdek)
Monday, 28 September 2015
Maria NUROWSKA - "Gorzki romans"
Maria NUROWSKA - "Gorzki romans"
Po niemiłej sytuacji z romansidłem pt "Dwie miłości" (2006) czuję potrzebę postawienia Nurowskiej wielu gwiazdek, zgodnie z moim przyzwyczajeniem (to już szósta recenzja jej twórczości). Źle wróży rok publikacji - 2003, zbliżony do „wpadki”.
Autorka informuje, że to remake je powieści „okaleczonej przez cenzurę” pt „Innego życia nie będzie”. Gorzej, że autorka kłamliwie pisze, że bohaterom..:
„....system komunistyczny odebrał szansę na normalne, szczęśliwe życie..”
Wprost przeciwnie, to system zwany przez autorkę komunistycznym dał szansę szczęśliwego związku między synem (str. 162) „adwokata, ozdoby warszawskiej palestry”, który popełnił mezalians przez ślub z córką krawca, i chłopską, niewykształconą dziewczyną, której wujek ma załatwić lewy papier o ukończeniu szkoły średniej i wysłać na kursy maszynopisania. Z tym dziwactwem autorki wiąże się bezpośrednio trudne do zrozumienia następne: karierowicz Stefan musi porzucić żonę, bo ktoś tam z jej dalszej rodziny coś tam zrobił, a bezpieka nie interesuje się w ogóle „burżuazyjnym” pochodzeniem bohatera !!??
Mała dygresja z tym „komunizmem” autorki, która urodzona zaledwie rok po mnie posługuje się „nowomową”, której w PRL-u nie znałem. Bo, w oficjalnym języku to ZSRR dążył do komunizmu, a KDL-y (Kraje Demokracji Ludowej) do socjalizmu. Komunizm nie toleruje prywatnej własności środków produkcji, czego przeciwieństwem była reforma rolna, jak i brak planów likwidacji rzemiosła i małych zakładów wytwórczych. W praktyce używano określeń takich jak: kacapy, swołocz bolszewicka, okupanci, katownie bezpieki etc, a przymiotnik „komunistyczny” kojarzył się przede wszystkim z KPP, której elitę mordował Stalin od 1937 r. Do tego dochodziły powiedzenia, jak: „rano kluski, wieczór kluski, ziemia polska, a rząd ruski”. No i panowała jeszcze szczególna nienawiść do „rezunów”, bez względu po której stronie walczyli.
Wracając do książki, szmata, maminsynek Stefan jest w swojej słabości, podatny przede wszystkim na wolę matki, która sama po udanym awansie społecznym, pilnie strzeże syna przed mezaliansem. Bo w jej wyobraźni synek-szuja może jeszcze upaść niżej.
Polskie drogi w PRL-u to temat niewyczerpany, a jednocześnie doskonale mojemu pokoleniu znany, przeto losy bohaterów Nurowskiej niczym mnie nie zaskoczyły, nie zadziwiły, a nawet znudziły stereotypami. Nie mam pretensji, że postacie psychologicznie uproszczone, ani o lejącą się wódkę, lecz o to, że nie rozumiem celu tej książki. Co chciała autorka przekazać? Że słaby jest słaby, a mocny - mocny? Że los jest nieprzewidywalny? Niebezpiecznym wydaje się, że u Nurowskiej jakość jej książek przechodzi w ilość.
„Złote” myśli odnotowałem dwie:
str. 180: „Każdy człowiek jest inny i to jest w nim pasjonujące...”
- to truizm, oraz retoryczne pytanie, str.188: „..a dlaczego zmarnowano życie dużego narodu w Europie Środkowej/”
Chodzi o Polaków, ale ja nie odpowiem, bo nie podzielam tego poglądu. Za silny jest mój naród, by mu życie zmarnować.
Po niemiłej sytuacji z romansidłem pt "Dwie miłości" (2006) czuję potrzebę postawienia Nurowskiej wielu gwiazdek, zgodnie z moim przyzwyczajeniem (to już szósta recenzja jej twórczości). Źle wróży rok publikacji - 2003, zbliżony do „wpadki”.
Autorka informuje, że to remake je powieści „okaleczonej przez cenzurę” pt „Innego życia nie będzie”. Gorzej, że autorka kłamliwie pisze, że bohaterom..:
„....system komunistyczny odebrał szansę na normalne, szczęśliwe życie..”
Wprost przeciwnie, to system zwany przez autorkę komunistycznym dał szansę szczęśliwego związku między synem (str. 162) „adwokata, ozdoby warszawskiej palestry”, który popełnił mezalians przez ślub z córką krawca, i chłopską, niewykształconą dziewczyną, której wujek ma załatwić lewy papier o ukończeniu szkoły średniej i wysłać na kursy maszynopisania. Z tym dziwactwem autorki wiąże się bezpośrednio trudne do zrozumienia następne: karierowicz Stefan musi porzucić żonę, bo ktoś tam z jej dalszej rodziny coś tam zrobił, a bezpieka nie interesuje się w ogóle „burżuazyjnym” pochodzeniem bohatera !!??
Mała dygresja z tym „komunizmem” autorki, która urodzona zaledwie rok po mnie posługuje się „nowomową”, której w PRL-u nie znałem. Bo, w oficjalnym języku to ZSRR dążył do komunizmu, a KDL-y (Kraje Demokracji Ludowej) do socjalizmu. Komunizm nie toleruje prywatnej własności środków produkcji, czego przeciwieństwem była reforma rolna, jak i brak planów likwidacji rzemiosła i małych zakładów wytwórczych. W praktyce używano określeń takich jak: kacapy, swołocz bolszewicka, okupanci, katownie bezpieki etc, a przymiotnik „komunistyczny” kojarzył się przede wszystkim z KPP, której elitę mordował Stalin od 1937 r. Do tego dochodziły powiedzenia, jak: „rano kluski, wieczór kluski, ziemia polska, a rząd ruski”. No i panowała jeszcze szczególna nienawiść do „rezunów”, bez względu po której stronie walczyli.
Wracając do książki, szmata, maminsynek Stefan jest w swojej słabości, podatny przede wszystkim na wolę matki, która sama po udanym awansie społecznym, pilnie strzeże syna przed mezaliansem. Bo w jej wyobraźni synek-szuja może jeszcze upaść niżej.
Polskie drogi w PRL-u to temat niewyczerpany, a jednocześnie doskonale mojemu pokoleniu znany, przeto losy bohaterów Nurowskiej niczym mnie nie zaskoczyły, nie zadziwiły, a nawet znudziły stereotypami. Nie mam pretensji, że postacie psychologicznie uproszczone, ani o lejącą się wódkę, lecz o to, że nie rozumiem celu tej książki. Co chciała autorka przekazać? Że słaby jest słaby, a mocny - mocny? Że los jest nieprzewidywalny? Niebezpiecznym wydaje się, że u Nurowskiej jakość jej książek przechodzi w ilość.
„Złote” myśli odnotowałem dwie:
str. 180: „Każdy człowiek jest inny i to jest w nim pasjonujące...”
- to truizm, oraz retoryczne pytanie, str.188: „..a dlaczego zmarnowano życie dużego narodu w Europie Środkowej/”
Chodzi o Polaków, ale ja nie odpowiem, bo nie podzielam tego poglądu. Za silny jest mój naród, by mu życie zmarnować.
Sunday, 27 September 2015
Bodil MALMSTEIN - "Cena wody w Finistere"
Bodil MALMSTEIN - "Cena wody w Finistere"
Malmstein (ur. 1944), czy też jej 65-letnia bohaterka, nie lubi Szwecji, osiedla się w Bretanii, nie znając w dodatku francuskiego w pożądanym stopniu. Nic nie wiemy o jej wcześniejszym życiu, poza wspomnieniami tatusia-agronoma. Dla mnie ta kobieta jest bankrutem życiowym, szukającym zapomnienia w uprawianiu kwiatków i dźwiganiu kamieni do wyłożenia ścieżki. Żałosna postać. Chciałaby dusza do raju, czyli normalności, stąd jej podrygi intelektualne, lecz głównie marudzi i nudzi czytelnika nazwami z zielnika.
Czytam, czytam, licząc na ożywienie akcji, a tu cały czas banialuki i dyrdymały; i tak niechcący, dojechałem do końca. Stracony czas.
A na okładce panowie redaktorzy kłamią: "...jedna z najbardziej cenionych szwedzkich pisarek i poetek..", bo wyszukiwarka w ogóle jej nie może znaleźć. Z kolei, po wypisaniu „szwedzcy pisarze współcześni” wyświetla się 14 nazwisk, ale bez niej.
Ostatnie słowa książki mają na celu wzbudzenie współczucia:
„Tak daleko całkiem sama...”
Każdy jest kowalem swojego losu, pani Malmstein, ale nie każdy męczy swoją samotnością innych.
Malmstein (ur. 1944), czy też jej 65-letnia bohaterka, nie lubi Szwecji, osiedla się w Bretanii, nie znając w dodatku francuskiego w pożądanym stopniu. Nic nie wiemy o jej wcześniejszym życiu, poza wspomnieniami tatusia-agronoma. Dla mnie ta kobieta jest bankrutem życiowym, szukającym zapomnienia w uprawianiu kwiatków i dźwiganiu kamieni do wyłożenia ścieżki. Żałosna postać. Chciałaby dusza do raju, czyli normalności, stąd jej podrygi intelektualne, lecz głównie marudzi i nudzi czytelnika nazwami z zielnika.
Czytam, czytam, licząc na ożywienie akcji, a tu cały czas banialuki i dyrdymały; i tak niechcący, dojechałem do końca. Stracony czas.
A na okładce panowie redaktorzy kłamią: "...jedna z najbardziej cenionych szwedzkich pisarek i poetek..", bo wyszukiwarka w ogóle jej nie może znaleźć. Z kolei, po wypisaniu „szwedzcy pisarze współcześni” wyświetla się 14 nazwisk, ale bez niej.
Ostatnie słowa książki mają na celu wzbudzenie współczucia:
„Tak daleko całkiem sama...”
Każdy jest kowalem swojego losu, pani Malmstein, ale nie każdy męczy swoją samotnością innych.
Ira LEVIN - "Dziecko Rosemary"
Ira LEVIN - "Dziecko Rosemary"
Ira Levin (1929 -2007) napisał "Dziecko Rosemary" w 1967, które rozsławił Polański z udziałem tez Komedy. Sam Levin przeszedł do historii dzięki sztuce "Deathtrap" z 1978, do dzisiaj grywanej na Broadwayu.
Książka świetnie napisana, natychmiast, bo już w 1968 r sfilmowana, i to w dodatku z muzyką Komedy. Ponieważ trudno coś oryginalnego powiedzieć o tej historii narodzin Antychrysta, wspomnę osobisty związek z tym tematem.
W teleturnieju, nazwy nie pomnę, około roku 1969, prowadzonym przez red. Budzyńskiego, zniszczono mnie pytaniem:
„Na drugiej półkuli, matki śpiewają dzieciom kołysankę polskiego kompozytora. Jak brzmi nazwisko kompozytora”
Zdębiałem, tym bardziej, że z wiadomych przyczyn film Polańskiego był w Polsce na indeksie. A jednak, chodziło o kompozycję Komedy z tego filmu.
Książka, nawet bez wzmocnienia filmem, jest sama w sobie majstersztykiem w tym gatunku i nie widzę innej możliwości niż przyznanie jej 10 gwiazdek
Ira Levin (1929 -2007) napisał "Dziecko Rosemary" w 1967, które rozsławił Polański z udziałem tez Komedy. Sam Levin przeszedł do historii dzięki sztuce "Deathtrap" z 1978, do dzisiaj grywanej na Broadwayu.
Książka świetnie napisana, natychmiast, bo już w 1968 r sfilmowana, i to w dodatku z muzyką Komedy. Ponieważ trudno coś oryginalnego powiedzieć o tej historii narodzin Antychrysta, wspomnę osobisty związek z tym tematem.
W teleturnieju, nazwy nie pomnę, około roku 1969, prowadzonym przez red. Budzyńskiego, zniszczono mnie pytaniem:
„Na drugiej półkuli, matki śpiewają dzieciom kołysankę polskiego kompozytora. Jak brzmi nazwisko kompozytora”
Zdębiałem, tym bardziej, że z wiadomych przyczyn film Polańskiego był w Polsce na indeksie. A jednak, chodziło o kompozycję Komedy z tego filmu.
Książka, nawet bez wzmocnienia filmem, jest sama w sobie majstersztykiem w tym gatunku i nie widzę innej możliwości niż przyznanie jej 10 gwiazdek
Judith McNaught - "Każdy twój oddech"
Judith McNaught - "Każdy twój oddech"
Pierwszy raz spotykam się z twórczością McNaught (ur.1944), która wyspecjalizowała się w "romance novels" i pisze je od 1983 r. Ta, z 2005 r., jest jedną z ostatnich, a sądząc po recenzjach, nie najlepszą.
Veni, vidi, vici. Może inaczej „przeczytałem, przeżyłem, odkryłem”, że to Harlequin, i to jeden z gorszych; a im zawsze PAŁA! Tak mnie nabrać!!
Pierwszy raz spotykam się z twórczością McNaught (ur.1944), która wyspecjalizowała się w "romance novels" i pisze je od 1983 r. Ta, z 2005 r., jest jedną z ostatnich, a sądząc po recenzjach, nie najlepszą.
Veni, vidi, vici. Może inaczej „przeczytałem, przeżyłem, odkryłem”, że to Harlequin, i to jeden z gorszych; a im zawsze PAŁA! Tak mnie nabrać!!
Saturday, 26 September 2015
Maria NUROWSKA - "Dwie miłości"
Maria NUROWSKA - "Dwie miłości"
No i znowu Nurowska. To już moja piąta recenzja, a przecież recenzuję tylko książki czytane aktualnie. I masz, babo placek! Co za siurpryza ! Profesjonalna, utalentowana, starsza nawet ode mnie, Nurowska walnęła tanie romansidło w stylu Rodziewiczównej czy Montgomery z rudą Anią.
Proszę Państwa, ja wytwory wymienionych pań obdarzam nawet 10 gwiazdkami, lecz tylko i wyłącznie, ze względu na wspomnienia, na sentyment do moich dziecięcych lat. Na tym samym uczuciu daję pozytywne oceny dr Dolittle mimo, że nie lubił kotów.
Nie czytałem dwóch pierwszych tomów tego cyklu powieściowego, może wtedy bym przełknął trzeci. Pozostaje mnie więc snuć życzliwe przypuszczenia, że autorkę one znużyły bądź też brakło czasu, ze względu na prowadzony pensjonat.
Dodatkowo pogrążył ją CZAS. Nurowska odważnie definiuje swoje sympatie polityczne dla Juszczenki, choć używa określenia - agent amerykański, oraz częściowe, dla Julii Timoszenko. Nieistotne jest, że nie podzielałem jej sympatii, a i to, że na temat Lwowa, czy stosunków polsko-rosyjsko-ukraińskich mam odmienne zdanie; problem stanowi CZAS, który dynamicznie weryfikuje rzeczywistość. Słowa pisane przez autorkę w 2006 roku lub wcześniej przeszły metamorfozę, od głoszonych "prawd" do zamierzchłych dyrdymał. Kogo dzisiaj obchodzi "piękna Julia"? Zamiast Juszczenki mamy miękkie lądowanie Gruzina w Odessie! A Ukraina zeszła w ogóle na dalszy plan wobec exodusu z Syrii, o przyczynach którego nie będę tutaj mówił. I w tym trudnym czasie amerykańce w Donbasie, a Polak co miał przodków ze Lwowa, robi zadymę z powodu Czeczeńców. Niebezpiecznie jest mieszać beletrystykę z aktualnymi wydarzeniami politycznymi, do których nie sposób mieć dystans. Nawet psina dziobnięta przez bociana nie może tej pozycji uratować.
Oczywiście, każdemu przeciętnemu autorowi gwiazdek bym nie żałował, lecz noblesse oblige i pała!
No i znowu Nurowska. To już moja piąta recenzja, a przecież recenzuję tylko książki czytane aktualnie. I masz, babo placek! Co za siurpryza ! Profesjonalna, utalentowana, starsza nawet ode mnie, Nurowska walnęła tanie romansidło w stylu Rodziewiczównej czy Montgomery z rudą Anią.
Proszę Państwa, ja wytwory wymienionych pań obdarzam nawet 10 gwiazdkami, lecz tylko i wyłącznie, ze względu na wspomnienia, na sentyment do moich dziecięcych lat. Na tym samym uczuciu daję pozytywne oceny dr Dolittle mimo, że nie lubił kotów.
Nie czytałem dwóch pierwszych tomów tego cyklu powieściowego, może wtedy bym przełknął trzeci. Pozostaje mnie więc snuć życzliwe przypuszczenia, że autorkę one znużyły bądź też brakło czasu, ze względu na prowadzony pensjonat.
Dodatkowo pogrążył ją CZAS. Nurowska odważnie definiuje swoje sympatie polityczne dla Juszczenki, choć używa określenia - agent amerykański, oraz częściowe, dla Julii Timoszenko. Nieistotne jest, że nie podzielałem jej sympatii, a i to, że na temat Lwowa, czy stosunków polsko-rosyjsko-ukraińskich mam odmienne zdanie; problem stanowi CZAS, który dynamicznie weryfikuje rzeczywistość. Słowa pisane przez autorkę w 2006 roku lub wcześniej przeszły metamorfozę, od głoszonych "prawd" do zamierzchłych dyrdymał. Kogo dzisiaj obchodzi "piękna Julia"? Zamiast Juszczenki mamy miękkie lądowanie Gruzina w Odessie! A Ukraina zeszła w ogóle na dalszy plan wobec exodusu z Syrii, o przyczynach którego nie będę tutaj mówił. I w tym trudnym czasie amerykańce w Donbasie, a Polak co miał przodków ze Lwowa, robi zadymę z powodu Czeczeńców. Niebezpiecznie jest mieszać beletrystykę z aktualnymi wydarzeniami politycznymi, do których nie sposób mieć dystans. Nawet psina dziobnięta przez bociana nie może tej pozycji uratować.
Oczywiście, każdemu przeciętnemu autorowi gwiazdek bym nie żałował, lecz noblesse oblige i pała!
Thursday, 24 September 2015
Jan MIODEK - "Słownik polsko@polski z Miodkiem" cz.II
Jan MIODEK - "Słownik polsko-polski" cz.II
Redakcja przesłała mnie egzemplarz (z dedykacją) jako wyróżnionemu przez prof. J. Miodka, za rezolutne pytanie, które wypowiem w TV "Polonia" w końcu października (nagranie już było, 5.09), a brzmi ono:
"Witkacy w "W małym dworku" pisze 'suki się zborsuczyły', a na końcu okazuje się, że dwie z nich, Aldona i Fifi, są nie do 'odborsuczenia'. 'Borsuczyć się' spotykam i przy innych okazjach. Jaki jest zakres znaczeniowy tego czasownika?"
Trzeci dzień przeglądam ten słownik i nadziwić się nie mogę zmianom, jakie za mojego życia zaszły. Można ten trend zmian określić: na siłę upraszczanie, przynoszące w efekcie niepewność. Książka została wydana w 2013 roku, a w opracowaniu wykorzystano materiał z programów emitowanych wcześniej. Obecnie obserwuję u Profesora większą kompromisowość, dzięki czemu werdykt dopuszcza alternatywne formy. W odpowiedzi na moje pytanie dopuścił KRONOSU obok KRONOSA!!! Na stronie 85 znalazłem bazę do mojego pytania przy najbliższym nagraniu. Otóż Profesor podaje jako prawidłowe: WSZEM WOBEC, a za błędne WSZEM I WOBEC; moje pytanie będzie brzmiało: a jak z WSZEM, I WOBEC? Bo w tym znaczeniu całe życie stosowałem. W takim przypadku „WSZEM WOBEC”, które znaczy według Profesora „wszystkim w ogóle”, zmienia znaczenie wskutek przecinka na „wszystkim i w obecności wszystkich”. A może mnie się wydaje? Kto pyta, ten..... ..mąci!
Część „językowa” (do 126 str) uzupełniona jest sprawdzającym quizem, wywiadem z profesorem i inną publicystyką.
Oba tomy słownika powinno się mieć, i nie czytać ich, lecz systematycznie z nich korzystać. Moje słowniki zostały eo ipso wzbogacone i uaktualnione. Przy okazji: komputerowy korektor preferuje inne rozwiązania niż prof. Miodek. Przykład; supersprawa,. Miodek poprawia Kołakowskiego twierdząc, że tytuł dzieła filozofa „Mini wykłady o maxi sprawach” winien być „Miniwykłady o maxisprawach”. KTO WIE? KTO WIE? (Proszę samemu spróbować napisać na PC z korektorem)
Redakcja przesłała mnie egzemplarz (z dedykacją) jako wyróżnionemu przez prof. J. Miodka, za rezolutne pytanie, które wypowiem w TV "Polonia" w końcu października (nagranie już było, 5.09), a brzmi ono:
"Witkacy w "W małym dworku" pisze 'suki się zborsuczyły', a na końcu okazuje się, że dwie z nich, Aldona i Fifi, są nie do 'odborsuczenia'. 'Borsuczyć się' spotykam i przy innych okazjach. Jaki jest zakres znaczeniowy tego czasownika?"
Trzeci dzień przeglądam ten słownik i nadziwić się nie mogę zmianom, jakie za mojego życia zaszły. Można ten trend zmian określić: na siłę upraszczanie, przynoszące w efekcie niepewność. Książka została wydana w 2013 roku, a w opracowaniu wykorzystano materiał z programów emitowanych wcześniej. Obecnie obserwuję u Profesora większą kompromisowość, dzięki czemu werdykt dopuszcza alternatywne formy. W odpowiedzi na moje pytanie dopuścił KRONOSU obok KRONOSA!!! Na stronie 85 znalazłem bazę do mojego pytania przy najbliższym nagraniu. Otóż Profesor podaje jako prawidłowe: WSZEM WOBEC, a za błędne WSZEM I WOBEC; moje pytanie będzie brzmiało: a jak z WSZEM, I WOBEC? Bo w tym znaczeniu całe życie stosowałem. W takim przypadku „WSZEM WOBEC”, które znaczy według Profesora „wszystkim w ogóle”, zmienia znaczenie wskutek przecinka na „wszystkim i w obecności wszystkich”. A może mnie się wydaje? Kto pyta, ten..... ..mąci!
Część „językowa” (do 126 str) uzupełniona jest sprawdzającym quizem, wywiadem z profesorem i inną publicystyką.
Oba tomy słownika powinno się mieć, i nie czytać ich, lecz systematycznie z nich korzystać. Moje słowniki zostały eo ipso wzbogacone i uaktualnione. Przy okazji: komputerowy korektor preferuje inne rozwiązania niż prof. Miodek. Przykład; supersprawa,. Miodek poprawia Kołakowskiego twierdząc, że tytuł dzieła filozofa „Mini wykłady o maxi sprawach” winien być „Miniwykłady o maxisprawach”. KTO WIE? KTO WIE? (Proszę samemu spróbować napisać na PC z korektorem)
Agnieszka BEDNARSKA - "Płaczący chłopiec"
Agnieszka BEDNARSKA - "Płaczący chłopiec"
Recenzuję na prośbę Autorki, co mogłoby spowodować złagodzenie moich obyczajów, ale ci co mnie znają wiedzą, że wobec "swojaków" jestem szczególnie wymagający, a ci co mnie nie znają, to mnie poznają, jak szwejkowskiego podporucznika Duba.
O Bednarskiej (ur.1973) wiem tylko, że, podobno, jest absolwentką Uniwersytetu Szczecińskiego i że mieszka od 10 lat w Anglii. No i że chce osiągnąć sukces w pisaniu. Jak sama mnie napisała, zależy jej na ocenie tej właśnie, trzeciej z rzędu, pisanej już z pewnym doświadczeniem. No to ostrzymy pióro i do roboty!
Zacznę od incydentalnej sprawy, bo, przy mojej sklerozie, mogę zapomnieć. Polka Danielle katuje się silnym antydepresantem fenelzyną, zapijając go alkoholem. To dlaczego ona jeszcze żyje? Miałem w rodzinie orła, który prozac popijał winem, ale on już dawno temu umarł !!
Skoro jestem przy Danielle, to nie odpowiada mnie koncepcja autorki o traumie Polki z powodu kiedyś dokonanej skrobanki. Oczywiście, WOLNOŚĆ JEST i każdy może gadać czy pisać, co mu przyjdzie do głowy. Po prostu ja jestem z innej rzeczywistości. Z rzeczywistości, w której Polki dokonują co najmniej 200 000 skrobanek rocznie; z rzeczywistości, w której przeżyłem 72 i pół roku nie spotykając ani jednej kobiety, która nie przeszłaby przez ten zabieg (włącznie z moją babcią, mamą, siostrą, dwiema żonami i około 200 kochankami); z rzeczywistości, w której mądrzy ludzie zgodnie stwierdzili, że tzw zakaz aborcji jest produktem systemów totalitarnych; hitleryzmu, stalinizmu i katolicyzmu w wersji polskiej.
Teraz przechodzę do poważnych zarzutów. Pierwszy dotyczy całego pokolenia, to GADULSTWO. Znane nazwiska, których twórczość doceniam, od Twardocha, poprzez Orbitowskiego, po ostatnio recenzowanego Miłoszewskiego, nabijają objętość swoich książek, i w ten nurt wpisuje się Bednarska. Wszystkie ich książki, zyskałyby na skróceniu, co najmniej, do połowy.
Teraz szczegółowy, dotyczący ściśle tej, omawianej książki. Przypuszczam, że miała to być powieść grozy, jak Poe, Grabiński, a szczególnie Paul Auster. Udało się to tylko częściowo: od niektórych fragmentów nie można się oderwać, niestety zdarzają się też strony nudne, rozwlekające akcję, patrz wyżej, uwagi o modnym gadulstwie.
Pomysł z tytułowym obrazem wszyscy omawiają, podając w dodatku przebieg akcji, to ja zajmę się innymi aspektami.
Na str 408 pada najważniejsze pytanie:
„– Szukasz odpowiedzi na pytanie, czy portret ma nadprzyrodzoną moc, czy zakładasz, że ma tę moc, i chcesz się dowiedzieć, dlaczego to robi?”
No i tu Bednarska pozytywnie zaskakuje, bo to jakbym św. Augustyna czytał:
„..Nie musisz tego rozumieć, wystarczy, że to czujesz. To się nazywa wiara. Uwierz, a wtedy nie będziesz miała problemu, by zaakceptować istnienie świata poza światem.”
Dzięki tej stronie dzieło Bednarskiej nabiera innego wymiaru, bo zmusza do zastanowienia się nad podstawowymi dylematami męczącymi ludzkość, nad sensem egzystencji.
I podsumowanie: ogólnie oceniam książkę pozytywnie i będę z chęcią obserwował dalsze poczynania autorki. Nie zapominajmy, że Miłosz najlepsze „kawałki” pisał po dziewięćdziesiątce, a Myśliwski po siedemdziesiątce. Bednarska młoda jest, więc do perfekcji może już dojść po pięćdziesiątce. Mnie nie podobała się wielokrotna zmiana tempa, a jeszcze bardziej fragmenty na poziomie taniego romansidła, jak np. w okolicy str. 438 (z 567), gdzie byliśmy już o mały krok od „wyginania się w łuk”, symbolizującego Harlequiny.
Całość oceniam obiecująco i z czystym sumieniem Państwu polecam, a 6 gwiazdek stawiam, by autorka doskonaliła swój warsztat, a efekty będę mógł docenić dysponując rezerwą gwiazdkową.
Recenzuję na prośbę Autorki, co mogłoby spowodować złagodzenie moich obyczajów, ale ci co mnie znają wiedzą, że wobec "swojaków" jestem szczególnie wymagający, a ci co mnie nie znają, to mnie poznają, jak szwejkowskiego podporucznika Duba.
O Bednarskiej (ur.1973) wiem tylko, że, podobno, jest absolwentką Uniwersytetu Szczecińskiego i że mieszka od 10 lat w Anglii. No i że chce osiągnąć sukces w pisaniu. Jak sama mnie napisała, zależy jej na ocenie tej właśnie, trzeciej z rzędu, pisanej już z pewnym doświadczeniem. No to ostrzymy pióro i do roboty!
Zacznę od incydentalnej sprawy, bo, przy mojej sklerozie, mogę zapomnieć. Polka Danielle katuje się silnym antydepresantem fenelzyną, zapijając go alkoholem. To dlaczego ona jeszcze żyje? Miałem w rodzinie orła, który prozac popijał winem, ale on już dawno temu umarł !!
Skoro jestem przy Danielle, to nie odpowiada mnie koncepcja autorki o traumie Polki z powodu kiedyś dokonanej skrobanki. Oczywiście, WOLNOŚĆ JEST i każdy może gadać czy pisać, co mu przyjdzie do głowy. Po prostu ja jestem z innej rzeczywistości. Z rzeczywistości, w której Polki dokonują co najmniej 200 000 skrobanek rocznie; z rzeczywistości, w której przeżyłem 72 i pół roku nie spotykając ani jednej kobiety, która nie przeszłaby przez ten zabieg (włącznie z moją babcią, mamą, siostrą, dwiema żonami i około 200 kochankami); z rzeczywistości, w której mądrzy ludzie zgodnie stwierdzili, że tzw zakaz aborcji jest produktem systemów totalitarnych; hitleryzmu, stalinizmu i katolicyzmu w wersji polskiej.
Teraz przechodzę do poważnych zarzutów. Pierwszy dotyczy całego pokolenia, to GADULSTWO. Znane nazwiska, których twórczość doceniam, od Twardocha, poprzez Orbitowskiego, po ostatnio recenzowanego Miłoszewskiego, nabijają objętość swoich książek, i w ten nurt wpisuje się Bednarska. Wszystkie ich książki, zyskałyby na skróceniu, co najmniej, do połowy.
Teraz szczegółowy, dotyczący ściśle tej, omawianej książki. Przypuszczam, że miała to być powieść grozy, jak Poe, Grabiński, a szczególnie Paul Auster. Udało się to tylko częściowo: od niektórych fragmentów nie można się oderwać, niestety zdarzają się też strony nudne, rozwlekające akcję, patrz wyżej, uwagi o modnym gadulstwie.
Pomysł z tytułowym obrazem wszyscy omawiają, podając w dodatku przebieg akcji, to ja zajmę się innymi aspektami.
Na str 408 pada najważniejsze pytanie:
„– Szukasz odpowiedzi na pytanie, czy portret ma nadprzyrodzoną moc, czy zakładasz, że ma tę moc, i chcesz się dowiedzieć, dlaczego to robi?”
No i tu Bednarska pozytywnie zaskakuje, bo to jakbym św. Augustyna czytał:
„..Nie musisz tego rozumieć, wystarczy, że to czujesz. To się nazywa wiara. Uwierz, a wtedy nie będziesz miała problemu, by zaakceptować istnienie świata poza światem.”
Dzięki tej stronie dzieło Bednarskiej nabiera innego wymiaru, bo zmusza do zastanowienia się nad podstawowymi dylematami męczącymi ludzkość, nad sensem egzystencji.
I podsumowanie: ogólnie oceniam książkę pozytywnie i będę z chęcią obserwował dalsze poczynania autorki. Nie zapominajmy, że Miłosz najlepsze „kawałki” pisał po dziewięćdziesiątce, a Myśliwski po siedemdziesiątce. Bednarska młoda jest, więc do perfekcji może już dojść po pięćdziesiątce. Mnie nie podobała się wielokrotna zmiana tempa, a jeszcze bardziej fragmenty na poziomie taniego romansidła, jak np. w okolicy str. 438 (z 567), gdzie byliśmy już o mały krok od „wyginania się w łuk”, symbolizującego Harlequiny.
Całość oceniam obiecująco i z czystym sumieniem Państwu polecam, a 6 gwiazdek stawiam, by autorka doskonaliła swój warsztat, a efekty będę mógł docenić dysponując rezerwą gwiazdkową.
Tuesday, 22 September 2015
Andrzej BOBKOWSKI - "Punkt równowagi"
Andrzej BOBKOWSKI - "Punkt równowagi"
UWAGA! To jest zmieniona opinia, gdyż wersja pierwotna, zamieszczona w pierwszych dniach mojej obecności na LC, zdobyła tylko 6 plusów; próbuję więc książkę "reaktywować"
Aby odebrać właściwie ten zbiór opowiadań, niezbędna jest wiedza o autorze. Częściowo zapewnia to fragment mojej opinii o jego "Listach..."
"Andrzej BOBKOWSKI urodził się 27.10.1913 r., w Wiener-Neustadt, w Austrii. Tatuś - Henryk Karol Bobkowski (1879-1945), piłsudczyk dosłużył się stopnia generała brygady, a mamusia - Stanisława z Malinowskich (1897-1962), po śmierci męża została (w PRL-u) garderobianą w krakowskim teatrze „Rozmaitości”. Aby oddać atmosferę panującą w domu, w którym Andrzejek się wychował, przywołajmy jeszcze osobę stryja Aleksandra (1885-1966), wiceministra komunikacji w II RP, twórcy kolejki na Kasprowy Wierch, piłsudczyka, zięcia prezydenta Ignacego Mościckiego (1867-1946), też oczywiście piłsudczyka. Dodajmy, że stryj towarzyszył w 1940 r Prezydentowi w drodze z Rumunii do Szwajcarii i osiadł w tym kraju, utrzymując stały listowny kontakt z bratankiem przebywającym w Paryżu, a po 1948 r. w Gwatemali. Co do Ignacego Mościckiego czuję się zmuszony przypomnieć, że był profesorem chemii Uniwersytetu Lwowskiego i twórcą genialnej metody otrzymywania kwasu azotowego z powietrza z wykorzystaniem energii elektrycznej. A co do rodzinnej „atmosfery” to piłsudczyzna, czyli patologiczna nienawiść do Rosji i wszystkiego co z nią związane; w następstwie rusofobia i OBSESYJNY lęk przed zalaniem Europy przez bolszewizm po 1945 roku i w efekcie - ucieczka na Karaiby. Sam Bobkowski w swoim „Synopsis” (przeglądzie, zestawieniu) pisze: „Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka..”. "
Na okładce wydawca napisał ”jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy”. Możliwe, jako, że „na bezrybiu i rak ryba”. Na pewno czyta się jego opowiadania lekko, łatwo i bardzo przyjemnie, a wynotowane przeze mnie myśli świadczą o intelekcie autora i podnoszą wartość tej lektury. Nim przejdę do cytatów muszę podkreślić, że wpływ ulubionego przezeń CONRADA na prezentowany styl i formę jest bardzo widoczny, lecz sam nie wiem czy to plus czy też minus. Chyba próba przeniesienia stylu klasyka literatury anglojęzycznej do krainy polszczyzny zasługuje na uznanie.
Giedroyc i inni uznali za najlepsze jego opowiadanie Coco de Oro. Zgadzam się, tym bardziej, że oprócz ciekawej fabuły szczerze się uśmiałem czytając, że....
„...gdy zapytano pewnego konwertytę, czy jako katolik przestał grzeszyć, odpowiedział, że wcale nie, ale że mu to tę czynność niesłychanie skomplikowało”.
Tamże cenne zestawienie komunisty i księdza:
„ci dwaj... mają szansę w tym świecie. Jeden powiada: „kula w nasadę czaszki, gdy zawiniesz wobec partii”, drugi:. „...spłoniesz w piekle, ...ty szmato”.”
Jego uwagi o Polakach wyczytałem w opowiadaniu „Siódma”:
(Polacy) „to plemię z ambicjami narodu i mocarstwa”,
jak i w „Punkcie Równowagi”:
(Polacy) „...nie mając odwagi nie być katolikami publicznie, często nie mają odwagi być nimi prywatnie”.
W tejże „Siódmej” znalazłem dręczący mnie aksjomat, że...
„...życie podlega prawu przyspieszenia: czym bliżej śmierci, tym szybciej leci”.
Kończę cytowanie cenną uwagą, tym bardziej, że wypowiedzianą przez rusofoba, znalezioną w opowiadaniu „List”:
„...tajga syberyjska mierzona Oświęcimiem uchodziłaby za humanitarną...”.
Gorąco polecam.
UWAGA! To jest zmieniona opinia, gdyż wersja pierwotna, zamieszczona w pierwszych dniach mojej obecności na LC, zdobyła tylko 6 plusów; próbuję więc książkę "reaktywować"
Aby odebrać właściwie ten zbiór opowiadań, niezbędna jest wiedza o autorze. Częściowo zapewnia to fragment mojej opinii o jego "Listach..."
"Andrzej BOBKOWSKI urodził się 27.10.1913 r., w Wiener-Neustadt, w Austrii. Tatuś - Henryk Karol Bobkowski (1879-1945), piłsudczyk dosłużył się stopnia generała brygady, a mamusia - Stanisława z Malinowskich (1897-1962), po śmierci męża została (w PRL-u) garderobianą w krakowskim teatrze „Rozmaitości”. Aby oddać atmosferę panującą w domu, w którym Andrzejek się wychował, przywołajmy jeszcze osobę stryja Aleksandra (1885-1966), wiceministra komunikacji w II RP, twórcy kolejki na Kasprowy Wierch, piłsudczyka, zięcia prezydenta Ignacego Mościckiego (1867-1946), też oczywiście piłsudczyka. Dodajmy, że stryj towarzyszył w 1940 r Prezydentowi w drodze z Rumunii do Szwajcarii i osiadł w tym kraju, utrzymując stały listowny kontakt z bratankiem przebywającym w Paryżu, a po 1948 r. w Gwatemali. Co do Ignacego Mościckiego czuję się zmuszony przypomnieć, że był profesorem chemii Uniwersytetu Lwowskiego i twórcą genialnej metody otrzymywania kwasu azotowego z powietrza z wykorzystaniem energii elektrycznej. A co do rodzinnej „atmosfery” to piłsudczyzna, czyli patologiczna nienawiść do Rosji i wszystkiego co z nią związane; w następstwie rusofobia i OBSESYJNY lęk przed zalaniem Europy przez bolszewizm po 1945 roku i w efekcie - ucieczka na Karaiby. Sam Bobkowski w swoim „Synopsis” (przeglądzie, zestawieniu) pisze: „Przekonania polityczne: liberalny reakcjonista z silnymi akcentami antykomunizmu i zoologicznej nienawiści do Rosji, wszczepionej mu przez ojca od dziecka..”. "
Na okładce wydawca napisał ”jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy”. Możliwe, jako, że „na bezrybiu i rak ryba”. Na pewno czyta się jego opowiadania lekko, łatwo i bardzo przyjemnie, a wynotowane przeze mnie myśli świadczą o intelekcie autora i podnoszą wartość tej lektury. Nim przejdę do cytatów muszę podkreślić, że wpływ ulubionego przezeń CONRADA na prezentowany styl i formę jest bardzo widoczny, lecz sam nie wiem czy to plus czy też minus. Chyba próba przeniesienia stylu klasyka literatury anglojęzycznej do krainy polszczyzny zasługuje na uznanie.
Giedroyc i inni uznali za najlepsze jego opowiadanie Coco de Oro. Zgadzam się, tym bardziej, że oprócz ciekawej fabuły szczerze się uśmiałem czytając, że....
„...gdy zapytano pewnego konwertytę, czy jako katolik przestał grzeszyć, odpowiedział, że wcale nie, ale że mu to tę czynność niesłychanie skomplikowało”.
Tamże cenne zestawienie komunisty i księdza:
„ci dwaj... mają szansę w tym świecie. Jeden powiada: „kula w nasadę czaszki, gdy zawiniesz wobec partii”, drugi:. „...spłoniesz w piekle, ...ty szmato”.”
Jego uwagi o Polakach wyczytałem w opowiadaniu „Siódma”:
(Polacy) „to plemię z ambicjami narodu i mocarstwa”,
jak i w „Punkcie Równowagi”:
(Polacy) „...nie mając odwagi nie być katolikami publicznie, często nie mają odwagi być nimi prywatnie”.
W tejże „Siódmej” znalazłem dręczący mnie aksjomat, że...
„...życie podlega prawu przyspieszenia: czym bliżej śmierci, tym szybciej leci”.
Kończę cytowanie cenną uwagą, tym bardziej, że wypowiedzianą przez rusofoba, znalezioną w opowiadaniu „List”:
„...tajga syberyjska mierzona Oświęcimiem uchodziłaby za humanitarną...”.
Gorąco polecam.
Jan KOCHAŃCZYK - "Polska - Rosja. Czas wojny, czas pokoju"
Jan KOCHAŃCZYK - "Polska - Rosja. Czas wojny, czas pokoju"
O Janie Kochańczyku znalazłem niewiele: absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Śląskim, od 1975 r - naczelny "Sportu", dziennikarz, publicysta autor książek m. in. O "Piwnicy pod Baranami" (z Jaźwieckim). Ta, teraz omawiana, wydana w 2014, w "Wydawnictwach Videograf SA", zaczyna się od przypomnienia zniewolenia Rosji przez Polaków w 1611 r. Wg Wasyla Żukowskiego, autora wiersza "Ruska chwała" (str. 7):
"Był taki czas: podstępny, wrogi Lach/ Na tronie Moskwy osadził Samozwańca, / Wszystko zagrabił i cała Ruś / Upokorzona! W polskich kajdanach!/ Na cara miała wybrać cudzoziemca./ Zmarniała nasza ziemia. ? Polak był gorszy od Tatarzyna...."
Tak, warto czasem zastosować się do starej maksymy: "Audiatur et altera pars" (Należy wysłuchać, i drugiej strony). Bardzo potrzebna ta książka, jako antidotum na zafałszowaną historię tworzoną obecnie przez skrajną prawicę i IPN, według której Polska była zawsze ciemiężona, zniewolona, tyranizowana etc przez wschodniego, wrednego, dzikiego, złego etc sąsiada. Przecież nawet mit o Lachu, Czechu i Rusie wypłukuje się z mózgów i tradycji, i stara się wyrugować wspólne słowiańskie korzenie. Rusofobia obowiązuje.
A kto w szkołach naucza, że wrogość dwóch narodów jest efektem rozłamu chrześcijaństwa, a nienawiść jest głównie szerzona przez Kościół Rzymski, który służył G E R M A N I Z A C J I Europy? Na okładce czytamy:
"Autor odsłania kulisy licznych konfliktów, a także wieloletniej rywalizacji polskiego katolicyzmu i rosyjskiego prawosławia"
Rywalizacja prowadzi do prozelityzmu, do utworzenia ze zdrajców Kościoła Unickiego, a w wymiarze narodowym do rusofobii. Logika nakazuje zadać pytanie nienawistnym kato-Polakom, co im się nie podoba w doktrynie Kościoła Prawosławnego i czemu uważają się za "przedmurze chrześcijaństwa"? Obawiam się, że większość nie potrafi odpowiedzieć.
Kochańczyk już we wstępie omawia dwie opery dotyczące stosunków polsko-rosyjskich: Glinki "Iwana Susanina" i Musorgskiego "Borysa Godunowa". Po wstępie zachowana jest chronologia, a lektura niektórych czytelników osłupi, bo Kochańczyk obala mity. Napisałem "niektórych", bo czytelnicy np Jasienicy większość faktów znają, a ci co nie znają niech się zaopatrzą w zasób soli trzeźwiących, bo gdy poznają motywy wyprawy na Kijów gwałciciela Bolesława Chrobrego, jak i prawdziwą historię Szczerbca, którego nie mógł wyszczerbić o bramy Kijowa, bo takich w ogóle nie było, to one tj sole mogą być przydatne. Warto zaznaczyć, że polscy wojownicy w trakcie tej wyprawy zasłynęli z gwałcenia każdej białogłowy, naśladując swojego wodza, księcia Chrobrego, który porwał i zgwałcił siostrę księcia Jarosława, Przedsławę. Piękny jest cytat z kronik Thietmara (str. 37):
„...ten stary wszetecznik ze zdobytego Kijowa uprowadził nieszczęsną damę, zapominając o ślubnej małżonce...”
Szczęśliwie, wiele dalszych związków męsko-damskich zawieranych było dobrowolnie bądź polubownie, a było ich tak wiele, że nie da się precyzyjnie określić zawartości ruskiej domieszki we krwi polskich Piastów ( i vice versa).
Proszę Państwa, ja nawijałem o trzech zaledwie stronach, a jest tej fascynującej lektury stron 350. Poza rewelacyjną częścią historyczną mamy i współczesną, bardziej mnie znaną. I tutaj wychodzi kompromitujący autora brak profesjonalizmu, bo na str. 174 Kochańczyk pisze:
„W sierpniu 1914 roku...... Żołnierze Piłsudskiego z pieśnią „Pierwszej Brygady” na ustach porwali się na wielki czyn....”
Wystarczy wcisnąć na wyszukiwarce nazwisko autora: Hałaciński i czytamy:
„1 września (1917) został wcielony do armii austro-węgierskiej i trafił do Tyrolu, gdzie został przydzielony do 1 pułku strzelców tyrolskich. W tym właśnie czasie ułożył pierwotny tekst pieśni pt. „My, pierwsza brygada...”
W eseju o Piłsudskim pisałem:
„W zimie 1917 r,. w Tyrolu, ppor Andrzej Tadeusz Hałaciński, walcząc w wojsku austriackim przeciw Włochom, napisał słowa do popularnego marsza wojskowego skomponowanego przez M. D. Tomnikowskiego pt „Pieriod Rozlukaj”. Piłsudski zaintonował tę pieśń 10 sierpnia 1924 roku i podniósł ją do miana hymnu legionowego, a więc SIEDEM lat po rozwiązaniu Legionów. Dodajmy, że w II RP toczył się proces o autorstwo pieśni, a wyrok zapadł dopiero w 1939 r., przyznając autorstwo trzech pierwszych zwrotek Hałacińskiemu, a dalszych - Biernackiemu...”
Również Norman Davies w „Bożym Igrzysku” pisze: (str. 751):
„Istnieje kilka wersji tekstu; najwcześniejsza datuje się z 17 lipca 1917 roku...”
NIE FAŁSZUJMY HISTORII! LEGIONY NIGDY NIE ŚPIEWAŁY „MY, PIERWSZA BRYGADA”!!
Po głębokiej analizie, usprawiedliwiam częściowo autora, bo wyszukiwarka Google'a trafia TYLKO na nowe fikcje, że HYMN LEGIONÓW zatwierdzony w 1924 r., żołnierze śpiewali (???) jako marsz nr 10 jakiegoś kapelmistrza strażaków z Kielc w 1914!!. Śpiewali bez słów (??), a i rosyjskiego kompozytora też chciałoby się pominąć. PARANOJA!!!
Autor zrehabilitował się pełnym rodowodem Lenina, za co jestem mu wdzięczny, bo nigdy nie mogłem dojść prawdy str. (177):
„Przodkami wodza światowego proletariatu byli więc Rosjanie, Kałmucy, Żydzi, Niemcy i Szwedzi. Szczególnie cenił sobie Lenin domieszkę żydowskiej krwi; uważał, że Żydzi mają wrodzony rewolucyjny zapał i zaciętość w walce, w przeciwieństwie do ospałych i chwiejnych Słowian...”
Kochańczyk ujawnia też pochodzenie Stalina, które tłumaczy patologiczną nienawiść jego do Polaków, szeroko opisywaną przez Swietłanę Alliłujewą (1926-2011) (str.184):
„..Od dzieciństwa zresztą ten gruziński rewolucjonista miał prawdopodobnie 'kompleks polski', jako domniemany, nieślubny syn słynnego podróżnika Mikołaja Przewalskiego, Polaka z pochodzenia, odkrywcy dzikiego konia...”
Nie rozumiem natomiast cytowania (str. 186-7) traumatycznych wspomnień Kapuścińskiego, gdy Armia Czerwona „wyzwalała” Białoruś. Po co? Przecież „wyzwalała” od takich właśnie „polskich panów” jak Kapuściński!! Nieprawdą też jest, że Stalin chciał się obejść bez armii Andersa, by stworzyć nową - „w duchu komunistycznym”. Tak łatwo ze świetnie wyszkolonego oficera carskiej Rosji się nie rezygnuje, tym bardziej, gdy dokładano dużo starań w tym kierunku od 1939 r. Ciężko rannego Andersa trudno było wyleczyć, a przecież alternatywny Katyń czekał.. Brak wszystkiego, a przede wszystkim żywności, spowodował decyzję Stalina, a nie jakieś tam kombinacje polityczne. Dalej jest coraz gorzej, bo Kochańczyk wykazuje służalczą „political correctness” wobec pewnych kół z IPN-u i PiS-u relacjonując zamach na Sikorskiego i tragedię Powstania Warszawskiego. W sprawie Sikorskiego oskarża „ruskich”, ewentualnie wywiad brytyjski, a o nienawiści Rządu Londyńskiego, a szczególnie piłsudczyków, w tym współwięźnia Piłsudskiego z Magdeburga - Sosnkowskiego, ani słowa. W sprawie Powstania Warszawskiego, zapomina, że docelowo było ono skierowane przeciw „kacapom”, jako odpowiedź na Manifest 22 lipca i utworzenie reżimowego Rządu Tymczasowego. Kto po pięciu latach niemieckiej okupacji wywoływałby Powstanie, gdyby nie sowieckie zagrożenie?
Lepiej już z Wandą Wasilewską, której działalność przedstawił autor szeroko i obiektywnie, podkreślając, że ona - symbol stalinowskiego zła, wielu Polakom życie uratowała.
Nie rozumiem autora gdy eksponuje rolę w powojennej Polsce Rosjanina Putramenta, a nie pisze o Borejszy i jego braciszku, Różańskim. To oni, bracia Goldberg rządzili Polską, wraz z innymi Żydami. Dalej mamy groch z kapustą, na zasadzie byle do przodu np. brak komentarza na temat śmierci gen. Okulickiego, brak wzmianki o ucieczce Mikołajczyka, i pozostawionej przez niego Hulewiczowej. A to wątek ciekawy, skoro autor omawia „Czterech pancernych i psa”, bo współautorką ich była właśnie Hulewiczowa, która po przeżyciu ubeckiej katowni Różańskiego, stała się żoną tzw Żyda-pancernego Przymanowskiego. Paradoks i absurdalność PRL-u. Bohaterska Żydówka Hulewiczowa (1913-1978), kurierka Polskiego Rządu na Obczyźnie, trafia, po ucieczce Mikołajczyka w ręce ubeckiego oprawcy Żyda Różańskiego a po wyjściu z więzienia wiąże się z Żydem Przymanowskim, sługusem tego reżimu i pisze z nim, świetny, bo świetny, ale bzdurny i prosowiecki scenariusz do najlepszego serialu w historii polskiej telewizji.
Epizod z Kuklińskim jest nieprzekonujący i niepotrzebny, bo dla wielu ludzi, w tym mnie był to podwójny agent, którego Sowieci sprytnie podrzucili Amerykanom, jak kacze jajo.
Dalsze rozdziały dotyczą spraw wciąż aktualnych, a LC to nie miejsce do toczenia politycznych sporów. Jednakże podkreślę, że Kochańczyk wykazał się dużą RZETELNOŚCIĄ, UCZCIWOŚCIĄ I DZIENNIKARSKIM PROFESJONALIZMEM. I chwała mu za to!!
Reasumując porwał się na temat obszerny, trudny i kontrowersyjny. I WYGRAŁ!! Książka wartościowa, bardzo potrzebna i podająca w pigułce całokształt stosunków dwóch naszych słowiańskich narodów. Gorąco polecam!!!
O Janie Kochańczyku znalazłem niewiele: absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Śląskim, od 1975 r - naczelny "Sportu", dziennikarz, publicysta autor książek m. in. O "Piwnicy pod Baranami" (z Jaźwieckim). Ta, teraz omawiana, wydana w 2014, w "Wydawnictwach Videograf SA", zaczyna się od przypomnienia zniewolenia Rosji przez Polaków w 1611 r. Wg Wasyla Żukowskiego, autora wiersza "Ruska chwała" (str. 7):
"Był taki czas: podstępny, wrogi Lach/ Na tronie Moskwy osadził Samozwańca, / Wszystko zagrabił i cała Ruś / Upokorzona! W polskich kajdanach!/ Na cara miała wybrać cudzoziemca./ Zmarniała nasza ziemia. ? Polak był gorszy od Tatarzyna...."
Tak, warto czasem zastosować się do starej maksymy: "Audiatur et altera pars" (Należy wysłuchać, i drugiej strony). Bardzo potrzebna ta książka, jako antidotum na zafałszowaną historię tworzoną obecnie przez skrajną prawicę i IPN, według której Polska była zawsze ciemiężona, zniewolona, tyranizowana etc przez wschodniego, wrednego, dzikiego, złego etc sąsiada. Przecież nawet mit o Lachu, Czechu i Rusie wypłukuje się z mózgów i tradycji, i stara się wyrugować wspólne słowiańskie korzenie. Rusofobia obowiązuje.
A kto w szkołach naucza, że wrogość dwóch narodów jest efektem rozłamu chrześcijaństwa, a nienawiść jest głównie szerzona przez Kościół Rzymski, który służył G E R M A N I Z A C J I Europy? Na okładce czytamy:
"Autor odsłania kulisy licznych konfliktów, a także wieloletniej rywalizacji polskiego katolicyzmu i rosyjskiego prawosławia"
Rywalizacja prowadzi do prozelityzmu, do utworzenia ze zdrajców Kościoła Unickiego, a w wymiarze narodowym do rusofobii. Logika nakazuje zadać pytanie nienawistnym kato-Polakom, co im się nie podoba w doktrynie Kościoła Prawosławnego i czemu uważają się za "przedmurze chrześcijaństwa"? Obawiam się, że większość nie potrafi odpowiedzieć.
Kochańczyk już we wstępie omawia dwie opery dotyczące stosunków polsko-rosyjskich: Glinki "Iwana Susanina" i Musorgskiego "Borysa Godunowa". Po wstępie zachowana jest chronologia, a lektura niektórych czytelników osłupi, bo Kochańczyk obala mity. Napisałem "niektórych", bo czytelnicy np Jasienicy większość faktów znają, a ci co nie znają niech się zaopatrzą w zasób soli trzeźwiących, bo gdy poznają motywy wyprawy na Kijów gwałciciela Bolesława Chrobrego, jak i prawdziwą historię Szczerbca, którego nie mógł wyszczerbić o bramy Kijowa, bo takich w ogóle nie było, to one tj sole mogą być przydatne. Warto zaznaczyć, że polscy wojownicy w trakcie tej wyprawy zasłynęli z gwałcenia każdej białogłowy, naśladując swojego wodza, księcia Chrobrego, który porwał i zgwałcił siostrę księcia Jarosława, Przedsławę. Piękny jest cytat z kronik Thietmara (str. 37):
„...ten stary wszetecznik ze zdobytego Kijowa uprowadził nieszczęsną damę, zapominając o ślubnej małżonce...”
Szczęśliwie, wiele dalszych związków męsko-damskich zawieranych było dobrowolnie bądź polubownie, a było ich tak wiele, że nie da się precyzyjnie określić zawartości ruskiej domieszki we krwi polskich Piastów ( i vice versa).
Proszę Państwa, ja nawijałem o trzech zaledwie stronach, a jest tej fascynującej lektury stron 350. Poza rewelacyjną częścią historyczną mamy i współczesną, bardziej mnie znaną. I tutaj wychodzi kompromitujący autora brak profesjonalizmu, bo na str. 174 Kochańczyk pisze:
„W sierpniu 1914 roku...... Żołnierze Piłsudskiego z pieśnią „Pierwszej Brygady” na ustach porwali się na wielki czyn....”
Wystarczy wcisnąć na wyszukiwarce nazwisko autora: Hałaciński i czytamy:
„1 września (1917) został wcielony do armii austro-węgierskiej i trafił do Tyrolu, gdzie został przydzielony do 1 pułku strzelców tyrolskich. W tym właśnie czasie ułożył pierwotny tekst pieśni pt. „My, pierwsza brygada...”
W eseju o Piłsudskim pisałem:
„W zimie 1917 r,. w Tyrolu, ppor Andrzej Tadeusz Hałaciński, walcząc w wojsku austriackim przeciw Włochom, napisał słowa do popularnego marsza wojskowego skomponowanego przez M. D. Tomnikowskiego pt „Pieriod Rozlukaj”. Piłsudski zaintonował tę pieśń 10 sierpnia 1924 roku i podniósł ją do miana hymnu legionowego, a więc SIEDEM lat po rozwiązaniu Legionów. Dodajmy, że w II RP toczył się proces o autorstwo pieśni, a wyrok zapadł dopiero w 1939 r., przyznając autorstwo trzech pierwszych zwrotek Hałacińskiemu, a dalszych - Biernackiemu...”
Również Norman Davies w „Bożym Igrzysku” pisze: (str. 751):
„Istnieje kilka wersji tekstu; najwcześniejsza datuje się z 17 lipca 1917 roku...”
NIE FAŁSZUJMY HISTORII! LEGIONY NIGDY NIE ŚPIEWAŁY „MY, PIERWSZA BRYGADA”!!
Po głębokiej analizie, usprawiedliwiam częściowo autora, bo wyszukiwarka Google'a trafia TYLKO na nowe fikcje, że HYMN LEGIONÓW zatwierdzony w 1924 r., żołnierze śpiewali (???) jako marsz nr 10 jakiegoś kapelmistrza strażaków z Kielc w 1914!!. Śpiewali bez słów (??), a i rosyjskiego kompozytora też chciałoby się pominąć. PARANOJA!!!
Autor zrehabilitował się pełnym rodowodem Lenina, za co jestem mu wdzięczny, bo nigdy nie mogłem dojść prawdy str. (177):
„Przodkami wodza światowego proletariatu byli więc Rosjanie, Kałmucy, Żydzi, Niemcy i Szwedzi. Szczególnie cenił sobie Lenin domieszkę żydowskiej krwi; uważał, że Żydzi mają wrodzony rewolucyjny zapał i zaciętość w walce, w przeciwieństwie do ospałych i chwiejnych Słowian...”
Kochańczyk ujawnia też pochodzenie Stalina, które tłumaczy patologiczną nienawiść jego do Polaków, szeroko opisywaną przez Swietłanę Alliłujewą (1926-2011) (str.184):
„..Od dzieciństwa zresztą ten gruziński rewolucjonista miał prawdopodobnie 'kompleks polski', jako domniemany, nieślubny syn słynnego podróżnika Mikołaja Przewalskiego, Polaka z pochodzenia, odkrywcy dzikiego konia...”
Nie rozumiem natomiast cytowania (str. 186-7) traumatycznych wspomnień Kapuścińskiego, gdy Armia Czerwona „wyzwalała” Białoruś. Po co? Przecież „wyzwalała” od takich właśnie „polskich panów” jak Kapuściński!! Nieprawdą też jest, że Stalin chciał się obejść bez armii Andersa, by stworzyć nową - „w duchu komunistycznym”. Tak łatwo ze świetnie wyszkolonego oficera carskiej Rosji się nie rezygnuje, tym bardziej, gdy dokładano dużo starań w tym kierunku od 1939 r. Ciężko rannego Andersa trudno było wyleczyć, a przecież alternatywny Katyń czekał.. Brak wszystkiego, a przede wszystkim żywności, spowodował decyzję Stalina, a nie jakieś tam kombinacje polityczne. Dalej jest coraz gorzej, bo Kochańczyk wykazuje służalczą „political correctness” wobec pewnych kół z IPN-u i PiS-u relacjonując zamach na Sikorskiego i tragedię Powstania Warszawskiego. W sprawie Sikorskiego oskarża „ruskich”, ewentualnie wywiad brytyjski, a o nienawiści Rządu Londyńskiego, a szczególnie piłsudczyków, w tym współwięźnia Piłsudskiego z Magdeburga - Sosnkowskiego, ani słowa. W sprawie Powstania Warszawskiego, zapomina, że docelowo było ono skierowane przeciw „kacapom”, jako odpowiedź na Manifest 22 lipca i utworzenie reżimowego Rządu Tymczasowego. Kto po pięciu latach niemieckiej okupacji wywoływałby Powstanie, gdyby nie sowieckie zagrożenie?
Lepiej już z Wandą Wasilewską, której działalność przedstawił autor szeroko i obiektywnie, podkreślając, że ona - symbol stalinowskiego zła, wielu Polakom życie uratowała.
Nie rozumiem autora gdy eksponuje rolę w powojennej Polsce Rosjanina Putramenta, a nie pisze o Borejszy i jego braciszku, Różańskim. To oni, bracia Goldberg rządzili Polską, wraz z innymi Żydami. Dalej mamy groch z kapustą, na zasadzie byle do przodu np. brak komentarza na temat śmierci gen. Okulickiego, brak wzmianki o ucieczce Mikołajczyka, i pozostawionej przez niego Hulewiczowej. A to wątek ciekawy, skoro autor omawia „Czterech pancernych i psa”, bo współautorką ich była właśnie Hulewiczowa, która po przeżyciu ubeckiej katowni Różańskiego, stała się żoną tzw Żyda-pancernego Przymanowskiego. Paradoks i absurdalność PRL-u. Bohaterska Żydówka Hulewiczowa (1913-1978), kurierka Polskiego Rządu na Obczyźnie, trafia, po ucieczce Mikołajczyka w ręce ubeckiego oprawcy Żyda Różańskiego a po wyjściu z więzienia wiąże się z Żydem Przymanowskim, sługusem tego reżimu i pisze z nim, świetny, bo świetny, ale bzdurny i prosowiecki scenariusz do najlepszego serialu w historii polskiej telewizji.
Epizod z Kuklińskim jest nieprzekonujący i niepotrzebny, bo dla wielu ludzi, w tym mnie był to podwójny agent, którego Sowieci sprytnie podrzucili Amerykanom, jak kacze jajo.
Dalsze rozdziały dotyczą spraw wciąż aktualnych, a LC to nie miejsce do toczenia politycznych sporów. Jednakże podkreślę, że Kochańczyk wykazał się dużą RZETELNOŚCIĄ, UCZCIWOŚCIĄ I DZIENNIKARSKIM PROFESJONALIZMEM. I chwała mu za to!!
Reasumując porwał się na temat obszerny, trudny i kontrowersyjny. I WYGRAŁ!! Książka wartościowa, bardzo potrzebna i podająca w pigułce całokształt stosunków dwóch naszych słowiańskich narodów. Gorąco polecam!!!
Monday, 21 September 2015
Kathy LETTE- "Australijka w Londynie"
Kathy LETTE - "Mad Cows" (Australijka w Londynie"
Kathy Lette (ur. 1956) australijsko – brytyjska pisarka napisała ironiczną "Mad Cows" (Single Mothers) w 1996. Obiektem jej kpin są "sacred cows" („święte krowy”) uświęcone samym faktem macierzyństwa oraz, oderwany od rzeczywistości, ale wszechwładny, biurokratyczny brytyjski system prawny, jak i "welfare state". Bohaterka, Aussie Madeleine Wolfe, samotna matka, karmiąca mlekiem, zostaje oskarżona o kradzież, i wraz z jej jednomiesięcznym synem, osadzona w areszcie. Nie zdaje sobie sprawy, że biurokratyczna maszyna ruszyła i zmiażdży wszystko co na jej drodze. Autorka w pewnym momencie odwołuje się do pokrewieństwa sytuacji z Józefem K., ale chyba to nadużycie. (str. 30):
„Maddy była wściekła i nie mogła uwierzyć, że jej dzień przybrał taki kafkowski obrót....”
Książka pełna absurdów zapewnia dobrą zabawę, lecz odczuwam pewien dyskomfort, gdyż niektóre frazy nie są śmieszne, mimo wyczuwalnego zamiaru autorki. Coś jest nie tak z tłumaczeniem Grzegorza Kołodziejczyka, począwszy od dziwnego polskiego tytułu. Jeśli jakieś frazy bazują na nieprzetłumaczalnych idiomach bądź grze słów, należało je podać w wersji oryginalnej i opatrzyć przypisami.
Ufając ocenie czytelników anglojęzycznych, którzy ocenili książkę wysoko, podnoszę, zamierzoną po lekturze ocenę 6 do 7
Kathy Lette (ur. 1956) australijsko – brytyjska pisarka napisała ironiczną "Mad Cows" (Single Mothers) w 1996. Obiektem jej kpin są "sacred cows" („święte krowy”) uświęcone samym faktem macierzyństwa oraz, oderwany od rzeczywistości, ale wszechwładny, biurokratyczny brytyjski system prawny, jak i "welfare state". Bohaterka, Aussie Madeleine Wolfe, samotna matka, karmiąca mlekiem, zostaje oskarżona o kradzież, i wraz z jej jednomiesięcznym synem, osadzona w areszcie. Nie zdaje sobie sprawy, że biurokratyczna maszyna ruszyła i zmiażdży wszystko co na jej drodze. Autorka w pewnym momencie odwołuje się do pokrewieństwa sytuacji z Józefem K., ale chyba to nadużycie. (str. 30):
„Maddy była wściekła i nie mogła uwierzyć, że jej dzień przybrał taki kafkowski obrót....”
Książka pełna absurdów zapewnia dobrą zabawę, lecz odczuwam pewien dyskomfort, gdyż niektóre frazy nie są śmieszne, mimo wyczuwalnego zamiaru autorki. Coś jest nie tak z tłumaczeniem Grzegorza Kołodziejczyka, począwszy od dziwnego polskiego tytułu. Jeśli jakieś frazy bazują na nieprzetłumaczalnych idiomach bądź grze słów, należało je podać w wersji oryginalnej i opatrzyć przypisami.
Ufając ocenie czytelników anglojęzycznych, którzy ocenili książkę wysoko, podnoszę, zamierzoną po lekturze ocenę 6 do 7
Zygmunt MIŁOSZEWSKI - "Ziarno prawdy"
Zygmunt MIŁOSZEWSKI - "Ziarno prawdy"
Druga (dla mnie) książka Miłoszewskiego, również z Szackim. Już przy pierwszej książce ciążyła mnie objętość, tu jeszcze bardziej. W ogóle wyrosło pokolenie chłopów-gaduł; dominują książki obszerne, których skrócenie o połowę przyniosłoby komfort czytelnikom, a autorom większą ilość fanów.
Akcja toczy się w Sandomierzu słynnym z antysemickich malowideł, lecz również ziejącym nienawiścią, charakterystyczną dla prowincjonalnych miasteczek, do każdego bogatego (str. 103):
"- Pan naprawdę nigdy nie mieszkał w małym mieście, prokuratorze. Nienawidzą go, bo jest bogaty, piękny, ma wielki dom i błyszczący samochód. W katolickim świecie może to oznaczać tylko jedno, że jest złodziejem, ciemiężycielem ubogich, który dorobił się kosztem innych..."
Śledztwo w sprawie rytualnych morderstw toczy się w atmosferze zagrożenia przed interpretacją „oszołomów” (str. 175):
„Bolesław Piasecki...wielki Polak... ...w pięćdziesiątym siódmym roku Żydzi z SB porwali i zamordowali mu syna.. Pan prokurator dziwi się, że zbrodnia jest niewyjaśniona, oficjalnie oczywiście nie jest, oficjalnie żadna komunistyczna zbrodnia nie jest wyjaśniona. Czy to oznacza, że ksiądz Popiełuszko żyje i dobrze się miewa, a w kopalni Wujek nikomu nie stała się krzywda? Zabójstwo młodego Piaseckiego może i nie jest wyjaśnione, tylko tak się dziwnie składa, że nazwiska, jakie wypłynęły w tej sprawie, to funkcjonariusze SB żydowskiego pochodzenia. Zwracam też uwagę, że w polskiej tradycji nie ma zwyczaju mordowania dzieci, aby ukarać rodziców...”
Autor naśmiewa się z kabotynizmu polskich antysemitów, bo przedwojenny „endek” Piasecki, po wojnie odstawił antysemityzm na drugie miejsce, podejmując się roli sowieckiego „konia trojańskiego” mającego zniszczyć Kościół Katolicki w Polsce. A wielkim człowiekiem może i był, skoro namówił do współpracy wielu porządnych ludzi, w tym Tadeusza Mazowieckiego. Nim zorientowali się czym jest PAX i jego przybudówki, w tym INCO, zdążył wiele polskiemu Kościołowi zaszkodzić. Tak więc w 1957 roku, więcej powodów do zrobienia mu „kuku”, mieli katolicy niż Żydzi.
I teraz przejdźmy do sedna sprawy. Miłoszewski w ciągu czterech lat dzielących te dwie książki (2007/2011) bardzo urósł. Obecnie omawiana jest pod każdym względem lepsza i dojrzalsza, a w dodatku obok wątku kryminalnego z zaskakującym zakończeniem, rozprawił się wspaniale z antysemityzmem w ciemnogrodzie, opartym na mitach i zabobonach.
Z przyjemnością daję 8 gwiazdek i „klikam” przynależność do jego fanów.
Druga (dla mnie) książka Miłoszewskiego, również z Szackim. Już przy pierwszej książce ciążyła mnie objętość, tu jeszcze bardziej. W ogóle wyrosło pokolenie chłopów-gaduł; dominują książki obszerne, których skrócenie o połowę przyniosłoby komfort czytelnikom, a autorom większą ilość fanów.
Akcja toczy się w Sandomierzu słynnym z antysemickich malowideł, lecz również ziejącym nienawiścią, charakterystyczną dla prowincjonalnych miasteczek, do każdego bogatego (str. 103):
"- Pan naprawdę nigdy nie mieszkał w małym mieście, prokuratorze. Nienawidzą go, bo jest bogaty, piękny, ma wielki dom i błyszczący samochód. W katolickim świecie może to oznaczać tylko jedno, że jest złodziejem, ciemiężycielem ubogich, który dorobił się kosztem innych..."
Śledztwo w sprawie rytualnych morderstw toczy się w atmosferze zagrożenia przed interpretacją „oszołomów” (str. 175):
„Bolesław Piasecki...wielki Polak... ...w pięćdziesiątym siódmym roku Żydzi z SB porwali i zamordowali mu syna.. Pan prokurator dziwi się, że zbrodnia jest niewyjaśniona, oficjalnie oczywiście nie jest, oficjalnie żadna komunistyczna zbrodnia nie jest wyjaśniona. Czy to oznacza, że ksiądz Popiełuszko żyje i dobrze się miewa, a w kopalni Wujek nikomu nie stała się krzywda? Zabójstwo młodego Piaseckiego może i nie jest wyjaśnione, tylko tak się dziwnie składa, że nazwiska, jakie wypłynęły w tej sprawie, to funkcjonariusze SB żydowskiego pochodzenia. Zwracam też uwagę, że w polskiej tradycji nie ma zwyczaju mordowania dzieci, aby ukarać rodziców...”
Autor naśmiewa się z kabotynizmu polskich antysemitów, bo przedwojenny „endek” Piasecki, po wojnie odstawił antysemityzm na drugie miejsce, podejmując się roli sowieckiego „konia trojańskiego” mającego zniszczyć Kościół Katolicki w Polsce. A wielkim człowiekiem może i był, skoro namówił do współpracy wielu porządnych ludzi, w tym Tadeusza Mazowieckiego. Nim zorientowali się czym jest PAX i jego przybudówki, w tym INCO, zdążył wiele polskiemu Kościołowi zaszkodzić. Tak więc w 1957 roku, więcej powodów do zrobienia mu „kuku”, mieli katolicy niż Żydzi.
I teraz przejdźmy do sedna sprawy. Miłoszewski w ciągu czterech lat dzielących te dwie książki (2007/2011) bardzo urósł. Obecnie omawiana jest pod każdym względem lepsza i dojrzalsza, a w dodatku obok wątku kryminalnego z zaskakującym zakończeniem, rozprawił się wspaniale z antysemityzmem w ciemnogrodzie, opartym na mitach i zabobonach.
Z przyjemnością daję 8 gwiazdek i „klikam” przynależność do jego fanów.
Sunday, 20 September 2015
Zygmunt MIŁOSZEWSKI - "Uwikłanie"
Zygmunt MIŁOSZEWSKI - "Uwikłanie"
Wszyscy już Miłoszewskiego znają i Szackiego kochają, więc mam trudności w powiedzeniu czegoś oryginalnego. Z obowiązku kronikarskiego odnotuję, że urodził się w 1976 r., a dziennikarzem został w wieku lat 19, w 1995. Zdolny!
Miłoszewski jest młody, nie doświadczył realiów PRL-u, za to chętnie współtworzy mity o wszechmocnej i wszechobecnej ubecji. A ja twierdzę, że inwigilacja, podsłuchy czy szantaż i fałszywe oskarżenia, po 1956 roku, nie dorosły do pięt obecnej rzeczywistości. Propaganda IPN-u i tworzenie nowej historii Polski wywarło (lub przybiera taką pozę) na autorze piętno. Również fantazja o wyręczaniu się przestępcami jest niewiarygodna, bo, ze względu na szerokie kadry ubecja była w stanie wszystko załatwiać własnymi siłami. Szkoda, bo tymi pierdołami zepsuł książkę, która bez wątku ubeckiego bardzo dobrze by funkcjonowała.
Druga sprawa denerwująca w trakcie lektury to "metoda ustawień rodzinnych", szczęśliwie nie mająca zasadniczego wpływu na ilość i jakość trupów. Otóż Hellinger (ur. 1925) był zakonnikiem, a nie psychologiem. Niewątpliwie na powstanie jego "metody" miał 16-letni pobyt u Zulusów. Wg Wikipedii:
Hellinger : "Rozwinął metodę porządkowania splątanych i zerwanych więzów rodzinnych – ustawienia rodzinne. Wg Hellingera i jego teorii "wiedzącego pola", obcy człowiek postawiony symbolicznie na miejscu kogoś z rodziny pacjenta ma takie same odczucia jak osoba, którą reprezentuje, chociaż prawie nic o niej nie wie. Metoda ta przyniosła mu relatywnie dużą popularność, szczególnie wśród ludzi poszukujących alternatywnych metod leczenia i pracy z problemami psychicznymi i emocjonalnymi"
Damian Janus pisze o kontrowersjach, które ona wzbudziła:
"Pojawia się więc krytyka "autorytaryzmu" Hellingera; tego, że posługuje się intuicją; twierdzenia, że metoda wywodzi się z okultyzmu; że jest irracjonalna; że nie jest psychoterapią, a czymś w rodzaju sekciarskiej religii; że "jedna sesja nie wystarczy" i że "zostawia się klienta samemu sobie", że wiedzące pole to kwestia identyfikacji projekcyjnej, a ci, którzy biorą udział w ustawieniach to histerycy itd..."
Była to pierwsza książka Miłoszewskiego, przeze mnie przeczytana. Czeka już na mnie jego "Ziarno prawdy". Czytało mnie się dobrze, cieszy również pojawienie się nowego nazwiska wśród nader ubogiej palety naszych specjalistów od kryminałów; daje na razie ocenę dobrą – 6 gwiazdek, z zastrzeżeniem zmiany jej na wyższą, po lekturze następnej książki. Po prostu muszę się z nim oswoić.
Wszyscy już Miłoszewskiego znają i Szackiego kochają, więc mam trudności w powiedzeniu czegoś oryginalnego. Z obowiązku kronikarskiego odnotuję, że urodził się w 1976 r., a dziennikarzem został w wieku lat 19, w 1995. Zdolny!
Miłoszewski jest młody, nie doświadczył realiów PRL-u, za to chętnie współtworzy mity o wszechmocnej i wszechobecnej ubecji. A ja twierdzę, że inwigilacja, podsłuchy czy szantaż i fałszywe oskarżenia, po 1956 roku, nie dorosły do pięt obecnej rzeczywistości. Propaganda IPN-u i tworzenie nowej historii Polski wywarło (lub przybiera taką pozę) na autorze piętno. Również fantazja o wyręczaniu się przestępcami jest niewiarygodna, bo, ze względu na szerokie kadry ubecja była w stanie wszystko załatwiać własnymi siłami. Szkoda, bo tymi pierdołami zepsuł książkę, która bez wątku ubeckiego bardzo dobrze by funkcjonowała.
Druga sprawa denerwująca w trakcie lektury to "metoda ustawień rodzinnych", szczęśliwie nie mająca zasadniczego wpływu na ilość i jakość trupów. Otóż Hellinger (ur. 1925) był zakonnikiem, a nie psychologiem. Niewątpliwie na powstanie jego "metody" miał 16-letni pobyt u Zulusów. Wg Wikipedii:
Hellinger : "Rozwinął metodę porządkowania splątanych i zerwanych więzów rodzinnych – ustawienia rodzinne. Wg Hellingera i jego teorii "wiedzącego pola", obcy człowiek postawiony symbolicznie na miejscu kogoś z rodziny pacjenta ma takie same odczucia jak osoba, którą reprezentuje, chociaż prawie nic o niej nie wie. Metoda ta przyniosła mu relatywnie dużą popularność, szczególnie wśród ludzi poszukujących alternatywnych metod leczenia i pracy z problemami psychicznymi i emocjonalnymi"
Damian Janus pisze o kontrowersjach, które ona wzbudziła:
"Pojawia się więc krytyka "autorytaryzmu" Hellingera; tego, że posługuje się intuicją; twierdzenia, że metoda wywodzi się z okultyzmu; że jest irracjonalna; że nie jest psychoterapią, a czymś w rodzaju sekciarskiej religii; że "jedna sesja nie wystarczy" i że "zostawia się klienta samemu sobie", że wiedzące pole to kwestia identyfikacji projekcyjnej, a ci, którzy biorą udział w ustawieniach to histerycy itd..."
Była to pierwsza książka Miłoszewskiego, przeze mnie przeczytana. Czeka już na mnie jego "Ziarno prawdy". Czytało mnie się dobrze, cieszy również pojawienie się nowego nazwiska wśród nader ubogiej palety naszych specjalistów od kryminałów; daje na razie ocenę dobrą – 6 gwiazdek, z zastrzeżeniem zmiany jej na wyższą, po lekturze następnej książki. Po prostu muszę się z nim oswoić.
Saturday, 19 September 2015
Monika SAWICKA - "Kruchość Porcelany"
Monika SAWICKA - "Kruchość Porcelany"
Żadnych danych o autorce nie znalazłem, a na jej stronach konkretów brak, a więc przede mną terra incognita.
Lektura jest rozbrajająca (str, 13)
" ....plotę, co mi ślina na język przyniesie... ..Zmarszczek nie mam, poza tymi od robienia laski.."
Cha, cha, cha!! Ale dowcipaska!! Fajne, co?? JAJCO, mnie nie śmieszy!! Na następnej stronie perukę włożyła; mąż jej nie poznał! Ale, jaja! Znam lepsze: sąsiadka postanowiła zmienić skarpetki, by ją dzielnicowy nie poznał. Autentyczne!!
Imponująca odwaga autorki i siła przebicia! Na tym koniec. TOTALNA AMATORSZCZYZNA!!
Piszę z daleka, z Kanady. Tutaj niezwykle popularne są kursy "creative writing". Przed sięgnięciem po pióro warto o nich pomyśleć.
Odradzam, strata czasu!!
Żadnych danych o autorce nie znalazłem, a na jej stronach konkretów brak, a więc przede mną terra incognita.
Lektura jest rozbrajająca (str, 13)
" ....plotę, co mi ślina na język przyniesie... ..Zmarszczek nie mam, poza tymi od robienia laski.."
Cha, cha, cha!! Ale dowcipaska!! Fajne, co?? JAJCO, mnie nie śmieszy!! Na następnej stronie perukę włożyła; mąż jej nie poznał! Ale, jaja! Znam lepsze: sąsiadka postanowiła zmienić skarpetki, by ją dzielnicowy nie poznał. Autentyczne!!
Imponująca odwaga autorki i siła przebicia! Na tym koniec. TOTALNA AMATORSZCZYZNA!!
Piszę z daleka, z Kanady. Tutaj niezwykle popularne są kursy "creative writing". Przed sięgnięciem po pióro warto o nich pomyśleć.
Odradzam, strata czasu!!
Rebecca MILLER - "Prywatne życie Pippy Lee"
Rebecca MILLER - "Prywatne życie Pippy Lee"
Rebecca Miller (ur. 1962), córka dramatopisarza Artura Millera, autora "Czarownic z Salem", "Śmierci komiwojażera" i innych. Szkoda, że nie udało mu się przekazać zasad moralnych i etycznych córce, która uległa epidemii choroby nękającej współczesnych pisarzy amerykańskich zwanej "chronicus vulgaritis sexual – pornographus - rynsztokus deviation". Autorka kobieta dojrzała, 40-letnia w trakcie pisania tej książki, każe swojej bohaterce, pensjonariuszce domu starców, kobiecie kochającej swojego 80-letniego męża, wypowiadać się do koleżanki, na temat przypuszczalnych zachcianek absolutnie nieznajomego gościa, tak (str. 75):
"Hm.. Chce mieć mój palec w tyłku podczas orgazmu, o nic innego mu nie chodzi"
Potem mamy retrospekcję, gdy niewinna 17-letnia zrywa się z rodzicielskiego domu, w którym ojciec-pastor wyżywa się w kochankach a matka jest narkomanką. Zaczepia się u cioci – lesbijki, gdzie uczestniczy w zabawie, którą część towarzystwa postanawia kontynuować na mieście. Teraz siedemnastolatka opisuje pierwsze wrażenia (str.125):
" ...ujrzałam zdumiona przed sobą mężczyznę w średnim wieku, w płowym golfie i okularach, gołego od pasa w dół, jeśli nie liczyć skarpetek i tenisówek. W jednej ręce trzymał drinka, a drugą ręką pobudzał się do dość słabej erekcji, masturbując się bez przekonania ze znudzonym wyrazem twarzy.."
Ja mam 73 rok i niejedne łajdactwa widziałem, ale w takich wcale nie chciałbym brać udziału. Żeby nie wydać się Państwu w swojej ocenie zbyt świętoszkowaty czy zbyt radykalny, skonsultowałem moją wypowiedź z 26-letnimi moimi wnuczętami tutaj, na kontynencie amerykańskim urodzonymi, wykształconymi i praktykującymi uciechy życia. Przyznali mnie rację, więc teraz do swojego oburzenia dodam: jak historia uczy, to początek upadku tej cywilizacji. Przykro tylko, że orgie seksualne w niej są ekstremalnie prostackie. Ach, ten Egipt, ten Rzym.. to były czasy.
Nie jestem masochistą i lekturę brudów przerwałem, a Państwu radzę w ogóle nie zaczynać.
Rebecca Miller (ur. 1962), córka dramatopisarza Artura Millera, autora "Czarownic z Salem", "Śmierci komiwojażera" i innych. Szkoda, że nie udało mu się przekazać zasad moralnych i etycznych córce, która uległa epidemii choroby nękającej współczesnych pisarzy amerykańskich zwanej "chronicus vulgaritis sexual – pornographus - rynsztokus deviation". Autorka kobieta dojrzała, 40-letnia w trakcie pisania tej książki, każe swojej bohaterce, pensjonariuszce domu starców, kobiecie kochającej swojego 80-letniego męża, wypowiadać się do koleżanki, na temat przypuszczalnych zachcianek absolutnie nieznajomego gościa, tak (str. 75):
"Hm.. Chce mieć mój palec w tyłku podczas orgazmu, o nic innego mu nie chodzi"
Potem mamy retrospekcję, gdy niewinna 17-letnia zrywa się z rodzicielskiego domu, w którym ojciec-pastor wyżywa się w kochankach a matka jest narkomanką. Zaczepia się u cioci – lesbijki, gdzie uczestniczy w zabawie, którą część towarzystwa postanawia kontynuować na mieście. Teraz siedemnastolatka opisuje pierwsze wrażenia (str.125):
" ...ujrzałam zdumiona przed sobą mężczyznę w średnim wieku, w płowym golfie i okularach, gołego od pasa w dół, jeśli nie liczyć skarpetek i tenisówek. W jednej ręce trzymał drinka, a drugą ręką pobudzał się do dość słabej erekcji, masturbując się bez przekonania ze znudzonym wyrazem twarzy.."
Ja mam 73 rok i niejedne łajdactwa widziałem, ale w takich wcale nie chciałbym brać udziału. Żeby nie wydać się Państwu w swojej ocenie zbyt świętoszkowaty czy zbyt radykalny, skonsultowałem moją wypowiedź z 26-letnimi moimi wnuczętami tutaj, na kontynencie amerykańskim urodzonymi, wykształconymi i praktykującymi uciechy życia. Przyznali mnie rację, więc teraz do swojego oburzenia dodam: jak historia uczy, to początek upadku tej cywilizacji. Przykro tylko, że orgie seksualne w niej są ekstremalnie prostackie. Ach, ten Egipt, ten Rzym.. to były czasy.
Nie jestem masochistą i lekturę brudów przerwałem, a Państwu radzę w ogóle nie zaczynać.
Friday, 18 September 2015
Matt REES - "Kolaborant z Betlejem"
Matt REES - "Kolaborant z Betlejem"
Rees (ur.1967), pisarz, dziennikarz stworzył postać detektywa Omara Jussefa, a ta książka jest pierwszą z (niestety) serii (wyd. 2007). Niestety, bo Rees mimo przyjścia na świat w Walii, jest typowym prostakiem amerykańskim, który ma we łbie zakodowany, propagandowy, amerykański sposób patrzenia i widzenia. Mimo, że był dziennikarzem na Bliskim Wschodzie, pozostał obcym, i to dla wszystkich: i arabskich katolików, i muslimów, i bandytów Arafata, i Żydów, przeto jego uproszczony świat biało-czarny do czytelnika nie przemawia. Jedyne co z pobytu tam wyniósł to nazwy arabskich smakołyków, którymi dręczy czytelnika.
Rzecz się dzieje w Betlejem, gdzie policja jest palestyńska, czołgi i transportery izraelskie, a z dachów strzelają bojownicy islamscy. No i oczywiście palestyńscy chrześcijanie, którzy piją whisky. Trup sieje się gęsto, armaty strzelają, rakiety i samoloty latają, a jakby tego było mało, to jeszcze pod ochroną czołgów koparka uszkadza rurę ściekową i chałupę bohatera zalewają fekalia. A, jest jeszcze Amerykanin, któremu rękę i pół twarzy urwało i oczywiście, samobójcy opasani trotylem.
Wszyscy wszystkich się boją, a kobiety to dodatkowo gwałtu. I nagle dowiadujemy się, że to całe piekło jest niczym, ta cała gehenna to mały pikuś w porównaniu z życiem w Rosji (str. 185):
"- Nie mamy łatwego życia, wnusiu, ale są ludzie na świecie, którym żyje się jeszcze gorzej... ..Wyobraź sobie, że przyszłoby nam żyć w Rosji. Prawie całe stulecie strasznych cierpień pod komunizmem, a teraz mafie i choroby jak AIDS, z którymi nikt nie walczy. To fakt, że u nas jest źle, ale tam jest jeszcze gorzej. Nawet pogoda w Rosji jest gorsza niż tutaj...".
Szaleju się najadł, dzięki czemu jego dzieło kandyduje do najgłupszej książki, jaką w życiu czytałem
Rees (ur.1967), pisarz, dziennikarz stworzył postać detektywa Omara Jussefa, a ta książka jest pierwszą z (niestety) serii (wyd. 2007). Niestety, bo Rees mimo przyjścia na świat w Walii, jest typowym prostakiem amerykańskim, który ma we łbie zakodowany, propagandowy, amerykański sposób patrzenia i widzenia. Mimo, że był dziennikarzem na Bliskim Wschodzie, pozostał obcym, i to dla wszystkich: i arabskich katolików, i muslimów, i bandytów Arafata, i Żydów, przeto jego uproszczony świat biało-czarny do czytelnika nie przemawia. Jedyne co z pobytu tam wyniósł to nazwy arabskich smakołyków, którymi dręczy czytelnika.
Rzecz się dzieje w Betlejem, gdzie policja jest palestyńska, czołgi i transportery izraelskie, a z dachów strzelają bojownicy islamscy. No i oczywiście palestyńscy chrześcijanie, którzy piją whisky. Trup sieje się gęsto, armaty strzelają, rakiety i samoloty latają, a jakby tego było mało, to jeszcze pod ochroną czołgów koparka uszkadza rurę ściekową i chałupę bohatera zalewają fekalia. A, jest jeszcze Amerykanin, któremu rękę i pół twarzy urwało i oczywiście, samobójcy opasani trotylem.
Wszyscy wszystkich się boją, a kobiety to dodatkowo gwałtu. I nagle dowiadujemy się, że to całe piekło jest niczym, ta cała gehenna to mały pikuś w porównaniu z życiem w Rosji (str. 185):
"- Nie mamy łatwego życia, wnusiu, ale są ludzie na świecie, którym żyje się jeszcze gorzej... ..Wyobraź sobie, że przyszłoby nam żyć w Rosji. Prawie całe stulecie strasznych cierpień pod komunizmem, a teraz mafie i choroby jak AIDS, z którymi nikt nie walczy. To fakt, że u nas jest źle, ale tam jest jeszcze gorzej. Nawet pogoda w Rosji jest gorsza niż tutaj...".
Szaleju się najadł, dzięki czemu jego dzieło kandyduje do najgłupszej książki, jaką w życiu czytałem
Maria NUROWSKA - "Drzwi do piekła"
Maria NUROWSKA - "Drzwi do piekła"
Tak mnie się spodobała II część pt "Dom na krawędzi", że wziąłem się za pierwszą. Problem w tym, że miejsce akcji to nie mój ogródek, bo tam tj w więzieniu obie strony nazywają przeciwnika "śmieciami", a to niesympatyczne. Wachlarz przestępstw, które spowodowały pobyt tam pensjonariuszek jest tak różnorodny, że tylko usiąść i pisać. A, że Nurowska zawsze miała "dobre pióro", to i teraz wyszła świetna czytanka dla każdego.
Jedyny mankament sam spowodowałem, bo czytając wcześniej "Dom na krawędzi" znałem dalsze losy bohaterek, ale, że w każdym szaleństwie można znaleźć coś korzystnego, to i ja mogłem bacznie obserwować przyszłą aktywistkę manifestacji "krzyżowych" na Krakowskim Przedmieściu. Właśnie za konstrukcję psychologiczną (summa summarum) tej bohaterki należą się autorce dodatkowe gwiazdki.
Jeszcze dygresja. Nurowska przypomniała mnie, że, ja logicznie myślący starzec, nigdy nie byłem w stanie zrozumieć kobiet. Bo, jak inteligentna, niezależna Daria, mogła tak długo znosić wrednego Edzia, mało tego ochoczo wskakiwać mu do łóżka? Niepojęte!!
Tak mnie się spodobała II część pt "Dom na krawędzi", że wziąłem się za pierwszą. Problem w tym, że miejsce akcji to nie mój ogródek, bo tam tj w więzieniu obie strony nazywają przeciwnika "śmieciami", a to niesympatyczne. Wachlarz przestępstw, które spowodowały pobyt tam pensjonariuszek jest tak różnorodny, że tylko usiąść i pisać. A, że Nurowska zawsze miała "dobre pióro", to i teraz wyszła świetna czytanka dla każdego.
Jedyny mankament sam spowodowałem, bo czytając wcześniej "Dom na krawędzi" znałem dalsze losy bohaterek, ale, że w każdym szaleństwie można znaleźć coś korzystnego, to i ja mogłem bacznie obserwować przyszłą aktywistkę manifestacji "krzyżowych" na Krakowskim Przedmieściu. Właśnie za konstrukcję psychologiczną (summa summarum) tej bohaterki należą się autorce dodatkowe gwiazdki.
Jeszcze dygresja. Nurowska przypomniała mnie, że, ja logicznie myślący starzec, nigdy nie byłem w stanie zrozumieć kobiet. Bo, jak inteligentna, niezależna Daria, mogła tak długo znosić wrednego Edzia, mało tego ochoczo wskakiwać mu do łóżka? Niepojęte!!
Thursday, 17 September 2015
Maria NUROWSKA - "Dom na krawędzi"
Maria NUROWSKA - "Dom na krawędzi"
Nurowska to pewna firma, więc żadnych niespodzianek się nie spodziewam. Czytałem jej parę książek, recenzowałem dwie; każdej z nich dałem 7 gwiazdek, chociaż do "Sergiusza..." miałem merytoryczne zastrzeżenia.
Z okładki dowiedziałem się, że to kontynuacja "Drzwi do piekła", których nie znam, ale chyba się połapię.
I się połapałem, i się załapałem, i się oderwać nie mogłem, wskutek czego zrobiła się pierwsza w nocy, i lecę frazesem, że Nurowska jest jak wino, im starsza tym lepsza. Świetne pióro, dojrzałość psychologiczna i emocjonalna, a w ogóle samo życie. A to przekazać jest najtrudniej. Mimo paru trupów, jak i wszystkich możliwych nieszczęść, chorób i niepowodzeń, książka niesie przesłanie optymistyczne i jest lekarstwem na wszelkie smutki czytelnika.
A więc jednak niespodziankę lektura sprawiła, a że miłą, to gorąco książkę Państwu polecam.
Nurowska to pewna firma, więc żadnych niespodzianek się nie spodziewam. Czytałem jej parę książek, recenzowałem dwie; każdej z nich dałem 7 gwiazdek, chociaż do "Sergiusza..." miałem merytoryczne zastrzeżenia.
Z okładki dowiedziałem się, że to kontynuacja "Drzwi do piekła", których nie znam, ale chyba się połapię.
I się połapałem, i się załapałem, i się oderwać nie mogłem, wskutek czego zrobiła się pierwsza w nocy, i lecę frazesem, że Nurowska jest jak wino, im starsza tym lepsza. Świetne pióro, dojrzałość psychologiczna i emocjonalna, a w ogóle samo życie. A to przekazać jest najtrudniej. Mimo paru trupów, jak i wszystkich możliwych nieszczęść, chorób i niepowodzeń, książka niesie przesłanie optymistyczne i jest lekarstwem na wszelkie smutki czytelnika.
A więc jednak niespodziankę lektura sprawiła, a że miłą, to gorąco książkę Państwu polecam.
Debra DEAN - "Madonny z Leningradu"
Debra DEAN - "Madonny Leningradu"
Debra Dean ukrywa swój wiek, ale ja jako wielbiciel Herlocka Sholmesa wydedukowałem, że ma co najmniej 56 lat. W 1990 zrobiła mastera w University of Oregon i zaczęła nauczać "creative writing", lecz przedtem 10 lat pracowała w teatrach, czyli w dekadzie 1980-1990, a pracę podjęła po skończeniu Whitman College (English i drama). Tak więc w 1980 musiała mieć co najmniej 21 lat, ergo urodziła się w 1959 lub wcześniej. Omawiana książka jest jej więcej niż udanym debiutem z roku 2006.
Autorka pisze (str. 237):
„..Główną inspirację stanowił dla mnie trwający całe życie romans moich dziadków, zakończony wspólnym przejściem przez chorobę Alzheimera...”
Aby skończyć z tym wątkiem, zwracam się do wszystkich wielbicieli „Pamiętnika” Sparksa: czytajcie „Madonny...” na pewno się Wam spodobają. Szczególnie upór i poświęcenie Dymitra, wbrew presji zamerykanizowanych dzieci, które pragną problemu się pozbyć, w typowy dla USA czy Kanady sposób, czyli przez umieszczenie chorej 82-letniej Mariny i jej męża w luksusowym wprawdzie ośrodku opiekuńczym, lecz praktycznie ubezwłasnowolniającym. Zresztą autorka drwi z tych dzieci, wkładając w usta Helen retoryczne pytanie (str. 111):
„Czy to nie dziwne, że tak mało wiemy o własnych rodzicach?”
Wykorzystanie Alzheimera - OK, ale w wywiadzie Dean wspomina o inspiracji całości:
„In 1995, i watched a PBS series on the Hermitage Museum in Saint Petersburg...”
Trudno sobie wyobrazić, ile pracy włożyła Dean w poznanie tematu tj historii i zbiorów Ermitażu, a już w ogóle nie rozumiem, jak jej - Amerykance, udało się uchwycić sedno rosyjskiej duszy. Wielkie uznanie! Musiała mieć rosyjskich przyjaciół. Marina, przewodniczka po Ermitażu kocha swoją pracę i kocha zbiory. W momencie zagrożenia pracuje ponad siły przy zabezpieczeniu ich, a znalazłszy się na dachu wyraża opinie o księżycu (str. 98):
„...dlaczego romantyczni poeci robili tyle szumu wokół tego brzydkiego, ospowatego dysku..”
Bo dla niej, księżyc przegrywa z pięknem zbiorów Ermitażu.
W oblężonym Leningradzie ludzie głodują, a mimo to, a może dlatego, deklamują wiersze Achmatowej, słuchają wykładu archeologa, a w kulminacyjnym momencie Marina – przewodniczka oprowadza grupę kadetów po komnatach z pustymi ramami, a jej wizję obrazów niegdyś tam wiszących, kadeci z zainteresowaniem kupują. Majstersztyk!! A woźna Ania, niewykształcona miłośniczka zbiorów muzeum.
Skok w teraźniejszość: Helena dziwi się, że matka zna się na sztuce. A do tego postawa Dymitra wobec faktu, że Andriej jest rudy!!
Piękna, wzruszająca opowieść, a jeszcze raz wyrażam podziw, że Amerykanka to napisała.
Debra Dean ukrywa swój wiek, ale ja jako wielbiciel Herlocka Sholmesa wydedukowałem, że ma co najmniej 56 lat. W 1990 zrobiła mastera w University of Oregon i zaczęła nauczać "creative writing", lecz przedtem 10 lat pracowała w teatrach, czyli w dekadzie 1980-1990, a pracę podjęła po skończeniu Whitman College (English i drama). Tak więc w 1980 musiała mieć co najmniej 21 lat, ergo urodziła się w 1959 lub wcześniej. Omawiana książka jest jej więcej niż udanym debiutem z roku 2006.
Autorka pisze (str. 237):
„..Główną inspirację stanowił dla mnie trwający całe życie romans moich dziadków, zakończony wspólnym przejściem przez chorobę Alzheimera...”
Aby skończyć z tym wątkiem, zwracam się do wszystkich wielbicieli „Pamiętnika” Sparksa: czytajcie „Madonny...” na pewno się Wam spodobają. Szczególnie upór i poświęcenie Dymitra, wbrew presji zamerykanizowanych dzieci, które pragną problemu się pozbyć, w typowy dla USA czy Kanady sposób, czyli przez umieszczenie chorej 82-letniej Mariny i jej męża w luksusowym wprawdzie ośrodku opiekuńczym, lecz praktycznie ubezwłasnowolniającym. Zresztą autorka drwi z tych dzieci, wkładając w usta Helen retoryczne pytanie (str. 111):
„Czy to nie dziwne, że tak mało wiemy o własnych rodzicach?”
Wykorzystanie Alzheimera - OK, ale w wywiadzie Dean wspomina o inspiracji całości:
„In 1995, i watched a PBS series on the Hermitage Museum in Saint Petersburg...”
Trudno sobie wyobrazić, ile pracy włożyła Dean w poznanie tematu tj historii i zbiorów Ermitażu, a już w ogóle nie rozumiem, jak jej - Amerykance, udało się uchwycić sedno rosyjskiej duszy. Wielkie uznanie! Musiała mieć rosyjskich przyjaciół. Marina, przewodniczka po Ermitażu kocha swoją pracę i kocha zbiory. W momencie zagrożenia pracuje ponad siły przy zabezpieczeniu ich, a znalazłszy się na dachu wyraża opinie o księżycu (str. 98):
„...dlaczego romantyczni poeci robili tyle szumu wokół tego brzydkiego, ospowatego dysku..”
Bo dla niej, księżyc przegrywa z pięknem zbiorów Ermitażu.
W oblężonym Leningradzie ludzie głodują, a mimo to, a może dlatego, deklamują wiersze Achmatowej, słuchają wykładu archeologa, a w kulminacyjnym momencie Marina – przewodniczka oprowadza grupę kadetów po komnatach z pustymi ramami, a jej wizję obrazów niegdyś tam wiszących, kadeci z zainteresowaniem kupują. Majstersztyk!! A woźna Ania, niewykształcona miłośniczka zbiorów muzeum.
Skok w teraźniejszość: Helena dziwi się, że matka zna się na sztuce. A do tego postawa Dymitra wobec faktu, że Andriej jest rudy!!
Piękna, wzruszająca opowieść, a jeszcze raz wyrażam podziw, że Amerykanka to napisała.
Wednesday, 16 September 2015
Dorota SZCZEPAŃSKA - "Zakazane po legalu"
Dorota SZCZEPAŃSKA - "Zakazane po legalu"
UWAGA! DEGRENGOLADA!!
Zamiast recenzji podziękowanie. Po raz n-ty serdecznie dziękuję odpowiednim osobom i instytucjom w Polsce i polskim Konsulacie w Toronto za troskliwą opiekę nad stanem umysłowym Polonii, poprzez zaopatrywanie bibliotek publicznych w najgorszy chłam, dzięki któremu my-emigranci czujemy się podniesieni na duchu i cieszymy się, że nie uczestniczymy w życiu kulturalnym Kraju, którego szczytnym produktem eksportowym i promocyjnym są książki w rodzaju omawianej.
Autorka tej książki słusznie ukrywa swoje dane personalne, bo to wstyd i żenada, a w jej studia uniwersyteckie nie sposób uwierzyć. Aż przykro odnotować, że ten amoralny bełkot wydało, niegdyś szanujące się, wydawnictwo Prószyński i S-ka. Pecunia non olet.
UWAGA! DEGRENGOLADA!!
Zamiast recenzji podziękowanie. Po raz n-ty serdecznie dziękuję odpowiednim osobom i instytucjom w Polsce i polskim Konsulacie w Toronto za troskliwą opiekę nad stanem umysłowym Polonii, poprzez zaopatrywanie bibliotek publicznych w najgorszy chłam, dzięki któremu my-emigranci czujemy się podniesieni na duchu i cieszymy się, że nie uczestniczymy w życiu kulturalnym Kraju, którego szczytnym produktem eksportowym i promocyjnym są książki w rodzaju omawianej.
Autorka tej książki słusznie ukrywa swoje dane personalne, bo to wstyd i żenada, a w jej studia uniwersyteckie nie sposób uwierzyć. Aż przykro odnotować, że ten amoralny bełkot wydało, niegdyś szanujące się, wydawnictwo Prószyński i S-ka. Pecunia non olet.
Fabio VOLO - "Czekam na ciebie całe życie"
Fabio VOLO - "Czekam na ciebie całe życie"
Fabio Volo (ur.1972 – oryg. Bonetti), pisarz, aktor i prezenter telewizyjny; omawianą książkę wydał w 2003. Jest to dowcipne przedstawienie problemów współczesnego człowieka. Jak wiadomo, najpotężniejszym uczuciem jest STRACH. W przypadku bohatera - autora diagnozę stawia przyjaciel – lekarz (str. 20-21):
" twój problem to nie strach przed śmiercią, ale strach przed życiem... ..Twoje leki, twoje niepokoje biorą się stąd, że egzystujesz, a nie żyjesz... ..Jeśli chcesz być szczęśliwy, jeśli chcesz być wolny, naucz się kochać. Kochać i pozwalać się kochać. Twoje życie jest teraz pozbawione miłości. Nie kochasz swojej pracy, nie kochasz żadnej kobiety, nie kochasz sam siebie. W konsekwencji - nie kochasz świata".
Święta prawda, ale na to trzeba "luzu", o który trudno w trakcie nieustannego "wyścigu szczurów". Zestresowany bohater uświadamia sobie, że... (str.23)
"Idiotyczne jest odkryć, że się wie, jak umierać, a nie - jak żyć"
Nim przejdę do wychwalania tej lektury parę myśli bohatera, który postanowił się zmienić:
str.36 - "Biegałem i kuśtykałem od lat w poszukiwaniu odrobiny szczęścia, ale w rzeczywistości kontynuowałem pogoń za przyjemnością. Zawsze mieszałem obie te rzeczy. Szczęście i przyjemność"
str.96 - "Na całe szczęście zrozumiałem, że moje życie ma taką wartość, jaką sam mu nadam swoimi wyborami i odwagą swoich decyzji..."
No i, definicja uroczego pojęcia "kobiet z odzysku": to te, które pełne optymizmu wychodziły za mąż w wieku 20 lat, by w wieku 30 stać się doświadczonymi rozwódkami.
W zasadzie książka jest moralitetem podanym z iście europejskim wdziękiem i humorem. Świetna zabawa, gorąco polecam.
Fabio Volo (ur.1972 – oryg. Bonetti), pisarz, aktor i prezenter telewizyjny; omawianą książkę wydał w 2003. Jest to dowcipne przedstawienie problemów współczesnego człowieka. Jak wiadomo, najpotężniejszym uczuciem jest STRACH. W przypadku bohatera - autora diagnozę stawia przyjaciel – lekarz (str. 20-21):
" twój problem to nie strach przed śmiercią, ale strach przed życiem... ..Twoje leki, twoje niepokoje biorą się stąd, że egzystujesz, a nie żyjesz... ..Jeśli chcesz być szczęśliwy, jeśli chcesz być wolny, naucz się kochać. Kochać i pozwalać się kochać. Twoje życie jest teraz pozbawione miłości. Nie kochasz swojej pracy, nie kochasz żadnej kobiety, nie kochasz sam siebie. W konsekwencji - nie kochasz świata".
Święta prawda, ale na to trzeba "luzu", o który trudno w trakcie nieustannego "wyścigu szczurów". Zestresowany bohater uświadamia sobie, że... (str.23)
"Idiotyczne jest odkryć, że się wie, jak umierać, a nie - jak żyć"
Nim przejdę do wychwalania tej lektury parę myśli bohatera, który postanowił się zmienić:
str.36 - "Biegałem i kuśtykałem od lat w poszukiwaniu odrobiny szczęścia, ale w rzeczywistości kontynuowałem pogoń za przyjemnością. Zawsze mieszałem obie te rzeczy. Szczęście i przyjemność"
str.96 - "Na całe szczęście zrozumiałem, że moje życie ma taką wartość, jaką sam mu nadam swoimi wyborami i odwagą swoich decyzji..."
No i, definicja uroczego pojęcia "kobiet z odzysku": to te, które pełne optymizmu wychodziły za mąż w wieku 20 lat, by w wieku 30 stać się doświadczonymi rozwódkami.
W zasadzie książka jest moralitetem podanym z iście europejskim wdziękiem i humorem. Świetna zabawa, gorąco polecam.
Ethel Mary DELL "Dzieje jednej nocy"
Ethel Mary DELL - "Dzieje jednej nocy"
Dell (1881-1939), autorka ponad 30 romansów. Z którego roku jest ten, nie wiem, bo wydawca nie podaje oryginalnej nazwy. Po przeczytaniu kilku stron napisanych niezdarną, prymitywną polszczyzną, usiłowałem znaleźć nazwisko tłumacza. Bezskutecznie, nie ma w książce, nie ma w internecie. Podaję więc wydawnictwo o dziwnych manierach; to "Edytor s.c., Katowice 1998". Sama książka to szmirowate romansidło z jednym trupem. Do tego autorka praktykuje prymitywną autoreklamę (str. 127)
"-Będzie to sytuacja, którą krytyka literacka określa jako typową sytuację z powieści Ethel M. Dell. Lubię tę autorkę. Jest to dla mnie najsympatyczniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek istniała..."
Ja jej nie mam za co lubić!! Jeszcze podstawowy logiczny błąd: tuż przed morderstwem denat katuję małżonkę pejczem i nikt w szpitalu nie zauważa jakichkolwiek śladów na jej ciele.
SZKODA CZASU!!
Dell (1881-1939), autorka ponad 30 romansów. Z którego roku jest ten, nie wiem, bo wydawca nie podaje oryginalnej nazwy. Po przeczytaniu kilku stron napisanych niezdarną, prymitywną polszczyzną, usiłowałem znaleźć nazwisko tłumacza. Bezskutecznie, nie ma w książce, nie ma w internecie. Podaję więc wydawnictwo o dziwnych manierach; to "Edytor s.c., Katowice 1998". Sama książka to szmirowate romansidło z jednym trupem. Do tego autorka praktykuje prymitywną autoreklamę (str. 127)
"-Będzie to sytuacja, którą krytyka literacka określa jako typową sytuację z powieści Ethel M. Dell. Lubię tę autorkę. Jest to dla mnie najsympatyczniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek istniała..."
Ja jej nie mam za co lubić!! Jeszcze podstawowy logiczny błąd: tuż przed morderstwem denat katuję małżonkę pejczem i nikt w szpitalu nie zauważa jakichkolwiek śladów na jej ciele.
SZKODA CZASU!!
Tuesday, 15 September 2015
Maria DĄBROWSKA - "Opowiadania"
Maria DABROWSKA - "Opowiadania"
Żadnego utworu Dąbrowskiej (1889-1965) jeszcze nie recenzowałem, ale przyszła kryska na....
Skąd ta moja niechęć do wybitnej polskiej pisarki? Wprawdzie obecnie staram się podzielać poglądy Jerzego Giedroycia na temat "pisarz a dzieło", lecz przeżycia z dzieciństwa pozostawiają ślad niemożliwy do wytarcia. Twórca paryskiej "Kultury" i promotor polskich pisarzy, Giedroyc (1906-2000) twierdził, że koniecznością jest rozpatrywanie twórczości polskich pisarzy w całkowitym oderwaniu od ich postawy moralnej w rzeczywistości, gdyż w przeciwnym przypadku nie mieliśmy by czyich dzieł czytać. Wystarczy pomyśleć o czołowych nazwiskach literatury polskiej XX wieku, np o Iwaszkiewiczu, Andrzejewskim, Gombrowiczu czy Miłoszu, by przytaknąć ochoczo słowom Giedroycia.
Starając się sprostać tej maksymie, nie zamierzam krytykować biseksualizmu Dąbrowskiej, jej miłości do najpiękniejszej kobiety Lwowa - Stanisławy Blumenfeldowej, zamordowanej w 1943 r., związku z Anną Kowalską (1903-69), a po śmierci jej męża, Jerzego w 1948, jak również przyjaciela pisarki Stempowskiego w 1952, zamieszkania wspólnego lesbijek z córką Kowalskich -Tulą (ur.1946). Muszę tu, dla młodzieży, napomknąć, że Stanisław Stempowski (1870-1952), 19 lat starszy od Dąbrowskiej, to nie tylko ojciec Jerzego - "Hostowca", przyjaciela Giedroycia, ale przede wszystkim Wielki Mistrz Loży Narodowej Polski, z którym w 1939, skromnym pracownikiem Biblioteki Narodowej, rozmawiali najwyżsi wysłannicy Hitlera.
Ad rem, czyli mojej niechęci. Rok 1953. Śmierć Stalina. Mam 10 lat, kończę IV klasę i pilnie przysłuchuję się rozmowom w "gabinecie" mojego Ojca. Temat jest jeden: czołobitność niektórych tuzów polskiego świata intelektualnego po śmierci Wodza. Innych pisarzy - rozmówcy kwitują jednym słowem: pętaki. Ale problem z Dąbrowską. Szok i żenada. Wybitna pisarka, patriotka, towarzyszka życia wielkiego Stanisława Stempowskiego, i tak się uświniła!!! Komentarz: no tak, Stempowski by jej nie pozwolił, ale niestety zmarł rok wcześniej. Zasada Giedroycia nie ma tu zastosowania, bo jednak istnieją granice ześwinienia. Ten kompromitujący tekst kondolencyjny Dąbrowskiej jest obecnie skrzętnie ukrywany, bo zakłóca apologetyczny wizerunek pisarki. Wtedy jednak drogo zapłaciła za to. Według "encklopediaksiążek":
"W 1953 kandydowała do Nagrody Nobla, ale ponoć ktoś wysłał do Sztokholmu jej tekst na temat śmierci Stalina, który napisała pod przymusem Putramenta. W rezultacie jury zaczęło negatywnie patrzeć na jej „Noce i Dnie” ....."
Jej “wypowiedź” zapamiętali czytelnicy, otrzymywała obraźliwe anonimy i listy od znajomych, w których wyrażano zdumienie i dezaprobatę. Przez pewien czas objął ją towarzyski bojkot. Obecnie jej bałwochwalczy list albo się pomija, albo uważa się za "wypadek przy pracy". DĄBROWSKA WIELKĄ PISARKĄ JEST i basta. Wprawdzie jej arcydzieło "Noce i dnie" należy do arsenału książek nigdy przeze mnie nieprzeczytanych do końca (mimo licznych prób), "Ludzie stamtąd" to chała, czyli knot, a "Dzienniki" nudzą, lecz wybitną była i już.
Omawiany zbiorek zaczyna się od opowiadania pt "Marcin Kozera", które wg informacji na okładce, jest lekturą szkolną. Biedne dzieci!! Jest to naiwna historia nawrócenia anglojęzycznego chłopca o polskim pochodzeniu na "polskość". Rzewna pozytywistyczna grafomania. Tylko, że Dąbrowska swoją dydaktykę pisała w JUŻ wolnej Polsce!! Dalsze opowiadania to sentymentalne wspomnienia z dzieciństwa, tak ckliwe, tak przesłodzone, że mdli.
Miłośnicy Konopnickiej i Sienkiewicza, czyli "Janka Muzykanta", "Naszej szkapy" czy "Latarnika", czytajcie opowiadania Dąbrowskiej i wzruszajcie się, ale beze mnie!!
Żadnego utworu Dąbrowskiej (1889-1965) jeszcze nie recenzowałem, ale przyszła kryska na....
Skąd ta moja niechęć do wybitnej polskiej pisarki? Wprawdzie obecnie staram się podzielać poglądy Jerzego Giedroycia na temat "pisarz a dzieło", lecz przeżycia z dzieciństwa pozostawiają ślad niemożliwy do wytarcia. Twórca paryskiej "Kultury" i promotor polskich pisarzy, Giedroyc (1906-2000) twierdził, że koniecznością jest rozpatrywanie twórczości polskich pisarzy w całkowitym oderwaniu od ich postawy moralnej w rzeczywistości, gdyż w przeciwnym przypadku nie mieliśmy by czyich dzieł czytać. Wystarczy pomyśleć o czołowych nazwiskach literatury polskiej XX wieku, np o Iwaszkiewiczu, Andrzejewskim, Gombrowiczu czy Miłoszu, by przytaknąć ochoczo słowom Giedroycia.
Starając się sprostać tej maksymie, nie zamierzam krytykować biseksualizmu Dąbrowskiej, jej miłości do najpiękniejszej kobiety Lwowa - Stanisławy Blumenfeldowej, zamordowanej w 1943 r., związku z Anną Kowalską (1903-69), a po śmierci jej męża, Jerzego w 1948, jak również przyjaciela pisarki Stempowskiego w 1952, zamieszkania wspólnego lesbijek z córką Kowalskich -Tulą (ur.1946). Muszę tu, dla młodzieży, napomknąć, że Stanisław Stempowski (1870-1952), 19 lat starszy od Dąbrowskiej, to nie tylko ojciec Jerzego - "Hostowca", przyjaciela Giedroycia, ale przede wszystkim Wielki Mistrz Loży Narodowej Polski, z którym w 1939, skromnym pracownikiem Biblioteki Narodowej, rozmawiali najwyżsi wysłannicy Hitlera.
Ad rem, czyli mojej niechęci. Rok 1953. Śmierć Stalina. Mam 10 lat, kończę IV klasę i pilnie przysłuchuję się rozmowom w "gabinecie" mojego Ojca. Temat jest jeden: czołobitność niektórych tuzów polskiego świata intelektualnego po śmierci Wodza. Innych pisarzy - rozmówcy kwitują jednym słowem: pętaki. Ale problem z Dąbrowską. Szok i żenada. Wybitna pisarka, patriotka, towarzyszka życia wielkiego Stanisława Stempowskiego, i tak się uświniła!!! Komentarz: no tak, Stempowski by jej nie pozwolił, ale niestety zmarł rok wcześniej. Zasada Giedroycia nie ma tu zastosowania, bo jednak istnieją granice ześwinienia. Ten kompromitujący tekst kondolencyjny Dąbrowskiej jest obecnie skrzętnie ukrywany, bo zakłóca apologetyczny wizerunek pisarki. Wtedy jednak drogo zapłaciła za to. Według "encklopediaksiążek":
"W 1953 kandydowała do Nagrody Nobla, ale ponoć ktoś wysłał do Sztokholmu jej tekst na temat śmierci Stalina, który napisała pod przymusem Putramenta. W rezultacie jury zaczęło negatywnie patrzeć na jej „Noce i Dnie” ....."
Jej “wypowiedź” zapamiętali czytelnicy, otrzymywała obraźliwe anonimy i listy od znajomych, w których wyrażano zdumienie i dezaprobatę. Przez pewien czas objął ją towarzyski bojkot. Obecnie jej bałwochwalczy list albo się pomija, albo uważa się za "wypadek przy pracy". DĄBROWSKA WIELKĄ PISARKĄ JEST i basta. Wprawdzie jej arcydzieło "Noce i dnie" należy do arsenału książek nigdy przeze mnie nieprzeczytanych do końca (mimo licznych prób), "Ludzie stamtąd" to chała, czyli knot, a "Dzienniki" nudzą, lecz wybitną była i już.
Omawiany zbiorek zaczyna się od opowiadania pt "Marcin Kozera", które wg informacji na okładce, jest lekturą szkolną. Biedne dzieci!! Jest to naiwna historia nawrócenia anglojęzycznego chłopca o polskim pochodzeniu na "polskość". Rzewna pozytywistyczna grafomania. Tylko, że Dąbrowska swoją dydaktykę pisała w JUŻ wolnej Polsce!! Dalsze opowiadania to sentymentalne wspomnienia z dzieciństwa, tak ckliwe, tak przesłodzone, że mdli.
Miłośnicy Konopnickiej i Sienkiewicza, czyli "Janka Muzykanta", "Naszej szkapy" czy "Latarnika", czytajcie opowiadania Dąbrowskiej i wzruszajcie się, ale beze mnie!!
Monday, 14 September 2015
Lynn COADY - "Hellgoing"
Lynn COADY - "Hellgoing"
Lynn Coady (ur.1970, Nowa Scotia, Kanada) debiutowała w 1998 roku, ale ten zbiór 9 opowiadań z 2013, przyniósł jej dużą popularność i wiele nagród. Bohaterowie jej opowiadań przechodzą przez osobiste piekło, ale mimo to lektura wzbudza więcej śmiechu niż łez. Autorka przedstawia historie świadczące o ludzkiej niechęci bądź niemożności działania w poprawie relacji między nimi, lecz jej pro-humanitarne spojrzenie chroni czytelnika przed odczuciem rozpaczy lub nihilizmu.
W pierwszym opowiadaniu szesnastoletnia dziewczyna, Jan, jest uzależniona od TV show dla dzieci pt Robo-friendz. Wraz z dojrzewaniem zastępuje „show” alkoholem i obsesyjną próbą naśladowania pisarki Jean Rhys (1890-1979), alkoholiczki i prostytutki. W opowiadaniu „Hellgoing” swoiste piekło otwiera zdanie:
„Teresa opowiedziała swoim przyjaciołom, w jaki sposób jej ojciec wyraził się o jej nadwadze, w niecałą godzinę po jej odwiedzinach. To było uderzenie, 'jesteś gruba', ją obciążył..”
Inna z książkowych postaci cierpi na anoreksję, a inna jest publicystką nieustannie znieważaną, aż w końcu wścieka się na sposób jej traktowania. Najśmieszniejsze jest opowiadanie pt „Body Condom”, skupiające się na parze, która wierzy, że mogą żyć w miłości, lecz bez jej realizacji w powszechny sposób. Mężczyzna Hart pochodzi z „screwed-up” (pomylonej) rodziny, w której wszyscy chorują na depresję, a jego zniecierpliwiona dziewczyna, Kim, szuka seksualnego odprężenia w uprawianiu jogi i surfingu.
Coady jest odważną pisarką, która z wyczuciem dobrego smaku, przedstawia nam doświadczenia jej bohaterów. Zmusza też czytelnika do myślenia i zastanowienia się nad wyłuskanymi problemami. Recenzenci sugerują, że na jej twórczość wywierają słowa brytyjskiej pisarki Elizabeth Taylor, która powiedziała, że krótkie opowiadania winny pokazywać „szczyty powszechnych doświadczeń”.
Jej opowiadania są jedyne w swoim rodzaju, a bohaterowie unikalni: albo ekscentrycy, albo w pewnym sensie autsajderzy, na ogół w niekomfortowych sytuacjach. Oni mogą czuć się, że przemierzają piekło, ale my wiemy, że „wypełzną z niego i na końcu będą śmiać się z nami”.
(jhunter@thestar.ca)
Lynn Coady (ur.1970, Nowa Scotia, Kanada) debiutowała w 1998 roku, ale ten zbiór 9 opowiadań z 2013, przyniósł jej dużą popularność i wiele nagród. Bohaterowie jej opowiadań przechodzą przez osobiste piekło, ale mimo to lektura wzbudza więcej śmiechu niż łez. Autorka przedstawia historie świadczące o ludzkiej niechęci bądź niemożności działania w poprawie relacji między nimi, lecz jej pro-humanitarne spojrzenie chroni czytelnika przed odczuciem rozpaczy lub nihilizmu.
W pierwszym opowiadaniu szesnastoletnia dziewczyna, Jan, jest uzależniona od TV show dla dzieci pt Robo-friendz. Wraz z dojrzewaniem zastępuje „show” alkoholem i obsesyjną próbą naśladowania pisarki Jean Rhys (1890-1979), alkoholiczki i prostytutki. W opowiadaniu „Hellgoing” swoiste piekło otwiera zdanie:
„Teresa opowiedziała swoim przyjaciołom, w jaki sposób jej ojciec wyraził się o jej nadwadze, w niecałą godzinę po jej odwiedzinach. To było uderzenie, 'jesteś gruba', ją obciążył..”
Inna z książkowych postaci cierpi na anoreksję, a inna jest publicystką nieustannie znieważaną, aż w końcu wścieka się na sposób jej traktowania. Najśmieszniejsze jest opowiadanie pt „Body Condom”, skupiające się na parze, która wierzy, że mogą żyć w miłości, lecz bez jej realizacji w powszechny sposób. Mężczyzna Hart pochodzi z „screwed-up” (pomylonej) rodziny, w której wszyscy chorują na depresję, a jego zniecierpliwiona dziewczyna, Kim, szuka seksualnego odprężenia w uprawianiu jogi i surfingu.
Coady jest odważną pisarką, która z wyczuciem dobrego smaku, przedstawia nam doświadczenia jej bohaterów. Zmusza też czytelnika do myślenia i zastanowienia się nad wyłuskanymi problemami. Recenzenci sugerują, że na jej twórczość wywierają słowa brytyjskiej pisarki Elizabeth Taylor, która powiedziała, że krótkie opowiadania winny pokazywać „szczyty powszechnych doświadczeń”.
Jej opowiadania są jedyne w swoim rodzaju, a bohaterowie unikalni: albo ekscentrycy, albo w pewnym sensie autsajderzy, na ogół w niekomfortowych sytuacjach. Oni mogą czuć się, że przemierzają piekło, ale my wiemy, że „wypełzną z niego i na końcu będą śmiać się z nami”.
(jhunter@thestar.ca)
Jerzy PILCH - "Tysiąc spokojnych miast"
Jerzy PILCH - "Tysiąc spokojnych miast"
Nie wiem, czy Państwo zauważyliście, że wśród moich ponad ośmiuset recenzji umieszczonych na LC brak ocen książek niektórych popularnych polskich autorów? Wśród nich Pilcha, Dukaja czy Kapuścińskiego? Oczywiście każdego z innych przyczyn. Dzisiaj czas na wyjaśnienie mego stosunku do twórczości tego pierwszego. Pamiętam jego pierwsze utwory, następnie felietony w "Tygodniku Powszechnym", którego jestem wiernym czytelnikiem od ponad 60 lat, jak i dalsze, wraz z dziennikiem. Pilch (ur. 1952), zaczął publikować w 1988, omawianą książkę wydał w 1997, a z "TP", szczęśliwie dla mnie znikł w 1999; niestety w 2012 - powrócił. Nigdy nie mogłem zrozumieć przyczyn drukowania go w tym katolickim tygodniku, przez złośliwych nazywanym "Żydownikiem Powszechnym", gdyż ani katolikiem, ani Żydem nie jest. Także nie mogłem nigdy zrozumieć fenomenu DZIESIĘCIU nominacji jego utworów do "Nike". Jestem z Warszawy, a w niuansach życia kulturalnego Krakowa słabo się orientuję. Przyznaję też, ze Pilch ma lekkie pióro, ale.....
Ale nie znoszę megalomanii, a Pilch niewątpliwie zasłużył na tytuł Super Megalomana I.. Jego zdolność autokreacji, jak i umiejętność skupiania uwagi na sobie, osiągnęła szczyty, podczas gdy nawet jego wynurzenia w obsesyjnie ukochanym temacie tj alkoholizmie czy pijaństwie, są żałosne w porównaniu z takimi mistrzami tematu jak Grochowiak czy Iredyński. Miałem już problemy z akceptacją megalomańskich popisów Miłosza, a przecież Pilch nawet noblistą nie jest.
Czas robi swoje. Postanowiłem zweryfikować swoje zdanie poprzez lekturę jednej z lepszych jego książek, bo ze stosunkowo wczesnego okresu twórczości, gdy woda sodowa nie uderzyła mu tak bardzo do głowy. I cóż..
A no, od początku mamy deliryka Trąbę, który mimo ostatniego stadium upodlenia alkoholicznego zna (str. 19) wiersze Baudelaire'a, geografię Chin (str. 21), „typologię gniewu według Jana Damasceńskiego” (str. 57), Grzegorza z Nissy, łaciński zwrot „ad vocem” (tamże), a jego pomysł zabicia Gomułki wypływa z post alkoholicznej frustracji, którą tak przedstawia (str.20):
„- A co można uczynić, kiedy nie ma co czynić, kiedy wiadomo, że nie zbuduję już domu, nie założę rodziny, nie wychowam dziecka, nie uporządkuję i nie spiszę swoich poglądów, nie oddam należytej czci przodkom, a nawet nie porzucę moich nałogów ? Co można zrobić, kiedy nagle daje znać o sobie straszliwy brak, pustka, droga tonąca w azjatyckiej trawie, brzeg urwisty, nicość i mdłości? Co pozostało, kiedy nic nie pozostało?...Zabić kogoś pozostało”.
A nie lepiej siebie?
Ja nie kwestionuję talentu Pilcha, a podkreślam jedynie moją niechęć do jego „bajeru”, niemniej czasem jestem mu wdzięczny, jak np. za przypomnienie „ogona” (str. 79), w którego nie grałem co najmniej od 40 lat. Pilch sypie anegdotami i dykteryjkami, jak o księciu Jabłonowskim nie lubiącym króla, o bitwie pod Crecy w 1346 roku, czy luteraninie Frankembergu (str. 124-5), wiedząc, że nikt nie będzie szczegółów sprawdzał. Gorzej, że o tym gadają milicjant z delirykiem. Czytelnik i tak to kupi!
Jeszcze dyskusyjna opinia o przyczynach picia (str. 173):
„...Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość...”
Doczytałem do końca, nawet parę razy się uśmiechnąłem i postanowiłem zaprzestać walki z całym światem, czego dowodem niech będzie 7 gwiazdek. A ja, i tak, więcej książek Pilcha nie będę recenzował.
Nie wiem, czy Państwo zauważyliście, że wśród moich ponad ośmiuset recenzji umieszczonych na LC brak ocen książek niektórych popularnych polskich autorów? Wśród nich Pilcha, Dukaja czy Kapuścińskiego? Oczywiście każdego z innych przyczyn. Dzisiaj czas na wyjaśnienie mego stosunku do twórczości tego pierwszego. Pamiętam jego pierwsze utwory, następnie felietony w "Tygodniku Powszechnym", którego jestem wiernym czytelnikiem od ponad 60 lat, jak i dalsze, wraz z dziennikiem. Pilch (ur. 1952), zaczął publikować w 1988, omawianą książkę wydał w 1997, a z "TP", szczęśliwie dla mnie znikł w 1999; niestety w 2012 - powrócił. Nigdy nie mogłem zrozumieć przyczyn drukowania go w tym katolickim tygodniku, przez złośliwych nazywanym "Żydownikiem Powszechnym", gdyż ani katolikiem, ani Żydem nie jest. Także nie mogłem nigdy zrozumieć fenomenu DZIESIĘCIU nominacji jego utworów do "Nike". Jestem z Warszawy, a w niuansach życia kulturalnego Krakowa słabo się orientuję. Przyznaję też, ze Pilch ma lekkie pióro, ale.....
Ale nie znoszę megalomanii, a Pilch niewątpliwie zasłużył na tytuł Super Megalomana I.. Jego zdolność autokreacji, jak i umiejętność skupiania uwagi na sobie, osiągnęła szczyty, podczas gdy nawet jego wynurzenia w obsesyjnie ukochanym temacie tj alkoholizmie czy pijaństwie, są żałosne w porównaniu z takimi mistrzami tematu jak Grochowiak czy Iredyński. Miałem już problemy z akceptacją megalomańskich popisów Miłosza, a przecież Pilch nawet noblistą nie jest.
Czas robi swoje. Postanowiłem zweryfikować swoje zdanie poprzez lekturę jednej z lepszych jego książek, bo ze stosunkowo wczesnego okresu twórczości, gdy woda sodowa nie uderzyła mu tak bardzo do głowy. I cóż..
A no, od początku mamy deliryka Trąbę, który mimo ostatniego stadium upodlenia alkoholicznego zna (str. 19) wiersze Baudelaire'a, geografię Chin (str. 21), „typologię gniewu według Jana Damasceńskiego” (str. 57), Grzegorza z Nissy, łaciński zwrot „ad vocem” (tamże), a jego pomysł zabicia Gomułki wypływa z post alkoholicznej frustracji, którą tak przedstawia (str.20):
„- A co można uczynić, kiedy nie ma co czynić, kiedy wiadomo, że nie zbuduję już domu, nie założę rodziny, nie wychowam dziecka, nie uporządkuję i nie spiszę swoich poglądów, nie oddam należytej czci przodkom, a nawet nie porzucę moich nałogów ? Co można zrobić, kiedy nagle daje znać o sobie straszliwy brak, pustka, droga tonąca w azjatyckiej trawie, brzeg urwisty, nicość i mdłości? Co pozostało, kiedy nic nie pozostało?...Zabić kogoś pozostało”.
A nie lepiej siebie?
Ja nie kwestionuję talentu Pilcha, a podkreślam jedynie moją niechęć do jego „bajeru”, niemniej czasem jestem mu wdzięczny, jak np. za przypomnienie „ogona” (str. 79), w którego nie grałem co najmniej od 40 lat. Pilch sypie anegdotami i dykteryjkami, jak o księciu Jabłonowskim nie lubiącym króla, o bitwie pod Crecy w 1346 roku, czy luteraninie Frankembergu (str. 124-5), wiedząc, że nikt nie będzie szczegółów sprawdzał. Gorzej, że o tym gadają milicjant z delirykiem. Czytelnik i tak to kupi!
Jeszcze dyskusyjna opinia o przyczynach picia (str. 173):
„...Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość...”
Doczytałem do końca, nawet parę razy się uśmiechnąłem i postanowiłem zaprzestać walki z całym światem, czego dowodem niech będzie 7 gwiazdek. A ja, i tak, więcej książek Pilcha nie będę recenzował.
Sunday, 13 September 2015
Nick HORNBY - "Długa podróż w dół"
Nick HORNBY - "Długa podróż w dół"
Hornby (ur.1957) publikuje od 1995, omawianą wydał w 2005. Zacznijmy od końca od różnorodnej oceny profesjonalnych recenzentów. Książka została oceniona różnie; według Metacritic średnia 32 recenzji wyniosła 55 na 100 możliwych.
Jest to czarna komedia rozgrywana w atmosferze samobójstw, lęków, depresji i związków pozamałżeńskich. Napisana w pierwszej osobie przedstawia punkt widzenia czworga głównych bohaterów, zamierzających odbyć samobójczą "długą podróż w dół" z dachu wysokiego budynku w Londynie, w noc sylwestrową. Ich zamiar popełnienia samobójstwa w samotności jest udaremniony przez obecność pozostałych. Niepowodzenie w samobójstwie zmusza ich do, choćby tymczasowego, życia. Taki powrót desperatów daje nieograniczone możliwości do stworzenia interesujących (lub chociaż śmiesznych) sytuacji, co autorowi wyszło "tak sobie".
W moim odczuciu niezły pomysł, miernie wykorzystany. Dodatkowa gwiazdka za optymistyczne zakończenie.
W 2014 zrealizowano filmową adaptację z m. in. Pierce Brosnanem
Hornby (ur.1957) publikuje od 1995, omawianą wydał w 2005. Zacznijmy od końca od różnorodnej oceny profesjonalnych recenzentów. Książka została oceniona różnie; według Metacritic średnia 32 recenzji wyniosła 55 na 100 możliwych.
Jest to czarna komedia rozgrywana w atmosferze samobójstw, lęków, depresji i związków pozamałżeńskich. Napisana w pierwszej osobie przedstawia punkt widzenia czworga głównych bohaterów, zamierzających odbyć samobójczą "długą podróż w dół" z dachu wysokiego budynku w Londynie, w noc sylwestrową. Ich zamiar popełnienia samobójstwa w samotności jest udaremniony przez obecność pozostałych. Niepowodzenie w samobójstwie zmusza ich do, choćby tymczasowego, życia. Taki powrót desperatów daje nieograniczone możliwości do stworzenia interesujących (lub chociaż śmiesznych) sytuacji, co autorowi wyszło "tak sobie".
W moim odczuciu niezły pomysł, miernie wykorzystany. Dodatkowa gwiazdka za optymistyczne zakończenie.
W 2014 zrealizowano filmową adaptację z m. in. Pierce Brosnanem
Saturday, 12 September 2015
Gail BOWEN - "The Gifted" - A Joanne Kilbourn Mystery
Gail BOWEN - "The Gifted" ("Utalentowana")
Gail Bowen (ur. 1942) z d. Bartholomew jest kanadyjskim dramaturgiem i pisarką tajemniczych (mystery) powieści. Aktualnie mieszka w Regina, Saskatchewan. Bohaterką jej powieści jest Joanne Kilbourn, owdowiała matka, analityk polityczny i profesor uniwersytetu, która przypadkowo staje się zaangażowana w kryminalne dochodzenia w różnych częściach Saskatchewen.
Wydaje mnie się za wskazane przypomnienie parametrów miejsca akcji jej książek. Otóż, Saskatchewen, przy powierzchni 652 tys. km kw. (Polska 313 tys.km.kw), zamieszkuje 1,1 mln ludzi, a stolicę Reginę - ok.200 tys. Ta prowincjonalność ma niewątpliwie wpływ na twórczość kanadyjskich autorek (porównaj choćby Munro)
W tej książce Joanne i jej mąż Zack Shreve, sa dumni z 15-letniej córki, Taylor, wschodzącej gwiazdy malarstwa. Wśród jej obrazów sprzedanych na aukcji jest BlueBoy21, przedstawiający modela, Juliana Zentner. Niezdrowa znajomość z modelem przynosi skutki....
Proszę Państwa, poczytałem, zbadałem i jak wszystkiego się dowiedziałem, to wyszło, że wystrychnięto mnie na dudka. Otóż, okazało się, że ta książka jest CZTERNASTA w serii, i aby się połapać, to trzeba znać 13 wcześniejszych. Córka okazuje się adoptowaną, a naturalne są wnuki. Bohaterka przyznaje się do upper-middle class, jej mąż przyjaźni się z gościem, którego żona ostentacyjnie puszcza się z modelem-kelnerem Julianem. A oni niby na to krzywo patrzą, ale tolerują taka sytuację. High society!
Jest też trup, ale nim do niego dojdziemy, musimy przebrnąć przez meandry życia prowincjonalnego w Kanadzie. Nuda i własny małomiasteczkowy smrodek. Najlepiej wyraziła swoje uczucia jedna z recenzentek:
„From my point of view, the mystery seems to be why I keep reading this series”
Szczęśliwie twórczość pani Bowen nie została przetłumaczona na język polski. TAK TRZYMAĆ!
Gail Bowen (ur. 1942) z d. Bartholomew jest kanadyjskim dramaturgiem i pisarką tajemniczych (mystery) powieści. Aktualnie mieszka w Regina, Saskatchewan. Bohaterką jej powieści jest Joanne Kilbourn, owdowiała matka, analityk polityczny i profesor uniwersytetu, która przypadkowo staje się zaangażowana w kryminalne dochodzenia w różnych częściach Saskatchewen.
Wydaje mnie się za wskazane przypomnienie parametrów miejsca akcji jej książek. Otóż, Saskatchewen, przy powierzchni 652 tys. km kw. (Polska 313 tys.km.kw), zamieszkuje 1,1 mln ludzi, a stolicę Reginę - ok.200 tys. Ta prowincjonalność ma niewątpliwie wpływ na twórczość kanadyjskich autorek (porównaj choćby Munro)
W tej książce Joanne i jej mąż Zack Shreve, sa dumni z 15-letniej córki, Taylor, wschodzącej gwiazdy malarstwa. Wśród jej obrazów sprzedanych na aukcji jest BlueBoy21, przedstawiający modela, Juliana Zentner. Niezdrowa znajomość z modelem przynosi skutki....
Proszę Państwa, poczytałem, zbadałem i jak wszystkiego się dowiedziałem, to wyszło, że wystrychnięto mnie na dudka. Otóż, okazało się, że ta książka jest CZTERNASTA w serii, i aby się połapać, to trzeba znać 13 wcześniejszych. Córka okazuje się adoptowaną, a naturalne są wnuki. Bohaterka przyznaje się do upper-middle class, jej mąż przyjaźni się z gościem, którego żona ostentacyjnie puszcza się z modelem-kelnerem Julianem. A oni niby na to krzywo patrzą, ale tolerują taka sytuację. High society!
Jest też trup, ale nim do niego dojdziemy, musimy przebrnąć przez meandry życia prowincjonalnego w Kanadzie. Nuda i własny małomiasteczkowy smrodek. Najlepiej wyraziła swoje uczucia jedna z recenzentek:
„From my point of view, the mystery seems to be why I keep reading this series”
Szczęśliwie twórczość pani Bowen nie została przetłumaczona na język polski. TAK TRZYMAĆ!
Pedro Juan Gutierrez - "Tropikalne zwierzę"
Pedro Juan GUTIERREZ - "Tropikalne zwierzę"
Gutierrez (ur. 1950), popularny pisarz kubański, dzięki omawianej książce (2000 r) zajmuje wg okładki...
"..poczesne miejsce wśród twórców nowej powieści latynoamerykańskiej...."
Z kolei, recenzję wskazaną przez Wikipedię, Jacek Uglik kończy słowami:
"..Bohater mimo, że pęka, stara się zachować pozory zwierzęcości, tak czy inaczej być macho, bo przecież prawdziwy pisarz musi być bezkompromisowy, „jest zawsze zgorzkniały i nie ma ochoty z czegokolwiek się tłumaczyć”. I tak się nam próbuje przedstawiać Pedro Juan Gutiérrez. Warto zapoznać się z tymi próbami."
Odbieram słowa Uglika za kpinę z autora, bo z tej pozy tylko można sobie robić "dżadża". Znowu przypomina mnie się Gombrowicz, starający się przekonać młodzież argentyńską, że pisanie "pod Paryż" tzn pod publiczkę, skutkuje utratą autentyczności i, na dłuższą metę, prowadzi do klęski.
No to jeszcze opinia z Wikipedii:
"..Jest uważany za mistrza "brudnego realizmu". A jego twórczość często porównywana jest do dzieł Bukowskiego..."
Przeczytałem, a właściwie przekartkowałem, bo czytać uważnie mogą tylko dewianci i onaniści. Jest to najgorszego sortu, pornograficzny bełkot, niczym nieuzasadniony. Bohaterem jest sam pisarz który ochoczo podaje swoje dane personalne i przedstawia się jako autor "Brudnej trylogii o Hawanie", którą właśnie Gutierrez napisał.
Recenzować czegoś takiego nie chcę i nie potrafię, aby jednak moja notka była pełniejsza, informuję, że anglojęzyczna Wikipedia podaje:
"...Called a master of 'Cuban dirty realism'...."
Tylko, że ja "dirty realizmu" nie trawię, a ponadto uważam, że Henry Miller, Nabokov, no i Bukowski (można ewentualnie jeszcze paru dodać) w pełni zaspokajają popyt na literaturę tego typu.
Gutierrez (ur. 1950), popularny pisarz kubański, dzięki omawianej książce (2000 r) zajmuje wg okładki...
"..poczesne miejsce wśród twórców nowej powieści latynoamerykańskiej...."
Z kolei, recenzję wskazaną przez Wikipedię, Jacek Uglik kończy słowami:
"..Bohater mimo, że pęka, stara się zachować pozory zwierzęcości, tak czy inaczej być macho, bo przecież prawdziwy pisarz musi być bezkompromisowy, „jest zawsze zgorzkniały i nie ma ochoty z czegokolwiek się tłumaczyć”. I tak się nam próbuje przedstawiać Pedro Juan Gutiérrez. Warto zapoznać się z tymi próbami."
Odbieram słowa Uglika za kpinę z autora, bo z tej pozy tylko można sobie robić "dżadża". Znowu przypomina mnie się Gombrowicz, starający się przekonać młodzież argentyńską, że pisanie "pod Paryż" tzn pod publiczkę, skutkuje utratą autentyczności i, na dłuższą metę, prowadzi do klęski.
No to jeszcze opinia z Wikipedii:
"..Jest uważany za mistrza "brudnego realizmu". A jego twórczość często porównywana jest do dzieł Bukowskiego..."
Przeczytałem, a właściwie przekartkowałem, bo czytać uważnie mogą tylko dewianci i onaniści. Jest to najgorszego sortu, pornograficzny bełkot, niczym nieuzasadniony. Bohaterem jest sam pisarz który ochoczo podaje swoje dane personalne i przedstawia się jako autor "Brudnej trylogii o Hawanie", którą właśnie Gutierrez napisał.
Recenzować czegoś takiego nie chcę i nie potrafię, aby jednak moja notka była pełniejsza, informuję, że anglojęzyczna Wikipedia podaje:
"...Called a master of 'Cuban dirty realism'...."
Tylko, że ja "dirty realizmu" nie trawię, a ponadto uważam, że Henry Miller, Nabokov, no i Bukowski (można ewentualnie jeszcze paru dodać) w pełni zaspokajają popyt na literaturę tego typu.
Friday, 11 September 2015
Aleksander WIERNY - "Teraz"
Aleksander WIERNY - "Teraz"
Wierny (ur. 1973) wydał "Teraz" w 2012, przedtem podobno dwie inne. W nielicznych recenzjach, które znalazłem powtarza się kwalifikacja: "kryminał metafizyczny”, w przeróżnych konfiguracjach. Nie wiem co to znaczy więc podejmuję lekturę bez kompleksów.
Po przeczytaniu mam jednak problem z kompleksami, bom ja tylko inżynier, a autor - „absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim”. Pomijam kwestię zaliczania tej książki do kryminałów, jak również odczytanie braci Krakenfusa i Replinga, czy to wizja Boga czy alter ego poszczególnych postaci, a skupiam się na dwóch najistotniejszych stwierdzeniach w tej książce:
str.109 „..Wszystko, czego chcesz, jest złe, bo jeśli to dostaniesz, znów budzi się w tobie pragnienie. Znowu chcesz. I znów. I tak bez końca...”
Pan Bóg dał ludziom WOLNĄ WOLĘ, aby realizowali swoje CHCIEJSTWO. Z innej strony: homo sapiens tym się różni od fauny, że może realizować swoje marzenia, że JA CHCĘ jest zaczynem wszelkiego postępu. I właśnie cytowane „pragnienie” i to „znowu chcesz. I znów” są najwspanialszym darem Boga czy Natury, jaki ludzie są w stanie realizować.
Str.118 „- Pragnienie pojawia się wtedy, kiedy chcesz, żeby było lepiej, bo zawsze próbujesz uciec od niewygody, bólu i cierpienia. Zawsze...”
I świetnie, bo to jest motorem naszego działania.
Przy tak krańcowo różnym zapatrywaniu na łaskę, jaką Pan nas obdarzył tj WOLNĄ WOLĘ, nie mogę postawić tej książce innej oceny niż pałę. Ponadto (choć nie jestem praktykującym katolikiem) odwoływanie się w tekście do Jasnej Góry jest niesmaczne, tym bardziej, że niezrozumiałe. Jeśli jakaś idea temu przyświecała, to należało na okładce, w przedmowie, posłowiu czy przypisach, wyjaśnić.
Wierny (ur. 1973) wydał "Teraz" w 2012, przedtem podobno dwie inne. W nielicznych recenzjach, które znalazłem powtarza się kwalifikacja: "kryminał metafizyczny”, w przeróżnych konfiguracjach. Nie wiem co to znaczy więc podejmuję lekturę bez kompleksów.
Po przeczytaniu mam jednak problem z kompleksami, bom ja tylko inżynier, a autor - „absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim”. Pomijam kwestię zaliczania tej książki do kryminałów, jak również odczytanie braci Krakenfusa i Replinga, czy to wizja Boga czy alter ego poszczególnych postaci, a skupiam się na dwóch najistotniejszych stwierdzeniach w tej książce:
str.109 „..Wszystko, czego chcesz, jest złe, bo jeśli to dostaniesz, znów budzi się w tobie pragnienie. Znowu chcesz. I znów. I tak bez końca...”
Pan Bóg dał ludziom WOLNĄ WOLĘ, aby realizowali swoje CHCIEJSTWO. Z innej strony: homo sapiens tym się różni od fauny, że może realizować swoje marzenia, że JA CHCĘ jest zaczynem wszelkiego postępu. I właśnie cytowane „pragnienie” i to „znowu chcesz. I znów” są najwspanialszym darem Boga czy Natury, jaki ludzie są w stanie realizować.
Str.118 „- Pragnienie pojawia się wtedy, kiedy chcesz, żeby było lepiej, bo zawsze próbujesz uciec od niewygody, bólu i cierpienia. Zawsze...”
I świetnie, bo to jest motorem naszego działania.
Przy tak krańcowo różnym zapatrywaniu na łaskę, jaką Pan nas obdarzył tj WOLNĄ WOLĘ, nie mogę postawić tej książce innej oceny niż pałę. Ponadto (choć nie jestem praktykującym katolikiem) odwoływanie się w tekście do Jasnej Góry jest niesmaczne, tym bardziej, że niezrozumiałe. Jeśli jakaś idea temu przyświecała, to należało na okładce, w przedmowie, posłowiu czy przypisach, wyjaśnić.
Dorota SUMIŃSKA - "Historie, które napisało życie|
Dorota SUMIŃSKA - "Historie, które napisało życie"
Dorota Sumińska (ur.1957), lekarz weterynarz; publikuje książki od 2004 roku, tej z 2013 nie wprowadzili jeszcze na jej stronę w Wikipedii. Takich autorów i takich książek więcej nam trzeba!!
Sumińska nie musi kończyć polonistyki czy dziennikarstwa, jak nieszczęsna autorka mojej poprzedniej recenzji. Tamtej studia nie pomogły, a Sumińska ich nie potrzebuje, bo z pochodzenia czerpie znajomość języka.
Dostaliśmy tu 19 mini opowiadań, z których każde jest delicją. Nie zamierzam twierdzić, że to literackie arcydzieło, lecz mimo to zasługuje na 10 gwiazdek, bo opowiadania są, po prostu, miłe, pogodne i poprawiają nastrój. Wreszcie lektura przynosząca ukojenie i wiarę w dobro otaczającego świata.
Brak agresji, dobrotliwy humor. Sumińska za motto winna wziąć dewizę Terencjusza:
„Nihil humani a me alienum puto” („Nic ludzkiego nie jest mi obce”)
bo nie boi się pisać ani o lesbijkach, ani o męskich prostytutkach. I to jak pisać!!! Z empatią, wyrozumiałością, a przede wszystkim miłością nie tylko do ludzi i zwierząt, lecz z miłością do całego otaczającego świata. I to jest głównym walorem tej książki, bo pobudza do myślenia, a w trakcie lektury wydaje nam się, że stajemy się coraz lepsi.
Proszę Państwa! Brak mnie słów na wychwalanie autorki tych miniaturek, a wzruszenie czyni ze mnie niemotę. Natychmiast bierzcie się do tej lektury, bo warto.
Dorota Sumińska (ur.1957), lekarz weterynarz; publikuje książki od 2004 roku, tej z 2013 nie wprowadzili jeszcze na jej stronę w Wikipedii. Takich autorów i takich książek więcej nam trzeba!!
Sumińska nie musi kończyć polonistyki czy dziennikarstwa, jak nieszczęsna autorka mojej poprzedniej recenzji. Tamtej studia nie pomogły, a Sumińska ich nie potrzebuje, bo z pochodzenia czerpie znajomość języka.
Dostaliśmy tu 19 mini opowiadań, z których każde jest delicją. Nie zamierzam twierdzić, że to literackie arcydzieło, lecz mimo to zasługuje na 10 gwiazdek, bo opowiadania są, po prostu, miłe, pogodne i poprawiają nastrój. Wreszcie lektura przynosząca ukojenie i wiarę w dobro otaczającego świata.
Brak agresji, dobrotliwy humor. Sumińska za motto winna wziąć dewizę Terencjusza:
„Nihil humani a me alienum puto” („Nic ludzkiego nie jest mi obce”)
bo nie boi się pisać ani o lesbijkach, ani o męskich prostytutkach. I to jak pisać!!! Z empatią, wyrozumiałością, a przede wszystkim miłością nie tylko do ludzi i zwierząt, lecz z miłością do całego otaczającego świata. I to jest głównym walorem tej książki, bo pobudza do myślenia, a w trakcie lektury wydaje nam się, że stajemy się coraz lepsi.
Proszę Państwa! Brak mnie słów na wychwalanie autorki tych miniaturek, a wzruszenie czyni ze mnie niemotę. Natychmiast bierzcie się do tej lektury, bo warto.
Thursday, 10 September 2015
Aleksandra ŚCIGAŁA - "Zobacz Marianna, co narobiłaś"
Aleksandra Ścigała - "Zobacz Marianna, co narobiłaś"
Ścigała (ur.1975) wydała już w 2004 roku książkę pt "Martwosz. Historia romantyczna", o której znalazłem opinię na Onet:
"..Ta książka to niewiarygodnie ciężki przypadek grafomanii, pełen szokujących wyznań..."
Dlaczego 4 lata później Prószyński i S-ka podejmuje ryzyko i wydaje omawianą książkę, pozostanie tajemnicą wydawnictwa. Ja, w każdym razie, nie muszę wysilać intelektu i opiniuję nową książkę, skracając powyższą konstrukcję:
"Ta książka to niewiarygodnie ciężki przypadek grafomanii....."
Ścigała (ur.1975) wydała już w 2004 roku książkę pt "Martwosz. Historia romantyczna", o której znalazłem opinię na Onet:
"..Ta książka to niewiarygodnie ciężki przypadek grafomanii, pełen szokujących wyznań..."
Dlaczego 4 lata później Prószyński i S-ka podejmuje ryzyko i wydaje omawianą książkę, pozostanie tajemnicą wydawnictwa. Ja, w każdym razie, nie muszę wysilać intelektu i opiniuję nową książkę, skracając powyższą konstrukcję:
"Ta książka to niewiarygodnie ciężki przypadek grafomanii....."
James M. CAIN - "Double Indemnity"
James M. CAIN - "Double Indemnity"
W Polsce znana pt "Podwójne ubezpieczenie" badż "Podwójne odszkodowanie", Dla mnie Cain (1892-1977) znany z "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". I ja teraz patrzę, i widzę, że w polskim wydaniu oba utwory były razem; toż to co ja teraz napiszę. A przepiszę z okładki:
"First published in 1935, this novel reaffirmed James M. Cain as a virtuoso of the roman noir"
Tak, Cain wirtuozem noir fiction. Jako ciekawostkę podam, że na Columbia University były wykłady z przedmiotu:
"American Hard-boiled and Noir Crime Fiction, 1920-1960"
i jednym z głównych tematów był:
"FREUDIANISM
The impact of Freudianism on the narrative logic, methods of detection, and understanding of criminality in the fictions.
Selected texts:
— Cain: Double Indemnity
— Hammett: The Dain Curse
— Woolrich: "Rear Window"
— MacDonald: The Moving Target
— Highsmith: Strangers on a Train
— Gresham: Nightmare Alley
— Faulkner: Sanctuary "
Proszę przyjrzeć się pierwszej pozycji. W innym źródle znalazłem, że Cain był jednym z trzech najważniejszych dla hardboilingu i najważniejszym dla roman noir (noir fiction). Miłej lektury!!!
W Polsce znana pt "Podwójne ubezpieczenie" badż "Podwójne odszkodowanie", Dla mnie Cain (1892-1977) znany z "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". I ja teraz patrzę, i widzę, że w polskim wydaniu oba utwory były razem; toż to co ja teraz napiszę. A przepiszę z okładki:
"First published in 1935, this novel reaffirmed James M. Cain as a virtuoso of the roman noir"
Tak, Cain wirtuozem noir fiction. Jako ciekawostkę podam, że na Columbia University były wykłady z przedmiotu:
"American Hard-boiled and Noir Crime Fiction, 1920-1960"
i jednym z głównych tematów był:
"FREUDIANISM
The impact of Freudianism on the narrative logic, methods of detection, and understanding of criminality in the fictions.
Selected texts:
— Cain: Double Indemnity
— Hammett: The Dain Curse
— Woolrich: "Rear Window"
— MacDonald: The Moving Target
— Highsmith: Strangers on a Train
— Gresham: Nightmare Alley
— Faulkner: Sanctuary "
Proszę przyjrzeć się pierwszej pozycji. W innym źródle znalazłem, że Cain był jednym z trzech najważniejszych dla hardboilingu i najważniejszym dla roman noir (noir fiction). Miłej lektury!!!
Wednesday, 9 September 2015
E.T.A HOFFMANN - "Powieści fantastyczne"
Ernest Teodor Amadeusz HOFFMANN -
- "Powieści fantastyczne"
Przy tylu wydaniach nie wiedziałem gdzie się przykleić z "moimi", czytanymi na "wolne lektury". Aby wszystko było jasne podaję zawartość mojego pakietu:
"Don Juan"; "Kawaler Gluck"; "Majorat"; "Narożne okno"; "Piaskun"; ( "II Klara od Nathanaela"; "III Nathanael do Lotara"; IV-IX); "Skrzypce z Cremony (Radca Crespel)"; "Ślub" oraz "Wybór narzeczonej".
Szanowni Państwo, autor był postacią niezwykłą, więc pomyślałem, że warto przytoczyć parę słów o nim, za Wikipedią:
"Ernst Theodor Amadeus Hoffmann (E.T.A. Hoffmann, właściwie Ernst Theodor Wilhelm, a Amadeus później, z miłości do Mozarta), (1776 w Królewcu - 1822 w Berlinie) - niemiecki poeta, pisarz epoki romantyzmu. Także prawnik, kompozytor, krytyk muzyczny, rysownik i karykaturzysta. Jeden z prekursorów fantastyki grozy, który wywarł ogromny wpływ na takich twórców jak Poe, Lovercraft Meyrink czy Grabiński.
Jego przodkowie w linii męskiej pochodzili z polskiej szlachty z rodu Bagińskich... ..Uczył się w gimnazjum w Królewcu. W latach 1795 -1797 odbywał praktykę w sądzie w Głogowie. W mieście tym przyozdobił freskami jedna z kaplic kościoła pojezuickiego.
Od roku 1800 pracował jako asesor rządowy w Poznaniu. Tam.. ..ożenił się z Marią Teklą Michaliną Rohrer-Trzcińską, zwaną Misią.... ..Hoffmann, znając język polski i mając liczne kontakty z Polakami, miał pozytywny stosunek do insurekcji kościuszkowskiej..."
Czyli "nasz" chłopak!! Z czym nam przede wszystkim kojarzy się E.T.A. Hoffmann? Z operą Offenbacha pt "Opowieści Hoffmanna" i baletem Czajkowskiego "Dziadek do orzechów".
Pierwsze opowiadanie to "Don Juan - Z dziennika podróżującego entuzjasty", Są to wyjątkowo nudne wariacje na temat Don Juana zainspirowane obejrzanym spektaklem "Don Giovanniego" Mozarta. Autor odważnie przedstawia odczucia tego erotomana:
"...Każda kobieta, jaką posiadał, nie była już dla niego przedmiotem rozkoszy zmysłowej, ale bezwzględną obelgą dla natury ludzkiej i dla jej stwórcy.."
Pierwiastek "niesamowity" wzbogacił, ale nie uratował tego miernego opowiadania.
Następne nosi tytuł "Kawaler Gluck - wspomnienie z roku 1809". Gluck - to Christoph Willibald Ritter von Gluck (1714-87), niemiecki kompozytor okresu klasycyzmu, twórca m. in. "Orfeusza i Eurydyki", „Ifigenii w Aulidzie” i "Ifigenii na Taurydzie". Wiadomość ta jest potrzebna, bo bohater opowiada:
„....Chciałem raz słyszeć 'Ifigenię w Taurydzie. Wchodząc do teatru słyszę, że grają uwerturę 'Ifigenii w Aulidzie'. Hm - sądzę, to omyłka; więc dają tę Ifigenię! Dziwię się bardzo, gdy oto brzmi andante którym się rozpoczyna 'Ifigenia w Taurydzie', po czym następuje burza. Dwadzieścia lat dzieli jedno od drugiego.....”
Profani!!! Jak już tytułem sugerowano, „nasz” bohater to duch Glucka. Fajne!!
Teraz czas na najdłuższą opowieść pt „Majorat”. Majorat to sposób dziedziczenia polegający na przejmowaniu majątku zmarłego przez najstarszego syna bądź krewnego. Jesteśmy w Kurlandii, czyli na Łotwie. Jest też zamek i baron Roderyk, który poświęca się....
„....naukom tajemnym, inaczej mówiąc, czarnej magii...”
Niestety! Przydługie to, grozy niewiele, a w dodatku wychodzi mnie, że baron i jego żona Serafina są krewniakami. No i teraz „Narożne okno”. Sparaliżowany pisarz z kuzynem obserwują ludzi z „narożnego okna”; ma temu przyświecać idea:
„Z poznania rzeczywistości wzrasta fantazja twórcza”
Niestety, miało być wesoło, jest nudno.
I tak zaliczyłem 310 stron z 625, a więc „mniejszą” połowę. Uważam, że wykazałem się dużą determinacją. Dalej nudzić się nie zamierzam !!
- "Powieści fantastyczne"
Przy tylu wydaniach nie wiedziałem gdzie się przykleić z "moimi", czytanymi na "wolne lektury". Aby wszystko było jasne podaję zawartość mojego pakietu:
"Don Juan"; "Kawaler Gluck"; "Majorat"; "Narożne okno"; "Piaskun"; ( "II Klara od Nathanaela"; "III Nathanael do Lotara"; IV-IX); "Skrzypce z Cremony (Radca Crespel)"; "Ślub" oraz "Wybór narzeczonej".
Szanowni Państwo, autor był postacią niezwykłą, więc pomyślałem, że warto przytoczyć parę słów o nim, za Wikipedią:
"Ernst Theodor Amadeus Hoffmann (E.T.A. Hoffmann, właściwie Ernst Theodor Wilhelm, a Amadeus później, z miłości do Mozarta), (1776 w Królewcu - 1822 w Berlinie) - niemiecki poeta, pisarz epoki romantyzmu. Także prawnik, kompozytor, krytyk muzyczny, rysownik i karykaturzysta. Jeden z prekursorów fantastyki grozy, który wywarł ogromny wpływ na takich twórców jak Poe, Lovercraft Meyrink czy Grabiński.
Jego przodkowie w linii męskiej pochodzili z polskiej szlachty z rodu Bagińskich... ..Uczył się w gimnazjum w Królewcu. W latach 1795 -1797 odbywał praktykę w sądzie w Głogowie. W mieście tym przyozdobił freskami jedna z kaplic kościoła pojezuickiego.
Od roku 1800 pracował jako asesor rządowy w Poznaniu. Tam.. ..ożenił się z Marią Teklą Michaliną Rohrer-Trzcińską, zwaną Misią.... ..Hoffmann, znając język polski i mając liczne kontakty z Polakami, miał pozytywny stosunek do insurekcji kościuszkowskiej..."
Czyli "nasz" chłopak!! Z czym nam przede wszystkim kojarzy się E.T.A. Hoffmann? Z operą Offenbacha pt "Opowieści Hoffmanna" i baletem Czajkowskiego "Dziadek do orzechów".
Pierwsze opowiadanie to "Don Juan - Z dziennika podróżującego entuzjasty", Są to wyjątkowo nudne wariacje na temat Don Juana zainspirowane obejrzanym spektaklem "Don Giovanniego" Mozarta. Autor odważnie przedstawia odczucia tego erotomana:
"...Każda kobieta, jaką posiadał, nie była już dla niego przedmiotem rozkoszy zmysłowej, ale bezwzględną obelgą dla natury ludzkiej i dla jej stwórcy.."
Pierwiastek "niesamowity" wzbogacił, ale nie uratował tego miernego opowiadania.
Następne nosi tytuł "Kawaler Gluck - wspomnienie z roku 1809". Gluck - to Christoph Willibald Ritter von Gluck (1714-87), niemiecki kompozytor okresu klasycyzmu, twórca m. in. "Orfeusza i Eurydyki", „Ifigenii w Aulidzie” i "Ifigenii na Taurydzie". Wiadomość ta jest potrzebna, bo bohater opowiada:
„....Chciałem raz słyszeć 'Ifigenię w Taurydzie. Wchodząc do teatru słyszę, że grają uwerturę 'Ifigenii w Aulidzie'. Hm - sądzę, to omyłka; więc dają tę Ifigenię! Dziwię się bardzo, gdy oto brzmi andante którym się rozpoczyna 'Ifigenia w Taurydzie', po czym następuje burza. Dwadzieścia lat dzieli jedno od drugiego.....”
Profani!!! Jak już tytułem sugerowano, „nasz” bohater to duch Glucka. Fajne!!
Teraz czas na najdłuższą opowieść pt „Majorat”. Majorat to sposób dziedziczenia polegający na przejmowaniu majątku zmarłego przez najstarszego syna bądź krewnego. Jesteśmy w Kurlandii, czyli na Łotwie. Jest też zamek i baron Roderyk, który poświęca się....
„....naukom tajemnym, inaczej mówiąc, czarnej magii...”
Niestety! Przydługie to, grozy niewiele, a w dodatku wychodzi mnie, że baron i jego żona Serafina są krewniakami. No i teraz „Narożne okno”. Sparaliżowany pisarz z kuzynem obserwują ludzi z „narożnego okna”; ma temu przyświecać idea:
„Z poznania rzeczywistości wzrasta fantazja twórcza”
Niestety, miało być wesoło, jest nudno.
I tak zaliczyłem 310 stron z 625, a więc „mniejszą” połowę. Uważam, że wykazałem się dużą determinacją. Dalej nudzić się nie zamierzam !!
Tuesday, 8 September 2015
Joseph CONRAD - "Młodość i inne opowiadania"
Joseph CONRAD - "Młodość i inne opowiadania"
Chociaż Conrada (1857-1924) nie trzeba przedstawiać. W przedmowie z 1917 roku, autor zaznacza, że w "Młodości" (1898 - "Youth") pojawia się po raz pierwszy postać Charlesa Marlowa, który wspomina swoją pierwszą wyprawę na Wschód, rozpadającym się statkiem noszącym nazwę "Judea", który po drodze do Bangkoku spłonął i zatonął. Ale to jest bez znaczenia, bo opowiadanie jest refleksją o młodości, hołdem jej składanym i wspomnieniem jej czaru i towarzyszącemu jej entuzjazmowi.
Drugie opowiadanie to "Jądro ciemności" (1899 - "Heart of Darkness") też z narratorem Marlowem, o przygodach na rzece Kongo. Świętokradztwem byłoby omawianie tu jednego z trzech najsławniejszych jego opowiadań. Natomiast chciałbym zwrócić uwagę Państwa na problem, którego (nie wiem dlaczego?) Polacy panicznie unikają tj domniemanego rasizmu Conrada. Jakby się tego wstydzili ??!!
Otóż muszę autorytatywnie, na podstawie prowokacyjnie przeze mnie (jak i moje wnuki) zadawanych pytań, przez 25 lat pobytu w Kanadzie, uświadomić Państwu, że praktycznie NIKT nie wie o polskim pochodzeniu Conrada. Uczą o nim w szkołach, na uniwersytetach, jako o najwybitniejszym klasyku literatury anglojęzycznej, natomiast wszelkie próby uświadamiania rozmówców przeze mnie (jak i córkę, wnuki etc) przyjmowane są z pobłażaniem i wszystko mówiącym uśmiechem. Paradoksem jest, że tak samo zostałem potraktowany przez zaprzyjaźnione kanadyjskie małżeństwo, reprezentujące high-middle class, które na "gwiazdkę" podarowało mnie pięknie wydane dzieła tegoż Conrada. Przeto, nie musimy się go wstydzić, tym bardziej, że Anglicy, których reprezentuje nie widzą w ogóle takiej potrzeby. O co biega?
Otóż, na polskojęzycznych stronach Wikipedii dotyczących Conrada, "Jądra ciemności", jaki i Nigeryjczyka Chinua Achebe nie ma nawet pół słowa o "aferze", którą kulturalny świat żyje od 1975 roku, podczas gdy na równoległych stronach anglojęzycznej Wikipedii ten temat zajmuje dużo miejsca. Ponieważ jestem z zamiłowania szperaczem, znalazłem dwa słowa, specjalnie dla Państwa, w artykule Jerzego Franczaka:
"...Chinua Achebe w tekście "An image of Africa: Racism in Conrad's 'Heart of Darkness' " oskarżył pisarza o utrwalanie kolonialnej wizji świata i o rasistowską ksenofobię. Nigeryjski pisarz argumentował, że w 'Jądrze ciemności' Conrad przedstawia wizję Afryki jako przeciwieństwa Europy, czyli cywilizacji, i że depersonalizuje autochtonów, odbierając im kulturę i język (w noweli wydają oni jedynie niezrozumiałe dźwięki). Achebe stwierdza, że w noweli dochodzi do dyskursywnego konstruowania opozycji my-oni, gdzie "oni" to niezróżnicowana masa, kłębowisko ciał, "wir czarnych członków", którym odmawia się nie tylko ludzkiej mowy, ale nawet ludzkiego kształtu....."
Uzupełniam powyższe określeniami angielskimi:
"..an offensive and deplorable book that de-humanized Africans" oraz
Conrad "blinkered... with xenophobia"
Ten atak znanego nigeryjskiego pisarza, stał się zaczynem bardzo ciekawej intelektualnej dysputy, przed którą Polaków się strzeże. W imię czego ? Że Nigeryjczyk zarzucił brytyjskiemu pisarzowi KSENOFOBIĘ? Czyż nie nadmierna wrażliwość na to słowo??
Następne opowiadanie nosi tytuł „U kresu sił” (1902 - „The End of the Tether”). Zaznaczmy od razu, że cały ten zbiorek został wydany również w 1902 roku. Co do opowiadania to jest bardzo przejmujące, jest szlachetny bohater, męstwo, przyjaźń oraz dużo morza i łajdaków, lecz mnie zbulwersował oklepany temat bezgranicznej miłości i poświęcania się rodziców dla dzieci, tu konkretnie ojca dla córki, bez jakiegokolwiek feedback (sprzężenia zwrotnego).
PS Wspomniana wyżej „gwiazdka” dostała nóg i obecnie czytałem Conrada po polsku, dzięki „wolnym lekturom”. Z tej okazji chcę podkreślić zasługi tłumaczki Anieli Zagórskiej i podzielić się małą subiektywną uwagą. Wydaje mnie się, że nastrój w tłumaczeniu „sztywnieje” tzn że to co po angielsku odbieram jako naturalne, po polsku nabiera jakiejś oschłości i manierycznego zachowywania dystansu.
Chociaż Conrada (1857-1924) nie trzeba przedstawiać. W przedmowie z 1917 roku, autor zaznacza, że w "Młodości" (1898 - "Youth") pojawia się po raz pierwszy postać Charlesa Marlowa, który wspomina swoją pierwszą wyprawę na Wschód, rozpadającym się statkiem noszącym nazwę "Judea", który po drodze do Bangkoku spłonął i zatonął. Ale to jest bez znaczenia, bo opowiadanie jest refleksją o młodości, hołdem jej składanym i wspomnieniem jej czaru i towarzyszącemu jej entuzjazmowi.
Drugie opowiadanie to "Jądro ciemności" (1899 - "Heart of Darkness") też z narratorem Marlowem, o przygodach na rzece Kongo. Świętokradztwem byłoby omawianie tu jednego z trzech najsławniejszych jego opowiadań. Natomiast chciałbym zwrócić uwagę Państwa na problem, którego (nie wiem dlaczego?) Polacy panicznie unikają tj domniemanego rasizmu Conrada. Jakby się tego wstydzili ??!!
Otóż muszę autorytatywnie, na podstawie prowokacyjnie przeze mnie (jak i moje wnuki) zadawanych pytań, przez 25 lat pobytu w Kanadzie, uświadomić Państwu, że praktycznie NIKT nie wie o polskim pochodzeniu Conrada. Uczą o nim w szkołach, na uniwersytetach, jako o najwybitniejszym klasyku literatury anglojęzycznej, natomiast wszelkie próby uświadamiania rozmówców przeze mnie (jak i córkę, wnuki etc) przyjmowane są z pobłażaniem i wszystko mówiącym uśmiechem. Paradoksem jest, że tak samo zostałem potraktowany przez zaprzyjaźnione kanadyjskie małżeństwo, reprezentujące high-middle class, które na "gwiazdkę" podarowało mnie pięknie wydane dzieła tegoż Conrada. Przeto, nie musimy się go wstydzić, tym bardziej, że Anglicy, których reprezentuje nie widzą w ogóle takiej potrzeby. O co biega?
Otóż, na polskojęzycznych stronach Wikipedii dotyczących Conrada, "Jądra ciemności", jaki i Nigeryjczyka Chinua Achebe nie ma nawet pół słowa o "aferze", którą kulturalny świat żyje od 1975 roku, podczas gdy na równoległych stronach anglojęzycznej Wikipedii ten temat zajmuje dużo miejsca. Ponieważ jestem z zamiłowania szperaczem, znalazłem dwa słowa, specjalnie dla Państwa, w artykule Jerzego Franczaka:
"...Chinua Achebe w tekście "An image of Africa: Racism in Conrad's 'Heart of Darkness' " oskarżył pisarza o utrwalanie kolonialnej wizji świata i o rasistowską ksenofobię. Nigeryjski pisarz argumentował, że w 'Jądrze ciemności' Conrad przedstawia wizję Afryki jako przeciwieństwa Europy, czyli cywilizacji, i że depersonalizuje autochtonów, odbierając im kulturę i język (w noweli wydają oni jedynie niezrozumiałe dźwięki). Achebe stwierdza, że w noweli dochodzi do dyskursywnego konstruowania opozycji my-oni, gdzie "oni" to niezróżnicowana masa, kłębowisko ciał, "wir czarnych członków", którym odmawia się nie tylko ludzkiej mowy, ale nawet ludzkiego kształtu....."
Uzupełniam powyższe określeniami angielskimi:
"..an offensive and deplorable book that de-humanized Africans" oraz
Conrad "blinkered... with xenophobia"
Ten atak znanego nigeryjskiego pisarza, stał się zaczynem bardzo ciekawej intelektualnej dysputy, przed którą Polaków się strzeże. W imię czego ? Że Nigeryjczyk zarzucił brytyjskiemu pisarzowi KSENOFOBIĘ? Czyż nie nadmierna wrażliwość na to słowo??
Następne opowiadanie nosi tytuł „U kresu sił” (1902 - „The End of the Tether”). Zaznaczmy od razu, że cały ten zbiorek został wydany również w 1902 roku. Co do opowiadania to jest bardzo przejmujące, jest szlachetny bohater, męstwo, przyjaźń oraz dużo morza i łajdaków, lecz mnie zbulwersował oklepany temat bezgranicznej miłości i poświęcania się rodziców dla dzieci, tu konkretnie ojca dla córki, bez jakiegokolwiek feedback (sprzężenia zwrotnego).
PS Wspomniana wyżej „gwiazdka” dostała nóg i obecnie czytałem Conrada po polsku, dzięki „wolnym lekturom”. Z tej okazji chcę podkreślić zasługi tłumaczki Anieli Zagórskiej i podzielić się małą subiektywną uwagą. Wydaje mnie się, że nastrój w tłumaczeniu „sztywnieje” tzn że to co po angielsku odbieram jako naturalne, po polsku nabiera jakiejś oschłości i manierycznego zachowywania dystansu.
Andrew TARNOWSKI - "Rdzawe szable, blade kości"
Andrew TARNOWSKI - "Rdzawe Szable Blade Kości"
Tarnowski (ur.1940 w Genewie), podobno pisarz brytyjski. "Podobno", bo szukałem, a nie znalazłem takiego wśród pisarzy brytyjskich. Również wypisując tytuł oryginału: "What Lies Beneath" na żaden ślad Tarnowskiego nie trafiłem. Po przeczytaniu paru stron, które nie przypadły mnie do gustu, ponowiłem szukania, tym razem jego związków z Polską. Urodził się w Genewie, mieszka w Dubaju, a w Polsce podobno "uwielbia wypoczywać w swoim gospodarstwie na Pojezierzu Mazurskim". To zdaje się, że wydawnictwo W.A.B. po raz n-ty znajdzie się u mnie na indeksie.
Co mnie tak wkurzyło już na pierwszych stronach? A no nazewnictwo!!! Bo Niemcy to są "niemieccy żołnierze", "niemieccy oficerowie", "niemiecka ludność cywilna", choć wśród niej, jak sam autor podaje, są niemieccy oficerowie. Druga strona tj Armia Czerwona, a w niej również Polacy z łagrów, gułagów oraz ochotnicy z polskich ziem już "wyzwolonych" (w cudzysłowie, bo są Polacy, co nawet to podważają) to (str.10) "barbarzyńcy", (str.11) "hordy ze Wschodu", a ich lotnicy strzelają, a mamy rok 1945, do ludności cywilnej. Naprawdę? A to zbrodniarze!! Bo od 1939 roku to ostrzeliwali , a potem rozstrzeliwali polską ludność cywilną głównie "żołnierze niemieccy". Pan "pisarz brytyjski" zapędził się dalej, w malignie bredzi:
"....Rosjanie rozstrzeliwują umundurowanych żołnierzy niemieckich nawet wtedy, gdy się poddadzą,,"
Nie wiem czy on rżnie durnia, czy po prostu DURAK? Bo cały świat jest zgodny, że przyczyną klęski Hitlera było rozstrzeliwanie rosyjskich żołnierzy poddających się całymi dywizjami do niewoli. Dopiero, gdy okazało się, że innej alternatywy nie mają, zaczęli stawiać opór, w walce o własne życie. To co, panie autorze: to teraz ci "barbarzyńcy", w dodatku nieludzko wygłodzeni, mieli ugościć "żołnierzy niemieckich" i zapewnić im wikt i opierunek? Wg relacji bliskich mnie osób, które przeszły się aż do Berlina, to mogliby zaprosić "giermańca" na czwartego ale nie do brydża, a do obgryzania, przypadkowo znalezionych kości niewiadomego pochodzenia. Razi mnie również nazewnictwo niemieckie miejscowości łącznie z Królewcem zwanym Konigsbergiem(umlaut).
Pan "pisarz brytyjski" nie zna historii ani Niemiec, ani Polski, ani Europy, bo wspominając (str.12) bitwę pod Tannenbergiem w 1914 roku, nie wspomina, ze to rewanż za 1410, zgrabnie wykorzystany przez niemiecką propagandę, ze względu na te same cyfry!!
Przechodzimy do 2000 roku i czytamy (str.18):
"...kilkaset ostatnich metrów zrobiliśmy po kocich łbach. Ten bruk położono tu zapewne przed siedemdziesięcioma albo osiemdziesięcioma laty, W INNYM PAŃSTWIE...." (podk. moje)
Dalej, uparcie podkreśla przynależność Mazur do Prus. Na stronie 20 wali:
"..Jego rodzice należeli do pierwszych polskich osadników w tej WSCHODNIOPRUSKIEJ WSI..." (podk. moje)
Pan Andrew, jak widać, reprezentuje interesy pani Steinbach i jej podobnym, a my mieszkamy na Mazurach, w Szczecinie i we Wrocławiu od CZTERECH POKOLEŃ i pretensje zgłaszaj pan do SWOJEGO Churchilla, który zaakceptował stalinowski podział Europy. I wal się Tarnowski w tym swoim Dubaju, bo takich Polaków my nie potrzebujemy. Skandal, że to wydano!!
Tarnowski (ur.1940 w Genewie), podobno pisarz brytyjski. "Podobno", bo szukałem, a nie znalazłem takiego wśród pisarzy brytyjskich. Również wypisując tytuł oryginału: "What Lies Beneath" na żaden ślad Tarnowskiego nie trafiłem. Po przeczytaniu paru stron, które nie przypadły mnie do gustu, ponowiłem szukania, tym razem jego związków z Polską. Urodził się w Genewie, mieszka w Dubaju, a w Polsce podobno "uwielbia wypoczywać w swoim gospodarstwie na Pojezierzu Mazurskim". To zdaje się, że wydawnictwo W.A.B. po raz n-ty znajdzie się u mnie na indeksie.
Co mnie tak wkurzyło już na pierwszych stronach? A no nazewnictwo!!! Bo Niemcy to są "niemieccy żołnierze", "niemieccy oficerowie", "niemiecka ludność cywilna", choć wśród niej, jak sam autor podaje, są niemieccy oficerowie. Druga strona tj Armia Czerwona, a w niej również Polacy z łagrów, gułagów oraz ochotnicy z polskich ziem już "wyzwolonych" (w cudzysłowie, bo są Polacy, co nawet to podważają) to (str.10) "barbarzyńcy", (str.11) "hordy ze Wschodu", a ich lotnicy strzelają, a mamy rok 1945, do ludności cywilnej. Naprawdę? A to zbrodniarze!! Bo od 1939 roku to ostrzeliwali , a potem rozstrzeliwali polską ludność cywilną głównie "żołnierze niemieccy". Pan "pisarz brytyjski" zapędził się dalej, w malignie bredzi:
"....Rosjanie rozstrzeliwują umundurowanych żołnierzy niemieckich nawet wtedy, gdy się poddadzą,,"
Nie wiem czy on rżnie durnia, czy po prostu DURAK? Bo cały świat jest zgodny, że przyczyną klęski Hitlera było rozstrzeliwanie rosyjskich żołnierzy poddających się całymi dywizjami do niewoli. Dopiero, gdy okazało się, że innej alternatywy nie mają, zaczęli stawiać opór, w walce o własne życie. To co, panie autorze: to teraz ci "barbarzyńcy", w dodatku nieludzko wygłodzeni, mieli ugościć "żołnierzy niemieckich" i zapewnić im wikt i opierunek? Wg relacji bliskich mnie osób, które przeszły się aż do Berlina, to mogliby zaprosić "giermańca" na czwartego ale nie do brydża, a do obgryzania, przypadkowo znalezionych kości niewiadomego pochodzenia. Razi mnie również nazewnictwo niemieckie miejscowości łącznie z Królewcem zwanym Konigsbergiem(umlaut).
Pan "pisarz brytyjski" nie zna historii ani Niemiec, ani Polski, ani Europy, bo wspominając (str.12) bitwę pod Tannenbergiem w 1914 roku, nie wspomina, ze to rewanż za 1410, zgrabnie wykorzystany przez niemiecką propagandę, ze względu na te same cyfry!!
Przechodzimy do 2000 roku i czytamy (str.18):
"...kilkaset ostatnich metrów zrobiliśmy po kocich łbach. Ten bruk położono tu zapewne przed siedemdziesięcioma albo osiemdziesięcioma laty, W INNYM PAŃSTWIE...." (podk. moje)
Dalej, uparcie podkreśla przynależność Mazur do Prus. Na stronie 20 wali:
"..Jego rodzice należeli do pierwszych polskich osadników w tej WSCHODNIOPRUSKIEJ WSI..." (podk. moje)
Pan Andrew, jak widać, reprezentuje interesy pani Steinbach i jej podobnym, a my mieszkamy na Mazurach, w Szczecinie i we Wrocławiu od CZTERECH POKOLEŃ i pretensje zgłaszaj pan do SWOJEGO Churchilla, który zaakceptował stalinowski podział Europy. I wal się Tarnowski w tym swoim Dubaju, bo takich Polaków my nie potrzebujemy. Skandal, że to wydano!!
Monday, 7 September 2015
John Kennedy TOOLE - "Sprzysiężenie osłów"
John Kennedy TOOLE - "Sprzysiężenie osłów"
UWAGA! KSIĄŻKA ZOSTAŁA WYDANA RÓWNIEŻ POD TYTUŁEM „SPRZYSIĘŻENIE GŁUPCÓW”. Nie wiem dlaczego, lecz jeśli już, to winno być „.....NIEUKÓW”
Toole (1937-1969, samobójstwo), za omawianą książkę opublikowaną pośmiertnie, został uhonorowany Pulitzerem w 1981 roku. Niestety, na ten tekst, pisany w początkowych latach 60 chętnego wydawcy znaleźć, za życia, nie potrafił.
Zacznijmy od tego czego polski czytelnik nie może docenić. Mianowicie, w Stanach doceniono bogaty opis Nowego Orleanu, a przed wszystkim autentyczność dialektu tego miasta tzw. YAT. Według Wikipedii:
„Yat - także znany, cokolwiek kontrowersyjnie, jako New Orleans English - jest dialektem amerykańsko-angielskiego, tradycyjnie używanym przez niższą-średnią i pracującą klasę Eastern New Orlean...”
Trzeba podkreślić starania tłumaczek - Barbary Howard i Doroty Głowackiej, które starannie zaznaczały odmienność języka. Amerykańscy recenzenci zakwalifikowali omawianą książkę do „picaresque novel”. My to po polsku nazywamy powieścią łotrzykowską. Wikipedia:
„Powieść łotrzykowska, powieść pikarejska, szelmowska - romans awanturniczy przedstawiający losy przebiegłego i pomysłowego włóczęgi-oszusta, ukazujący zarazem satyryczny obraz epoki; wyrosła z plebejskich opowieści o Sowizdrzale. Główny bohater wywodzi się z mieszczańskich nizin społecznych. Jest inteligentny i obrotny, a równocześnie za nic ma powszechnie przyjęte obyczaje...”
Tytuł książki nawiązuje do epigrafu z eseju Jonathana Swift'a pt „Thoughts on Various Subjects, Moral and Diverting”:
„When a true genius appears in the world, you may know him by this sign, that the dunces are all in confederacy against him”.
Tym naszym „prawdziwym geniuszem” jest 30-letni Ignatius Jacques Reilly, współczesny Don Kichot - ekscentryczny, idealistyczny i twórczy, skrajnie krytycznie nastawiony do otaczającej rzeczywistości. I tak..
….od pierwszej strony mój niepowstrzymany chichot, przechodzi w paroksyzmy śmiechu wskutek nieprzerwanego potoku absurdów, sytuacji groteskowych, karykaturalnych, lecz przede wszystkim celnej krytyki wszystkiego. Już po paru stronach, przyznaję rację "shrekowatemu" Ignacemu, który wykazuje każdą wypowiedzią, że "normalność" nie jest normalna. Nie trzeba żadnego wysiłku, aby zdać sobie sprawę, że to nowy Gombrowicz, ino nie polski, a amerykański i dlatego dodatkowo kojarzy się z twórczością Marka Twaina.
Utwór jest nasycony, że każdej stronie można by poświęcić osobną recenzję; nawet z wyblakłej naklejki na szybie można wyłowić "złotą myśl" (str. 51):
"W morzu słów niejeden tonął statek"
Mamy też okazję do szczerego, bezpretensjonalnego śmiechu, gdy czytamy odpowiedź patrolowego Mancuso, przebranego dla niepoznaki w podkoszulkę, krótkie majtki i długą rudą brodę na pytanie:
„- A kto pan jest?
- Patrolowy Mancuso. Incognito...”
Teatr absurdu, groteska, elementy z Gombrowicza, Witkacego, Mrożka i in, plus pure nonsense w stylu dowcipów o blondynce (str. 112):
„- Chcę ciemną perukę. W ten sposób będę mogła zmieniać osobowość.
- Słuchaj, przecież już i tak jesteś brunetką. To czemu nie zapuścisz włosów w naturalnym kolorze i nie kupisz peruki blond?
- Nie przyszło mi to do głowy..."
A skąd to znamy: Gombrowicz ?; nie, chyba bardziej Witkacy str. (168):
„...trzymając się z dala od 'Levy-Portek', był zmuszony przejmować się przedsiębiorstwem jeszcze bardziej, gdyż zawsze działo się tam coś złego. Znacznie mniej musiałby się przejmować, gdyby spędzał w 'Levy-Portkach' osiem godzin dziennie, faktycznie zarządzając fabryką.. Lecz sama nazwa 'Levy-Portki' przyprawiała go o zgagę....”
Czyli zniewalająca, wszechmocna niemożność. Autor i jego bohater wyżywa się szczególnie na pop-culture, którą gardzi, jak całym współczesnym światem, pozbawionym „teologii i geometrii”. Jako alternatywę proponuje scholastyczną filozofię Średniowiecza, a szczególnie teorie Boecjusza (480-524).
Odwołuje się do dzieła Boecjusza „Consolatio Philosophiae” (O pocieszeniu jakie daje filozofia) poświęconemu ludzkiej egzystencji, w tym, często przywoływanej – FORTUNIE.
Do głównego wątku dochodzi korespondencja z Myrną Minkoff, żydowską „beatnik”, która naszego bohatera fascynuje i stymuluje do działania.
Proszę Państwa, nie ma innego wyjścia, trzeba samemu przeczytać, bo tak świetna zabawa rzadko się zdarza.
UWAGA! KSIĄŻKA ZOSTAŁA WYDANA RÓWNIEŻ POD TYTUŁEM „SPRZYSIĘŻENIE GŁUPCÓW”. Nie wiem dlaczego, lecz jeśli już, to winno być „.....NIEUKÓW”
Toole (1937-1969, samobójstwo), za omawianą książkę opublikowaną pośmiertnie, został uhonorowany Pulitzerem w 1981 roku. Niestety, na ten tekst, pisany w początkowych latach 60 chętnego wydawcy znaleźć, za życia, nie potrafił.
Zacznijmy od tego czego polski czytelnik nie może docenić. Mianowicie, w Stanach doceniono bogaty opis Nowego Orleanu, a przed wszystkim autentyczność dialektu tego miasta tzw. YAT. Według Wikipedii:
„Yat - także znany, cokolwiek kontrowersyjnie, jako New Orleans English - jest dialektem amerykańsko-angielskiego, tradycyjnie używanym przez niższą-średnią i pracującą klasę Eastern New Orlean...”
Trzeba podkreślić starania tłumaczek - Barbary Howard i Doroty Głowackiej, które starannie zaznaczały odmienność języka. Amerykańscy recenzenci zakwalifikowali omawianą książkę do „picaresque novel”. My to po polsku nazywamy powieścią łotrzykowską. Wikipedia:
„Powieść łotrzykowska, powieść pikarejska, szelmowska - romans awanturniczy przedstawiający losy przebiegłego i pomysłowego włóczęgi-oszusta, ukazujący zarazem satyryczny obraz epoki; wyrosła z plebejskich opowieści o Sowizdrzale. Główny bohater wywodzi się z mieszczańskich nizin społecznych. Jest inteligentny i obrotny, a równocześnie za nic ma powszechnie przyjęte obyczaje...”
Tytuł książki nawiązuje do epigrafu z eseju Jonathana Swift'a pt „Thoughts on Various Subjects, Moral and Diverting”:
„When a true genius appears in the world, you may know him by this sign, that the dunces are all in confederacy against him”.
Tym naszym „prawdziwym geniuszem” jest 30-letni Ignatius Jacques Reilly, współczesny Don Kichot - ekscentryczny, idealistyczny i twórczy, skrajnie krytycznie nastawiony do otaczającej rzeczywistości. I tak..
….od pierwszej strony mój niepowstrzymany chichot, przechodzi w paroksyzmy śmiechu wskutek nieprzerwanego potoku absurdów, sytuacji groteskowych, karykaturalnych, lecz przede wszystkim celnej krytyki wszystkiego. Już po paru stronach, przyznaję rację "shrekowatemu" Ignacemu, który wykazuje każdą wypowiedzią, że "normalność" nie jest normalna. Nie trzeba żadnego wysiłku, aby zdać sobie sprawę, że to nowy Gombrowicz, ino nie polski, a amerykański i dlatego dodatkowo kojarzy się z twórczością Marka Twaina.
Utwór jest nasycony, że każdej stronie można by poświęcić osobną recenzję; nawet z wyblakłej naklejki na szybie można wyłowić "złotą myśl" (str. 51):
"W morzu słów niejeden tonął statek"
Mamy też okazję do szczerego, bezpretensjonalnego śmiechu, gdy czytamy odpowiedź patrolowego Mancuso, przebranego dla niepoznaki w podkoszulkę, krótkie majtki i długą rudą brodę na pytanie:
„- A kto pan jest?
- Patrolowy Mancuso. Incognito...”
Teatr absurdu, groteska, elementy z Gombrowicza, Witkacego, Mrożka i in, plus pure nonsense w stylu dowcipów o blondynce (str. 112):
„- Chcę ciemną perukę. W ten sposób będę mogła zmieniać osobowość.
- Słuchaj, przecież już i tak jesteś brunetką. To czemu nie zapuścisz włosów w naturalnym kolorze i nie kupisz peruki blond?
- Nie przyszło mi to do głowy..."
A skąd to znamy: Gombrowicz ?; nie, chyba bardziej Witkacy str. (168):
„...trzymając się z dala od 'Levy-Portek', był zmuszony przejmować się przedsiębiorstwem jeszcze bardziej, gdyż zawsze działo się tam coś złego. Znacznie mniej musiałby się przejmować, gdyby spędzał w 'Levy-Portkach' osiem godzin dziennie, faktycznie zarządzając fabryką.. Lecz sama nazwa 'Levy-Portki' przyprawiała go o zgagę....”
Czyli zniewalająca, wszechmocna niemożność. Autor i jego bohater wyżywa się szczególnie na pop-culture, którą gardzi, jak całym współczesnym światem, pozbawionym „teologii i geometrii”. Jako alternatywę proponuje scholastyczną filozofię Średniowiecza, a szczególnie teorie Boecjusza (480-524).
Odwołuje się do dzieła Boecjusza „Consolatio Philosophiae” (O pocieszeniu jakie daje filozofia) poświęconemu ludzkiej egzystencji, w tym, często przywoływanej – FORTUNIE.
Do głównego wątku dochodzi korespondencja z Myrną Minkoff, żydowską „beatnik”, która naszego bohatera fascynuje i stymuluje do działania.
Proszę Państwa, nie ma innego wyjścia, trzeba samemu przeczytać, bo tak świetna zabawa rzadko się zdarza.
Subscribe to:
Posts (Atom)