Honoriusz BALZAC - "Lekarz wiejski"
W ramach wspomnień postanowiłem powrócić do Balzaca, lecz nie dlatego, żebym był jego wielbicielem, a z powodu lektur mojej Mamy, która czytała go namiętnie. Do biblioteki publicznej chodziliśmy razem, więc gdy skończyłem czytać swoje książki i czekałem na Mamę, z braku innych czytałem Balzaca. I tak niechcący poznałem prawie całą jego "Komedię ludzką". Omawiany "Lekarz wiejski" był częścią tomu 18.
Niestety, sentyment sentymentem, a nuda nudą. Męczyłem się okrutnie opowieściami post napoleońskimi, aż doszedłem do rozdziału IV, pod tytułem "Spowiedź lekarza wiejskiego". Ożywiłem się na chwilę,bo to Paryż najpierw jedna tragiczna miłość, potem druga, a w końcu trzecia, ale już nie lekarza, a oficera. Lekarz za swoje łajdactwa, sam wyznacza sobie pokutę, z korzyścią dla miejscowej ludności, a oficer ma zamiar pójść w jego ślady. Wątek zadośćuczynienia za swoje grzechy pamiętam również z "Wiejskiego proboszcza". Ciekawostką są "polonica", a w tym urodziwa polska Żydówka.
Typowa dla Balzaca pozycja, pisana w pogoni za gotówką, a obecne polskie akcenty przypominają o kosztownym dla pisarza romansie z panią Hańską.
Przeczytać można, tylko po co?
Monday, 31 August 2015
Sunday, 30 August 2015
Józef CZAPSKI - "Na nieludzkiej ziemi"
Józef CZAPSKI - "Na nieludzkiej ziemi"
Pisząc recenzję książki Marii Czapskiej "Europa w rodzinie", zauważyłem, ze zdziwieniem, brak paru moich słów na temat wspomnień jej brata, Józefa zawartych w omawianej teraz książce. Prędko więc staram się to niedopatrzenie usunąć. Nim przejdę do książki przypomnę, że to Józef Czapski (1896-1993) powiedział w Maisons – Laffitte, że patriotą można być nie mieszkając w ojczystym kraju.
Przed zasadniczym tekstem zatytułowanym "Na nieludzkiej ziemi" mamy wspomnienia Czapskiego z pobytu w Starobielsku. Zaznaczmy od razu, że Czapski jest jednym z 79, którzy uratowali się z transportu przybyłego do Starobielska w dniu...
„...5.IV.1940 roku, liczącego 3920 oficerów wraz z kilkudziesięcioma więżniami cywilnymi i około 30 podchorążymi i chorążymi”.
Już pierwsze strony wzbudzają we mnie emocje, a, bym nie został oskarżony o, nazwijmy to delikatnie - nadinterpretację, posłużę się głównie cytatami: (str12)
"Sam zostałem wzięty do niewoli 27.IX.1939 r. na granicy województwa lwowskiego w Chmielku, wraz z dwoma szwadronami zapasowymi 3 pułku, które BEZ KONI, PRAWIE BEZ BRONI, po kilkutygodniowym przerzucaniu z miejsca na miejsce, w ciągłym cofaniu na wschód, a potem kluczeniu od wschodu na zachód, zostały otoczone tankami i artylerią sowiecką. Parlamentariusze sowieccy zajmowali stanowisko podobne do parlamentariuszy lwowskich. Widocznie mieli takie same instrukcje. Zaręczano nam, że szeregowi zostaną wypuszczeni (co zresztą zostało zrobione), oficerowie zaś mieli być jedynie dowiezieni do Lwowa i tam puszczeni na wolność. DZIŚ WYDAJE SIĘ ŚLEPOTĄ, ŻEŚMY SOBIE JUŻ ZARAZ NIE UŚWIADOMILI, o co chodziło wojskom sowieckim..." (podk.moje)
Na następnej stronie jeszcze lepiej, nasza wyszkolona kadra oficerska, świadoma historii wojny 1920 r., gotowa była uwierzyć słowom „bojca”, że... (str.13)
„....wykapią was w bani, pokażą nasz teatr i odeślą...”
Nawet w czasie sukcesywnego „wyludniania” obozu „Starobielsk I”, pozostający nawet nie przypuszczali, że wywożonym może się coś niedobrego stać..
Z tej części wydaje się ważne odnotować reakcję miejscowej ludności na wejście Sowietów (str.14):
„To były dni, kiedy jeszcze większość mas ukraińskich i żydowskich z entuzjazmem witała sowieckie wojsko..”
Żeby, dla młodych czytelników to było jasne: Czerwona Arma wyzwalała tubylców spod znienawidzonej władzy „polskich panów”!!! I to, co w powyższym zdaniu, oświadczył prawdziwy polski patriota i arystokrata, pochodzący z (str.49) „Białej Rusi”.
Zasadnicza część zatytułowana „Na nieludzkiej ziemi” napisana została w latach 1942-47 i jak ładnie pisze autor.... (str.49):
„...dżwiga za sobą muł własnego życia, a także drogi skarb wspomnień dawniejszych o ludziach, którzy odeszli, i chwilach, które nie wrócą..”
Czapski zaczyna swoją opowieść od dnia uwolnienia , na podstawie układu Sikorski - Majski z 30.07.1941 r., a ściślej jego następczego, układu wojskowego z 14.08.1941, przeciw któremu była część Rządu Londyńskiego z rywalem i wrogiem Sikorskiego - Sosnkowskim na czele.
Lektura tych wspomnień wymaga pewnego przygotowania, któremu obecnie szerzona rusofobia na pewno nie służy. Trzeba sobie uświadomić, że Katyń czy inne miejsca zagłady kryją przede wszystkim ciała Rosjan, że skrajny głód też dotyczył głównie Rosjan, i że zaciskająca się „obręcz NKWD” ze strony 59, zaciskała się przede wszystkim na rosyjskich szyjach i co najważniejsze, że naród rosyjski nadzieje wyzwolenia widział w poddaniu się „giermańcowi”. Czapski pisze:
„....ustrój sowiecki był wówczas u progu załamania od wewnątrz. Dopiero niewiarygodne z początku dla Rosjan wieści o nieludzkich, masowych, bezmyślnych okrucieństwach nazistów odwróciły nastroje...”
Bo stało się jasne, ze jest to wędrówka z deszczu pod rynnę. Tak to Hitler sam sobie zgotował los, ale co gorsza dał wspaniały prezent Stalinowi i jego NKWD.
Czapski porusza setki wątków, przywołuje dziesiątki nazwisk, relacjonuje swoje spotkania z Sikorskim czy Okulickim, a przede wszystkim prowadzi poszukiwania kolegów z obozów. Książka jest tak esencjonalna, że nie sposób jej relacjonować. Jedno jest pewne, że jest różna od wszystkich innych, bo dominują dokumenty, a beletrystyki praktycznie nie ma. To trzeba przeczytać samemu.
W koszmarnych warunkach tworzono armię polską pod dowództwem gen. Andersa, zgodnie z koncepcją sowiecką powstałą JUŻ w 1939 roku. (zgodnie z nią podjęto trud wyleczenia dobrze wyszkolonego oficera carskiej Rosji, zamiast zlikwidowania go wraz z innymi oficerami w Katyniu, Miednoje czy Charkowie). Czapski ciągnie wspomnienia aż do momentu opuszczenia terenu ZSRR przez armię Andersa. Nim do tego dochodzi, wraca jeszcze raz do sprawy kontaktów z Rosjanami opisując wieczór spędzony na czytaniu wierszy z przypadkową Rosjanką, który podsumowuje... (str.256):
„Raz jeszcze przeżyłem wówczas ten rzadki, tak bardzo rosyjski błyskawiczny kontakt z człowiekiem, którego nigdy nie widziałem i już nigdy pewnie nie zobaczę... ...Mówiliśmy ze sobą długo i tak jakbyśmy się znali zawsze. Rozstaliśmy się w ciemną noc na wąskim zakurzonym balkonie hotelu...”
ECCE HOMO!!
Książkę uzupełnia tłumaczenie artykułu Czapskiego pt „Prawda o Katyniu” , opublikowanego w „Gavroche” z dnia 12 maja 1945.
Duża rzecz!!
Pisząc recenzję książki Marii Czapskiej "Europa w rodzinie", zauważyłem, ze zdziwieniem, brak paru moich słów na temat wspomnień jej brata, Józefa zawartych w omawianej teraz książce. Prędko więc staram się to niedopatrzenie usunąć. Nim przejdę do książki przypomnę, że to Józef Czapski (1896-1993) powiedział w Maisons – Laffitte, że patriotą można być nie mieszkając w ojczystym kraju.
Przed zasadniczym tekstem zatytułowanym "Na nieludzkiej ziemi" mamy wspomnienia Czapskiego z pobytu w Starobielsku. Zaznaczmy od razu, że Czapski jest jednym z 79, którzy uratowali się z transportu przybyłego do Starobielska w dniu...
„...5.IV.1940 roku, liczącego 3920 oficerów wraz z kilkudziesięcioma więżniami cywilnymi i około 30 podchorążymi i chorążymi”.
Już pierwsze strony wzbudzają we mnie emocje, a, bym nie został oskarżony o, nazwijmy to delikatnie - nadinterpretację, posłużę się głównie cytatami: (str12)
"Sam zostałem wzięty do niewoli 27.IX.1939 r. na granicy województwa lwowskiego w Chmielku, wraz z dwoma szwadronami zapasowymi 3 pułku, które BEZ KONI, PRAWIE BEZ BRONI, po kilkutygodniowym przerzucaniu z miejsca na miejsce, w ciągłym cofaniu na wschód, a potem kluczeniu od wschodu na zachód, zostały otoczone tankami i artylerią sowiecką. Parlamentariusze sowieccy zajmowali stanowisko podobne do parlamentariuszy lwowskich. Widocznie mieli takie same instrukcje. Zaręczano nam, że szeregowi zostaną wypuszczeni (co zresztą zostało zrobione), oficerowie zaś mieli być jedynie dowiezieni do Lwowa i tam puszczeni na wolność. DZIŚ WYDAJE SIĘ ŚLEPOTĄ, ŻEŚMY SOBIE JUŻ ZARAZ NIE UŚWIADOMILI, o co chodziło wojskom sowieckim..." (podk.moje)
Na następnej stronie jeszcze lepiej, nasza wyszkolona kadra oficerska, świadoma historii wojny 1920 r., gotowa była uwierzyć słowom „bojca”, że... (str.13)
„....wykapią was w bani, pokażą nasz teatr i odeślą...”
Nawet w czasie sukcesywnego „wyludniania” obozu „Starobielsk I”, pozostający nawet nie przypuszczali, że wywożonym może się coś niedobrego stać..
Z tej części wydaje się ważne odnotować reakcję miejscowej ludności na wejście Sowietów (str.14):
„To były dni, kiedy jeszcze większość mas ukraińskich i żydowskich z entuzjazmem witała sowieckie wojsko..”
Żeby, dla młodych czytelników to było jasne: Czerwona Arma wyzwalała tubylców spod znienawidzonej władzy „polskich panów”!!! I to, co w powyższym zdaniu, oświadczył prawdziwy polski patriota i arystokrata, pochodzący z (str.49) „Białej Rusi”.
Zasadnicza część zatytułowana „Na nieludzkiej ziemi” napisana została w latach 1942-47 i jak ładnie pisze autor.... (str.49):
„...dżwiga za sobą muł własnego życia, a także drogi skarb wspomnień dawniejszych o ludziach, którzy odeszli, i chwilach, które nie wrócą..”
Czapski zaczyna swoją opowieść od dnia uwolnienia , na podstawie układu Sikorski - Majski z 30.07.1941 r., a ściślej jego następczego, układu wojskowego z 14.08.1941, przeciw któremu była część Rządu Londyńskiego z rywalem i wrogiem Sikorskiego - Sosnkowskim na czele.
Lektura tych wspomnień wymaga pewnego przygotowania, któremu obecnie szerzona rusofobia na pewno nie służy. Trzeba sobie uświadomić, że Katyń czy inne miejsca zagłady kryją przede wszystkim ciała Rosjan, że skrajny głód też dotyczył głównie Rosjan, i że zaciskająca się „obręcz NKWD” ze strony 59, zaciskała się przede wszystkim na rosyjskich szyjach i co najważniejsze, że naród rosyjski nadzieje wyzwolenia widział w poddaniu się „giermańcowi”. Czapski pisze:
„....ustrój sowiecki był wówczas u progu załamania od wewnątrz. Dopiero niewiarygodne z początku dla Rosjan wieści o nieludzkich, masowych, bezmyślnych okrucieństwach nazistów odwróciły nastroje...”
Bo stało się jasne, ze jest to wędrówka z deszczu pod rynnę. Tak to Hitler sam sobie zgotował los, ale co gorsza dał wspaniały prezent Stalinowi i jego NKWD.
Czapski porusza setki wątków, przywołuje dziesiątki nazwisk, relacjonuje swoje spotkania z Sikorskim czy Okulickim, a przede wszystkim prowadzi poszukiwania kolegów z obozów. Książka jest tak esencjonalna, że nie sposób jej relacjonować. Jedno jest pewne, że jest różna od wszystkich innych, bo dominują dokumenty, a beletrystyki praktycznie nie ma. To trzeba przeczytać samemu.
W koszmarnych warunkach tworzono armię polską pod dowództwem gen. Andersa, zgodnie z koncepcją sowiecką powstałą JUŻ w 1939 roku. (zgodnie z nią podjęto trud wyleczenia dobrze wyszkolonego oficera carskiej Rosji, zamiast zlikwidowania go wraz z innymi oficerami w Katyniu, Miednoje czy Charkowie). Czapski ciągnie wspomnienia aż do momentu opuszczenia terenu ZSRR przez armię Andersa. Nim do tego dochodzi, wraca jeszcze raz do sprawy kontaktów z Rosjanami opisując wieczór spędzony na czytaniu wierszy z przypadkową Rosjanką, który podsumowuje... (str.256):
„Raz jeszcze przeżyłem wówczas ten rzadki, tak bardzo rosyjski błyskawiczny kontakt z człowiekiem, którego nigdy nie widziałem i już nigdy pewnie nie zobaczę... ...Mówiliśmy ze sobą długo i tak jakbyśmy się znali zawsze. Rozstaliśmy się w ciemną noc na wąskim zakurzonym balkonie hotelu...”
ECCE HOMO!!
Książkę uzupełnia tłumaczenie artykułu Czapskiego pt „Prawda o Katyniu” , opublikowanego w „Gavroche” z dnia 12 maja 1945.
Duża rzecz!!
Francis Hodgson BURNETT - "Mała księżniczka"
Frances Hodgson BURNETT - "Mała księżniczka"
Lecące z oczu mych perły wzruszenia spowolniły ponowną lekturę tej baśni znanej z dzieciństwa. Zresztą, 65 lat temu, nie płakałem, bo się wstydziłem. Dzisiaj mam już odwagę nie wstydzić się swoich odczuć, a potok łez wzmaga żal, że pokolenie moich wnuków już takich książek nie czyta. Bo my czytaliśmy WSZYSCY, zdobywając wiedzę i przekonanie o niezmiennych wartościach moralnych propagowanych w takiej literaturze, dzięki czemu łatwiejsza była wierność im w dorosłym życiu.
I właśnie na to, że książka ta spełnia ważną rolę wychowawczą muszę, mimo jej ckliwej naiwności, postawić 10 gwiazdek. A że muszę być uszczypliwy, to życzę wszystkim dzieciom na świecie, by nie zdarzył im się taki tatuś tj nieodpowiedzialny głupek, bo taka pseudo miłość może nie zaszkodzić tylko w baśni.
Lecące z oczu mych perły wzruszenia spowolniły ponowną lekturę tej baśni znanej z dzieciństwa. Zresztą, 65 lat temu, nie płakałem, bo się wstydziłem. Dzisiaj mam już odwagę nie wstydzić się swoich odczuć, a potok łez wzmaga żal, że pokolenie moich wnuków już takich książek nie czyta. Bo my czytaliśmy WSZYSCY, zdobywając wiedzę i przekonanie o niezmiennych wartościach moralnych propagowanych w takiej literaturze, dzięki czemu łatwiejsza była wierność im w dorosłym życiu.
I właśnie na to, że książka ta spełnia ważną rolę wychowawczą muszę, mimo jej ckliwej naiwności, postawić 10 gwiazdek. A że muszę być uszczypliwy, to życzę wszystkim dzieciom na świecie, by nie zdarzył im się taki tatuś tj nieodpowiedzialny głupek, bo taka pseudo miłość może nie zaszkodzić tylko w baśni.
Saturday, 29 August 2015
Jane AUSTEN - "Duma i uprzedzenie"
Jane AUSTEN - "Duma i uprzedzenie"
Klasyka. Jane Austen (1775-1817), córka prowincjonalnego duchownego kościoła anglikańskiego, obdarzona zmysłem obserwacji, wykazywała niezwykłą zdolność ironizowania, dzięki czemu czytelnik ma radochę od pierwszej do ostatniej strony. Podam za przykład odpowiedż pana Bennet na obszerną relację żony z balu, a szczególnie z kim tańczył nowy sąsiad (str.12):
"- Gdyby miał choć odrobinę współczucia dla mnie.. ..nie tańczyłby i połowy tego! Na Boga, nie mów mi już więcej o jego partnerkach. Że też nie skręcił sobie nogi na początku balu!"
Pan Bennet jest w błędzie, gdyby sąsiad skręcił sobie nogę, relacja jego żony byłaby jeszcze obfitsza.
O tej książce wszystko już powiedziano, więc ja tylko zauważę, że skoro po 200 latach bawi, to znaczy, że ząb czasu jej boleśnie nie ukąsił, a że takich, zweryfikowanych pozytywnie przez czas, książek mało, to nie można nie dać 10 gwiazdek. (Mimo, że arcydziełem nie jest, i mimo swojej nieobecności na liście „moich ulubionych książek”)
Klasyka. Jane Austen (1775-1817), córka prowincjonalnego duchownego kościoła anglikańskiego, obdarzona zmysłem obserwacji, wykazywała niezwykłą zdolność ironizowania, dzięki czemu czytelnik ma radochę od pierwszej do ostatniej strony. Podam za przykład odpowiedż pana Bennet na obszerną relację żony z balu, a szczególnie z kim tańczył nowy sąsiad (str.12):
"- Gdyby miał choć odrobinę współczucia dla mnie.. ..nie tańczyłby i połowy tego! Na Boga, nie mów mi już więcej o jego partnerkach. Że też nie skręcił sobie nogi na początku balu!"
Pan Bennet jest w błędzie, gdyby sąsiad skręcił sobie nogę, relacja jego żony byłaby jeszcze obfitsza.
O tej książce wszystko już powiedziano, więc ja tylko zauważę, że skoro po 200 latach bawi, to znaczy, że ząb czasu jej boleśnie nie ukąsił, a że takich, zweryfikowanych pozytywnie przez czas, książek mało, to nie można nie dać 10 gwiazdek. (Mimo, że arcydziełem nie jest, i mimo swojej nieobecności na liście „moich ulubionych książek”)
Anna KAŃTOCH - "Czarne"
Anna KAŃTOCH - "Czarne"
Kańtoch (ur.1976) ma na LC około 30 książek, zajmuje się "fantasy", a "Czarne" opublikowane w 2012, dostało Nagrodę im Jerzego Żuławskiego. Nic jej nie czytałem, więc to mój debiut.
Czytało mnie się nieżle do str.239, wybaczyłem nawet autorce zbędną lesbijską scenę w wariatkowie (str.41), bo niezła polszczyzna, niezły pomysł, nazwijmy to umownie - z względnością czasu i niezła atmosfera przypominająca opowieści Grabińskiego. I nagle całkowity klops.
Mając na względzie możliwość upadku mojej umysłowości wskutek niewątpliwie posuwającej się miażdżycy, poświęciłem sporo czasu na przewertowanie recenzji, jak i wywiadu autorki. I dalej nic nie wiem, poza tym, że rok 1863 kojarzy się z Powstaniem Styczniowym.
W wywiadzie wyczytałem, że autorka poświęciła dużo czasu poprawie pierwotnej wersji książki, aby była ona zrozumiała dla szerokiego grona czytelników. No to widać, że pojęcie "dużo" jest względne, bo to za mało, by element grona, taki jak ja, cokolwiek zrozumiał.
Reasumując: Kańtoch, ze względu na niezłe pióro, wzbudziła moje zainteresowanie i postaram się coś jej jeszcze przeczytać, w zależności od moich skromnych możliwości. (Ta książka trafiła wczoraj do biblioteki w Toronto jako nowość, i jest to jej jedyna książka tu dostępna). Aby nie psuć średniej daję 6 gwiazdek, z nadzieją, że następna lektura jej książki pozwoli mnie na podwyższenie oceny.
Kańtoch (ur.1976) ma na LC około 30 książek, zajmuje się "fantasy", a "Czarne" opublikowane w 2012, dostało Nagrodę im Jerzego Żuławskiego. Nic jej nie czytałem, więc to mój debiut.
Czytało mnie się nieżle do str.239, wybaczyłem nawet autorce zbędną lesbijską scenę w wariatkowie (str.41), bo niezła polszczyzna, niezły pomysł, nazwijmy to umownie - z względnością czasu i niezła atmosfera przypominająca opowieści Grabińskiego. I nagle całkowity klops.
Mając na względzie możliwość upadku mojej umysłowości wskutek niewątpliwie posuwającej się miażdżycy, poświęciłem sporo czasu na przewertowanie recenzji, jak i wywiadu autorki. I dalej nic nie wiem, poza tym, że rok 1863 kojarzy się z Powstaniem Styczniowym.
W wywiadzie wyczytałem, że autorka poświęciła dużo czasu poprawie pierwotnej wersji książki, aby była ona zrozumiała dla szerokiego grona czytelników. No to widać, że pojęcie "dużo" jest względne, bo to za mało, by element grona, taki jak ja, cokolwiek zrozumiał.
Reasumując: Kańtoch, ze względu na niezłe pióro, wzbudziła moje zainteresowanie i postaram się coś jej jeszcze przeczytać, w zależności od moich skromnych możliwości. (Ta książka trafiła wczoraj do biblioteki w Toronto jako nowość, i jest to jej jedyna książka tu dostępna). Aby nie psuć średniej daję 6 gwiazdek, z nadzieją, że następna lektura jej książki pozwoli mnie na podwyższenie oceny.
Friday, 28 August 2015
Thomas J. CRAUGHWELL - "The War scientists"
Thomas J. CRAUGHWELL - "The War scientists"
The brains behind military technologies of destruction and defense
Szczegółowe opracowanie 25 największych wynalazków w historii ludzkości, służących do unicestwiania jej (cha, cha!!), jak też innych, pomocniczych - przydatnych wojsku.
Zaczyna się od Callinicusa i Archimedesa, a kończy na Samuela Cohena bombie neutronowej i Stephanie Kwolek "bullet-proof fabric". ("bullet proof vest" - kamizelka kuloodporna). Póki nie ma polskiego tłumaczenia przybliżę Państwu nazwiska i ich wynalazki.
1. Callinicus - Kallinik z Heliopolis (VII w), syryjski architekt i alchemik, wynalazł tzw. ogień grecki, czyli łatwopalną ciecz rozpylaną z metalowej tuby na wroga, użytą po raz pierwszy w 670 r. przeciw flocie arabskiej. A więc pierwszy miotacz ognia. Nie znamy składników, ale przypuszczamy, że wymieszał żywicę z sosen z siarką bądż też "sulfur, tartar, Persian gum, naphta (pitch), niter, petroleum and pine resin".
2. Archimedes (287-212 pne) - katapulty, claw (pazur Archimedesa), death ray (ogniste zwierciadła)
Budowane przez niego katapulty wyrzucały ćwierćtonowe bloki skalne na odległość kilkuset metrów: pazur Archimedesa to dżwignia z kleszczami, dzięki której podnoszono cały statek, a następnie gwałtownie puszczano powodując zatopienie. Z kolei "ogniste zwierciadła" skupiały promienie słoneczne, które skierowane na nieprzyjacielski obiekt wzniecały pożar.
3. Hannibal (247-183/1 pne) - broń biologiczna. W 198 roku podczas walk Rzymian o Hatrę, obrońcy miasta wystrzelili w stronę Rzymian gliniane naczynia wypełnione skorpionami i pająkami. Kiedy z rozbitych naczyń wydostały się stworzenia, rzymskie atak ustał. Węży, jako amunicji wykorzystywał np. Hannibal w bitwach morskich, gdy ostrzelał przeciwnika glinianymi naczyniami wypełnionymi jadowitymi wężami, jako broni używano również gniazda pszczół i szerszeni.
4. Wei Boyang (I w. ne) - gunpowder (proch); chiński pisarz i alchemik, który dokładnie opisał skład prochu w 142 r. ne.
5. Zhuge Liang (181-234) - nowa, ulepszona, samopowtarzalna kusza (semiautomatic crossbow)
6. Leonardo da Vinci (1452-1519) - wielostrzałowy karabin maszynowy (triple barrel cannon), łódż podwodna, maszyna latająca, maszyna miotająca tzw. powtarzająca ballista (giant ballista)
7. Marin le Bourgeoys (1550-1634) - karabin skałkowy (flintlock rifle). Chodzi o mechanizm stosowany we flintach i in. Przez 200 lat, do czasu wprowadzenia zamka kapiszonowego (caplock mechanism).
8. David Bushnell (1740-1824) - łódż podwodna
9. William Congreve (1772-1828) – rakiety. Jako ciekawostkę podam za Wikipedią:
"W Polsce rakiety konstrukcji Congreve'a nazywane były "racami kongrewskimi". W latach 1815-1819 doświadczenia z ich zastosowaniem prowadził polski inzynier wojskowy Józef Bem..."
10. Nicolas Appert (1749-1841) - konserwy. Twórca współczesnych metod konserwacji żywności, między innymi apertyzacji (od jego nazwiska) tj sterylzacji w autoklawach.
11. Samuel Colt (1814-1862) - nazwisko wskazuje produkt. Opis z Wikipedii:
"Colt Navy model 1851 - amerykański sześciostrzałowy rewolwer kapiszonowy, wersja pośrednia pomiędzy Dragoonem, a Pocketem. Został skonstruowany przez Samuela Colta w roku 1847.."
12. Alfred Nobel (1801-72) - dynamit
13. Richard Gatling (1818-1903) - karabin maszynowy
14, Robert Whitehead (1823-1905) - torpeda. Około roku 1866 skonstruował pocisk - minę samobieżną, nazwaną póżniej torpedą. Była ona napędzana spręzonym powietrzem zgromadzonym w dużej butli. Uwalniane powietrze poprzez system tłoków napędzało śrubę napędową. Torpeda miała 4 metry długości, średnicę 356 mm oraz masę około 150 kg. Zasięg ok. 640 m i prędkość 6 węzłów. (wg.Wikipedii)
15. William Mills (1856-1832)- ręczny granat odłamkowy (The Mills bomb)
16. Fritz Haber (1868-1943) - gaz trujący i cyklon. (Pierwsze użycie chloru jako gazu bojowego)
17. Wilbur (1867-1912) i Orville (1871-1948) Wright - bojowy samolot.
18. Lancelot de Mole (1880-1950) - czołg
19. Ishii Shiro (1892-1959) - broń biologiczna. Eksperymentował na chińskich więżniach, a USA zapewniły mu bezkarność za przekazanie w zamian wyników eksperymentów.
20. Robert Oppenheimer (1904-1967) - bomba atomowa
21. Igor Sikorsky (1889-1972) - helikopter
22. Robert Watson-Watt (1892-1973) - radar
23. Wernher von Braun (1912-77) - rakiety V-2 i Saturn V (umożliwiająca lądowanie na Księżycu)
24. Samuel Cohen (1921-2010) - bomba neutronowa
25. Stephanie Kwolek (1923-2014) - Kevlar stosowany m.in. w kamizelkach kuloodpornych. Kwołek wynalazła Kevlar czyli pierwsze syntetyczne włókno o wyjątkowych parametrach wytrzymałościowych (polyparaphenylene terephtalamide)
Książka bardzo ciekawa, bo sam wybór wynalazków dyskusyjny, a jeden wniosek pewny, że bez wojen postęp techniczny i cywilizacyjny byłby bardzo spowolniony.
The brains behind military technologies of destruction and defense
Szczegółowe opracowanie 25 największych wynalazków w historii ludzkości, służących do unicestwiania jej (cha, cha!!), jak też innych, pomocniczych - przydatnych wojsku.
Zaczyna się od Callinicusa i Archimedesa, a kończy na Samuela Cohena bombie neutronowej i Stephanie Kwolek "bullet-proof fabric". ("bullet proof vest" - kamizelka kuloodporna). Póki nie ma polskiego tłumaczenia przybliżę Państwu nazwiska i ich wynalazki.
1. Callinicus - Kallinik z Heliopolis (VII w), syryjski architekt i alchemik, wynalazł tzw. ogień grecki, czyli łatwopalną ciecz rozpylaną z metalowej tuby na wroga, użytą po raz pierwszy w 670 r. przeciw flocie arabskiej. A więc pierwszy miotacz ognia. Nie znamy składników, ale przypuszczamy, że wymieszał żywicę z sosen z siarką bądż też "sulfur, tartar, Persian gum, naphta (pitch), niter, petroleum and pine resin".
2. Archimedes (287-212 pne) - katapulty, claw (pazur Archimedesa), death ray (ogniste zwierciadła)
Budowane przez niego katapulty wyrzucały ćwierćtonowe bloki skalne na odległość kilkuset metrów: pazur Archimedesa to dżwignia z kleszczami, dzięki której podnoszono cały statek, a następnie gwałtownie puszczano powodując zatopienie. Z kolei "ogniste zwierciadła" skupiały promienie słoneczne, które skierowane na nieprzyjacielski obiekt wzniecały pożar.
3. Hannibal (247-183/1 pne) - broń biologiczna. W 198 roku podczas walk Rzymian o Hatrę, obrońcy miasta wystrzelili w stronę Rzymian gliniane naczynia wypełnione skorpionami i pająkami. Kiedy z rozbitych naczyń wydostały się stworzenia, rzymskie atak ustał. Węży, jako amunicji wykorzystywał np. Hannibal w bitwach morskich, gdy ostrzelał przeciwnika glinianymi naczyniami wypełnionymi jadowitymi wężami, jako broni używano również gniazda pszczół i szerszeni.
4. Wei Boyang (I w. ne) - gunpowder (proch); chiński pisarz i alchemik, który dokładnie opisał skład prochu w 142 r. ne.
5. Zhuge Liang (181-234) - nowa, ulepszona, samopowtarzalna kusza (semiautomatic crossbow)
6. Leonardo da Vinci (1452-1519) - wielostrzałowy karabin maszynowy (triple barrel cannon), łódż podwodna, maszyna latająca, maszyna miotająca tzw. powtarzająca ballista (giant ballista)
7. Marin le Bourgeoys (1550-1634) - karabin skałkowy (flintlock rifle). Chodzi o mechanizm stosowany we flintach i in. Przez 200 lat, do czasu wprowadzenia zamka kapiszonowego (caplock mechanism).
8. David Bushnell (1740-1824) - łódż podwodna
9. William Congreve (1772-1828) – rakiety. Jako ciekawostkę podam za Wikipedią:
"W Polsce rakiety konstrukcji Congreve'a nazywane były "racami kongrewskimi". W latach 1815-1819 doświadczenia z ich zastosowaniem prowadził polski inzynier wojskowy Józef Bem..."
10. Nicolas Appert (1749-1841) - konserwy. Twórca współczesnych metod konserwacji żywności, między innymi apertyzacji (od jego nazwiska) tj sterylzacji w autoklawach.
11. Samuel Colt (1814-1862) - nazwisko wskazuje produkt. Opis z Wikipedii:
"Colt Navy model 1851 - amerykański sześciostrzałowy rewolwer kapiszonowy, wersja pośrednia pomiędzy Dragoonem, a Pocketem. Został skonstruowany przez Samuela Colta w roku 1847.."
12. Alfred Nobel (1801-72) - dynamit
13. Richard Gatling (1818-1903) - karabin maszynowy
14, Robert Whitehead (1823-1905) - torpeda. Około roku 1866 skonstruował pocisk - minę samobieżną, nazwaną póżniej torpedą. Była ona napędzana spręzonym powietrzem zgromadzonym w dużej butli. Uwalniane powietrze poprzez system tłoków napędzało śrubę napędową. Torpeda miała 4 metry długości, średnicę 356 mm oraz masę około 150 kg. Zasięg ok. 640 m i prędkość 6 węzłów. (wg.Wikipedii)
15. William Mills (1856-1832)- ręczny granat odłamkowy (The Mills bomb)
16. Fritz Haber (1868-1943) - gaz trujący i cyklon. (Pierwsze użycie chloru jako gazu bojowego)
17. Wilbur (1867-1912) i Orville (1871-1948) Wright - bojowy samolot.
18. Lancelot de Mole (1880-1950) - czołg
19. Ishii Shiro (1892-1959) - broń biologiczna. Eksperymentował na chińskich więżniach, a USA zapewniły mu bezkarność za przekazanie w zamian wyników eksperymentów.
20. Robert Oppenheimer (1904-1967) - bomba atomowa
21. Igor Sikorsky (1889-1972) - helikopter
22. Robert Watson-Watt (1892-1973) - radar
23. Wernher von Braun (1912-77) - rakiety V-2 i Saturn V (umożliwiająca lądowanie na Księżycu)
24. Samuel Cohen (1921-2010) - bomba neutronowa
25. Stephanie Kwolek (1923-2014) - Kevlar stosowany m.in. w kamizelkach kuloodpornych. Kwołek wynalazła Kevlar czyli pierwsze syntetyczne włókno o wyjątkowych parametrach wytrzymałościowych (polyparaphenylene terephtalamide)
Książka bardzo ciekawa, bo sam wybór wynalazków dyskusyjny, a jeden wniosek pewny, że bez wojen postęp techniczny i cywilizacyjny byłby bardzo spowolniony.
Cormac McCARTHY - "Droga"
Cormac McCARTHY - "Droga"
McCarthy (ur.1933) jest na ustach wszystkich, od peanów na jego cześć mdli mnie; to skoro jest tak genialny, to powiedzcie mnie "w czym?" i "dlaczego?". Książkę ocenię za chwilę, ale na LC już widzicie moje 8 gwiazdek. Na razie pogadajmy o autorze. W wieku 73 lat udała mu się ta omawiana aktualnie książka, za którą dostał Pulitzera, Tylko, że twórcą tego sukcesu była Oprah Winfrey:
"Talk show host Oprah Winfrey chose McCarthy's 2006 novel "The Road" as the April 2007 selection for her Book Club....."
Następnie Oprah przeprowadziła wywiad z pisarzem, przy szczytowej oglądalności. That's it!
Proszę Państwa, autorytet Oprah jest nie do przecenienia; ona kształtuje gusta i smaki w każdej dziedzinie. To znaczy, że jest w stanie wylansować najgorszą szmirę. Drugą przyczynę sukcesu tej opowieści na rynku amerykańskim upatruję w ignorancji Amerykanów, nawet Żydów amerykańskich, na temat Zagłady. Bo niby coś wiedzą, niby coś słyszeli, lecz tego NIE PRZYSWAJAJĄ, nie są w stanie zrozumieć. Należy znać "Listę Schindlera" i "Pamiętnik Anny Frank". That's it!.
W recenzjach często jest używany przymiotnik "postapokaliptyczny", podczas gdy Zagłada TRWA. Mężczyzna z chłopcem przez całą książkę uciekają przed "niedobrymi" ludżmi; ojciec przygnieciony przeszłością unika jakichkolwiek kontaktów, upatrując w każdym potencjalnego wroga. Mnie, Polakowi, natychmiast to kojarzy się z Żydami ukrywającymi się w polskim lesie, którzy bali się nie tylko Niemców, ale i nadgorliwych Polaków tak z miejscowej ludności, jak i niektórych oddziałów partyzanckich. Również wątek proroka Elijasza, zwiastuna Mesjasza i eschatona, sprzyja mojej interpretacji. (eschaton - brak polskiego odpowiednika; eschatos - ostatni; eschatologia - nauka o ostatecznym losie świata)
Mężczyzna z synem ruszają w tytułową drogę. Matka i żona - nie, wybiera samobójstwo. Mężczyzna podnosi rękawicę nie tylko z miłości, lecz przede wszystkim z obowiązku. Bo to jest JEDYNA DROGA DO OCALENIA NIEWINNEGO DZIECKA. Dziecka nieświadomego w pełni potworności Zagłady. Z tej nieświadomości wynikają próby syna nawiązywania kontaktów czy jego poczucie empatii. Od razu przypomina mnie się scena z "Polskich Dróg", gdy stary Żyd prosi Kurasia o adopcję wnuczki. TO JEDYNA DROGA DO..... Kuraś przejmuje opiekę, podobnie jak w powieści nowi opiekunowie syna, którym zadaje on niezrozumiałe dla nich pytanie: "Czy pan niesie ogień?"
Na końcu zadaję sobie pytanie: czy post traumatyczny strach ojca przed ludżmi, nie utrudnił startu młodego? Przecież to bujna wyobrażnia ojca skomplikowała całą drogę. Jego strach i alienacja wykluczyły jakiekolwiek współdziałanie, i w końcu, wbrew jego poczynaniom, syn został skazany na łaskę bądż niełaskę przygodnych ludzi.
A, że czytało się dobrze, to 8 gwiazdek jest uzasadnione.
McCarthy (ur.1933) jest na ustach wszystkich, od peanów na jego cześć mdli mnie; to skoro jest tak genialny, to powiedzcie mnie "w czym?" i "dlaczego?". Książkę ocenię za chwilę, ale na LC już widzicie moje 8 gwiazdek. Na razie pogadajmy o autorze. W wieku 73 lat udała mu się ta omawiana aktualnie książka, za którą dostał Pulitzera, Tylko, że twórcą tego sukcesu była Oprah Winfrey:
"Talk show host Oprah Winfrey chose McCarthy's 2006 novel "The Road" as the April 2007 selection for her Book Club....."
Następnie Oprah przeprowadziła wywiad z pisarzem, przy szczytowej oglądalności. That's it!
Proszę Państwa, autorytet Oprah jest nie do przecenienia; ona kształtuje gusta i smaki w każdej dziedzinie. To znaczy, że jest w stanie wylansować najgorszą szmirę. Drugą przyczynę sukcesu tej opowieści na rynku amerykańskim upatruję w ignorancji Amerykanów, nawet Żydów amerykańskich, na temat Zagłady. Bo niby coś wiedzą, niby coś słyszeli, lecz tego NIE PRZYSWAJAJĄ, nie są w stanie zrozumieć. Należy znać "Listę Schindlera" i "Pamiętnik Anny Frank". That's it!.
W recenzjach często jest używany przymiotnik "postapokaliptyczny", podczas gdy Zagłada TRWA. Mężczyzna z chłopcem przez całą książkę uciekają przed "niedobrymi" ludżmi; ojciec przygnieciony przeszłością unika jakichkolwiek kontaktów, upatrując w każdym potencjalnego wroga. Mnie, Polakowi, natychmiast to kojarzy się z Żydami ukrywającymi się w polskim lesie, którzy bali się nie tylko Niemców, ale i nadgorliwych Polaków tak z miejscowej ludności, jak i niektórych oddziałów partyzanckich. Również wątek proroka Elijasza, zwiastuna Mesjasza i eschatona, sprzyja mojej interpretacji. (eschaton - brak polskiego odpowiednika; eschatos - ostatni; eschatologia - nauka o ostatecznym losie świata)
Mężczyzna z synem ruszają w tytułową drogę. Matka i żona - nie, wybiera samobójstwo. Mężczyzna podnosi rękawicę nie tylko z miłości, lecz przede wszystkim z obowiązku. Bo to jest JEDYNA DROGA DO OCALENIA NIEWINNEGO DZIECKA. Dziecka nieświadomego w pełni potworności Zagłady. Z tej nieświadomości wynikają próby syna nawiązywania kontaktów czy jego poczucie empatii. Od razu przypomina mnie się scena z "Polskich Dróg", gdy stary Żyd prosi Kurasia o adopcję wnuczki. TO JEDYNA DROGA DO..... Kuraś przejmuje opiekę, podobnie jak w powieści nowi opiekunowie syna, którym zadaje on niezrozumiałe dla nich pytanie: "Czy pan niesie ogień?"
Na końcu zadaję sobie pytanie: czy post traumatyczny strach ojca przed ludżmi, nie utrudnił startu młodego? Przecież to bujna wyobrażnia ojca skomplikowała całą drogę. Jego strach i alienacja wykluczyły jakiekolwiek współdziałanie, i w końcu, wbrew jego poczynaniom, syn został skazany na łaskę bądż niełaskę przygodnych ludzi.
A, że czytało się dobrze, to 8 gwiazdek jest uzasadnione.
Thursday, 27 August 2015
Elżbieta CHEREZIŃSKA - "Saga Sigrun"
Elzbieta CHEREZIŃSKA - "Saga Sigrun"
Jonasz z LC mnie namówił na Cherezińską, więc ewentualne pretensje - do niego.
Nie wiem jakiego czytelnika miała autorka na myśli wypisując te bezeceństwa, bo początkowe moje mniemanie, że dla miłośników Harlequinów bądż uprawiającej masturbację młodzieży, rozwiała scena lizania narządów samiczych przez Wikinga, bezpośrednio po defloracji. Ta scena nawet we mnie - nestorze seksualnych igraszek, wzbudziła obrzydzenie i odebrała mnie możliwość konsumpcji krwistego befsztyka akurat postawionego przede mną. Cherezińską do Lwa Starowicza, a mne o niej nie wspominajcie. Po co ta przykrywka wikingowa, skoro nie sposób nie zauważyć powyżej opisanego?
Byłem, jestem i będę (pewnie już niedłuo) estetą, więc to NIE DLA MNIE
Jonasz z LC mnie namówił na Cherezińską, więc ewentualne pretensje - do niego.
Nie wiem jakiego czytelnika miała autorka na myśli wypisując te bezeceństwa, bo początkowe moje mniemanie, że dla miłośników Harlequinów bądż uprawiającej masturbację młodzieży, rozwiała scena lizania narządów samiczych przez Wikinga, bezpośrednio po defloracji. Ta scena nawet we mnie - nestorze seksualnych igraszek, wzbudziła obrzydzenie i odebrała mnie możliwość konsumpcji krwistego befsztyka akurat postawionego przede mną. Cherezińską do Lwa Starowicza, a mne o niej nie wspominajcie. Po co ta przykrywka wikingowa, skoro nie sposób nie zauważyć powyżej opisanego?
Byłem, jestem i będę (pewnie już niedłuo) estetą, więc to NIE DLA MNIE
Wednesday, 26 August 2015
Andrtes NEUMAN - "Podróżnik stulecia"
Andres NEUMAN - "Podróżnik stulecia"
Neuman, ur.1977 w Argentynie, dorastał w Hiszpanii, gdzie skończył studia i gdzie mieszka obecnie. Jest nadzieją literatury hiszpańskojęzycznej. Omawiana jest czwartą (wyd.2009) w jego dorobku i najwyżej ocenianą.
Druga połowa XIX wieku. Podróżny Hans trafia do niemieckiego prowincjonalnego, katolickiego miasteczka, z obskurną oberżą z niedopraną pościelą i placem targowym jako punktem centralnym miasteczka. Dostaje się do "Salonu" Gottliebów, gdzie wśród miejscowej prowincjonalnej "elyty" bryluje młoda Gottliebówna, Sophie. Dyskusje są odkrywcze np str.82:
"...nacjonalizmy wyrażają indywidualizm narodów.. "
bądż w dobie walki katolicyzmu z protestantyzmem (str.108):
"Europa zasadza się na jednej religii..."
Ale to przedsmak: na str.82 padają w tym prowincjonalnym gronie następujące nazwiska: Fichte (1762-1814), Kant (1724-1804), Schopenhauer (1788-1869) i Hegel (1770-1831). Autor sotosuje metodę podwojnego omamienia czytelnika, bo z jednej strony "szpanuje" nazwiskami, których przeciętny czytelnik nie zna (bo kto wie co głosił Fichte???), a z drugiej zabezpiecza się, bo te dyrdymały nie mówi on-autor, a postać fikcyjna.
Metodę omamienia czytelnika przez "przeintelektualizowanie" stosują Umberto Eco, Saul Bellow, Philip Roth i wielu innych, w tym "nasz" Miłosz z Blakem i Swedenborgiem. Przeciętny czytelnik OMIJA niezrozumiałe słowa i nieznane mu nazwiska, z poczuciem niższości. Jak najbardziej na miejscu będzie wspomnieć, jak naigrywano się z modnego obecnie myśliciela Stanisława Brzozowskiego (cytat z mojej recenzji "Pamiętnika" Brzozowskiego):
„Przeintelektualizowanie” Brzozowskiego wykpił najdobitniej satyryk, autor bajek, Jan LEMAŃSKI /1866-1933/ w wierszu „ERUDYTA”. Oto fragment:
„Co stworzyli Fichci, Hegle, Kanci, Comci - umiem biegle. . Wszystkie zagraniczne „geisty” . Znam: Ibseny, Marksy, Kleisty . I Amiele i Sorele: Wszystkich, wszystko na proch mielę. . Wiem, co płonie, a co tli się W Goethem, w Heinem, w Novalisie; Co w Shakespearze, w Macauleyu, W Millu, w Keatsie i w Shelleju Wiem, co Dante rzekł, Carducci;
Wiem, co Machiavel uczy. Nikt nie żywił się tak niczem, Jak ja Fryderykiem Nietzschem. Wiem, co Budda, co Mahomet; Co jest Krishna, co Bafomet; Wiem, co pisał Tomasz z Kempis; Wiem, kto kocha zło, kto tępi; Wiem, gdzie zła, gdzie dobra rola, Jak jaki Savonarola.... Tak, lecz MOJE własne DZIEŁO - Moje własne - LICHO WZIĘŁO”
Nie wierzcie, Państwo, "autorytetom". Sprzymierzeńca znajduję na LC; "Mavericus" pisze:
"...otrzymałem papkę filozoficznych teorii zmielonych z pompatyczną prozą epoki wiktoriańskiej.... ..Nudne, rozwleczone i niekończące się monologi. Doprowadzające czytelniczkę/ka do stanu znużenia, która kończy się rzuceniem książki w kąt. Żałowaniem wydanych pieniędzy na takie grafomaństwo, za którego myśl cywilizacyjna nie rozwija się, lecz przechodzi w stan regresji."
Neuman, ur.1977 w Argentynie, dorastał w Hiszpanii, gdzie skończył studia i gdzie mieszka obecnie. Jest nadzieją literatury hiszpańskojęzycznej. Omawiana jest czwartą (wyd.2009) w jego dorobku i najwyżej ocenianą.
Druga połowa XIX wieku. Podróżny Hans trafia do niemieckiego prowincjonalnego, katolickiego miasteczka, z obskurną oberżą z niedopraną pościelą i placem targowym jako punktem centralnym miasteczka. Dostaje się do "Salonu" Gottliebów, gdzie wśród miejscowej prowincjonalnej "elyty" bryluje młoda Gottliebówna, Sophie. Dyskusje są odkrywcze np str.82:
"...nacjonalizmy wyrażają indywidualizm narodów.. "
bądż w dobie walki katolicyzmu z protestantyzmem (str.108):
"Europa zasadza się na jednej religii..."
Ale to przedsmak: na str.82 padają w tym prowincjonalnym gronie następujące nazwiska: Fichte (1762-1814), Kant (1724-1804), Schopenhauer (1788-1869) i Hegel (1770-1831). Autor sotosuje metodę podwojnego omamienia czytelnika, bo z jednej strony "szpanuje" nazwiskami, których przeciętny czytelnik nie zna (bo kto wie co głosił Fichte???), a z drugiej zabezpiecza się, bo te dyrdymały nie mówi on-autor, a postać fikcyjna.
Metodę omamienia czytelnika przez "przeintelektualizowanie" stosują Umberto Eco, Saul Bellow, Philip Roth i wielu innych, w tym "nasz" Miłosz z Blakem i Swedenborgiem. Przeciętny czytelnik OMIJA niezrozumiałe słowa i nieznane mu nazwiska, z poczuciem niższości. Jak najbardziej na miejscu będzie wspomnieć, jak naigrywano się z modnego obecnie myśliciela Stanisława Brzozowskiego (cytat z mojej recenzji "Pamiętnika" Brzozowskiego):
„Przeintelektualizowanie” Brzozowskiego wykpił najdobitniej satyryk, autor bajek, Jan LEMAŃSKI /1866-1933/ w wierszu „ERUDYTA”. Oto fragment:
„Co stworzyli Fichci, Hegle, Kanci, Comci - umiem biegle. . Wszystkie zagraniczne „geisty” . Znam: Ibseny, Marksy, Kleisty . I Amiele i Sorele: Wszystkich, wszystko na proch mielę. . Wiem, co płonie, a co tli się W Goethem, w Heinem, w Novalisie; Co w Shakespearze, w Macauleyu, W Millu, w Keatsie i w Shelleju Wiem, co Dante rzekł, Carducci;
Wiem, co Machiavel uczy. Nikt nie żywił się tak niczem, Jak ja Fryderykiem Nietzschem. Wiem, co Budda, co Mahomet; Co jest Krishna, co Bafomet; Wiem, co pisał Tomasz z Kempis; Wiem, kto kocha zło, kto tępi; Wiem, gdzie zła, gdzie dobra rola, Jak jaki Savonarola.... Tak, lecz MOJE własne DZIEŁO - Moje własne - LICHO WZIĘŁO”
Nie wierzcie, Państwo, "autorytetom". Sprzymierzeńca znajduję na LC; "Mavericus" pisze:
"...otrzymałem papkę filozoficznych teorii zmielonych z pompatyczną prozą epoki wiktoriańskiej.... ..Nudne, rozwleczone i niekończące się monologi. Doprowadzające czytelniczkę/ka do stanu znużenia, która kończy się rzuceniem książki w kąt. Żałowaniem wydanych pieniędzy na takie grafomaństwo, za którego myśl cywilizacyjna nie rozwija się, lecz przechodzi w stan regresji."
Markus ZUSAK - "Złodziejka książek"
Markus ZUSAK - "Złodziejka książek"
Zusak (ur.1975), Australijczyk, pochodzenia austriacko-niemieckiego; polskojęzyczna Wikipedia pisze:
"....W wywiadzie dla "Sydney Morning Herald" powiedział, że podczas dorastania słuchał opowieści o III Rzeszy, bombardowaniu Monachium i Żydach przechodzących przez małe miasteczko, w którym żyła jego matka. Te opowieści zainspirowały go do napisania 'Złodziejki książek' ".
Książka często pojawia się w "przeczytane" na LC, więc podszedłem do niej z marszu, bez jakichkolwiek wstępnych wiadomości. Miłe dla oka opracowanie graficzne i zapowiedzi treści rozdziału nie obudziły mojej czujności; dopiero wyścigi dziewięciolatków o pocałunek zaalarmowały mnie i natychmiast podjąłem śledztwo: co jest grane? Najpierw odkryłem wydawnictwo - "Nasza Księgarnia", specjalizujące się w książkach dla dzieci i młodzieży, a następnie w internecie znalazłem potwierdzenie przeznaczenia tej książki. Ale, że dobrze się czytało, a poza tym mając na względzie, że na starość człowiek dziecinnieje (a ja mam na karku ponad 72), leciałem do końca.
I teraz muszę zacząć, od krytyki, szczęśliwie dotyczącej tylko jednego zagadnienia. Otóż, dziecko czytając "Złodziejkę.." może wysnuć wniosek, że antysemityzm wynalazł pan Hitler. A więc, Kochane Dzieci, przeczytajcie uroczą książeczkę prof. Dzielskiej pt "Hypatia z Aleksandrii", a dowiecie się o pogromach Żydów już w IV wieku, w Aleksandrii.
Więcej zastrzeżeń nie mam, za to mam pochwały. Przede wszystkim za narratora – Śmierć, która jest ostatnio przepracowana, chce urlopu na który nie może iść, z powodu braku zastępstwa. Teraz najważniejsza rzecz: kradzież książek.. Ciekawy jestem, co Państwo powiecie na moje skojarzenie: to jak walenie w blaszany bębenek u Grassa!!!
Resztę recenzji, o języku, czytaniu i pisaniu jako socjalnych wyznacznikach czy też o miłości w czasach terroru, zlikwidowałem by nie osłabiać powyższego porównania. Walenie w bębenek czy kradzież książki jest nie tylko komentarzem historii lecz również wyrazem jej dezaprobaty.
Zusak (ur.1975), Australijczyk, pochodzenia austriacko-niemieckiego; polskojęzyczna Wikipedia pisze:
"....W wywiadzie dla "Sydney Morning Herald" powiedział, że podczas dorastania słuchał opowieści o III Rzeszy, bombardowaniu Monachium i Żydach przechodzących przez małe miasteczko, w którym żyła jego matka. Te opowieści zainspirowały go do napisania 'Złodziejki książek' ".
Książka często pojawia się w "przeczytane" na LC, więc podszedłem do niej z marszu, bez jakichkolwiek wstępnych wiadomości. Miłe dla oka opracowanie graficzne i zapowiedzi treści rozdziału nie obudziły mojej czujności; dopiero wyścigi dziewięciolatków o pocałunek zaalarmowały mnie i natychmiast podjąłem śledztwo: co jest grane? Najpierw odkryłem wydawnictwo - "Nasza Księgarnia", specjalizujące się w książkach dla dzieci i młodzieży, a następnie w internecie znalazłem potwierdzenie przeznaczenia tej książki. Ale, że dobrze się czytało, a poza tym mając na względzie, że na starość człowiek dziecinnieje (a ja mam na karku ponad 72), leciałem do końca.
I teraz muszę zacząć, od krytyki, szczęśliwie dotyczącej tylko jednego zagadnienia. Otóż, dziecko czytając "Złodziejkę.." może wysnuć wniosek, że antysemityzm wynalazł pan Hitler. A więc, Kochane Dzieci, przeczytajcie uroczą książeczkę prof. Dzielskiej pt "Hypatia z Aleksandrii", a dowiecie się o pogromach Żydów już w IV wieku, w Aleksandrii.
Więcej zastrzeżeń nie mam, za to mam pochwały. Przede wszystkim za narratora – Śmierć, która jest ostatnio przepracowana, chce urlopu na który nie może iść, z powodu braku zastępstwa. Teraz najważniejsza rzecz: kradzież książek.. Ciekawy jestem, co Państwo powiecie na moje skojarzenie: to jak walenie w blaszany bębenek u Grassa!!!
Resztę recenzji, o języku, czytaniu i pisaniu jako socjalnych wyznacznikach czy też o miłości w czasach terroru, zlikwidowałem by nie osłabiać powyższego porównania. Walenie w bębenek czy kradzież książki jest nie tylko komentarzem historii lecz również wyrazem jej dezaprobaty.
Tuesday, 25 August 2015
Wacław RADZIWINOWICZ - "Gogol w czasach Google'a"
Wacław RADZIWINOWICZ - "Gogol w czasach Google'a"
Korespondencje z Rosji 1998-2012
Radziwinowicz (ur.1953), dziennikarz "Gazety Wyborczej", od 1997 korespondent jej z Moskwy, za omawiany zbiór reportaży (2013) mianowany do Nike 2014, laureat Nagrody Fikusa 2014. Wstęp, rekomendujący książkę, napisał sam Adam Michnik, a to dla mnie znaczy wiele. Warto go przytoczyć:
"Smakujemy Rosję, rozpoznajemy jej zapach i dźwięk: kraj o tragicznej przeszłości, trudnej i złożonej teraźniejszości, niepewnej przyszłości. I taka ona jest – Rosja, dziwny kraj ludzi okrutnych i podłych, ludzi szlachetnych i genialnych, ludzi dobrych.
Kraj pełen zagadek. Zastanawiał się Mickiewicz w "Dziadach", co będzie:
"Ale gdy słońce wolności zaświeci,
jakiż z powłoki tej owad wyleci?"
Ciągle stawiamy sobie, wraz z Wackiem Radziwinowiczem, to pytanie..."
Nim przejdę do zasadniczej recenzji poruszę to, co w Polsce zwykliśmy nazywać „obrazą uczuć religijnych”. Radziwinowicz naśmiewa się z afery z „Pussy Riot” (str.671):
„- „Puśki”, jak się je nazywa w Rosji, weszły do moskiewskiej katedry 21 lutego. Tam zrzuciły z siebie „skromne” kurtki i chustki i w kusych kolorowych sukienkach, rajtuzach i pstrokatych kominiarkach przeskoczyły przez barierki okalające przestrzeń wokół ołtarza, gdzie wstęp dla kobiet jest surowo zabroniony, i tam tańczyły oraz – jak opowiadali świadkowie oskarżenia – wykrzykiwały „ordynarne słowa” i „bluźnierstwa”. Jakie konkretnie, zszokowani tym, co widzieli, świadkowie powtórzyć nie potrafili.."
Ciekawe, czy Radziwinowicz przeciwstawiłby się potępieniu polskiego Episkopatu, gdyby to miało miejsce w warszawskiej Katedrze św. Jana? Dobry humor go nie opuszcza i śmieje się, że Cerkiew nie akceptuje Tołstoja, którego słowa sam przytacza (str.605):
"Pisarza za hardego grzesznika uważa do dziś Cerkiew. 110 lat temu wykluczyła go z grona wiernych. A on nie tylko się nie ukorzył, lecz nawet odpowiedział zuchwałym listem, pisząc: „To, że wyrzekłem się Cerkwi nazywającej samą siebie prawosławną, jest absolutną prawdą. To, że odrzucam Trójcę niepojętą i niemającą żadnego sensu w naszych czasach bajkę o upadku pierwszego człowieka, bluźnierczą historię o Bogu urodzonym przez dziewicę dla odkupienia ludzkości, to też absolutna prawda”. Tego hierarchowie do dziś wybaczyć mu nie mogą. Kilka lat temu patriarcha Aleksy II mówił, że pisarza można by przywrócić na łono Cerkwi tylko wtedy, gdyby sam zmienił stosunek do jej nauki. A hrabia od 100 lat niczego już przecież zmienić nie może."
I znów porównawczo odwołam się do katolicyzmu, tylko, że teraz już do Kościoła Rzymskiego i jego doktryny, a w dodatku, a raczej przede wszystkim, do DOGMATU całego chrześcijaństwa. Czy to wierni mogą przełknąć? Jeśli nie, to o co panu chodzi, panie autorze?
Nie jestem religijny, dlatego „te” sprawy chciałem mieć z głowy, a teraz mam i mogę przejść „ad rem”.
Niestety, srodze zawiodłem się na tym zbiorze korespondencji, reportaży czy felietonów (obojętne jakby je nazwać), lecz to chyba z powodu mojego wieku, bo ja to wszystko znam. Ale nim przedstawię zarzuty podzielę się tym, co mnie zaciekawiło, rozbawiło bądż wzbogaciło.
Już na pierwszych stronach znajduję słowa, które brzmią jak motto do opowieści o narodzie rosyjskim (str.26)
„– Tak, pana nam trzeba, srogiego pana, żeby porządek trzymał....”
Śmieszy mnie wywód autora o niebezpieczeństwie dla Rosji płynący z osadnictwa chińskiego na wschodnich rubieżach Rosji (str,ok.150). Śmieszy tym bardziej, że mieszkam w Kanadzie, gdzie Vancouver już opanowali Chińczycy, a w Toronto strzyże mnie Chińczyk za 6$, zamiast od 15$ wzwyż, a dwie milutkie Chineczki robią mnie pedicure i manicure za 30$, zamiast od 45$ wzwyż. Jeśli zdarzy mnie się zamówić jedzenie, to też od konkurencyjnych Chińczyków. Po prostu: wolny rynek.
Z kolei, ubawił mnie Radziwinowicz opinią Politkowskiej (1958-2006, - utopiona w wannie) z 2002 roku, o Putinie (str.210):
„– On wygląda na mężczyznę niechcianego. Żal mi go nawet, ale bardziej żal kraju, na czele którego stoi mężczyzna, którego nie kochały kobiety. Michaiła Gorbaczowa kochały bardzo. Borysa Jelcyna w młodości, zanim zaczął chorować, też.”
W okolicach strony 310, autor naśmiewa się z kultu Susanina. Sądzę, że część z Państwa nie zna go, więc ułatwię poznanie cytując Wikipedię:
„Iwan Osipowicz Susanin.. ..rosyjski bohater narodowy. Jak głosi legenda, został wynajęty przez jeden z polskich (lub litewskich) oddziałów wojskowych zimą 1612-13 w charakterze przewodnika, celem doprowadzenia do ukrywającego się we wsi cara Michała Fiodorowicza. Susanin, nie chcąc zdradzić miejsca pobytu cara, zaprowadził Polaków w błotnisty las, gdzie został przez nich za karę zamęczony na śmierć... ...Iwanowi Susaninowi i jego bohaterskiemu czynowi jest poświęconych kilka dzieł malarskich, jak również literackich i muzycznych; do najbardziej znanych należą opera Mchała Glinki "Życie za cara" (1836), opera Catterino Cavosa "Iwan Susanin" oraz dramat Nikołaja Polewoja "Kostromskie lasy"...."
Odczucie, które podzielam, znalazłem na str. 528:
".... rzygać mi się chce, kiedy mam do czynienia z debilami, którzy w duszy nie mają nic poza pustym gadaniem o »wielkości« swego narodu”.
Teraz ciekawostka o popularnym Akuninie: w trakcie konfliktu z Gruzją (str.419):
"Policja podatkowa zamknęła te stołeczne kasyna, których właścicielami byli Gruzini. Przyczepiła się nawet do jednego z najbardziej dziś cenionych pisarzy rosyjskich, który za literackim pseudonimem Borys Akunin „ukrywa” swoje prawdziwe gruzińskie nazwisko Grigorij Czchartiszwili"
I o wódce (str.491):
"Inny ulubiony przez Rosjan produkt to, zgodnie ze starą tradycją, wcale nie „wodka”, ale „chlebnoje wino”. Na etykietkach produkowanego w Rosji Smirnoffa drukowana jest właśnie ta dawna nazwa mocnego trunku. Brała się stąd, że chleb to po rosyjsku i chleb, i ziarno zboża. Więc wódka, produkowana tu właśnie z żyta, od cara Piotra I do czasów Dmitrija Mendelejewa, który opracował teoretyczne zasady jej produkcji, nazywała się właśnie chlebnym winem."
Odnotowałem jeszcze współczucie autora dla córki Stalina, Allilujewej, ktora umarła ponoć w nędzy (str.610):
"Żyła w biedzie, bo miliony, które zarobiła na książkach, roztrwoniła...."
Skoro roztrwoniła.... A jeszcze coś podobnego do nas: (str.380):
"Buntownik zasiadł na Kremlu.
I szybko przestał być ulubieńcem narodu. Teraz to on odpowiadał za narastający chaos, bandytyzm na ulicach rosyjskich miast, za rosnącą biedę..".
Plusy kończę wspomnieniem ciekawego reportażu o Ludmile Aleksiejewej.
Rozumiem, że jest to zbiór reportaży z wielu lat, tylko, czy wszystkie musiały tu się znależć?: czy musiano kierować się chronologią pisania? Co najmniej jedna trzecia wydaje się zbędna, a wiele innych mnie nie śmieszy. Bo co mnie obchodzą nie wykryci sprawcy morderstw, kiedy czekam na ujawnienie morderców np Papały? Nie bawią mnie tortury w Czeczeni, gdy mam pod nosem Guantanamo, a pamietam też zboczeńców w Iraku. A korupcji policjantów, kto w Polsce nie doświadczył? Z kolei tragedia w Biesłanie i uzasadniona nienawiść po niej, to małe piwo w porównaniu z oskarżeniami Macierewicza po katastrofie smoleńskiej.
Sześć gwiazdek, bo spodziewałem się czegoś ciekawszego i dopracowanego.
Korespondencje z Rosji 1998-2012
Radziwinowicz (ur.1953), dziennikarz "Gazety Wyborczej", od 1997 korespondent jej z Moskwy, za omawiany zbiór reportaży (2013) mianowany do Nike 2014, laureat Nagrody Fikusa 2014. Wstęp, rekomendujący książkę, napisał sam Adam Michnik, a to dla mnie znaczy wiele. Warto go przytoczyć:
"Smakujemy Rosję, rozpoznajemy jej zapach i dźwięk: kraj o tragicznej przeszłości, trudnej i złożonej teraźniejszości, niepewnej przyszłości. I taka ona jest – Rosja, dziwny kraj ludzi okrutnych i podłych, ludzi szlachetnych i genialnych, ludzi dobrych.
Kraj pełen zagadek. Zastanawiał się Mickiewicz w "Dziadach", co będzie:
"Ale gdy słońce wolności zaświeci,
jakiż z powłoki tej owad wyleci?"
Ciągle stawiamy sobie, wraz z Wackiem Radziwinowiczem, to pytanie..."
Nim przejdę do zasadniczej recenzji poruszę to, co w Polsce zwykliśmy nazywać „obrazą uczuć religijnych”. Radziwinowicz naśmiewa się z afery z „Pussy Riot” (str.671):
„- „Puśki”, jak się je nazywa w Rosji, weszły do moskiewskiej katedry 21 lutego. Tam zrzuciły z siebie „skromne” kurtki i chustki i w kusych kolorowych sukienkach, rajtuzach i pstrokatych kominiarkach przeskoczyły przez barierki okalające przestrzeń wokół ołtarza, gdzie wstęp dla kobiet jest surowo zabroniony, i tam tańczyły oraz – jak opowiadali świadkowie oskarżenia – wykrzykiwały „ordynarne słowa” i „bluźnierstwa”. Jakie konkretnie, zszokowani tym, co widzieli, świadkowie powtórzyć nie potrafili.."
Ciekawe, czy Radziwinowicz przeciwstawiłby się potępieniu polskiego Episkopatu, gdyby to miało miejsce w warszawskiej Katedrze św. Jana? Dobry humor go nie opuszcza i śmieje się, że Cerkiew nie akceptuje Tołstoja, którego słowa sam przytacza (str.605):
"Pisarza za hardego grzesznika uważa do dziś Cerkiew. 110 lat temu wykluczyła go z grona wiernych. A on nie tylko się nie ukorzył, lecz nawet odpowiedział zuchwałym listem, pisząc: „To, że wyrzekłem się Cerkwi nazywającej samą siebie prawosławną, jest absolutną prawdą. To, że odrzucam Trójcę niepojętą i niemającą żadnego sensu w naszych czasach bajkę o upadku pierwszego człowieka, bluźnierczą historię o Bogu urodzonym przez dziewicę dla odkupienia ludzkości, to też absolutna prawda”. Tego hierarchowie do dziś wybaczyć mu nie mogą. Kilka lat temu patriarcha Aleksy II mówił, że pisarza można by przywrócić na łono Cerkwi tylko wtedy, gdyby sam zmienił stosunek do jej nauki. A hrabia od 100 lat niczego już przecież zmienić nie może."
I znów porównawczo odwołam się do katolicyzmu, tylko, że teraz już do Kościoła Rzymskiego i jego doktryny, a w dodatku, a raczej przede wszystkim, do DOGMATU całego chrześcijaństwa. Czy to wierni mogą przełknąć? Jeśli nie, to o co panu chodzi, panie autorze?
Nie jestem religijny, dlatego „te” sprawy chciałem mieć z głowy, a teraz mam i mogę przejść „ad rem”.
Niestety, srodze zawiodłem się na tym zbiorze korespondencji, reportaży czy felietonów (obojętne jakby je nazwać), lecz to chyba z powodu mojego wieku, bo ja to wszystko znam. Ale nim przedstawię zarzuty podzielę się tym, co mnie zaciekawiło, rozbawiło bądż wzbogaciło.
Już na pierwszych stronach znajduję słowa, które brzmią jak motto do opowieści o narodzie rosyjskim (str.26)
„– Tak, pana nam trzeba, srogiego pana, żeby porządek trzymał....”
Śmieszy mnie wywód autora o niebezpieczeństwie dla Rosji płynący z osadnictwa chińskiego na wschodnich rubieżach Rosji (str,ok.150). Śmieszy tym bardziej, że mieszkam w Kanadzie, gdzie Vancouver już opanowali Chińczycy, a w Toronto strzyże mnie Chińczyk za 6$, zamiast od 15$ wzwyż, a dwie milutkie Chineczki robią mnie pedicure i manicure za 30$, zamiast od 45$ wzwyż. Jeśli zdarzy mnie się zamówić jedzenie, to też od konkurencyjnych Chińczyków. Po prostu: wolny rynek.
Z kolei, ubawił mnie Radziwinowicz opinią Politkowskiej (1958-2006, - utopiona w wannie) z 2002 roku, o Putinie (str.210):
„– On wygląda na mężczyznę niechcianego. Żal mi go nawet, ale bardziej żal kraju, na czele którego stoi mężczyzna, którego nie kochały kobiety. Michaiła Gorbaczowa kochały bardzo. Borysa Jelcyna w młodości, zanim zaczął chorować, też.”
W okolicach strony 310, autor naśmiewa się z kultu Susanina. Sądzę, że część z Państwa nie zna go, więc ułatwię poznanie cytując Wikipedię:
„Iwan Osipowicz Susanin.. ..rosyjski bohater narodowy. Jak głosi legenda, został wynajęty przez jeden z polskich (lub litewskich) oddziałów wojskowych zimą 1612-13 w charakterze przewodnika, celem doprowadzenia do ukrywającego się we wsi cara Michała Fiodorowicza. Susanin, nie chcąc zdradzić miejsca pobytu cara, zaprowadził Polaków w błotnisty las, gdzie został przez nich za karę zamęczony na śmierć... ...Iwanowi Susaninowi i jego bohaterskiemu czynowi jest poświęconych kilka dzieł malarskich, jak również literackich i muzycznych; do najbardziej znanych należą opera Mchała Glinki "Życie za cara" (1836), opera Catterino Cavosa "Iwan Susanin" oraz dramat Nikołaja Polewoja "Kostromskie lasy"...."
Odczucie, które podzielam, znalazłem na str. 528:
".... rzygać mi się chce, kiedy mam do czynienia z debilami, którzy w duszy nie mają nic poza pustym gadaniem o »wielkości« swego narodu”.
Teraz ciekawostka o popularnym Akuninie: w trakcie konfliktu z Gruzją (str.419):
"Policja podatkowa zamknęła te stołeczne kasyna, których właścicielami byli Gruzini. Przyczepiła się nawet do jednego z najbardziej dziś cenionych pisarzy rosyjskich, który za literackim pseudonimem Borys Akunin „ukrywa” swoje prawdziwe gruzińskie nazwisko Grigorij Czchartiszwili"
I o wódce (str.491):
"Inny ulubiony przez Rosjan produkt to, zgodnie ze starą tradycją, wcale nie „wodka”, ale „chlebnoje wino”. Na etykietkach produkowanego w Rosji Smirnoffa drukowana jest właśnie ta dawna nazwa mocnego trunku. Brała się stąd, że chleb to po rosyjsku i chleb, i ziarno zboża. Więc wódka, produkowana tu właśnie z żyta, od cara Piotra I do czasów Dmitrija Mendelejewa, który opracował teoretyczne zasady jej produkcji, nazywała się właśnie chlebnym winem."
Odnotowałem jeszcze współczucie autora dla córki Stalina, Allilujewej, ktora umarła ponoć w nędzy (str.610):
"Żyła w biedzie, bo miliony, które zarobiła na książkach, roztrwoniła...."
Skoro roztrwoniła.... A jeszcze coś podobnego do nas: (str.380):
"Buntownik zasiadł na Kremlu.
I szybko przestał być ulubieńcem narodu. Teraz to on odpowiadał za narastający chaos, bandytyzm na ulicach rosyjskich miast, za rosnącą biedę..".
Plusy kończę wspomnieniem ciekawego reportażu o Ludmile Aleksiejewej.
Rozumiem, że jest to zbiór reportaży z wielu lat, tylko, czy wszystkie musiały tu się znależć?: czy musiano kierować się chronologią pisania? Co najmniej jedna trzecia wydaje się zbędna, a wiele innych mnie nie śmieszy. Bo co mnie obchodzą nie wykryci sprawcy morderstw, kiedy czekam na ujawnienie morderców np Papały? Nie bawią mnie tortury w Czeczeni, gdy mam pod nosem Guantanamo, a pamietam też zboczeńców w Iraku. A korupcji policjantów, kto w Polsce nie doświadczył? Z kolei tragedia w Biesłanie i uzasadniona nienawiść po niej, to małe piwo w porównaniu z oskarżeniami Macierewicza po katastrofie smoleńskiej.
Sześć gwiazdek, bo spodziewałem się czegoś ciekawszego i dopracowanego.
Sunday, 23 August 2015
Edmund de WAAL - "Zając o bursztynowych oczach"
Edmund de WAAL - "Zając o bursztynowych oczach"
Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie"
Fascynująca historia, którą ja, specjalnie dla Państwa, uatrakcyjnię, a to udowadniając, że to nie jest o rosyjskich Żydach z Odessy, a o naszych, polskich Żydach z Berdyczowa. Tak, tak, z tego Berdyczowa, który wszedł do popularnej frazy: "Pisz na Berdyczów".
Bo Berdyczów, to było polskie miasto, o którym Wikipedia podaje:
".....- miasto w obwodzie żytomierskim.. ..położone 44 km na południe od Żytomierza, nad rzeką Hniłopat..... ...Na mocy Unii Lubelskiej w 1569 miasto stało się częścią Rzeczypospolitej Obojga Narodów.....Berdyczów, w którym znajduje się kościół Karmelitów Bosych z XVIII w., był słynnym ośrodkiem kultu maryjnego, a w XIX wieku centrum chasydzkim na Wołyniu..."
I tu urodził się protoplasta rodu Karol Joachim Ephrussi (1793-1864) i jego synowie Leon (1826-1871) i Ignaz (1829-1899), prapradziadek autora. Toć tak przyjemniej czytać, jak wiemy, że to o naszych.
Poważną rolę w książce odgrywa netsuke. A co to jest? Wg Wikipedii:
"Netsuke.. – miniaturowe rzeźby używane w Japonii od ok. XV w., służące do mocowania woreczka (sakiewki) do pasa kimona. Zazwyczaj wyrabiany z drewna, kości słoniowej, bursztynu, ceramiki lub kuty w metalu, często z licznymi ozdobami. Istnieją trzy rodzaje netsuke: przedstawienia ludzi i zwierząt - katabori (najbardziej popularne), manju - przypominające guziki, sashi - podłużne, itd. "
No to jeszcze pozostaje nam przedstawić rodzinę Ephrussich, bohaterów naszej opowieści, do studiowania której pomocne jest drzewo genealogiczne zamieszczone na początku książki. Mieszkając w Odessie zajęli się handlem zbożem. (str.39):
" W roku 1860 rodzina stała się największym eksporterem zboża na świecie. James de Rothscild znany był w Paryżu jako "Le Rois des Juifs*". Rodzinę Ephrussich można było określić mianem "Le Rois du Ble" - Królów Pszenicy. Choć byli Żydami, szczycili się własnym herbem: pszenicznym kłosem i heraldycznym trójmasztowym okrętem pod pełnymi żaglami. Pod okrętem widniała rodzinna dewiza: "Quod honestum" (to, co szlachetne). Jesteśmy poza wszelkim podejrzeniem. Możecie nam zaufać" (*- Żyd)
To są dane wyjściowe do fascynującej historii kolekcji netsuke, która jest okazją do poznania historii najsłynniejszych rodów żydowskiej finansjery, w tym "naszej" skoligaconej, i z Rotszyldami, lecz przede wszystkim - Paryża, Wiednia i artystów tworzących europejską kulturę.
Berdyczów, Odessa, Wiedeń, Paryż, a do tego Japonia, ze swoją kulturą, sztuką i netsuke. Te elementy zapewniają lekturę, od której nie sposób się oderwać. Zapewnia o tym, powracający z baśniowej podróży, niżej podpisany, WG
Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie"
Fascynująca historia, którą ja, specjalnie dla Państwa, uatrakcyjnię, a to udowadniając, że to nie jest o rosyjskich Żydach z Odessy, a o naszych, polskich Żydach z Berdyczowa. Tak, tak, z tego Berdyczowa, który wszedł do popularnej frazy: "Pisz na Berdyczów".
Bo Berdyczów, to było polskie miasto, o którym Wikipedia podaje:
".....- miasto w obwodzie żytomierskim.. ..położone 44 km na południe od Żytomierza, nad rzeką Hniłopat..... ...Na mocy Unii Lubelskiej w 1569 miasto stało się częścią Rzeczypospolitej Obojga Narodów.....Berdyczów, w którym znajduje się kościół Karmelitów Bosych z XVIII w., był słynnym ośrodkiem kultu maryjnego, a w XIX wieku centrum chasydzkim na Wołyniu..."
I tu urodził się protoplasta rodu Karol Joachim Ephrussi (1793-1864) i jego synowie Leon (1826-1871) i Ignaz (1829-1899), prapradziadek autora. Toć tak przyjemniej czytać, jak wiemy, że to o naszych.
Poważną rolę w książce odgrywa netsuke. A co to jest? Wg Wikipedii:
"Netsuke.. – miniaturowe rzeźby używane w Japonii od ok. XV w., służące do mocowania woreczka (sakiewki) do pasa kimona. Zazwyczaj wyrabiany z drewna, kości słoniowej, bursztynu, ceramiki lub kuty w metalu, często z licznymi ozdobami. Istnieją trzy rodzaje netsuke: przedstawienia ludzi i zwierząt - katabori (najbardziej popularne), manju - przypominające guziki, sashi - podłużne, itd. "
No to jeszcze pozostaje nam przedstawić rodzinę Ephrussich, bohaterów naszej opowieści, do studiowania której pomocne jest drzewo genealogiczne zamieszczone na początku książki. Mieszkając w Odessie zajęli się handlem zbożem. (str.39):
" W roku 1860 rodzina stała się największym eksporterem zboża na świecie. James de Rothscild znany był w Paryżu jako "Le Rois des Juifs*". Rodzinę Ephrussich można było określić mianem "Le Rois du Ble" - Królów Pszenicy. Choć byli Żydami, szczycili się własnym herbem: pszenicznym kłosem i heraldycznym trójmasztowym okrętem pod pełnymi żaglami. Pod okrętem widniała rodzinna dewiza: "Quod honestum" (to, co szlachetne). Jesteśmy poza wszelkim podejrzeniem. Możecie nam zaufać" (*- Żyd)
To są dane wyjściowe do fascynującej historii kolekcji netsuke, która jest okazją do poznania historii najsłynniejszych rodów żydowskiej finansjery, w tym "naszej" skoligaconej, i z Rotszyldami, lecz przede wszystkim - Paryża, Wiednia i artystów tworzących europejską kulturę.
Berdyczów, Odessa, Wiedeń, Paryż, a do tego Japonia, ze swoją kulturą, sztuką i netsuke. Te elementy zapewniają lekturę, od której nie sposób się oderwać. Zapewnia o tym, powracający z baśniowej podróży, niżej podpisany, WG
Mariusz ZIELKE - "Człowiek, który musiał umrzeć"
Mariusz ZIELKE - "Człowiek, który musiał umrzeć"
Przeraża mnie prawie 600 stron. Jestem ze szkoły twierdzącej, że powieść sensacyjna im krótsza, tym lepsza. Mimo to podejmuję próbę, a ilość przeczytanych stron przełoży się na ocenę.
Znajduję w internecie: Mariusz Zielke (ur.1971), dziennikarz śledczy i wychodzi mnie na to, że to jego piąta książka. Dwa dni temu poznałem książkę innego Mariusza, i to w podobnym wieku - Ciszewskiego: oceniłem go wysoko, oby i tym razem tak było!
Wyczytałem, że autor był „dziennikarzem śledczym”; to „widać, to słychać, to czuć”. Już na pierwszych 100 stronach nawiązał do wszystkich rzeczywistych afer, z Ałganowem, Oleksym i innymi na czele. Mimo obecnej wulgarności i co chwilę seksu, wieje nuda, której wielowątkowość nie rozprasza. Moje zainteresowanie wzbudzają słowa oceniające Polskę po katastrofie smoleńskiej, których nie jestem w stanie zaakceptować, bo książkę sensacyjną biorę do ręki dla rozrywki, a nie dla pogłębienia depresji (str.70):
„-Politycy nie mają skrupułów, wykorzystują grę na emocjach, robią wielki bałagan. Inna sprawa, ze państwo funkcjonuje fatalnie, biurokracja jest skorumpowana i niewydolna, sądy działają tragicznie, prokuraturę i służby rozpieprzyły tarcia na górze, nikt nie ściga przestępstw gospodarczych i politycznych, a media... szkoda gadać..”
Panie Autorze urodzony w 1971 roku , weż Pan kolegów-rówieśników i do roboty!! Narzekać na wszystko, to mogę ja – emeryt, a „hadko” słuchać narzekań pokolenia odpowiedzialnego za aktualne wydarzenia. Na następnej stronie autor przyjmuje pozę nowego Norwida i wkłada w usta Kobylińskiemu frazę:
„Polacy to naród, który kiedyś sam się wykończy...”
Panie Zielke, jeśli to nawet prawda, to na pewno pański tani wyrób nie jest właściwym miejscem do snucia takich proroctw!!
Inne moje zastrzeżenia mają charakter estetyczno-obyczajowy. Zielke popisuje się wielokrotnie, ja przepisuję fragment ze strony 112, by pokazać Państwu, na co go stać:
„..Była więc Brigitte obciągająca Murzynowi z dużą fujarą, z fiutem w tyłku, oblizująca kuśkę jakiegoś dupka o piekielnie białych pośladkach. Donald Prescot maltretował muzę francuskiej Nowej Fali na najbardziej ohydne i perwersyjne sposoby. Rose miała ochotę zwymiotować.
- Brandzlujesz się przy tym, Donald, ty pieprzony perwersie?.....”
WAL SIĘ, ZIELKE, „TY PIEPRZONY PERWERSIE”!!!!!!!
Przeraża mnie prawie 600 stron. Jestem ze szkoły twierdzącej, że powieść sensacyjna im krótsza, tym lepsza. Mimo to podejmuję próbę, a ilość przeczytanych stron przełoży się na ocenę.
Znajduję w internecie: Mariusz Zielke (ur.1971), dziennikarz śledczy i wychodzi mnie na to, że to jego piąta książka. Dwa dni temu poznałem książkę innego Mariusza, i to w podobnym wieku - Ciszewskiego: oceniłem go wysoko, oby i tym razem tak było!
Wyczytałem, że autor był „dziennikarzem śledczym”; to „widać, to słychać, to czuć”. Już na pierwszych 100 stronach nawiązał do wszystkich rzeczywistych afer, z Ałganowem, Oleksym i innymi na czele. Mimo obecnej wulgarności i co chwilę seksu, wieje nuda, której wielowątkowość nie rozprasza. Moje zainteresowanie wzbudzają słowa oceniające Polskę po katastrofie smoleńskiej, których nie jestem w stanie zaakceptować, bo książkę sensacyjną biorę do ręki dla rozrywki, a nie dla pogłębienia depresji (str.70):
„-Politycy nie mają skrupułów, wykorzystują grę na emocjach, robią wielki bałagan. Inna sprawa, ze państwo funkcjonuje fatalnie, biurokracja jest skorumpowana i niewydolna, sądy działają tragicznie, prokuraturę i służby rozpieprzyły tarcia na górze, nikt nie ściga przestępstw gospodarczych i politycznych, a media... szkoda gadać..”
Panie Autorze urodzony w 1971 roku , weż Pan kolegów-rówieśników i do roboty!! Narzekać na wszystko, to mogę ja – emeryt, a „hadko” słuchać narzekań pokolenia odpowiedzialnego za aktualne wydarzenia. Na następnej stronie autor przyjmuje pozę nowego Norwida i wkłada w usta Kobylińskiemu frazę:
„Polacy to naród, który kiedyś sam się wykończy...”
Panie Zielke, jeśli to nawet prawda, to na pewno pański tani wyrób nie jest właściwym miejscem do snucia takich proroctw!!
Inne moje zastrzeżenia mają charakter estetyczno-obyczajowy. Zielke popisuje się wielokrotnie, ja przepisuję fragment ze strony 112, by pokazać Państwu, na co go stać:
„..Była więc Brigitte obciągająca Murzynowi z dużą fujarą, z fiutem w tyłku, oblizująca kuśkę jakiegoś dupka o piekielnie białych pośladkach. Donald Prescot maltretował muzę francuskiej Nowej Fali na najbardziej ohydne i perwersyjne sposoby. Rose miała ochotę zwymiotować.
- Brandzlujesz się przy tym, Donald, ty pieprzony perwersie?.....”
WAL SIĘ, ZIELKE, „TY PIEPRZONY PERWERSIE”!!!!!!!
Saturday, 22 August 2015
Andrzej SZCZYPIORSKI - "Początek"
Andrzej SZCZYPIORSKI - "POCZĄTEK"
Szczypiorskiego (1928-2000) pamiętam z "Kobry" i z "Polityki" (1965-75). Przy pomocy "Kobry", pod pseudonimem Maurice S. Andrews, wyludniał, co czwartek, ulice miast. Telewizorów było mało, to całe kamienice integrowały się u szczęśliwego posiadacza. "Początek" wydał w 1986 (w Niemczech pod tytułem"Piękna pani Seidenman"). Ze względu na nietypowy charakter mojej recenzji, czuję się zobligowany do wysunięcia propozycji, abyście Państwo przeczytali ją dopiero po lekturze
Bo Szczypiorski porusza wiele drażliwych tematów, posługując się często drwiną i ironią, a ja zgadzając się całkowicie z nim, wybrałem drogę cytatów, które zubożą Państwu przyjemność osobistego ich odkrywania. Nie sposób poruszyć wszystkich tematów przeto pozostawiam traumatyczny wyjazd bohaterki z Polski w 1968 (symbolika Alei Szucha) czy eksponowany już u Miłosza temat karuzeli na pl. Krasińskich (str.315 – "Żydki się smażą, aż skwierczy")
Niewątpliwie kulminacyjnym punktem jest końcowa przemowa (o żydowskim dziecku) sędziego do zakonnicy: (str.360)
"- Ja siostrze coś powiem, ja coś powiem! Jestem katolik, rzymski katolik z dziada pradziada, szlachcic polski. Wierzę w Pana Jezusa, w opiekę Najświętszej Maryi Panny, we wszystko wierzę co mi dała religia i moja Polska kochana. I niech mi siostra łaskawie nie przerywa, bo mnie się nie przerywa, kiedy mówiłem, to mi nawet prezydent Mościcki nie przerywał, choć nie było mu w smak słuchać pewnych rzeczy. Więc jak to ma być, proszę siostry?! To przecież Pan Bóg przeprowadził to dziecko przez pięć tysięcy lat, to Pan Bóg je prowadził za rączkę z miasta Ur do ziemi Kanaan, a potem do Egiptu, a potem do Jeruzalem, a potem do babilońskiej niewoli, a potem na powrót do Ziemi Świętej, a potem na cały rozległy świat, do Rzymu i do Aleksandrii, do Toledo i do Moguncji, aż tutaj, nad Wisłę. To przecież sam Bóg kazał temu dziecku zdeptać całą ziemię od krańca do krańca, żeby na koniec tutaj się znalazło, pomiędzy nami, w tej pożodze, w tym końcu wszystkich końców, gdzie już nie ma wyboru, skąd już nie ma ucieczki, jak tylko w tę norę naszego katolicyzmu, naszej polskości, bo tu jest szansa ocalenia życia tego dziecka. Więc jak to ma być z wolą Bożą, siostro!? Przez tyle miesięcy lat Bóg prowadził Joasię, żeby inni ludzie mogli Go poznać, mogli Go zrozumieć, żeby mógł przyjść Zbawiciel, nasz Pan Jezus, w którego wierzymy i którego wielbimy na Krzyżu Świętym, bo za nas umarł, dla naszego zbawienia umarł pod ponckim Piłatem, więc przez tyle tysięcy lat prowadził ją Pan, żeby teraz, u samego kresu miała się przepoczwarzyć, żeby miała sobie zaprzeczyć, bo tak chce Adolf Hitler? Proszę bardzo, niech ją siostra ochrzci, nauczy pacierza i katechizmu, niech się nazywa Joasia Bogucka, albo Joasia Kowalczykówna, ja to oczywiście załatwię, za dwa, najdalej za trzy dni będzie gotowa metryka chrztu, nie do podważenia. Nie do podważenia, po umarłej katolickiej dziewczynce. Więc wszystko w najlepszym porządku. Proszę bardzo. Niech siostra nad tym dzieckiem pracuje. Po chrześcijańsku, po katolicku, po polsku także! Myślę, że tak należy. To jest potrzebne dla jej przyszłości, przeżycia. Ale powiem siostrze, co o tym myślę. My tutaj, to jedno. A Pan Bóg to rzecz inna. I Pan Bóg nie dopuści! Ja w to wierzę mocno, proszę siostry, że On do takiego końca nie dopuści. I będzie z niej żydowska kobieta, pewnego dnia obudzi się w niej żydowska kobieta i otrzepie ona z siebie obcy pył, aby wrócić tam, skąd przychodzi. I będzie jej brzuch płodny i wyda na świat nowych Machabeuszy. Bo nie wytraci Pan swojego ludu! To siostrze mówię. A teraz niech ją siostra zabierze i niech ona uwierzy w Pana naszego, Jezusa Chrystusa, bo to jest, jak siostra dobrze wie, pokarm życia. Ale kiedyś zbudzi się w niej Judyta, wydobędzie miecz i utnie głowę Holofernesa...."
To kwintesencja i finał dialogu z polskim katolicyzmem, toczonego przez całą książkę. Nie mam potrzeby, ani ochoty wracać do absurdalnych zarzutów o zamordowaniu "naszego Pana Jezusa przez Żydów", bo to temat oklepany począwszy od Miłosza, a na Stasiuku kończąc (bo "mojego" ks. Tischnera do takiego poziomu nie śmiałbym wciągać). Mam wiele tematów istotniejszych, więc tutaj przypomnę za Szczypiorskim, wbrew tym, którzy uważają Polskę za "przedmurze chrześcijaństwa", że.... (str.290):
"Rosja też jest dziełem bożym.. ..Bóg nigdy Rosji nie porzucił, ona nigdy nie porzuciła Boga..."
Przechodząc do najważniejszej tematyki, zaczynam od położenia geopolitycznego Polski wg Szczypiorskiego (str.240):
"Czy ten kraj był tylko terenem przemarszu obcych wojsk, zapleczem frontów, przedpolem? Ostatni okop łacińskiej Europy, czołem zwrócony ku stepom, lecz jednocześnie szaniec obronny w obliczu germańskiej nawały. Rubież wolnego świata, wciśnięta pomiędzy tyranie. Wąskie pasemko nadziei, oddzielające pruską pychę od ruskiej ciemnoty. Rzeczka odrębna pomiędzy okrucieństwem i obłudą, bestialstwem i podstępem, pogardą i zazdrością, butą i pochlebstwem, wrzaskiem i pomrukiem. Miedza graniczna, oddzielająca bezwstyd jawnej zbrodni od cynizmu zbrodni utajonej. Czy tylko pasemko, miedza, rubież? I nic więcej?"
Teraz już Państwo rozumiecie, czemu dałem pierwszeństwo cytatom. Temat ten autor poruszał wcześniej, porównując naszych sąsiadów (str.202):
".. Nie istnieje nic bardziej okrutnego. Żadna moskiewska hipokryzja nie może się równać z tą prostolinijną, rzetelną pasją przewodzenia, która napiętnowała umysł niemiecki.. ...Obłuda Moskala jest straszna i niszcząca, ale przecież nigdy nie jest doskonała, zawsze można tam znaleźć jakąś rysę, pęknięcie, przez które sączy się odrobina zwykłej, ludzkiej duszy. Jeśli historia nałoży kiedyś na Niemców obowiązek hipokryzji, staną się najdoskonalszymi hipokrytami pod słońcem...."
Sąsiadów już mamy, to przyjrzyjmy się o co walczymy, jaką mamy wizję powojennej Polski. Wg kolejarza Filipka (str.241):
"Pawełku, pomyślał kolejarz Filipek, zazdroszczę ci. Dożyjesz innych czasów. Nie będzie Polska jak gwóźdź w obcęgach. Będzie znów niepodległa, a przecież lepsza od tamtej, niedawnej, bo bez granatowej policji, sanacji i tromtadracji, bez tej małostkowości, zarozumialstwa, chłopskiej biedy, robotniczych buntów, mocarstwowych aspiracji, getta ławkowego, strajków rzeszowskich, zabitych z Semperitu, biedaszybów, bez głodnych inteligentów i rozpanoszonych pułkowników, bez zaściankowego kleru, Brześcia i Berezy, antysemityzmu, ukraińskich ruchawek, zapachu kiszonej kapusty, śledzia w cholewie, bezdomnych włóczęgów, pyszałkowatych kamieniczników, bez kurnych chat i zabitych deskami wiosek, bez zbankrutowanych teatrów, drogich książek, tanich prostytutek, dygnitarskich limuzyn i Obozu Zjednoczenia Narodowego. Zazdroszczę ci, Pawełku! Będziesz miał Polskę szklanych domów, naszą Polskę pepasiacką, robotniczo-chłopską, bez żadnej dyktatury, bo dyktatura to jest bolszewizm, okrucieństwo, ateizm i koniec demokracji, będziesz miał nareszcie, Pawełku kochany, Polskę wolną, sprawiedliwą i demokratyczną, dla wszystkich Polaków, Żydów, Ukraińców, nawet dla Niemców, szlag by ich trafił, nawet dla nich także..."
Wizja - piękna rzecz, lecz realia szybko odsłaniają jej naiwność i upadek. Tenże Filipek szybko zmienia zdanie (250):
"..- Ja żem nigdy nie mówił o polskich sprawach, że w świństwie upaprane, a teraz mówię. Wszystko ześwinione, Pawełku. Nawet własnego Gomułkę opluli. Co za ludzie, co za ludzie. Jak komuna czego dotknie, zaraz ześwini. Tegom nie myślał dawniej. Nie byli nigdy, jak należy, tom wiedział, ale żeby takie rzeczy, takie rzeczy..."
Bliskiego już nam Filipka, Szczypiorski wykorzystuje również do ironicznej oceny bohaterstwa opozycji lat siedemdziesiątych – osiemdziesiątych (str. 236)
"W wiele lat później różni ludzie usiłowali naśladować umiejętności kolejarza Filipka. Trzydziestoletnie dziewczyny, które chodziły po warszawskich ulicach w strojach peruwiańskich chłopek, oraz trzydziestoletni chłopcy w dżinsach, z brodami starców i wyobraźnią małych dzieci. Naśladowali kolejarza Filipka patetycznie, lecz nieudolnie, a czasem zgoła śmiesznie, bo żeby z wyżymaczki zrobić drukarnię, trzeba nie tylko prawidłowo wkręcać śrubki, ale także rozumieć, czym jest prawdziwa niewola, poznać moskiewski knut i lochy Szlisselburga, niemieckie klatki w alei Szucha i baraki kacetów, Sybir, zsyłki, etapy, Pawiak, Oświęcim, uliczne egzekucje, Katyń, śniegi Workuty i kazachskie stepy, Moabit i forty w Poznaniu, Montelupich, Dachau, Sachsenhausen, brzegi Jeniseju i Irtyszu, mury warszawskiego getta, Palmiry, Treblinkę, trzeba to wszystko poznać ciałem i duszą, mieć na własnej skórze zapisane, w kościach nosić, w sercu dźwigać, trzeba posmakować, jak kolejarz Filipek smakował, całe lata czujnych, nie przespanych nocy, kiedy każdy szmer zdaje się być stąpaniem śmierci, szelest każdy - wiatrem za oknem więziennej celi, a każdy szept - modlitwą zesłańca lub pożegnaniem u progu komory gazowej. Żeby z wyżymaczki uczynić drukarnię, nie wystarczy cierpieć z powodu poniżeń, obłudy, kłamstwa, pałek, aresztów, pomówień, groźby banicji, bezkarności silnych i bezbronności słabych, pychy państwa i upokorzenia obywatela. Tego za mało, by z wyżymaczki uczynić drukarnię prawdziwie wolnego człowieka. Na takiej wyżymaczce można krzyczeć, pomstować, żądać, grozić, szlochać i kpić, ale nie sposób spokojnie mówić o świecie i godności ludzkiej. Gdy się nie wypełnia do końca miara cierpień, marzenia pozostają nie spełnione."
Wg Szczypiorskiego, ci którzy okazali swoje człowieczeństwo nagradzani są przez Morfeusza pięknymi snami. O dziwo znanym "bohaterom" nic się nie śni (str. 159):
"Któż w tym kraju nie chciałby mieć po latach takich słodkich snów? Ale miewał je tylko Wiktor Suchowiak i może jeszcze kilkadziesiąt innych osób. Takie sny zazwyczaj omijają dobrze odżywionych kombatantów. Mądry i wszystko wiedzący Morfeusz rozdziela je pomiędzy zabiedzone nauczycielki w małych miasteczkach, starych, emerytowanych sędziów, inżynierów, kolejarzy albo ogrodników, a czasem także pomiędzy straganiarki i przedwojennych rzezimieszków. Lecz o tym, co niegdyś ci ludzie uczynili, można się tylko dowiedzieć, słuchając czujnie ich słów, niekiedy wypowiadanych przez sen."
W tym samym stylu, kpina z apologii "bohaterów" (str. 178)
"Tak oto wszedł do panteonu bohaterów narodowych, choć wcale tego nie pragnął i nawet w ostatniej chwili nie przemknęła mu przez głowę myśl, że jest bohaterem. Wiedział, w tej ostatniej chwili, że jest porządnym człowiekiem, dobrze życzył światu, bliźnim, a także Polsce, którą na swój zaściankowy sposób kochał przez całe życie. Ale nie wiedział, że będzie bohaterem, a gdyby o tym wiedział, wyraziłby stanowcze życzenie, aby go skreślono. Potem było już za późno! Zaprzeczając jego ideałom wolności i wyszydzając jego proste, krawieckie życie, wyniesiono na ołtarze jego śmierć, jako przykład i wzór. Ale nigdy nie było wyjaśnione do końca, na czym mianowicie przykład ten polegał. Bądź co bądź wyszedł na miasto z zamiarem odbycia spaceru w Saskim Ogrodzie. Czy te spacery miały być przykładem? Czy może raczej sposób, w jaki prowadził nożyce? Albo jego umiłowanie fałszywych sygnetów herbowych? To nie zostało nigdy wyjaśnione. Tylko jego śmierć miała się liczyć, jakby śmierć w ogóle cokolwiek znaczyła, oddzielona od życia, które ją poprzedzało..."
Na koniec wszechobecny spór ideologiczny na temat Narodu (str.288):
"- Kwestia podejścia - rzekł zimno Paweł. - Ostatecznie tak było tutaj zawsze... Od dwustu lat, albo i dłużej. Naród istnieje dzięki temu, że jednak nieustannie wierzgał. Gdyby nie wierzgał, już by go wcale nie było...
- Skąd pan wie? Skąd ta pewność, że nasze wariactwa były fundamentem przetrwania? Że tożsamość trzeba koniecznie okupywać takimi ofiarami? A może należało właśnie całkiem inaczej?"
No i, straszne retoryczne pytanie (chyba autorskie) (str.295)
"Gdzie się podziała nasza wolność, jeśli nie możemy być sobą? Gdzie się podziałem, kiedy się zawieruszyłem?"
DUŻA RZECZ!!! Żałuję, że dopiero teraz przeczytałem
Szczypiorskiego (1928-2000) pamiętam z "Kobry" i z "Polityki" (1965-75). Przy pomocy "Kobry", pod pseudonimem Maurice S. Andrews, wyludniał, co czwartek, ulice miast. Telewizorów było mało, to całe kamienice integrowały się u szczęśliwego posiadacza. "Początek" wydał w 1986 (w Niemczech pod tytułem"Piękna pani Seidenman"). Ze względu na nietypowy charakter mojej recenzji, czuję się zobligowany do wysunięcia propozycji, abyście Państwo przeczytali ją dopiero po lekturze
Bo Szczypiorski porusza wiele drażliwych tematów, posługując się często drwiną i ironią, a ja zgadzając się całkowicie z nim, wybrałem drogę cytatów, które zubożą Państwu przyjemność osobistego ich odkrywania. Nie sposób poruszyć wszystkich tematów przeto pozostawiam traumatyczny wyjazd bohaterki z Polski w 1968 (symbolika Alei Szucha) czy eksponowany już u Miłosza temat karuzeli na pl. Krasińskich (str.315 – "Żydki się smażą, aż skwierczy")
Niewątpliwie kulminacyjnym punktem jest końcowa przemowa (o żydowskim dziecku) sędziego do zakonnicy: (str.360)
"- Ja siostrze coś powiem, ja coś powiem! Jestem katolik, rzymski katolik z dziada pradziada, szlachcic polski. Wierzę w Pana Jezusa, w opiekę Najświętszej Maryi Panny, we wszystko wierzę co mi dała religia i moja Polska kochana. I niech mi siostra łaskawie nie przerywa, bo mnie się nie przerywa, kiedy mówiłem, to mi nawet prezydent Mościcki nie przerywał, choć nie było mu w smak słuchać pewnych rzeczy. Więc jak to ma być, proszę siostry?! To przecież Pan Bóg przeprowadził to dziecko przez pięć tysięcy lat, to Pan Bóg je prowadził za rączkę z miasta Ur do ziemi Kanaan, a potem do Egiptu, a potem do Jeruzalem, a potem do babilońskiej niewoli, a potem na powrót do Ziemi Świętej, a potem na cały rozległy świat, do Rzymu i do Aleksandrii, do Toledo i do Moguncji, aż tutaj, nad Wisłę. To przecież sam Bóg kazał temu dziecku zdeptać całą ziemię od krańca do krańca, żeby na koniec tutaj się znalazło, pomiędzy nami, w tej pożodze, w tym końcu wszystkich końców, gdzie już nie ma wyboru, skąd już nie ma ucieczki, jak tylko w tę norę naszego katolicyzmu, naszej polskości, bo tu jest szansa ocalenia życia tego dziecka. Więc jak to ma być z wolą Bożą, siostro!? Przez tyle miesięcy lat Bóg prowadził Joasię, żeby inni ludzie mogli Go poznać, mogli Go zrozumieć, żeby mógł przyjść Zbawiciel, nasz Pan Jezus, w którego wierzymy i którego wielbimy na Krzyżu Świętym, bo za nas umarł, dla naszego zbawienia umarł pod ponckim Piłatem, więc przez tyle tysięcy lat prowadził ją Pan, żeby teraz, u samego kresu miała się przepoczwarzyć, żeby miała sobie zaprzeczyć, bo tak chce Adolf Hitler? Proszę bardzo, niech ją siostra ochrzci, nauczy pacierza i katechizmu, niech się nazywa Joasia Bogucka, albo Joasia Kowalczykówna, ja to oczywiście załatwię, za dwa, najdalej za trzy dni będzie gotowa metryka chrztu, nie do podważenia. Nie do podważenia, po umarłej katolickiej dziewczynce. Więc wszystko w najlepszym porządku. Proszę bardzo. Niech siostra nad tym dzieckiem pracuje. Po chrześcijańsku, po katolicku, po polsku także! Myślę, że tak należy. To jest potrzebne dla jej przyszłości, przeżycia. Ale powiem siostrze, co o tym myślę. My tutaj, to jedno. A Pan Bóg to rzecz inna. I Pan Bóg nie dopuści! Ja w to wierzę mocno, proszę siostry, że On do takiego końca nie dopuści. I będzie z niej żydowska kobieta, pewnego dnia obudzi się w niej żydowska kobieta i otrzepie ona z siebie obcy pył, aby wrócić tam, skąd przychodzi. I będzie jej brzuch płodny i wyda na świat nowych Machabeuszy. Bo nie wytraci Pan swojego ludu! To siostrze mówię. A teraz niech ją siostra zabierze i niech ona uwierzy w Pana naszego, Jezusa Chrystusa, bo to jest, jak siostra dobrze wie, pokarm życia. Ale kiedyś zbudzi się w niej Judyta, wydobędzie miecz i utnie głowę Holofernesa...."
To kwintesencja i finał dialogu z polskim katolicyzmem, toczonego przez całą książkę. Nie mam potrzeby, ani ochoty wracać do absurdalnych zarzutów o zamordowaniu "naszego Pana Jezusa przez Żydów", bo to temat oklepany począwszy od Miłosza, a na Stasiuku kończąc (bo "mojego" ks. Tischnera do takiego poziomu nie śmiałbym wciągać). Mam wiele tematów istotniejszych, więc tutaj przypomnę za Szczypiorskim, wbrew tym, którzy uważają Polskę za "przedmurze chrześcijaństwa", że.... (str.290):
"Rosja też jest dziełem bożym.. ..Bóg nigdy Rosji nie porzucił, ona nigdy nie porzuciła Boga..."
Przechodząc do najważniejszej tematyki, zaczynam od położenia geopolitycznego Polski wg Szczypiorskiego (str.240):
"Czy ten kraj był tylko terenem przemarszu obcych wojsk, zapleczem frontów, przedpolem? Ostatni okop łacińskiej Europy, czołem zwrócony ku stepom, lecz jednocześnie szaniec obronny w obliczu germańskiej nawały. Rubież wolnego świata, wciśnięta pomiędzy tyranie. Wąskie pasemko nadziei, oddzielające pruską pychę od ruskiej ciemnoty. Rzeczka odrębna pomiędzy okrucieństwem i obłudą, bestialstwem i podstępem, pogardą i zazdrością, butą i pochlebstwem, wrzaskiem i pomrukiem. Miedza graniczna, oddzielająca bezwstyd jawnej zbrodni od cynizmu zbrodni utajonej. Czy tylko pasemko, miedza, rubież? I nic więcej?"
Teraz już Państwo rozumiecie, czemu dałem pierwszeństwo cytatom. Temat ten autor poruszał wcześniej, porównując naszych sąsiadów (str.202):
".. Nie istnieje nic bardziej okrutnego. Żadna moskiewska hipokryzja nie może się równać z tą prostolinijną, rzetelną pasją przewodzenia, która napiętnowała umysł niemiecki.. ...Obłuda Moskala jest straszna i niszcząca, ale przecież nigdy nie jest doskonała, zawsze można tam znaleźć jakąś rysę, pęknięcie, przez które sączy się odrobina zwykłej, ludzkiej duszy. Jeśli historia nałoży kiedyś na Niemców obowiązek hipokryzji, staną się najdoskonalszymi hipokrytami pod słońcem...."
Sąsiadów już mamy, to przyjrzyjmy się o co walczymy, jaką mamy wizję powojennej Polski. Wg kolejarza Filipka (str.241):
"Pawełku, pomyślał kolejarz Filipek, zazdroszczę ci. Dożyjesz innych czasów. Nie będzie Polska jak gwóźdź w obcęgach. Będzie znów niepodległa, a przecież lepsza od tamtej, niedawnej, bo bez granatowej policji, sanacji i tromtadracji, bez tej małostkowości, zarozumialstwa, chłopskiej biedy, robotniczych buntów, mocarstwowych aspiracji, getta ławkowego, strajków rzeszowskich, zabitych z Semperitu, biedaszybów, bez głodnych inteligentów i rozpanoszonych pułkowników, bez zaściankowego kleru, Brześcia i Berezy, antysemityzmu, ukraińskich ruchawek, zapachu kiszonej kapusty, śledzia w cholewie, bezdomnych włóczęgów, pyszałkowatych kamieniczników, bez kurnych chat i zabitych deskami wiosek, bez zbankrutowanych teatrów, drogich książek, tanich prostytutek, dygnitarskich limuzyn i Obozu Zjednoczenia Narodowego. Zazdroszczę ci, Pawełku! Będziesz miał Polskę szklanych domów, naszą Polskę pepasiacką, robotniczo-chłopską, bez żadnej dyktatury, bo dyktatura to jest bolszewizm, okrucieństwo, ateizm i koniec demokracji, będziesz miał nareszcie, Pawełku kochany, Polskę wolną, sprawiedliwą i demokratyczną, dla wszystkich Polaków, Żydów, Ukraińców, nawet dla Niemców, szlag by ich trafił, nawet dla nich także..."
Wizja - piękna rzecz, lecz realia szybko odsłaniają jej naiwność i upadek. Tenże Filipek szybko zmienia zdanie (250):
"..- Ja żem nigdy nie mówił o polskich sprawach, że w świństwie upaprane, a teraz mówię. Wszystko ześwinione, Pawełku. Nawet własnego Gomułkę opluli. Co za ludzie, co za ludzie. Jak komuna czego dotknie, zaraz ześwini. Tegom nie myślał dawniej. Nie byli nigdy, jak należy, tom wiedział, ale żeby takie rzeczy, takie rzeczy..."
Bliskiego już nam Filipka, Szczypiorski wykorzystuje również do ironicznej oceny bohaterstwa opozycji lat siedemdziesiątych – osiemdziesiątych (str. 236)
"W wiele lat później różni ludzie usiłowali naśladować umiejętności kolejarza Filipka. Trzydziestoletnie dziewczyny, które chodziły po warszawskich ulicach w strojach peruwiańskich chłopek, oraz trzydziestoletni chłopcy w dżinsach, z brodami starców i wyobraźnią małych dzieci. Naśladowali kolejarza Filipka patetycznie, lecz nieudolnie, a czasem zgoła śmiesznie, bo żeby z wyżymaczki zrobić drukarnię, trzeba nie tylko prawidłowo wkręcać śrubki, ale także rozumieć, czym jest prawdziwa niewola, poznać moskiewski knut i lochy Szlisselburga, niemieckie klatki w alei Szucha i baraki kacetów, Sybir, zsyłki, etapy, Pawiak, Oświęcim, uliczne egzekucje, Katyń, śniegi Workuty i kazachskie stepy, Moabit i forty w Poznaniu, Montelupich, Dachau, Sachsenhausen, brzegi Jeniseju i Irtyszu, mury warszawskiego getta, Palmiry, Treblinkę, trzeba to wszystko poznać ciałem i duszą, mieć na własnej skórze zapisane, w kościach nosić, w sercu dźwigać, trzeba posmakować, jak kolejarz Filipek smakował, całe lata czujnych, nie przespanych nocy, kiedy każdy szmer zdaje się być stąpaniem śmierci, szelest każdy - wiatrem za oknem więziennej celi, a każdy szept - modlitwą zesłańca lub pożegnaniem u progu komory gazowej. Żeby z wyżymaczki uczynić drukarnię, nie wystarczy cierpieć z powodu poniżeń, obłudy, kłamstwa, pałek, aresztów, pomówień, groźby banicji, bezkarności silnych i bezbronności słabych, pychy państwa i upokorzenia obywatela. Tego za mało, by z wyżymaczki uczynić drukarnię prawdziwie wolnego człowieka. Na takiej wyżymaczce można krzyczeć, pomstować, żądać, grozić, szlochać i kpić, ale nie sposób spokojnie mówić o świecie i godności ludzkiej. Gdy się nie wypełnia do końca miara cierpień, marzenia pozostają nie spełnione."
Wg Szczypiorskiego, ci którzy okazali swoje człowieczeństwo nagradzani są przez Morfeusza pięknymi snami. O dziwo znanym "bohaterom" nic się nie śni (str. 159):
"Któż w tym kraju nie chciałby mieć po latach takich słodkich snów? Ale miewał je tylko Wiktor Suchowiak i może jeszcze kilkadziesiąt innych osób. Takie sny zazwyczaj omijają dobrze odżywionych kombatantów. Mądry i wszystko wiedzący Morfeusz rozdziela je pomiędzy zabiedzone nauczycielki w małych miasteczkach, starych, emerytowanych sędziów, inżynierów, kolejarzy albo ogrodników, a czasem także pomiędzy straganiarki i przedwojennych rzezimieszków. Lecz o tym, co niegdyś ci ludzie uczynili, można się tylko dowiedzieć, słuchając czujnie ich słów, niekiedy wypowiadanych przez sen."
W tym samym stylu, kpina z apologii "bohaterów" (str. 178)
"Tak oto wszedł do panteonu bohaterów narodowych, choć wcale tego nie pragnął i nawet w ostatniej chwili nie przemknęła mu przez głowę myśl, że jest bohaterem. Wiedział, w tej ostatniej chwili, że jest porządnym człowiekiem, dobrze życzył światu, bliźnim, a także Polsce, którą na swój zaściankowy sposób kochał przez całe życie. Ale nie wiedział, że będzie bohaterem, a gdyby o tym wiedział, wyraziłby stanowcze życzenie, aby go skreślono. Potem było już za późno! Zaprzeczając jego ideałom wolności i wyszydzając jego proste, krawieckie życie, wyniesiono na ołtarze jego śmierć, jako przykład i wzór. Ale nigdy nie było wyjaśnione do końca, na czym mianowicie przykład ten polegał. Bądź co bądź wyszedł na miasto z zamiarem odbycia spaceru w Saskim Ogrodzie. Czy te spacery miały być przykładem? Czy może raczej sposób, w jaki prowadził nożyce? Albo jego umiłowanie fałszywych sygnetów herbowych? To nie zostało nigdy wyjaśnione. Tylko jego śmierć miała się liczyć, jakby śmierć w ogóle cokolwiek znaczyła, oddzielona od życia, które ją poprzedzało..."
Na koniec wszechobecny spór ideologiczny na temat Narodu (str.288):
"- Kwestia podejścia - rzekł zimno Paweł. - Ostatecznie tak było tutaj zawsze... Od dwustu lat, albo i dłużej. Naród istnieje dzięki temu, że jednak nieustannie wierzgał. Gdyby nie wierzgał, już by go wcale nie było...
- Skąd pan wie? Skąd ta pewność, że nasze wariactwa były fundamentem przetrwania? Że tożsamość trzeba koniecznie okupywać takimi ofiarami? A może należało właśnie całkiem inaczej?"
No i, straszne retoryczne pytanie (chyba autorskie) (str.295)
"Gdzie się podziała nasza wolność, jeśli nie możemy być sobą? Gdzie się podziałem, kiedy się zawieruszyłem?"
DUŻA RZECZ!!! Żałuję, że dopiero teraz przeczytałem
Friday, 21 August 2015
Mamert STANKIEWICZ - "Z floty morskiej do polskiej"
Mamert STANKIEWICZ - "Z floty carskiej do polskiej"
GWIAZDKI NIE ZA KSIĄŻKĘ, LECZ JAKO DOWÓD UZNANIA DLA PATRIOTYZMU AUTORA
Kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Marynarki Handlowej, komandor podporucznik Marynarki Wojennej II RP, dowódca statków "Lwów", "Polonia" i "Piłsudski". Mamert Stankiewicz (1889 – 1939)... (Wikipedia)
"..napisał wspomnienia "Z floty carskiej do polskiej" (pierwotny tytuł nadany przez autora to "Korsarz i Don Kichot"). Ocalone w czasie wojny przez rodzinę kapitana, wydane zostały dopiero po 1989 roku z powodu przeszkód ze strony cenzury...."
Jego barwna postać posłużyła Karolowi Olgierdowi Borchardtowi do napisania powieści pt "Znaczy kapitan". Ten tytuł nawiązuje do nawyku Stankiewicza zaczynania niemal każdego zdania od – "znaczy". Jako ciekawostkę podajmy za Wikipedią, że:
"W powieści Piotra Gibowskiego "Asymetria. Rosyjska ruletka" pojawia się postać kapitana Mamerta Stankiewicza jako głównodowodzącego operacji morskiej na Wyspach Sołowieckich."
Czytając wstęp, napisany przez J.K. Sawickiego w latach 1995-7, dostaję zgrzytania zębów od głupiej, skandalicznej politykierskiej uwagi, zupełnie tu nie na miejscu:
"Niestety, przesłanie Kapitana sprzed prawie 60 laty nie dociera do nas w najszczęśliwszym momencie morskich dziejów Polski. Jest to czas, w którym na skutek różnych uwarunkowań, popełnionych błędów, nieznajomości spraw morskich czy też lekceważenia ich między innymi przez sfery polityczne i rządowe postępuje likwidacja polskiej floty, polskiego stanu posiadania na morzu...."
Jak można tak cynicznie, zanieczyszczać obecną polityką, autorską książkę bohatera II RP? Przypomnijmy tu, że zmieniono też autorski romantyczny tytuł na "hurra" patriotyczny, z podkreśleniem "carski". Ta "rusofobia" jest nieznośna, bo może doprowadzić do absurdu wyciągnięcia gen Andersowi, że był świetnie wyszkolonym oficerem rosyjskim. Ale przejdżmy do samej książki.
Pierwszy rozdział (do str.85), zatytułowany "Dzieciństwo i nauka", to wspomnienie dzieciństwa, to sielski opis polskich dworów, okolicznych majątków, wpisujący się w nurt patriotyczny, pod wezwaniem "Kochajmy się!". Najsympatyczniejszy w tym "kochaniu" jest opis miłości do 12-letniej Heli, przyszłej żony Mamerta. Trzeba jednak zauważyć, że pogodną aurę zakłócają różnice zdań na temat "służby Moskalom", czy też z "Moskalami", sprowokowane zapisaniem się braci Stankiewiczów do szkół oficerskich (str.63 z 938):
"...My z bratem pojechaliśmy niebawem do Szkoły Morskiej w Petersburgu. Wszyscy Jakowiccy uczyli się niedbale, gdyż byli przeciwni służbie Moskalom lub z Moskalami..."
Piękne, i głupie: patriotyzm demonstrowany nieuctwem!!
Temat drugiego rozdziału określa tytuł: "W Korpusie Kadetów Morskich". W obu rozdziałach autor opisał życie mieszkańców różnych narodowości na terenach obecnej Litwy, Białorusi, Łotwy i Estonii; w drugim rozdziale pozwolił nam poznać uroki życia w Petersburgu. Stankiewicz opisuje swoje przyjażnie z Rosjanami, którym sam pomysł jakiejkolwiek dyskryminacji Polaków, nie mógłby przyjść do głowy, bo tak zostali wychowani. Zasady współegzystencji przedstawicieli różnych narodów, różnych wyznań, TOLERANCJA, to powód zalecenia tej lektury wszystkim "rusofobom" i "prawdziwym polakom", choć oni wszyscy są nieprzekonywani.
Przypomnę więc raz jeszcze: omawiam wspomnienia Wielkiego Patrioty, odznaczonego orderem Virtuti Militari, jak i brytyjskim Distinguished Service Cross, który był oficerem carskim, podobnie jak jego ojciec i bracia; czyli wg obecnie szerzonego nazewnictwa - na służbie u tej "azjatyckiej dziczy".
Obraz życia Polaków w carskiej Rosji jest da mnie głównym walorem tych wspomnień.
Po omówionych dwóch rozdziałach następują trzy bardzo obszerne części: "W carskiej flocie", "Długa droga do Polski" oraz "W służbie ojczystej bandery". Proszę Państwa, uczciwie się przyznaję: bardzie je przekartkowałem niż przeczytałem, bo, tylko dla pasjonatów marynistyki, to nie jest nudne. Niemniej gorąco polecam, bo PRAWDZIWY patriotyzm jest mało obecny w naszej literaturze.
GWIAZDKI NIE ZA KSIĄŻKĘ, LECZ JAKO DOWÓD UZNANIA DLA PATRIOTYZMU AUTORA
Kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Marynarki Handlowej, komandor podporucznik Marynarki Wojennej II RP, dowódca statków "Lwów", "Polonia" i "Piłsudski". Mamert Stankiewicz (1889 – 1939)... (Wikipedia)
"..napisał wspomnienia "Z floty carskiej do polskiej" (pierwotny tytuł nadany przez autora to "Korsarz i Don Kichot"). Ocalone w czasie wojny przez rodzinę kapitana, wydane zostały dopiero po 1989 roku z powodu przeszkód ze strony cenzury...."
Jego barwna postać posłużyła Karolowi Olgierdowi Borchardtowi do napisania powieści pt "Znaczy kapitan". Ten tytuł nawiązuje do nawyku Stankiewicza zaczynania niemal każdego zdania od – "znaczy". Jako ciekawostkę podajmy za Wikipedią, że:
"W powieści Piotra Gibowskiego "Asymetria. Rosyjska ruletka" pojawia się postać kapitana Mamerta Stankiewicza jako głównodowodzącego operacji morskiej na Wyspach Sołowieckich."
Czytając wstęp, napisany przez J.K. Sawickiego w latach 1995-7, dostaję zgrzytania zębów od głupiej, skandalicznej politykierskiej uwagi, zupełnie tu nie na miejscu:
"Niestety, przesłanie Kapitana sprzed prawie 60 laty nie dociera do nas w najszczęśliwszym momencie morskich dziejów Polski. Jest to czas, w którym na skutek różnych uwarunkowań, popełnionych błędów, nieznajomości spraw morskich czy też lekceważenia ich między innymi przez sfery polityczne i rządowe postępuje likwidacja polskiej floty, polskiego stanu posiadania na morzu...."
Jak można tak cynicznie, zanieczyszczać obecną polityką, autorską książkę bohatera II RP? Przypomnijmy tu, że zmieniono też autorski romantyczny tytuł na "hurra" patriotyczny, z podkreśleniem "carski". Ta "rusofobia" jest nieznośna, bo może doprowadzić do absurdu wyciągnięcia gen Andersowi, że był świetnie wyszkolonym oficerem rosyjskim. Ale przejdżmy do samej książki.
Pierwszy rozdział (do str.85), zatytułowany "Dzieciństwo i nauka", to wspomnienie dzieciństwa, to sielski opis polskich dworów, okolicznych majątków, wpisujący się w nurt patriotyczny, pod wezwaniem "Kochajmy się!". Najsympatyczniejszy w tym "kochaniu" jest opis miłości do 12-letniej Heli, przyszłej żony Mamerta. Trzeba jednak zauważyć, że pogodną aurę zakłócają różnice zdań na temat "służby Moskalom", czy też z "Moskalami", sprowokowane zapisaniem się braci Stankiewiczów do szkół oficerskich (str.63 z 938):
"...My z bratem pojechaliśmy niebawem do Szkoły Morskiej w Petersburgu. Wszyscy Jakowiccy uczyli się niedbale, gdyż byli przeciwni służbie Moskalom lub z Moskalami..."
Piękne, i głupie: patriotyzm demonstrowany nieuctwem!!
Temat drugiego rozdziału określa tytuł: "W Korpusie Kadetów Morskich". W obu rozdziałach autor opisał życie mieszkańców różnych narodowości na terenach obecnej Litwy, Białorusi, Łotwy i Estonii; w drugim rozdziale pozwolił nam poznać uroki życia w Petersburgu. Stankiewicz opisuje swoje przyjażnie z Rosjanami, którym sam pomysł jakiejkolwiek dyskryminacji Polaków, nie mógłby przyjść do głowy, bo tak zostali wychowani. Zasady współegzystencji przedstawicieli różnych narodów, różnych wyznań, TOLERANCJA, to powód zalecenia tej lektury wszystkim "rusofobom" i "prawdziwym polakom", choć oni wszyscy są nieprzekonywani.
Przypomnę więc raz jeszcze: omawiam wspomnienia Wielkiego Patrioty, odznaczonego orderem Virtuti Militari, jak i brytyjskim Distinguished Service Cross, który był oficerem carskim, podobnie jak jego ojciec i bracia; czyli wg obecnie szerzonego nazewnictwa - na służbie u tej "azjatyckiej dziczy".
Obraz życia Polaków w carskiej Rosji jest da mnie głównym walorem tych wspomnień.
Po omówionych dwóch rozdziałach następują trzy bardzo obszerne części: "W carskiej flocie", "Długa droga do Polski" oraz "W służbie ojczystej bandery". Proszę Państwa, uczciwie się przyznaję: bardzie je przekartkowałem niż przeczytałem, bo, tylko dla pasjonatów marynistyki, to nie jest nudne. Niemniej gorąco polecam, bo PRAWDZIWY patriotyzm jest mało obecny w naszej literaturze.
Marcin CISZEWSKI - "Upał"
Marcin CISZEWSKI - "Upał"
Pierwszy raz spotykam się z twórczością tego autora, więc starałem się dowiedzieć kto zacz. Poza, bardzo skromnymi, danymi z Wikipedii i Wydawnictwa ZNAK, wyczytałem z wywiadu na jego stronie, że studiował historię pod kierunkiem m. in. prof. Andrzeja Zahorskiego (1923-1995), z czego wywnioskowałem, że liczy co najmniej 40 lat. Pierwszą książkę opublikował w 2008 r., a omawiana w 2012.
Początek poznawania jego talentu nie był najlepszy, bo oceniłem za żenujące puszczanie oka do czytelnika, czyli do mnie (str. 20-21):
„......gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką...”
A nie jest? Jeśli autor ma wątpliwości, to po skończonej lekturze, jestem gotów je rozwiać. Szczęśliwie dalej już było lepiej i czytałem z zainteresowaniem do rana. No i patrzcie Państwo historyk, a taki kompetentny w terażniejszości. Porwał się za najtrudniejsze umieszczając akcję w realiach, w których każdy czytelnik czuje się ekspertem. I o dziwo! wyszedł zwycięzcą!
Może to skleroza, ale nie przypominam sobie żadnej sensacyjnej polskiej książki osadzonej we współczesności lepszej od omawianej. Zarwałem przez nią noc, a teraz, o 10 rano, chcę jak najszybciej podzielić się moimi emocjami z Państwem. Więc krótko.
Poza sensacyjnością, książka ma jeden jeszcze walor: realistycznie pokazuje polskie piekiełko. Nie chodzi mnie tylko o rywalizację służb, bo to jest wszędzie, czy ich powiązania z różnymi politykami, lecz przede wszystkim o wątek małoletniej dziwki, nad którą roztacza parasol ochronny tatuś - ważny poseł. Pan Poseł wychodzi z gabinetu Tyszkiewicza, bez pożegnania, pałając chęcią zemsty. On nie popuści i proponuję autorowi, by ten wątek pociągnął w następnej książce, którą z chęcią pochłonę też.
Pierwszy raz spotykam się z twórczością tego autora, więc starałem się dowiedzieć kto zacz. Poza, bardzo skromnymi, danymi z Wikipedii i Wydawnictwa ZNAK, wyczytałem z wywiadu na jego stronie, że studiował historię pod kierunkiem m. in. prof. Andrzeja Zahorskiego (1923-1995), z czego wywnioskowałem, że liczy co najmniej 40 lat. Pierwszą książkę opublikował w 2008 r., a omawiana w 2012.
Początek poznawania jego talentu nie był najlepszy, bo oceniłem za żenujące puszczanie oka do czytelnika, czyli do mnie (str. 20-21):
„......gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką...”
A nie jest? Jeśli autor ma wątpliwości, to po skończonej lekturze, jestem gotów je rozwiać. Szczęśliwie dalej już było lepiej i czytałem z zainteresowaniem do rana. No i patrzcie Państwo historyk, a taki kompetentny w terażniejszości. Porwał się za najtrudniejsze umieszczając akcję w realiach, w których każdy czytelnik czuje się ekspertem. I o dziwo! wyszedł zwycięzcą!
Może to skleroza, ale nie przypominam sobie żadnej sensacyjnej polskiej książki osadzonej we współczesności lepszej od omawianej. Zarwałem przez nią noc, a teraz, o 10 rano, chcę jak najszybciej podzielić się moimi emocjami z Państwem. Więc krótko.
Poza sensacyjnością, książka ma jeden jeszcze walor: realistycznie pokazuje polskie piekiełko. Nie chodzi mnie tylko o rywalizację służb, bo to jest wszędzie, czy ich powiązania z różnymi politykami, lecz przede wszystkim o wątek małoletniej dziwki, nad którą roztacza parasol ochronny tatuś - ważny poseł. Pan Poseł wychodzi z gabinetu Tyszkiewicza, bez pożegnania, pałając chęcią zemsty. On nie popuści i proponuję autorowi, by ten wątek pociągnął w następnej książce, którą z chęcią pochłonę też.
Thursday, 20 August 2015
Jo NESBO - "Krew na śniegu"
Jo NESBO - "Blood on Snow"
Czytam tłumaczenie z norweskiego na angielski, bo po polsku nic jego nie było. To pierwsza książka Nesbo (ur.1960), którą czytam. Wiem, że zaczął pisać w 1997, że w Ameryce bestsellerem był "Snowman" (2007; po polsku "Pierwszy śnieg", 2010) i że obecną wydano w tym roku (2015).
Znając jego poprzednie powieści wyłącznie z recenzji, jak zrozumiałem, w większości udanych kryminałów, wyciągam wniosek, że 55-letni autor dojrzał do pisania rzeczy poważniejszych. Bo tak odbieram omawianą opowieść o INFANTYLNYM NIEDOROZWOJU, do tego - dyslektyku, który zatrzymał się w rozwoju na etapie, gdy matka czytała mu bajki.
Przeczytałem WSZYSTKIE recenzje dostępne, nie tylko na LC, ale w ogóle w internecie, bo im dłużej czytałem, tym bardziej wątpiłem, czy mam rację. A o to, co mnie różni od większości recenzentów:
Zacznijmy od "wielu przeczytanych książek", bo skoro wielokrotnie autor podkreśla, że Olav jest dyslektykiem i ma jedną książkę w domu - "Nędzników", to niewątpliwie zachodzi sprzeczność.
To nie jest kryminał, ani romans kryminalny, ani thriller, lecz opowieść o IDIOCIE, który NIE JEST W STANIE POJĄĆ, że istnieją inne sposoby rozwiązywania ludzkich problemów poza mordowaniem. Co do medycznej kwalifikacji nie upieram się, więc "idiotę" proszę przyjąć jako nazwę symboliczną upośledzenia umysłowego bohatera.
Między innymi, ze względu na to upośledzenie, trudno mówić o miłości stricte do kobiet, tym bardziej, że autor podkreśla tęsknotę infantylnego Olava za więzią uczuciową z matką, dręczoną przez ojca, zresztą też dyslektyka. Finał wydarzeń w domu, wpływa na jego dalsze postępowanie tj otoczenie opieką Marii i Coriny przed przemocą. To nie miłość pcha Olava do zamordowania Benjamina, lecz "mus", czyli podświadomie narzucona sobie misja obrony pokrzywdzonych.
Również przywoływanie "Nędzników" Hugo inaczej widzę. W wydaniu angielskim Olav mówi (str.59):
"Mostly about a man who gets forgiveness for his sins"
Przecież te słowa dotyczą inspektora Javerta, któremu Jean Valjean przebacza.
A, jeszcze o miłości; infantylny Olaf jej usilnie poszukuje, u każdego, jak małe dziecko.
Przepraszam, za chaotyczność, ale jedno jest ważne: książkę polecam!!
PS W angielskim tłumaczeniu Olav nazywany jest „fixer”, co, w tym przypadku (chyba) znaczy „magik”
Czytam tłumaczenie z norweskiego na angielski, bo po polsku nic jego nie było. To pierwsza książka Nesbo (ur.1960), którą czytam. Wiem, że zaczął pisać w 1997, że w Ameryce bestsellerem był "Snowman" (2007; po polsku "Pierwszy śnieg", 2010) i że obecną wydano w tym roku (2015).
Znając jego poprzednie powieści wyłącznie z recenzji, jak zrozumiałem, w większości udanych kryminałów, wyciągam wniosek, że 55-letni autor dojrzał do pisania rzeczy poważniejszych. Bo tak odbieram omawianą opowieść o INFANTYLNYM NIEDOROZWOJU, do tego - dyslektyku, który zatrzymał się w rozwoju na etapie, gdy matka czytała mu bajki.
Przeczytałem WSZYSTKIE recenzje dostępne, nie tylko na LC, ale w ogóle w internecie, bo im dłużej czytałem, tym bardziej wątpiłem, czy mam rację. A o to, co mnie różni od większości recenzentów:
Zacznijmy od "wielu przeczytanych książek", bo skoro wielokrotnie autor podkreśla, że Olav jest dyslektykiem i ma jedną książkę w domu - "Nędzników", to niewątpliwie zachodzi sprzeczność.
To nie jest kryminał, ani romans kryminalny, ani thriller, lecz opowieść o IDIOCIE, który NIE JEST W STANIE POJĄĆ, że istnieją inne sposoby rozwiązywania ludzkich problemów poza mordowaniem. Co do medycznej kwalifikacji nie upieram się, więc "idiotę" proszę przyjąć jako nazwę symboliczną upośledzenia umysłowego bohatera.
Między innymi, ze względu na to upośledzenie, trudno mówić o miłości stricte do kobiet, tym bardziej, że autor podkreśla tęsknotę infantylnego Olava za więzią uczuciową z matką, dręczoną przez ojca, zresztą też dyslektyka. Finał wydarzeń w domu, wpływa na jego dalsze postępowanie tj otoczenie opieką Marii i Coriny przed przemocą. To nie miłość pcha Olava do zamordowania Benjamina, lecz "mus", czyli podświadomie narzucona sobie misja obrony pokrzywdzonych.
Również przywoływanie "Nędzników" Hugo inaczej widzę. W wydaniu angielskim Olav mówi (str.59):
"Mostly about a man who gets forgiveness for his sins"
Przecież te słowa dotyczą inspektora Javerta, któremu Jean Valjean przebacza.
A, jeszcze o miłości; infantylny Olaf jej usilnie poszukuje, u każdego, jak małe dziecko.
Przepraszam, za chaotyczność, ale jedno jest ważne: książkę polecam!!
PS W angielskim tłumaczeniu Olav nazywany jest „fixer”, co, w tym przypadku (chyba) znaczy „magik”
Wednesday, 19 August 2015
Wiktor OSIATYŃSKI - "Litacja"
Wiktor OSIATYŃSKI - "Litacja"
Litacja do drugi człon słowa "REHABILITACJA", a książka opatrzona tym tytułem, logicznie, jest kontynuacją poprzedniej pod tytułem "Rehab". Osiatyński będzie miał logiczny problem z tytułem następnej, którą już zapowiada. Bo jak interes dobrze się kręci, to czemu nie kontynuować?
Osiatyński uważa się za specjalistę-empiryka, a wsparcie teoretyczne ma w żonie. No to ich przedstawiam:
Ewa Woydyłło (ur.1939) - Psycholog i terapeutka uzależnień, autorka wielu książek. Pracuje w Ośrodku Terapii Uzależnień w Warszawie, kieruje programem anty uzależnieniowym Fundacji Batorego
Wiktor Osiatyński (ur.1945) - Prawnik konstytucjonalista, wykładowca wielu uczelni, autor m.in. "Zrozumieć świat" - cyklu wywiadów z najwybitniejszymi uczonymi świata; twierdzi, że jest alkoholikiem (cokolwiek to znaczy).
Oboje czerpią dochody z pisania o alkoholizmie.
Adwersarz: JA, starszy od "alkoholika" o dwa lata, swego czasu bardzo bliski znajomy prof. Lecha F., o którym Osiatyński często się wypowiada.
Swój punkt widzenia zamierzałem opublikować, ale nie miałem szans, by ktoś zaryzykował walkę z silnym, bardzo dochodowym BIZNESEM zajmującym się ponoć leczeniem tzw alkoholików. To "ponoć" dotyczy sprzeczności logicznej, bo ci fachowcy raz twierdzą, że alkoholizm jest nieuleczalny, a innym razem mówią o leczeniu. Wyciągam ze swoich notatek, co pisałem przed laty:
„ALKOHOLIZM - nie istnieje. Myślę o eseju na ten temat, więc teraz tylko wstępne uwagi. Alkoholizm jest tylko wygodnictwem, a pozorne przyczyny kłamstwem. Co za problemy ma człowiek w miarę sprawny fizycznie i psychicznie, aby wpaść w tzw alkoholizm, w porównaniu z niewidomym, epileptykiem czy inną cholerą? Porządny biedny człowiek dotknięty ubóstwem czy chorobą, nie znajdzie pomocy ani materialnej, ani psychologicznej, a dla pijaków „wypasione” kluby AA i sanatoria. Obalajmy poszczególne mity. Totalną bzdurą jest, że tzw alkoholik „klinuje”, bo na to może pozwolić sobie tylko „margines” i ludzie „wolnych” zawodów; wszyscy inni starają się spełniać, lepiej lub gorzej, swoje obowiązki i czekają na wymarzony „luz”, kiedy wreszcie będą mogli zaspokoić pragnienie. Ten okres wyczekiwania zwykle mierzony w godzinach, może trwać dni, tygodnie, miesiące, a nawet lata, lecz zawsze uwieńczony zostaje błogostanem, całkowitym relaksem, polegającym na oderwaniu się od jakichkolwiek problemów dnia powszedniego. Bo - jak zgodnie mówiono - „kto przestał pić, ten będzie pił; kto przestał palić, ten będzie palił; ino, kto przestał pi......ć, ten już pi......ć nie będzie”.”
Biznes, nazwijmy to, para – alkoholiczny to w Ameryce wielkie pieniądze, a w tym super luksusowe ośrodki „lecznicze”, dostępne, oczywiście tylko dla bogatych. W Kanadzie, gdzie Państwo pokrywa koszty opieki zdrowotnej dla WSZYSTKICH obywateli, problem ten istnieje w minimalnym stopniu. Pierwotnie „bogaczy” wysyłano do ośrodków w USA, potem ze względu na koszty, zaczęto tworzyć prywatne ośrodki odwykowe (refundowane przez Państwo) na miejscu. Teoretycznie (w Kanadzie) każdy może skorzystać z „terapii” w takim ośrodku, ale jak się będzie czuł. Miałem możliwość zwiedzenia takiego ośrodka. Widziałem wystrój, menu, ale przede wszystkim pacjentów: towarzystwo snobów, którym z dobrobytu we łbie się poprzewracało. Markowe wszystko, nawet szczoteczki do zębów i płyny do ust. Papierosy najdroższe. Aha, a w klubach AA znudzone staruszki - „alkoholiczki”, których problem polega na tym, że nie potrafią sobie odmówić jednego piwa dziennie. Natomiast dla szeregowych obywateli pomocne są, nazwijmy to „wytrzeżwiarnie”. Lekarz w szpitalu, stwierdzając, że hospitalizacja delikwenta nie jest potrzebna, proponuje mu tam pobyt, by wyspany i najedzony, zastanowił się nad własnym postępowaniem. I to ma sens.
Aby uwypuklić wagę „byznesu”, napomknę o, wprost niekontrolowanym, nowym biznesie, nazywając go analogicznie, para - cukrzycowym. Wmawia się każdemu cukrzycę, aby zapewnić popyt na aparaty do pomiaru poziomu glikozy, test strips, żywność dla diabetyków, ba, powstały nawet ośrodki szkoleniowe uczące przyrządzania posiłków dla nich. Akurat to, znam z autopsji, bo mnie wmawiają bezskutecznie cukrzycę od 20 lat, a mojej żonie od 5. Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno o pieniądze. Na podobnej zasadzie posiadam „aparat do oddychania” (pompka sprężająca otaczające powietrze, przechodzi przez pojemnik z wodą, a z końca rurki wychodzi nawodnione powietrze) i luksusowy, elektryczny wózek inwalidzki (ten, coraz częściej niezbędny). Dlaczego krytykuję to, czego jestem beneficjentem? Bo zwykła przyzwoitość wywołuje we mnie niekomfortowe poczucie marnotrawienia pieniędzy podatników.
Ale wróćmy do książki. W. opuszcza ośrodek i... (str.8) „..rzuca się w wir spraw..” (str.10) „..Przez cały tydzień W. się spieszył. Miał tak wiele do zrobienia i pozałatwiania..”; na wykładach.. „opowiadał.. .o niedawnym pobycie na Farmie” (tak nazywa ośrodek odwykowy) . To bajka z innej planety. Po pierwsze: odwyk nie rozwiązuje problemów, o czym sam zresztą mówi (str.7):
„Susan, młoda dziewczyna, ma dziś urodziny. Lecz mówi o tym z płaczem. Jest już dwa lata w AA, ale niewiele jej to pomaga. Nie bardzo widzi, co jej dała trzeżwość”
Po drugie: poza bardzo nielicznymi wyjątkami, etykieta ALKOHOLIKA zamyka drzwi dotychczasowych pracodawców, znajomych i tzw przyjaciół. Miałem sąsiada Kanadyjczyka, naukowca, niepijącego od 10 lat, kiedy to nakleił sobie na czole wspomnianą etykietę. Teraz już pogodzonego z faktem, że ponad etat zmianowego kierownika-sprzątacza-salowego w „wytrzeżwiarni” nie podskoczy. Po trzecie: W jest wyjątkiem, a nawet więcej zaprzeczeniem standardu, bo jest „busy”. Na innych nikt nie czeka, „nikt nie woła”. A po czwarte: dzięki jakim protekcjom dostał się W. do „Farmy” i kto jego pobyt tam finansował ?
No i jeszcze sprawa starszego kolegi prof. Lecha F., o którym Osiatyński często mówi w wywiadach. F. przeżył tragedię osobistą, której brzemienia nie pozbył się do śmierci, a alkohol był próbą rozwiązania problemów nierozwiązywalnych.
Brak w powyższym optymizmu? Ależ, proszę, jestem do usług:
Pan Bóg dał człowiekowi WOLNĄ WOLĘ i dlatego czy ktoś chla czy nie, określamy prostym: „Your choice!”. Upadłego nie powinno się kopać, ale podać rękę z „setką”; tylko z „setką” - na odtrucie, a dalej niech sam sobie będzie kowalem swojego losu. Amen
Litacja do drugi człon słowa "REHABILITACJA", a książka opatrzona tym tytułem, logicznie, jest kontynuacją poprzedniej pod tytułem "Rehab". Osiatyński będzie miał logiczny problem z tytułem następnej, którą już zapowiada. Bo jak interes dobrze się kręci, to czemu nie kontynuować?
Osiatyński uważa się za specjalistę-empiryka, a wsparcie teoretyczne ma w żonie. No to ich przedstawiam:
Ewa Woydyłło (ur.1939) - Psycholog i terapeutka uzależnień, autorka wielu książek. Pracuje w Ośrodku Terapii Uzależnień w Warszawie, kieruje programem anty uzależnieniowym Fundacji Batorego
Wiktor Osiatyński (ur.1945) - Prawnik konstytucjonalista, wykładowca wielu uczelni, autor m.in. "Zrozumieć świat" - cyklu wywiadów z najwybitniejszymi uczonymi świata; twierdzi, że jest alkoholikiem (cokolwiek to znaczy).
Oboje czerpią dochody z pisania o alkoholizmie.
Adwersarz: JA, starszy od "alkoholika" o dwa lata, swego czasu bardzo bliski znajomy prof. Lecha F., o którym Osiatyński często się wypowiada.
Swój punkt widzenia zamierzałem opublikować, ale nie miałem szans, by ktoś zaryzykował walkę z silnym, bardzo dochodowym BIZNESEM zajmującym się ponoć leczeniem tzw alkoholików. To "ponoć" dotyczy sprzeczności logicznej, bo ci fachowcy raz twierdzą, że alkoholizm jest nieuleczalny, a innym razem mówią o leczeniu. Wyciągam ze swoich notatek, co pisałem przed laty:
„ALKOHOLIZM - nie istnieje. Myślę o eseju na ten temat, więc teraz tylko wstępne uwagi. Alkoholizm jest tylko wygodnictwem, a pozorne przyczyny kłamstwem. Co za problemy ma człowiek w miarę sprawny fizycznie i psychicznie, aby wpaść w tzw alkoholizm, w porównaniu z niewidomym, epileptykiem czy inną cholerą? Porządny biedny człowiek dotknięty ubóstwem czy chorobą, nie znajdzie pomocy ani materialnej, ani psychologicznej, a dla pijaków „wypasione” kluby AA i sanatoria. Obalajmy poszczególne mity. Totalną bzdurą jest, że tzw alkoholik „klinuje”, bo na to może pozwolić sobie tylko „margines” i ludzie „wolnych” zawodów; wszyscy inni starają się spełniać, lepiej lub gorzej, swoje obowiązki i czekają na wymarzony „luz”, kiedy wreszcie będą mogli zaspokoić pragnienie. Ten okres wyczekiwania zwykle mierzony w godzinach, może trwać dni, tygodnie, miesiące, a nawet lata, lecz zawsze uwieńczony zostaje błogostanem, całkowitym relaksem, polegającym na oderwaniu się od jakichkolwiek problemów dnia powszedniego. Bo - jak zgodnie mówiono - „kto przestał pić, ten będzie pił; kto przestał palić, ten będzie palił; ino, kto przestał pi......ć, ten już pi......ć nie będzie”.”
Biznes, nazwijmy to, para – alkoholiczny to w Ameryce wielkie pieniądze, a w tym super luksusowe ośrodki „lecznicze”, dostępne, oczywiście tylko dla bogatych. W Kanadzie, gdzie Państwo pokrywa koszty opieki zdrowotnej dla WSZYSTKICH obywateli, problem ten istnieje w minimalnym stopniu. Pierwotnie „bogaczy” wysyłano do ośrodków w USA, potem ze względu na koszty, zaczęto tworzyć prywatne ośrodki odwykowe (refundowane przez Państwo) na miejscu. Teoretycznie (w Kanadzie) każdy może skorzystać z „terapii” w takim ośrodku, ale jak się będzie czuł. Miałem możliwość zwiedzenia takiego ośrodka. Widziałem wystrój, menu, ale przede wszystkim pacjentów: towarzystwo snobów, którym z dobrobytu we łbie się poprzewracało. Markowe wszystko, nawet szczoteczki do zębów i płyny do ust. Papierosy najdroższe. Aha, a w klubach AA znudzone staruszki - „alkoholiczki”, których problem polega na tym, że nie potrafią sobie odmówić jednego piwa dziennie. Natomiast dla szeregowych obywateli pomocne są, nazwijmy to „wytrzeżwiarnie”. Lekarz w szpitalu, stwierdzając, że hospitalizacja delikwenta nie jest potrzebna, proponuje mu tam pobyt, by wyspany i najedzony, zastanowił się nad własnym postępowaniem. I to ma sens.
Aby uwypuklić wagę „byznesu”, napomknę o, wprost niekontrolowanym, nowym biznesie, nazywając go analogicznie, para - cukrzycowym. Wmawia się każdemu cukrzycę, aby zapewnić popyt na aparaty do pomiaru poziomu glikozy, test strips, żywność dla diabetyków, ba, powstały nawet ośrodki szkoleniowe uczące przyrządzania posiłków dla nich. Akurat to, znam z autopsji, bo mnie wmawiają bezskutecznie cukrzycę od 20 lat, a mojej żonie od 5. Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno o pieniądze. Na podobnej zasadzie posiadam „aparat do oddychania” (pompka sprężająca otaczające powietrze, przechodzi przez pojemnik z wodą, a z końca rurki wychodzi nawodnione powietrze) i luksusowy, elektryczny wózek inwalidzki (ten, coraz częściej niezbędny). Dlaczego krytykuję to, czego jestem beneficjentem? Bo zwykła przyzwoitość wywołuje we mnie niekomfortowe poczucie marnotrawienia pieniędzy podatników.
Ale wróćmy do książki. W. opuszcza ośrodek i... (str.8) „..rzuca się w wir spraw..” (str.10) „..Przez cały tydzień W. się spieszył. Miał tak wiele do zrobienia i pozałatwiania..”; na wykładach.. „opowiadał.. .o niedawnym pobycie na Farmie” (tak nazywa ośrodek odwykowy) . To bajka z innej planety. Po pierwsze: odwyk nie rozwiązuje problemów, o czym sam zresztą mówi (str.7):
„Susan, młoda dziewczyna, ma dziś urodziny. Lecz mówi o tym z płaczem. Jest już dwa lata w AA, ale niewiele jej to pomaga. Nie bardzo widzi, co jej dała trzeżwość”
Po drugie: poza bardzo nielicznymi wyjątkami, etykieta ALKOHOLIKA zamyka drzwi dotychczasowych pracodawców, znajomych i tzw przyjaciół. Miałem sąsiada Kanadyjczyka, naukowca, niepijącego od 10 lat, kiedy to nakleił sobie na czole wspomnianą etykietę. Teraz już pogodzonego z faktem, że ponad etat zmianowego kierownika-sprzątacza-salowego w „wytrzeżwiarni” nie podskoczy. Po trzecie: W jest wyjątkiem, a nawet więcej zaprzeczeniem standardu, bo jest „busy”. Na innych nikt nie czeka, „nikt nie woła”. A po czwarte: dzięki jakim protekcjom dostał się W. do „Farmy” i kto jego pobyt tam finansował ?
No i jeszcze sprawa starszego kolegi prof. Lecha F., o którym Osiatyński często mówi w wywiadach. F. przeżył tragedię osobistą, której brzemienia nie pozbył się do śmierci, a alkohol był próbą rozwiązania problemów nierozwiązywalnych.
Brak w powyższym optymizmu? Ależ, proszę, jestem do usług:
Pan Bóg dał człowiekowi WOLNĄ WOLĘ i dlatego czy ktoś chla czy nie, określamy prostym: „Your choice!”. Upadłego nie powinno się kopać, ale podać rękę z „setką”; tylko z „setką” - na odtrucie, a dalej niech sam sobie będzie kowalem swojego losu. Amen
Tuesday, 18 August 2015
Mikolaj GOGOL - "Płaszcz"
Mikołaj GOGOL - "Płaszcz"
Najsłynniejsza na świecie romantyczna groteska, (jak kto woli tragikomedia), ma mało polskich recenzji i opracowań. Dziesięciokrotnie filmowana, wielokrotnie wystawiana, również jako pantomima i balet, nie wiem czemu jest słabo obecna w języku polskim w internecie. Brak nawet porządnej wzmianki w polskojęzycznej Wikipedii, i właśnie dlatego kopiuję z angielskiej:
Nieszczęsny właściciel płaszcza nazywa się Baszmaczkin, choć w polskich tłumaczeniach pojawia się również Kamaszkin. Niesłusznie, bo nazwisko Baszmaczkin charakteryzuje jego "nosiciela", bo..
.
"His surname Bashmachkin, meanwhile, comes from the word 'bashmak', a type of shoe. It is used in an expression "быть под башмаком" which means to be "under someone's thumb" or to "be henpecked" ."
Próbuję znależć polski odpowiednik, bądż tłumaczenie: "być pod pantoflem", "być zdominowanym", "być zgnojonym" ?
Treść wszyscy znają, a przesłanie to: nie wierz w spełnienie marzeń, bo chwilowy uśmiech losu jest złudą, za którą słono zapłacisz, a jeszcze dodatkowo zawistnicy ciężko ciebie poturbują. Przekładając na współczesność: nie łudż się, że drogie gadżety zapewnią ci lepszą pozycję, jeśli do niej nie dorosłeś.
Na koniec podaję stronę, na której to genialne 13-stronicowe opowiadanie jest dostępne:
www.bibliofilur.republika.pl/Szynel.pdf
oraz opinię Nabokova:
"When, as in the immortal 'The Overcoat', he really let himself go and pottered on the brink of his private abyss, he became the greatest artist that Russia has yet produced."
Najsłynniejsza na świecie romantyczna groteska, (jak kto woli tragikomedia), ma mało polskich recenzji i opracowań. Dziesięciokrotnie filmowana, wielokrotnie wystawiana, również jako pantomima i balet, nie wiem czemu jest słabo obecna w języku polskim w internecie. Brak nawet porządnej wzmianki w polskojęzycznej Wikipedii, i właśnie dlatego kopiuję z angielskiej:
Nieszczęsny właściciel płaszcza nazywa się Baszmaczkin, choć w polskich tłumaczeniach pojawia się również Kamaszkin. Niesłusznie, bo nazwisko Baszmaczkin charakteryzuje jego "nosiciela", bo..
.
"His surname Bashmachkin, meanwhile, comes from the word 'bashmak', a type of shoe. It is used in an expression "быть под башмаком" which means to be "under someone's thumb" or to "be henpecked" ."
Próbuję znależć polski odpowiednik, bądż tłumaczenie: "być pod pantoflem", "być zdominowanym", "być zgnojonym" ?
Treść wszyscy znają, a przesłanie to: nie wierz w spełnienie marzeń, bo chwilowy uśmiech losu jest złudą, za którą słono zapłacisz, a jeszcze dodatkowo zawistnicy ciężko ciebie poturbują. Przekładając na współczesność: nie łudż się, że drogie gadżety zapewnią ci lepszą pozycję, jeśli do niej nie dorosłeś.
Na koniec podaję stronę, na której to genialne 13-stronicowe opowiadanie jest dostępne:
www.bibliofilur.republika.pl/Szynel.pdf
oraz opinię Nabokova:
"When, as in the immortal 'The Overcoat', he really let himself go and pottered on the brink of his private abyss, he became the greatest artist that Russia has yet produced."
Andrzej FRISZKE - "Czas KOR-u" Jacek Kuroń a geneza Solidarności
Andrzej FRISZKE - "Czas KOR-u"
Jacek Kuroń a geneza Solidarności
Okładka nastraja optymistycznie, bo Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. To brzmi o wiele lepiej niż IPN.
Do istotnego wstępu mam dwa zastrzeżenia. Pierwsze dotyczy Gomułki. Brak wg mnie podkreślenia, że Gomułka stał się ofiarą niewydolnego socjalistycznego systemu ekonomicznego. Abstrahując od tragicznych wydarzeń roku 1970, jak i marca 1968, zauważmy, że Gomułka oddawał ster władzy bez jakiegokolwiek zadłużenia, a Gierek nie miał żadnego pomysłu poza poprawą sytuacji ekonomicznej społeczeństwa drogą zaciągania kredytów, które miały być wykorzystane efektywnie. Miały, a wyszło jak zawsze. I z tego wynika druga uwaga. Friszke pisze (str.9,7 z 1626):
"Trwałą stabilizację systemu miało zapewnić podniesienie poziomu życia obywateli i zmniejszenie dystansu dzielącego Polskę od krajów rozwiniętych. Służył temu program inwestycyjny ekipy Gierka, czyli rozbudowywanie przemysłu za pomocą technologii kupowanych na kredyt na Zachodzie. Pogorszenie się warunków udzielania kredytu po 1973 r. oraz wzrost oprocentowania skutkowały gwałtownym narastaniem zadłużenia PRL i coraz większą nierównowagą na rynku wewnętrznym...."
Podstawową KONIECZNOŚCIĄ załamania się "programu inwestycyjnego ekipy Gierka", była ciężka, nieuleczalna choroba trawiąca scentralizowany, nakazowy, odgórny system decyzyjny, nosząca nazwę OSZUSTWO OD PODSTAW. Świadomie zaniżano (średnio czterokrotnie) koszty inwestycji, ustalano nierealne terminy realizacji, wyolbrzymiano (często w ogóle wyimaginowane) efekty ekonomiczne mające płynąć z inwestycji, a wszystko było podporządkowane jednemu celowi: BY WESZŁO DO PLANU. Mało tego, gdy decyzja już była korzystna, znaczną częścią kosztów inwestycji obciążano działalność bieżącą przedsiębiorstwa. Powszechnym zjawiskiem był zakup maszyn i urządzeń do hal produkcyjnych, których budowy nawet nie zaczęto. Stały więc one często na powietrzu, ulegając korozji, a często dewastacji i rozkradaniu, by w odległym czasie montażu okazać się nieprzydatnymi.
Robotnicy to widzieli i w coraz większym stopniu zdawali sobie sprawę, że ta niegospodarność żle się skończy, a już obecnie wpływa negatywnie na ich sytuację finansową, bo brakuje pieniędzy na wzrost zarobków. Dodatkowym absurdem było rozliczanie się fabryk po cenach rozliczeniowych tworzonych z kosztu własnego, więc im wyższy koszt wytwarzania, tym większy odpis na fundusz płac, socjalny czy mieszkaniowy. TO MUSIAŁO RUNĄĆ, i już po 6 latach zaczęła się agonia.
Friszke zaczyna książkę od charakterystyki anty -PRL-owskiej opozycji. Aby szerokie grono czytelników mogło czytać ze zrozumieniem omawiane dzieło, przypomnę za Wikipedią:
"….'Ruch' powstał w połowie lat 60. Na IV Zjeździe, w styczniu 1969 r., przyjął deklarację programową 'Mijają lata'(jej autorami byli Stefan Niesiołowski, Andrzej Czuma oraz Emil Morgiewicz)... ...Jego działacze zdecydowanie odrzucali komunizm i nie uznawali Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za legalne państwo polskie. Nie próbowali więc, w przeciwieństwie do innych środowisk opozycyjnych, działać na rzecz reformy i demokratyzacji PRL, uważali, że dopiero na jej gruzach należy budować niepodległe państwo: demokratyczne, niezależne od Związku Radzieckiego, gwarantujące przestrzeganie praw człowieka... ...W najbardziej aktywnym okresie działalności organizacja liczyła ok. 100 członków.”
„Komandosi – określenie dla działającej w latach 60. XX wieku studenckiej grupy kontestatorów, głównie Adama Michnika, Teresy Boguckiej, Jana Grossa, Jakuba Karpińskiego, Barbary Toruńczyk, Ireny Grudzińskiej, Aleksandra Perskiego i innych studentów. Nazwani zostali tak od niespodziewanego pojawiania się na wykładach otwartych i sesjach rocznicowych na Uniwersytecie Warszawskim i niweczenia propagandowych założeń tych zgromadzeń przez doprowadzanie do nieprawomyślnych, według ówczesnej władzy, dyskusji politycznych... ....Po wydarzeniach marcowych 1968, jesienią tego roku rozpoczęły się procesy środowiska „komandosów”. Po kilku miesiącach zapadły wyroki więzienia, m.in. 3,5 roku dla Kuronia i Modzelewskiego, 3 lata dla Michnika...."
To teraz mogę już pokazać "polskie piekiełko"; wg donosu Ludwika Hassa, działacze "Ruchu" szykowali się do ataku na "komandosów"(str.100):
"Uważają ich za grupę antynarodową, którą trzeba odciąć od wszelkich kontaktów ze środowiskami opozycyjnymi, następnie zaś całkowicie wyeliminować z życia publicznego. Sprawę tę stawiają bardzo ostro. Tak np. zażądali, by Klub Inteligencji Katolickiej i redakcja „Więzi” zdecydowali się z kim chcą współpracować – z byłymi „komandosami” czy z nimi. Inaczej też, niż [Marcin] Król i jego zwolennicy, nie chcą „ruchowcy” utrzymywać żadnych stosunków towarzyskich z Kuroniem i jemu bliskimi. Doszło nawet do tego, że na przyjęciu u Wojciecha Ziembińskiego w końcu stycznia 1975 r. (przyjęcie z okazji rocznicy powstania styczniowego), na którym był Kuroń, zaczęli mówić: co tu robi ten „czerwony”?, co on ma wspólnego z rocznicą narodową".
To po co nam kacapy? Przecież my sami unicestwimy się skutecznie w naszym bagienku!!!
Podobnie jak Michnik w „Dziełach zebranych”, tak i Friszke wielokrotnie zwraca uwagę (np. str.116) na znaczenie książki Bohdana Cywińskiego z 1971 roku, pt „Rodowody niepokornych” w kształtowaniu postaw obecnych „niepokornych” i budowaniu płaszczyzny porozumienia między opozycjonistami różnych „maści”. Ze zdziwieniem zauważam tylko jedną opinię na LC, więc decyduję się skopiować notkę redakcyjną opracowaną przez autora:
"Przedmiotem zawartych w tej książce rozważań o przeszłości są postawy społeczno-etyczne w Polsce ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte XIX wieku, to okres kiedy w polskiej myśli ideologicznej i politycznej zaczęły rodzić się nowe idee i kierunki. Związane one są z jednym pokoleniem polskiej inteligencji, pokoleniem urodzonym w pobliżu Powstania Styczniowego i wychowanego w okresie najciemniejszej nocy politycznej, jaka kiedykolwiek zapadła nad Polską. Pokolenia, które potrafiło odrodzić polskie życie polityczne, stworzyć potężne stronnictwa o wyraźnych programach i wnieść swój istotny wkład w odzyskanie niepodległości w 1918 roku.(...)"
Czołowa postać „naszej” książki - Jacek Kuroń - to człowiek dialogu; całe życie szuka płaszczyzny porozumienia z innymi. Jedną z ważnych postaci w jego życiu jest, sławny dzisiaj, ks. Jan Zieja (str. 125):
„We wrześniu 1974 r. przypadała 35. rocznica wybuchu wojny. Kuroń wspominał wielkie wrażenie, jakie na nim wywarło kazanie ks. Jana Ziei wygłoszone w warszawskiej katedrze w rocznicę sowieckiego najazdu 17 września 1939 r. Było ono nie tylko przypomnieniem męczeństwa Polaków na Wschodzie, ale też wyznaniem polskich win wobec Ukraińców, Litwinów, Białorusinów. Będąc pod wielkim wrażeniem tego kazania, Kuroń opowiadał o nim przyjaciołom: „wygłosiłem je prawie dosłownie tekstem Ziei. Potem powtarzałem to w różnych miejscach i właśnie mój tekst poszedł w paryskiej »Kulturze«”. Wrażenie Kuronia brało się z odkrycia podobnej do własnej wrażliwości na krzywdę pobratymczych narodów oraz związanej z tym postawy antynacjonalistycznej. Ksiądz Zieja przełamywał powszechne w tym okresie milczenie o Ukraińcach, Litwinach, Białorusinach, a czynił to na gruncie etyki chrześcijańskiej i wartości braterstwa.”
Kuroń prowadził rozmowy z Wojtyłą i Wyszyńskim. Zainteresował mnie fragment o kontaktach z Prymasem (132). Niestety...
"Nie zachowały się również notatki SB o tych audiencjach, z wyjątkiem raportu o spotkaniu Prymasa z Kuroniem i Michnikiem 20 maja 1976 r. Można przypuszczać, że spotkania te zostawiły ślad w prowadzonym przez kardynała Wyszyńskiego diariuszu, z którego dotychczas opublikowano jedynie wyjątki."
Napięcie w lekturze jest zmienne, bo Friszke opisuje dokładnie wszystko, w tym próby Kuronia w wydaniu marnego kryminałka pod zmyślonym nazwiskiem czy wg mnie marginalną rewitalizację wolnomularstwa. Ponadto wiele spraw znam z innych żródeł. Pozwolę więc sobie, na kontynuację dotychczasowej praktyki, czyli sygnalizowanie fragmentów, dla mnie, ciekawych.
Niewątpliwie nim jest pismo dyrektora Departamentu III MSW gen. A. Krzysztoporskiego, z września 1975 r., w którym alarmuje (182):
„Opozycja wewnętrzna nabrała cech frontu antysocjalistycznego obejmującego osoby o postawach rewizjonistycznych, prawicowych, liberalno-burżuazyjnych i innych. Najbardziej aktywne jądro, ściśle ze sobą współdziałających, stanowi grupa osób ze środowisk: b. komandosów (J. Kuroń, A. Michnik, T. Bogucka); socjaldemokratów (A. Steinsbergowa, J. Olszewski, L. Cohn); rewizjonistycznych (S. Staszewski); liberalno-burżuazyjnych (J.J. Lipski, K. Brandys, K. Głogowski); b. członków nielegalnej organizacji „Ruch” (A. Czuma, S. Niesiołowski i E. Morgiewicz); prawicy społecznej (J. Rybicki, Wł. Bartoszewski).”
Jakby nie patrzeć, miejsce na tej liście nobilituje! Wiele stron Friszke poświęca listom protestacyjnym, petycjom etc, w tym dotyczącym poprawek do tworzonej w 1975 r konstytucji. Niestety, opis tych zbierań podpisów, wagi przywiązywanej do tego, poczucie misji, sprawia wrażenie dziecinady i śmierdzi bohaterszczyzną. W końcu sam autor pisze (208):
„..Pozornie ruch petycyjny poniósł porażkę, w rzeczywistości odniósł sukces”.
Ten „sukces”, to chyba z Mrożka. Moje środowisko tylko obserwowało, kto pod kolejnym listem się podpisze: czy będzie stary endek, alkoholik, alfa „Zniewolonego umysłu” Miłosza - Andrzejewski czy też może autor socrealistycznych „Obywateli” - Kazimierz Brandys, przed którym (wg Kisielewskiego) uciekali zbieracze podpisów pod „listem 34”. Bo dla mnie wzorcami moralnymi byli np Ossowscy, a ze środowiska literackiego godnym szacunku - Słonimski.
Chwała Kuroniowi i innym zapaleńcom, ale nie mitologizujmy tamtych działań!!!
Na str.251 czytam:
„Odejście Kuronia od marksizmu na przełomie dekad i budowanie nowego systemu wartości społecznych utrudniały przedstawienie praktycznego programu dla robotników...."
Czyli Kuroń zintelektualizował się i uprawiał "sztukę dla sztuki". Gorzej, ze Friszke poszedł w komedianty i nam groteskę zaserwował:
"..Jedyną próbą dotarcia do środowiska robotniczego były wspomniane wyżej rekolekcje dla młodzieży gitowskiej....."
Żart? Przecież do robotników łatwiej trafić przez apropaków!!! No i dobrze, trochę się pośmiałem, bo od tych kilkunastu nazwisk w kółko się powtarzających, oczy mnie się zamykały.
Doceniam wagę publikacji Friszke, lecz ze względu na „experience”, np. z 1968 r. ogarnia mnie nuda przy opisach pałowań, zwanych „ścieżkami zdrowia”, a ona prowadzi z kolei do obrazoburczej mojej pseudofilozofii po lekturze np takiego fragmentu (327):
„Większość oskarżonych w Radomiu skazano za to, że „działając w sposób chuligański wzięli udział w zbiegowisku publicznym, którego uczestnicy wspólnymi siłami dopuścili się gwałtownego zamachu na funkcjonariuszy publicznych oraz na obiekty i urządzenia gospodarki uspołecznionej, powodując w następstwie tego zamachu uszkodzenie ciała 75 funkcjonariuszy MO oraz szkodę w mieniu społecznym w wysokości 28 000 000 zł”. Ten sposób formułowania aktów oskarżenia sprawił, że wobec sądzonych stosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej, tj. skazywano ich nie za własne czyny, lecz za wszystko to, co w dniu 25 czerwca 1976 r. zdarzyło się w Radomiu..."
Bo, jak nie ulec "hańbiącej" refleksji, gdy widzę bezsilność III RP wobec bandziorów zwanych kibolami. Czy negacja "odpowiedzialności zbiorowej" ma oznaczać bezkarność? Takie refleksje nie opuszczają mnie przy dalszej lekturze opisów restrykcji, prześladowań, przesłuchań, nieustannej huśtawki aresztowań i zwolnień w OKUPOWANEJ, ZNIEWOLONEJ POLSCE wskutek konfrontacji z rzeczywistością w obecnej WOLNEJ, NIEPODLEGŁEJ DEMOKRATYCZNEJ, nękanej przez "niepokornych" obywateli skargami do Strasburga.
Nie porusza mnie również użycie (350) "maszyny do pisania marki Consul" Kuronia do pisania skarg, bo o wiele bardziej tragiczna historia z maszyną w tle, opisana jest w żartobliwej książce aktora Andrzeja Zaorskiego, gdzie na pożyczonej, od urzędującego wówczas, komunistycznego Ministra Zaorskiego, ojca Andrzeja, ulotki "antypaństwowe" pisała w 1968 r. Kojka, siostra "Dziobaka" tj reżysera Krzysztofa Wierzbickiego. Kojka, relegowana, poszła siedzieć, a nam pozostało spekulowanie czy bezpieka odda maszynę - dowód rzeczowy- prawowitemu właścicielowi tj administracji rządowej.
Mimo tragicznych indywidualnych losów robotników z Radomia, Ursusa etc, całość prześladowań wobec organizatorów opozycji sprawia wrażenie zamierzonej nieudolności. Jakby postępowaniem „władzy” kierowało hasło „nie chcem, ale muszem” czy też idea „wentyla bezpieczeństwa”. Bo, co dostaje całe społeczeństwo? Trzech męczenników: Kuronia, Modzelewskiego i Michnika. O innych szeroko się nie mówi, a znane postacie zdobywają popularność i respekt społeczeństwa podpisując kolejne petycje i „listy”. Dzięki temu, niezdolni do czynów mitomani mogą podtrzymywać w sobie przeświadczenie: „A jednak walczymy!”
Na str, 360 Friszke pisze:
„Dawniej wprowadzeni agenci zdążyli się już zdemaskować... ...Wprowadzenie nowego.. ..było bardzo trudne..”
Tylko, że w bardzo szerokich przypisach do tego rozdziału (str. 593-650), znajduję olbrzymią ilość donosów i „meldunków operacyjnych”. Nie bądżmy naiwni, jak skonfundowany Wildstein z powodu przyjaciela!!
Proszę Państwa! Ta pozycja przerosła moje możliwości i chęci w pisaniu opinii! Czytam dalej sam, nie dzieląc się uwagami. Mam już tylko siłę, by wyrazić uznanie dla autora i polecić całość Państwu.
Jacek Kuroń a geneza Solidarności
Okładka nastraja optymistycznie, bo Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. To brzmi o wiele lepiej niż IPN.
Do istotnego wstępu mam dwa zastrzeżenia. Pierwsze dotyczy Gomułki. Brak wg mnie podkreślenia, że Gomułka stał się ofiarą niewydolnego socjalistycznego systemu ekonomicznego. Abstrahując od tragicznych wydarzeń roku 1970, jak i marca 1968, zauważmy, że Gomułka oddawał ster władzy bez jakiegokolwiek zadłużenia, a Gierek nie miał żadnego pomysłu poza poprawą sytuacji ekonomicznej społeczeństwa drogą zaciągania kredytów, które miały być wykorzystane efektywnie. Miały, a wyszło jak zawsze. I z tego wynika druga uwaga. Friszke pisze (str.9,7 z 1626):
"Trwałą stabilizację systemu miało zapewnić podniesienie poziomu życia obywateli i zmniejszenie dystansu dzielącego Polskę od krajów rozwiniętych. Służył temu program inwestycyjny ekipy Gierka, czyli rozbudowywanie przemysłu za pomocą technologii kupowanych na kredyt na Zachodzie. Pogorszenie się warunków udzielania kredytu po 1973 r. oraz wzrost oprocentowania skutkowały gwałtownym narastaniem zadłużenia PRL i coraz większą nierównowagą na rynku wewnętrznym...."
Podstawową KONIECZNOŚCIĄ załamania się "programu inwestycyjnego ekipy Gierka", była ciężka, nieuleczalna choroba trawiąca scentralizowany, nakazowy, odgórny system decyzyjny, nosząca nazwę OSZUSTWO OD PODSTAW. Świadomie zaniżano (średnio czterokrotnie) koszty inwestycji, ustalano nierealne terminy realizacji, wyolbrzymiano (często w ogóle wyimaginowane) efekty ekonomiczne mające płynąć z inwestycji, a wszystko było podporządkowane jednemu celowi: BY WESZŁO DO PLANU. Mało tego, gdy decyzja już była korzystna, znaczną częścią kosztów inwestycji obciążano działalność bieżącą przedsiębiorstwa. Powszechnym zjawiskiem był zakup maszyn i urządzeń do hal produkcyjnych, których budowy nawet nie zaczęto. Stały więc one często na powietrzu, ulegając korozji, a często dewastacji i rozkradaniu, by w odległym czasie montażu okazać się nieprzydatnymi.
Robotnicy to widzieli i w coraz większym stopniu zdawali sobie sprawę, że ta niegospodarność żle się skończy, a już obecnie wpływa negatywnie na ich sytuację finansową, bo brakuje pieniędzy na wzrost zarobków. Dodatkowym absurdem było rozliczanie się fabryk po cenach rozliczeniowych tworzonych z kosztu własnego, więc im wyższy koszt wytwarzania, tym większy odpis na fundusz płac, socjalny czy mieszkaniowy. TO MUSIAŁO RUNĄĆ, i już po 6 latach zaczęła się agonia.
Friszke zaczyna książkę od charakterystyki anty -PRL-owskiej opozycji. Aby szerokie grono czytelników mogło czytać ze zrozumieniem omawiane dzieło, przypomnę za Wikipedią:
"….'Ruch' powstał w połowie lat 60. Na IV Zjeździe, w styczniu 1969 r., przyjął deklarację programową 'Mijają lata'(jej autorami byli Stefan Niesiołowski, Andrzej Czuma oraz Emil Morgiewicz)... ...Jego działacze zdecydowanie odrzucali komunizm i nie uznawali Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za legalne państwo polskie. Nie próbowali więc, w przeciwieństwie do innych środowisk opozycyjnych, działać na rzecz reformy i demokratyzacji PRL, uważali, że dopiero na jej gruzach należy budować niepodległe państwo: demokratyczne, niezależne od Związku Radzieckiego, gwarantujące przestrzeganie praw człowieka... ...W najbardziej aktywnym okresie działalności organizacja liczyła ok. 100 członków.”
„Komandosi – określenie dla działającej w latach 60. XX wieku studenckiej grupy kontestatorów, głównie Adama Michnika, Teresy Boguckiej, Jana Grossa, Jakuba Karpińskiego, Barbary Toruńczyk, Ireny Grudzińskiej, Aleksandra Perskiego i innych studentów. Nazwani zostali tak od niespodziewanego pojawiania się na wykładach otwartych i sesjach rocznicowych na Uniwersytecie Warszawskim i niweczenia propagandowych założeń tych zgromadzeń przez doprowadzanie do nieprawomyślnych, według ówczesnej władzy, dyskusji politycznych... ....Po wydarzeniach marcowych 1968, jesienią tego roku rozpoczęły się procesy środowiska „komandosów”. Po kilku miesiącach zapadły wyroki więzienia, m.in. 3,5 roku dla Kuronia i Modzelewskiego, 3 lata dla Michnika...."
To teraz mogę już pokazać "polskie piekiełko"; wg donosu Ludwika Hassa, działacze "Ruchu" szykowali się do ataku na "komandosów"(str.100):
"Uważają ich za grupę antynarodową, którą trzeba odciąć od wszelkich kontaktów ze środowiskami opozycyjnymi, następnie zaś całkowicie wyeliminować z życia publicznego. Sprawę tę stawiają bardzo ostro. Tak np. zażądali, by Klub Inteligencji Katolickiej i redakcja „Więzi” zdecydowali się z kim chcą współpracować – z byłymi „komandosami” czy z nimi. Inaczej też, niż [Marcin] Król i jego zwolennicy, nie chcą „ruchowcy” utrzymywać żadnych stosunków towarzyskich z Kuroniem i jemu bliskimi. Doszło nawet do tego, że na przyjęciu u Wojciecha Ziembińskiego w końcu stycznia 1975 r. (przyjęcie z okazji rocznicy powstania styczniowego), na którym był Kuroń, zaczęli mówić: co tu robi ten „czerwony”?, co on ma wspólnego z rocznicą narodową".
To po co nam kacapy? Przecież my sami unicestwimy się skutecznie w naszym bagienku!!!
Podobnie jak Michnik w „Dziełach zebranych”, tak i Friszke wielokrotnie zwraca uwagę (np. str.116) na znaczenie książki Bohdana Cywińskiego z 1971 roku, pt „Rodowody niepokornych” w kształtowaniu postaw obecnych „niepokornych” i budowaniu płaszczyzny porozumienia między opozycjonistami różnych „maści”. Ze zdziwieniem zauważam tylko jedną opinię na LC, więc decyduję się skopiować notkę redakcyjną opracowaną przez autora:
"Przedmiotem zawartych w tej książce rozważań o przeszłości są postawy społeczno-etyczne w Polsce ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte XIX wieku, to okres kiedy w polskiej myśli ideologicznej i politycznej zaczęły rodzić się nowe idee i kierunki. Związane one są z jednym pokoleniem polskiej inteligencji, pokoleniem urodzonym w pobliżu Powstania Styczniowego i wychowanego w okresie najciemniejszej nocy politycznej, jaka kiedykolwiek zapadła nad Polską. Pokolenia, które potrafiło odrodzić polskie życie polityczne, stworzyć potężne stronnictwa o wyraźnych programach i wnieść swój istotny wkład w odzyskanie niepodległości w 1918 roku.(...)"
Czołowa postać „naszej” książki - Jacek Kuroń - to człowiek dialogu; całe życie szuka płaszczyzny porozumienia z innymi. Jedną z ważnych postaci w jego życiu jest, sławny dzisiaj, ks. Jan Zieja (str. 125):
„We wrześniu 1974 r. przypadała 35. rocznica wybuchu wojny. Kuroń wspominał wielkie wrażenie, jakie na nim wywarło kazanie ks. Jana Ziei wygłoszone w warszawskiej katedrze w rocznicę sowieckiego najazdu 17 września 1939 r. Było ono nie tylko przypomnieniem męczeństwa Polaków na Wschodzie, ale też wyznaniem polskich win wobec Ukraińców, Litwinów, Białorusinów. Będąc pod wielkim wrażeniem tego kazania, Kuroń opowiadał o nim przyjaciołom: „wygłosiłem je prawie dosłownie tekstem Ziei. Potem powtarzałem to w różnych miejscach i właśnie mój tekst poszedł w paryskiej »Kulturze«”. Wrażenie Kuronia brało się z odkrycia podobnej do własnej wrażliwości na krzywdę pobratymczych narodów oraz związanej z tym postawy antynacjonalistycznej. Ksiądz Zieja przełamywał powszechne w tym okresie milczenie o Ukraińcach, Litwinach, Białorusinach, a czynił to na gruncie etyki chrześcijańskiej i wartości braterstwa.”
Kuroń prowadził rozmowy z Wojtyłą i Wyszyńskim. Zainteresował mnie fragment o kontaktach z Prymasem (132). Niestety...
"Nie zachowały się również notatki SB o tych audiencjach, z wyjątkiem raportu o spotkaniu Prymasa z Kuroniem i Michnikiem 20 maja 1976 r. Można przypuszczać, że spotkania te zostawiły ślad w prowadzonym przez kardynała Wyszyńskiego diariuszu, z którego dotychczas opublikowano jedynie wyjątki."
Napięcie w lekturze jest zmienne, bo Friszke opisuje dokładnie wszystko, w tym próby Kuronia w wydaniu marnego kryminałka pod zmyślonym nazwiskiem czy wg mnie marginalną rewitalizację wolnomularstwa. Ponadto wiele spraw znam z innych żródeł. Pozwolę więc sobie, na kontynuację dotychczasowej praktyki, czyli sygnalizowanie fragmentów, dla mnie, ciekawych.
Niewątpliwie nim jest pismo dyrektora Departamentu III MSW gen. A. Krzysztoporskiego, z września 1975 r., w którym alarmuje (182):
„Opozycja wewnętrzna nabrała cech frontu antysocjalistycznego obejmującego osoby o postawach rewizjonistycznych, prawicowych, liberalno-burżuazyjnych i innych. Najbardziej aktywne jądro, ściśle ze sobą współdziałających, stanowi grupa osób ze środowisk: b. komandosów (J. Kuroń, A. Michnik, T. Bogucka); socjaldemokratów (A. Steinsbergowa, J. Olszewski, L. Cohn); rewizjonistycznych (S. Staszewski); liberalno-burżuazyjnych (J.J. Lipski, K. Brandys, K. Głogowski); b. członków nielegalnej organizacji „Ruch” (A. Czuma, S. Niesiołowski i E. Morgiewicz); prawicy społecznej (J. Rybicki, Wł. Bartoszewski).”
Jakby nie patrzeć, miejsce na tej liście nobilituje! Wiele stron Friszke poświęca listom protestacyjnym, petycjom etc, w tym dotyczącym poprawek do tworzonej w 1975 r konstytucji. Niestety, opis tych zbierań podpisów, wagi przywiązywanej do tego, poczucie misji, sprawia wrażenie dziecinady i śmierdzi bohaterszczyzną. W końcu sam autor pisze (208):
„..Pozornie ruch petycyjny poniósł porażkę, w rzeczywistości odniósł sukces”.
Ten „sukces”, to chyba z Mrożka. Moje środowisko tylko obserwowało, kto pod kolejnym listem się podpisze: czy będzie stary endek, alkoholik, alfa „Zniewolonego umysłu” Miłosza - Andrzejewski czy też może autor socrealistycznych „Obywateli” - Kazimierz Brandys, przed którym (wg Kisielewskiego) uciekali zbieracze podpisów pod „listem 34”. Bo dla mnie wzorcami moralnymi byli np Ossowscy, a ze środowiska literackiego godnym szacunku - Słonimski.
Chwała Kuroniowi i innym zapaleńcom, ale nie mitologizujmy tamtych działań!!!
Na str.251 czytam:
„Odejście Kuronia od marksizmu na przełomie dekad i budowanie nowego systemu wartości społecznych utrudniały przedstawienie praktycznego programu dla robotników...."
Czyli Kuroń zintelektualizował się i uprawiał "sztukę dla sztuki". Gorzej, ze Friszke poszedł w komedianty i nam groteskę zaserwował:
"..Jedyną próbą dotarcia do środowiska robotniczego były wspomniane wyżej rekolekcje dla młodzieży gitowskiej....."
Żart? Przecież do robotników łatwiej trafić przez apropaków!!! No i dobrze, trochę się pośmiałem, bo od tych kilkunastu nazwisk w kółko się powtarzających, oczy mnie się zamykały.
Doceniam wagę publikacji Friszke, lecz ze względu na „experience”, np. z 1968 r. ogarnia mnie nuda przy opisach pałowań, zwanych „ścieżkami zdrowia”, a ona prowadzi z kolei do obrazoburczej mojej pseudofilozofii po lekturze np takiego fragmentu (327):
„Większość oskarżonych w Radomiu skazano za to, że „działając w sposób chuligański wzięli udział w zbiegowisku publicznym, którego uczestnicy wspólnymi siłami dopuścili się gwałtownego zamachu na funkcjonariuszy publicznych oraz na obiekty i urządzenia gospodarki uspołecznionej, powodując w następstwie tego zamachu uszkodzenie ciała 75 funkcjonariuszy MO oraz szkodę w mieniu społecznym w wysokości 28 000 000 zł”. Ten sposób formułowania aktów oskarżenia sprawił, że wobec sądzonych stosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej, tj. skazywano ich nie za własne czyny, lecz za wszystko to, co w dniu 25 czerwca 1976 r. zdarzyło się w Radomiu..."
Bo, jak nie ulec "hańbiącej" refleksji, gdy widzę bezsilność III RP wobec bandziorów zwanych kibolami. Czy negacja "odpowiedzialności zbiorowej" ma oznaczać bezkarność? Takie refleksje nie opuszczają mnie przy dalszej lekturze opisów restrykcji, prześladowań, przesłuchań, nieustannej huśtawki aresztowań i zwolnień w OKUPOWANEJ, ZNIEWOLONEJ POLSCE wskutek konfrontacji z rzeczywistością w obecnej WOLNEJ, NIEPODLEGŁEJ DEMOKRATYCZNEJ, nękanej przez "niepokornych" obywateli skargami do Strasburga.
Nie porusza mnie również użycie (350) "maszyny do pisania marki Consul" Kuronia do pisania skarg, bo o wiele bardziej tragiczna historia z maszyną w tle, opisana jest w żartobliwej książce aktora Andrzeja Zaorskiego, gdzie na pożyczonej, od urzędującego wówczas, komunistycznego Ministra Zaorskiego, ojca Andrzeja, ulotki "antypaństwowe" pisała w 1968 r. Kojka, siostra "Dziobaka" tj reżysera Krzysztofa Wierzbickiego. Kojka, relegowana, poszła siedzieć, a nam pozostało spekulowanie czy bezpieka odda maszynę - dowód rzeczowy- prawowitemu właścicielowi tj administracji rządowej.
Mimo tragicznych indywidualnych losów robotników z Radomia, Ursusa etc, całość prześladowań wobec organizatorów opozycji sprawia wrażenie zamierzonej nieudolności. Jakby postępowaniem „władzy” kierowało hasło „nie chcem, ale muszem” czy też idea „wentyla bezpieczeństwa”. Bo, co dostaje całe społeczeństwo? Trzech męczenników: Kuronia, Modzelewskiego i Michnika. O innych szeroko się nie mówi, a znane postacie zdobywają popularność i respekt społeczeństwa podpisując kolejne petycje i „listy”. Dzięki temu, niezdolni do czynów mitomani mogą podtrzymywać w sobie przeświadczenie: „A jednak walczymy!”
Na str, 360 Friszke pisze:
„Dawniej wprowadzeni agenci zdążyli się już zdemaskować... ...Wprowadzenie nowego.. ..było bardzo trudne..”
Tylko, że w bardzo szerokich przypisach do tego rozdziału (str. 593-650), znajduję olbrzymią ilość donosów i „meldunków operacyjnych”. Nie bądżmy naiwni, jak skonfundowany Wildstein z powodu przyjaciela!!
Proszę Państwa! Ta pozycja przerosła moje możliwości i chęci w pisaniu opinii! Czytam dalej sam, nie dzieląc się uwagami. Mam już tylko siłę, by wyrazić uznanie dla autora i polecić całość Państwu.
Monday, 17 August 2015
Czesław MIŁOSZ - "Zniewolony umysł"
TRZEBA ZNAĆ! WREDNA, ALE ŚWIETNA
Świetnie napisana, o postawach ludzi w okresie komunizmu, a ściślej reżymu stalinowskiego końca lat czterdziestych i przełomu lat 40- i 50-tych. Niestety, ksiązka wyjątkowo WREDNA. Miłosz, który wysługiwał się reżymowi, spijał miód z „kwiatów zła” piastując wysokie stanowiska na atrakcyjnych placówkach zagranicznych krytykuje postawy kolegów-pisarzy przebywających w kraju i konformistycznie układających się z PRL-owską władzą.
Najbardziej gnoi Alfę, czyli Andrzejewskiego, przedwojennego endeka, lecz przecież pedała i alkoholika, co poniekąd tłumaczy jego wątpliwie moralną postawę. Co gorsza, ośmieszony, zgnojony Andrzejewski korzystał, po latach, z zaproszeń Miłosza do Stanów Zjedn., puścił w niepamięć własną hańbę i z przyjemnością delektował się bogactwem miłoszowej rezydencji .Drugim krytykowanym był Borowski, trzecim - Putrament, czwartym zaś Gałczyński.
WREDNOŚĆ Miłosza ujawnia się w całej krasie przez upublicznianie, kontrowersyjnych incydentów z życia powszechnie znanych osób, by budować na ich bazie negatywny image. Po pierwsze: świat nie jest czarno-biały, a po drugie: „kto mieczem wojuje ....”. To znaczy, że gdybyśmy posłużyli się „miłoszowską” metodą w stosunku do jego osoby, to moglibyśmy zbudować jego image np na fragmencie „Dzienników” Iwaszkiewicza, w którym stary pedał upiera się, że „zerżnął” przyszłego noblistę w Wilnie i z przyczyn homoseksualnych sfinansował jego kajakową podróż po Europie. Zaprzeczenia Miłosza pozostają bezowocne, fama poszła w świat.
„Odwdzięczył sie” również swoim przyjaciołom Krońskim. Upublicznianie myśli i postępków przyjaciół jest conajmniej niesmaczne. Ponieważ Kroński jest dla wielu moich potencjalnych czytelników osobą znaną tylko z cytatu z prywatnego listu do Miłosza, wrednie przez poetę upublicznionego, pozwolę sobie na parę podstawowych informacji o nim. Acha, przedtem wspomniany cytat:
„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”
KROŃSKI Juliusz TADEUSZ, filozof i historyk, profesor UW, uczeń Kotarbińskiego i Tatarkiewicza, kolega Bolesława MICIŃSKIEGO /którego żona wyszła póżniej za KENARA/, uważany za ojca duchowego tzw warszawskiej szkoły historyków idei, stworzonej przez jego uczniów: Kołakowskiego, Baczkę, Pomiana i in., był Żydem po ojcu Aleksandrze Ferdynandzie, warszawskim adwokacie; najważniejsze dzieło „Rozważania wokół Hegla”, autor ładnej sentencji:
„To nie komunizm i nie Polska dzisiejsza są temu winne, że ludzie żle piszą. Winę za to ponoszą po prostu sentymentalizm i romantyzm”.
Żona, Irena z d. Krzemicka, Żydówka, studiowała we Lwowie filologię grecką u prof. Gasińca. O ich poglądach i losach - innym razem. więcej na blogu:
wgwg1943.blogspot.ca - hasło MIŁOSZ
Świetnie napisana, o postawach ludzi w okresie komunizmu, a ściślej reżymu stalinowskiego końca lat czterdziestych i przełomu lat 40- i 50-tych. Niestety, ksiązka wyjątkowo WREDNA. Miłosz, który wysługiwał się reżymowi, spijał miód z „kwiatów zła” piastując wysokie stanowiska na atrakcyjnych placówkach zagranicznych krytykuje postawy kolegów-pisarzy przebywających w kraju i konformistycznie układających się z PRL-owską władzą.
Najbardziej gnoi Alfę, czyli Andrzejewskiego, przedwojennego endeka, lecz przecież pedała i alkoholika, co poniekąd tłumaczy jego wątpliwie moralną postawę. Co gorsza, ośmieszony, zgnojony Andrzejewski korzystał, po latach, z zaproszeń Miłosza do Stanów Zjedn., puścił w niepamięć własną hańbę i z przyjemnością delektował się bogactwem miłoszowej rezydencji .Drugim krytykowanym był Borowski, trzecim - Putrament, czwartym zaś Gałczyński.
WREDNOŚĆ Miłosza ujawnia się w całej krasie przez upublicznianie, kontrowersyjnych incydentów z życia powszechnie znanych osób, by budować na ich bazie negatywny image. Po pierwsze: świat nie jest czarno-biały, a po drugie: „kto mieczem wojuje ....”. To znaczy, że gdybyśmy posłużyli się „miłoszowską” metodą w stosunku do jego osoby, to moglibyśmy zbudować jego image np na fragmencie „Dzienników” Iwaszkiewicza, w którym stary pedał upiera się, że „zerżnął” przyszłego noblistę w Wilnie i z przyczyn homoseksualnych sfinansował jego kajakową podróż po Europie. Zaprzeczenia Miłosza pozostają bezowocne, fama poszła w świat.
„Odwdzięczył sie” również swoim przyjaciołom Krońskim. Upublicznianie myśli i postępków przyjaciół jest conajmniej niesmaczne. Ponieważ Kroński jest dla wielu moich potencjalnych czytelników osobą znaną tylko z cytatu z prywatnego listu do Miłosza, wrednie przez poetę upublicznionego, pozwolę sobie na parę podstawowych informacji o nim. Acha, przedtem wspomniany cytat:
„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”
KROŃSKI Juliusz TADEUSZ, filozof i historyk, profesor UW, uczeń Kotarbińskiego i Tatarkiewicza, kolega Bolesława MICIŃSKIEGO /którego żona wyszła póżniej za KENARA/, uważany za ojca duchowego tzw warszawskiej szkoły historyków idei, stworzonej przez jego uczniów: Kołakowskiego, Baczkę, Pomiana i in., był Żydem po ojcu Aleksandrze Ferdynandzie, warszawskim adwokacie; najważniejsze dzieło „Rozważania wokół Hegla”, autor ładnej sentencji:
„To nie komunizm i nie Polska dzisiejsza są temu winne, że ludzie żle piszą. Winę za to ponoszą po prostu sentymentalizm i romantyzm”.
Żona, Irena z d. Krzemicka, Żydówka, studiowała we Lwowie filologię grecką u prof. Gasińca. O ich poglądach i losach - innym razem. więcej na blogu:
wgwg1943.blogspot.ca - hasło MIŁOSZ
Sunday, 16 August 2015
Zbigniew DOMINO - "Czas kukułczych gniazd"
Zbigniew DOMINO - "Czas kukułczych gniazd"
To druga część jego trylogii zaczynającej się "Syberiadą Polską", a kończącą się "Młodymi ciemnościami". Tak się złożyło, że drugą część czytam na końcu. A więc czeka mnie powrót Sybiraków do Polski i zagnieżdżenie się w poniemieckim gospodarstwie. Tamtym dałem po 9 gwiazdek, a co będzie tym razem? Dla mnie, to literatura faktu i dlatego daję wysokie oceny, mimo, że Parnas literacki to nie jest..
Trylogia ta jest komplementarna z ostatnio recenzowanymi przeze mnie arystokratki Marii Czapskiej „Europą w rodzinie” i intelektualisty - więżnia PRL-u Karola Modzelewskiego „Zajeżdzimy kobyłę historii”. Różny poziom, różne światy, ale właśnie dzięki temu powstaje w głowie czytelnika prawdziwy obraz Polski XX wieku. Bo to najważniejsze, że jestem przekonany co do wiarygodności wszystkich trojga.
Przeleciałem spis własnych recenzji na LC (jak i blogu) i doszedłem do wniosku, że z książek tam omawianych moją wizję XX wieku w Polsce wzbogaciły, poza Janion, Skargą, Kołakowskim, Michnikiem. Tischnerem etc, jak i reportażami Krall, Torańskiej czy też realizmem Stasiuka, Nowakowskiego etc, zdecydowanie za mało popularne „Dykteryjki przedśmiertne” Jana Kulmy, Bogdana Wojdowskiego „Chleb rzucony umarłym”, Adama Zagajewskiego „Obrona żarliwości”, jak i wywiad Komara z Bartoszewskim „Pod prąd....”. Oczywiście nie wyczerpuje to tematu, ale skorzystałem z okazji, by wspomniane pozycje zarekomendować.
Pomyliłem się, bo osadnictwo na „Ziemiach Odzyskanych” to osadnictwo, a obok niego mamy dużo retrospekcji.
Nie będę marudził, bo wszystko co napisałem przy „Syberiadzie Polskiej” pozostaje aktualne, a od niej należy lekturę zacząć. Oczywiście, polecam, bo tematyka ciekawa, wciągająca, a w dodatku czyta się naprawdę dobrze.
To druga część jego trylogii zaczynającej się "Syberiadą Polską", a kończącą się "Młodymi ciemnościami". Tak się złożyło, że drugą część czytam na końcu. A więc czeka mnie powrót Sybiraków do Polski i zagnieżdżenie się w poniemieckim gospodarstwie. Tamtym dałem po 9 gwiazdek, a co będzie tym razem? Dla mnie, to literatura faktu i dlatego daję wysokie oceny, mimo, że Parnas literacki to nie jest..
Trylogia ta jest komplementarna z ostatnio recenzowanymi przeze mnie arystokratki Marii Czapskiej „Europą w rodzinie” i intelektualisty - więżnia PRL-u Karola Modzelewskiego „Zajeżdzimy kobyłę historii”. Różny poziom, różne światy, ale właśnie dzięki temu powstaje w głowie czytelnika prawdziwy obraz Polski XX wieku. Bo to najważniejsze, że jestem przekonany co do wiarygodności wszystkich trojga.
Przeleciałem spis własnych recenzji na LC (jak i blogu) i doszedłem do wniosku, że z książek tam omawianych moją wizję XX wieku w Polsce wzbogaciły, poza Janion, Skargą, Kołakowskim, Michnikiem. Tischnerem etc, jak i reportażami Krall, Torańskiej czy też realizmem Stasiuka, Nowakowskiego etc, zdecydowanie za mało popularne „Dykteryjki przedśmiertne” Jana Kulmy, Bogdana Wojdowskiego „Chleb rzucony umarłym”, Adama Zagajewskiego „Obrona żarliwości”, jak i wywiad Komara z Bartoszewskim „Pod prąd....”. Oczywiście nie wyczerpuje to tematu, ale skorzystałem z okazji, by wspomniane pozycje zarekomendować.
Pomyliłem się, bo osadnictwo na „Ziemiach Odzyskanych” to osadnictwo, a obok niego mamy dużo retrospekcji.
Nie będę marudził, bo wszystko co napisałem przy „Syberiadzie Polskiej” pozostaje aktualne, a od niej należy lekturę zacząć. Oczywiście, polecam, bo tematyka ciekawa, wciągająca, a w dodatku czyta się naprawdę dobrze.
Saturday, 15 August 2015
Karol MODZELEWSKI - "Zajeżdzmy kobyłę historii..."
Karol MODZELEWSKI - "Zajeżdzimy kobyłę historii"
Wyznania poobijanego jeżdżca"
Książka jest w dużym stopniu autobiograficzna, podawanie więc jakichkolwiek danych o autorze było by nie fair. Wspomnę więc tylko, że w czasach mojej młodości było trzech dyżurnych więżniów politycznych, a to Modzelewski z Kuroniem i Michnik. Władza tak ich się bała, że w nielicznych chwilach ich wolności, byli profilaktycznie zamykani na 48 godzin w wilię każdego reżimowego święta, a szczególnie 1 maja i 22 lipca, co integrowało społeczeństwo we wspólnym rechocie dezaprobaty tejże władzy. Wydaje mnie się natomiast za uzasadnione przedstawić Zygmunta Modzelewskiego (1900 -1954), na podstawie Wikipedii:
„..Pochodził z rodziny robotniczej. Studiował na Uniwersytecie i w Szkole Nauk Politycznych w Paryżu, w 1928 uzyskał doktorat z ekonomii, a w 1951 także z filozofii, od 1951 prof., zwyczajny, od 1952 członek rzeczywisty PAN...”
Proszę zwrócić uwagę na to, że mimo pochodzenia robotniczego obronił doktorat, i to już w 1928, tzn w wieku 27 lat. Więcej proszę przeczytać w Wikipedii, a ja tylko wymienię z jego licznych stanowisk - Ministra SZ w latach 1947-51 oraz że jego żoną była Natalia Modzelewska, pisarka (pseudonim Karol Witt), matka Karola, którego usynowił.
Ale przejdżmy do książki, której lektura sprawia poważne zagrożenie dla zdrowia psychicznego i fizycznego czytelnika. Mówię to na podstawie własnego doświadczenia. Paląc ostatniego papierosa przed snem, o godzinie 22, otworzyłem z ciekawości pierwszą stronę na calibre i nie wiem kiedy zrobiła się 5 rano. Nie można się od niej oderwać, to jest pod każdym względem majstersztyk. Wciąga i porywa tak, że porzuciłem swój zwyczaj robienia notatek, bo akcja jest bardziej wartka niż w najlepszym thrillerze. Wynotowałem tylko jedno zdanie, bo jest istotne:
„...Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie..”
Ten sam problem mamy przecież w cudownej książce arystokratki Marii Czapskiej, którą dopiero co recenzowałem. Sądzę, że jako kobieta dodałaby „i w sercu”. Modzelewski zachowuje urzekającą lekkość w bardzo istotnych przerywnikach rozważań filozoficzno – politycznych. Przykładem - wyprawa na Nosal trzynastoletniego Karola z „polskim Majakowskim” tzn pijanym Broniewskim.
Prowadząc rozważania o odpowiedzialności przywódców protestów w 1980, zadaje bolesne pytanie:
"Co powiedzieć o dowódcach Armii Krajowej, którzy odpowiadali za śmierć blisko dwudziestu tysięcy takich chłopców i stu osiemdziesięciu tysięcy cywilnych mieszkańców miasta? Czy Krajowa Komisja Porozumiewawcza jest gotowa wziąć na swoje sumienie odpowiedzialność za podobne skutki własnej, nie dość rozważnej decyzji?"
Dalej Modzelewski opisuje działalność "komandosów", a wśród nich najskuteczniejszego - Adasia Michnika. Przerywam lekturę, bo oczy mnie zaszkliły. Do czego doszliśmy? Dzisiaj jednego z trzech bohaterów walki z reżimem systematycznie się opluwa poczynając od nazywania go żydem Szechterem. Drugi, można powiedzieć - szczęśliwie, umarł, a trzeci - Żyd Modzelewski, dawno, jak się okazuje słusznie, z przestrzeni publicznej się usunął. Pojawiła się za to cała rzesza szumowin kłamiąca o swojej opozycyjnej działalności. Zajadłym przeciwnikiem „komandosów” byli „partyzanci” Moczara, i Modzelewski świetnie przedstawia ich rolę w wypadkach 1968 roku.
II rozdział zaczyna się od pytania:
„Stalinizm uniformizował ludzkie myśli, uczucia i wyobrażnię. Wymuszał tę uniformizację potężny aparat państwa przy użyciu bogatych środków. Czy udało mu się zuniformizować pamięć?”
Moja odpowiedź brzmi „NIE”, bo moja pamięć, moich bliskich, jak i Modzelewskiego, Michnika, Kołakowskiego i wielu innych diametralnie się różni od „uczonych” z IPN, jak i środowisk skrajnie prawicowych. Chyba, że oni głoszą, co innego niż pamiętają. Modzelewski jest delikatny:
„Istotną rolę w dopasowywaniu osobistej pamięci do zmiennych wymogów współczesności odgrywa konformizm – zjawisko samo w sobie zmienne, ale zawsze obecne w życiu społecznym. Normy, do których w 1951 r. dopasowywali się zarówno ówcześni fanatycy, jak i konformiści lub ludzie po prostu zastraszeni, czyli prawie wszyscy, są dziś symbolem hańby. Życie ze wspomnieniem hańby nie jest komfortowe. Trzeba więc wyprzeć hańbę z pamięci i wmawiać wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że ulegaliśmy przemocy, lecz zachowaliśmy wewnętrzną niezależność ducha. Takiej autokreacji wymaga od nas, świadków tamtej epoki, konformizm czasów obecnych. I jak tu ufać wspomnieniom?”
Lektura pobudza mnie do zabawnych wspomnień, bo gdy autor pisze o niebezpieczeństwach płynących z rozmów w obecności dzieci, staje mnie przed oczami piętnastoletnia w 1956 r moja siostra, która świadoma rzeczywistości wskutek uczestniczenia w dyskusjach dorosłych w domu, nie chciała pełnić warty przy trumnie Bieruta. Wpadła w histerię, a rodzice dali popis konformizmu, by przekonać ją, że odmowa zarządowi ZMP jest bezsensowna i niebezpieczna. Dopiero podziałał argument, że warty zmieniają się co pięć minut, więc nikt jej nie zobaczy.
Ale do niepohamowanego śmiechu doprowadził mnie autor dopiero (str.162) opowieścią o sądzie nad uczennicą, która narysowała genitalia u żubra. Pure nonsense.
W rozdziale III Modzelewski wspomina m.in. o ucieczce Józefa Światły w grudniu 1953 (Warszawa żartowała: „kończymy rok bez światła, a zaczynamy dziadami” - chodziło o teatralną inscenizację „Dziadów”) i jego póżniejszych wystąpieniach w Radio Wolna Europa:
„Zwiastuny kryzysu politycznego w PZPR pojawiły się wkrótce po śmierci Stalina i upadku Berii. Szczególną rolę odegrała w tym ucieczka na Zachód pułkownika Józefa Światły, który w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego kierował rozpracowywaniem ludzi partyjnej elity. Jego rewelacje nadawane przez Radio Wolna Europa mogły być przez prawowiernych członków partii odrzucane jako wroga propaganda, ale w środowisku centralnego aktywu PZPR potraktowane zostały poważnie...”
Jak ja pamiętam, problem polegał na tym, że Światło ujawniał informacje, do których nie miał dostępu. Znaczyło to, że CIA ma dalej w „bezpiece” swoich informatorów, i to spowodowało panikę.
Modzelewski szeroko opisuje znaczenie referatu Chruszczowa pt „O kulcie jednostki i jego następstwach” wygłoszonym 25.02.1956 na XX Zjeżdzie KPZR. I słusznie, bo było to wydarzenie epokowe, o którym dzisiaj mówi się stanowczo za mało. Potocznie nazywane „obaleniem kultu jednostki” stało się zaczynem rewolucyjnych zmian w całym obozie socjalistycznym, a dla Polski przyniosło amnestię więżniów politycznych i „Polski Pażdziernik”.
Następny temat, który mnie głęboko poruszył to „List otwarty” Kuronia i Modzelewskiego, o którym autor pisze z pewnym smutkiem (str. 272):
„'List otwarty' był szerzej znany na świecie niż w Polsce... ..Manifest dwóch zbuntowanych marksistów z Warszawy budził wielkie zainteresowanie i sympatię zachodnich kontestatorów. Daniel Cohn-Bendit, gdy stawał za młodu przed sądem.. ..oskarżony o naruszanie porządku, na pytanie sędziego: :Jak się pan nazywa?”, odpowiedział dumnie: „Kuroń – Modzelewski”.... ..Dla młodych ludzi, którzy w 1968 i 1969 r. wznosili barykady na ulicach uniwersyteckich miast zachodniej Europy, 'List otwarty' do członków Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i członków uczelnianej organizacji ZMS na Uniwersytecie Warszawskim był lekturą obowiązkową. Myślałem o tym z prawdziwą zazdrością - dlaczego tam, a nie u nas?”
Rewolucjonista - romantyk z Modzelewskiego i dlatego nie wie, że rzucać „perły przed wieprze” to naiwność i głupota. Zresztą sam sobie odpowiada na następnej stronie:
„...myślę, że łączyło nas z zachodnimi czytelnikami podobieństwo kulturowe...”
W rozdziale IV znajduję trafne zdanie o prof. Gieysztorze który różnił się od autora (str.288):
„Gieysztor nie wierzył w komunizm, więc nie mógł być heretykiem tej wiary...”
Analizując sytuację na UW, po aresztowaniu jego i Kuronia, autor cytuje wielokrotnie „Anatomię buntu” Andrzeja Friszkego, którą mam niebawem dostać. A dalej „rok ów”, a ściślej marzec '68.
„W rezultacie Gomułka.. ..po rozgromieniu niesfornej inteligencji poczuł się wyłącznym panem Polski, któremu nikt już nie stawi oporu, więc może wszystko. To go zgubiło.”
Jak powszechnie wiadomo, „pogromca” Żydów w 1968 r. - Gomułka, miał żonę Zofię, Żydówkę, której prawdziwe imię było Liwa Szoken, a jeden z czarnych charakterów „Marca '68”, rektor UW, Zygmunt Rybicki miał stryja, Józefa wspaniałego człowieka, żołnierza AK, WIN-u, działacza „Żegoty”, więżnia PRL-u w latach 1945-54, działacza KOR-u. I ten nieszczęsny stryjek wyciął numer Panu Rektorowi, gdy w trakcie wywiadu zakpił z bratanka – sługusa reżimu, i ujawnił swoje niby prawdziwe nazwisko - Fiszman (str. 317). Takie paradoksy były charakterystyczne dla tamtych lat.
O tematyce rozdziału V mówi tytuł: „Więzienna strona świata”. I tu, na str. 349, spotykam arcyciekawą postać Juliana P-H, gwiazdę salonów PRL-u, którego błyskotliwa kariera naukowa zakończyła się szokującym blamażem i wzbudziła zażenowanie i wstyd wśród dotychczasowych, łatwowiernych znajomych. Była to jedna z najsłynniejszych demistyfikacji PRL-u.
Modzelewski opowiada w tym rozdziale o działaniu aparatu śledczego, w tym fałszowaniu dowodów i próbach przypisania mu etykiety trockisty. Mnie bardziej zainteresowały przytoczone tu słowa Stefana Jędrychowskiego (str.378):
"Nacjonalizm może mieć w Polsce różne oblicza, ale w końcu zawsze pokaże swoje pazurki antyradzieckie"
Bądż antyrosyjskie. Procesy, pobyty w więzieniu, wszystko pogłębione analizą socjologiczną nadają tekstowi charakter pasjonującej opowieści sensacyjnej, która pochłania czytelnika bezgranicznie. Ja staram się wypatrzyć sformułowania ciekawe i zabawne. Podoba mnie się np stwierdzenie o Jaroszewiczu (str. 441):
"..'Towarzysza Piotra' można od biedy potraktować według taryfy ulgowej ze względu na właściwą mu podobno ciasnotę horyzontów umysłowych..."
Następny rozdział (VI) to „Socjalizm z twarzą Gierka”. Po warunkowym zwolnieniu z więzienia, Modzelewski nie ma szans na powrót na UW, ale ma szansę we Wrocławiu, z którym się wiąże na 20 lat. Opisuje zmiany w życiu osobistym, jak i w opozycji, ale przede wszystkim ocenia epokę gierkowską. Pierwsze lata rządów Gierka to festyn radości społeczeństwa, przede wszystkim z powodu większych wolności obywatelskich, w tym wyjazdów na Zachód. Jednocześnie zaczyna się wyścig w marnotrawieniu pożyczek kapitalistycznych banków. Założenia ekipy Gierka wydawały się słuszne, choć skostniały system gospodarki centralnej, niska wydajność pracy i brak innowacyjności stawiał sukces pod znakiem zapytania, ale i tak zawaliło wykonawstwo. Sam miałem wpływ na ocenianie planów inwestycyjnych w skali Zjednoczenia. Po niedoinwestowaniu w latach ubiegłych polityka przedsiębiorstw to jedno hasło: kupować, ile się da. Świadomie zaniżano koszty przedsięwzięć i oszukiwano w potencjalnych korzyściach, jakie inwestycja miałaby przynieść. Normalką stały się zakupy maszyn i urządzeń, które latami stały, dobrze, gdy w magazynach, ale często niezabezpieczone rdzewiały na świeżym powietrzu. Nieodpowiedzialność dyrektorów i brak właściwej kontroli poczynań inwestycyjnych to poważne przyczyny wzrostu zagranicznego zadłużenia. Dla Modzelewskiego to okres pracy naukowej i zaniechania działań opozycyjnych. Swój wybór ocenia wszechstronnie po latach. Niewątpliwie, wyczuwa się jakiś żal do samego siebie, że nie uczestniczył w organizowaniu i działalności KOR-u. Oceniając te lata, Modzelewski stwierdza, że w dobie protestów 1976 r. hasło Gierka straciło rację bytu (str.517):
„Polska już nie mogła rosnąć w siłę na kredyt, a ludzie nie mieli szans, by żyć dostatniej..”
Bardzo ważne słowa z obecnej perspektywy, wypowiada autor o wspólnych działaniach Kuronia, Michnika i Macierewicza str. 521)
„Niekwestionowanym przywódcą „Czarnej Jedynki” był Antoni Macierewicz, charyzmatycznym wychowawcą walterowców był Jacek Kuroń,.. ...a niekwestionowanym przywódcą marcowych komandosów był Adam Michnik. Zestawienie nazwisk Kuronia, Michnika i Macierewicza jako współbojowników tej samej sprawy może wydać się egzotyczne, naprawdę jednak stanowi pouczający przykład tego, że historii nie można fryzować wedle późniejszych losów jej bohaterów, choćby to były losy bardzo dziwaczne. W 1976 r. to Kuroń z Macierewiczem i Michnikiem (oraz wieloma innymi) wszczęli akcję pomocy ludziom bitym i poniewieranym. Uratowała ona honor polskiej inteligencji, przełamała bariery między środowiskami społecznymi i utorowała drogę do współdziałania inteligencji z robotnikami, które stało się zarodkiem „Solidarności”. Ani późniejszy udział Macierewicza w lustracyjnej awanturze, która wywróciła rząd Olszewskiego, ani jego udział jako mistrza ceremonii w odprawianiu smoleńskich guseł nie mają nic do rzeczy, gdy mówimy o jego roli w narodzinach KOR.”
I o tych słowach, każdy winien pamiętać. Rozdział kończy Modzelewski analizą działań KOR-u i wpływem jego na wydarzenia 1980 roku, a my przechodzimy do rozdziału VII pt „Związek nasz bratni”. Dokładna historia wydarzeń lat 1980-81, opisy negocjacji poza kulisowych, mnogość wydarzeń i uczestników ich oraz autorska interpretacja przerosły moje możliwości recenzowania. Nie ma czemu się dziwić, bo „Solidarność” sama w sobie była ewenementem nie tylko w historii Polski, ale i całego świata. Modzelewski wszechstronnie analizuje wszystkie jej elementy i spory między nimi, nie zapominając o równoczesnych rozgrywkach w KC PZPR i czujnym przypatrywaniu się Moskwy. Niestety, znajduję potwierdzenie u Modzelewskiego mego odczucia, że zgodnie z aksjomatem, że tłum jest nieprzewidywalny, tak i „Solidarności” władza nad 10 mln rzeszą jej członków wypsnęła się z ręki, co stanowiło niebezpieczeństwo anarchii (str. 756):
„W końcu października Komisja Krajowa postanowiła skupić rozproszone i ślimaczące się protesty w jednogodzinnym ogólnopolskim strajku, apelując zarazem o przerwanie strajków lokalnych. Strajk ogólnopolski wypadł jednak blado, słabiej niż w październiku 1980 r. i o wiele słabiej niż w marcu 1981. Co gorsza, apel „Solidarności” o przerwanie strajków lokalnych został zignorowany. Była to demonstracja słabości, odnotowana z należytą uwagą przez rządzących.”
A potem był Stan Wojenny, który wprowadzono z niewyobrażalną łatwością i przy tak znikomym proteście 10 mln członków tego Wielkiego Ruchu. Przykro to wspominać!!
Pozostałe strony pozostawiam bez recenzji, bo mnie smutno, a i długość mojego wypracowania przekroczyła przyjęte na LC normy
_____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Świadomie nie ustosunkowałem się do ostatniej części książki, gdyż nie chciałem psuć mojej bardzo pozytywnej oceny, a z niektórymi poglądami autora w niej, nie potrafię się zgodzić. Uważam jednak za pożyteczne dwukrotnie go zacytować.
Poza recenzją:(994)
„Komunistyczna dyktatura – pozwolę sobie to powtórzyć – opierała się nie tylko na terrorze, a to, że budziła strach, nie było jedynym ani nawet najistotniejszym powodem uległości obywateli. Kamieniem węgielnym dyktatury był nade wszystko konformizm. Postawy i zachowania konformistyczne były tak rozpowszechnione, że uchodziły za normę. Nawet uczestnicy opozycji demokratycznej, zanim przekroczyli Rubikon buntu, praktykowali powszednie rytuały uległości. Przeciętny obywatel PRL, mimo że nie identyfikował się ideowo z komunizmem, nie widział w tych rytuałach nic hańbiącego. Ale to jego uległość, nawet jeśli pozorowana, była „ostoją mocy i trwałości” reżimu. Po upadku komunizmu, gdy zapanowały nowe kryteria poprawności, nasz domowy konformista uznał je posłusznie i odkrył, że to, co w PRL uważał za normalkę, było w rzeczywistości straszną hańbą.
Życie z brzemieniem takiej hańby jest niekomfortowe. Trzeba przeprowadzić rachunek sumienia, co jest zabiegiem szalenie niemiłym – lub zrzucić ciężar swojej winy na kogoś gorszego. Tylu było przecież gorszych od nas: członek partyjnej egzekutywy, dyspozycyjny dziennikarz, zwłaszcza zaś kapuś – podstępny, zdradziecki, z pozoru jeden z nas, a naprawdę oko i ucho wrażej władzy. Trzeba go wykryć, postawić pod pręgierzem i w ten sposób samemu oczyścić się z hańby. Lustracja ma w sobie coś z autoegzorcyzmów, jakbyśmy wypędzali Złego z siebie samych. Pogońmy więc wspólnymi siłami zdemaskowanego kapusia. Kto pierwszy rzuci w niego kamieniem, ten będzie bez grzechu. Jak w Ewangelii, tylko że na odwrót...”
Epilog str. 1006:
„Tytuł tej książki zaczerpnąłem z wiersza Majakowskiego Lewą marsz. Majakowski był genialnym poetą – futurystą, który oddał swój wielki talent i charyzmę na służbę rewolucji bolszewickiej, a w 1930 r. zakończył życie samobójczym strzałem z rewolweru. Lewą marsz nie należał do jego najlepszych utworów, ale metafora „zajeździmy kobyłę historii” świetnie oddawała bolszewicką filozofię dziejów. Każda rewolucja usiłuje dosiąść i ujarzmić tego zwierza, jest to jednak trudne rodeo. Kobyła historii jest dzikim, nieujeżdżonym mustangiem. Można wskoczyć na jej grzbiet, a nawet utrzymać się tam przez czas pewien, tyle że nie sposób nią pokierować – w końcu zawsze nas zaniesie tam, gdzieśmy nie zamierzali i nie spodziewali się znaleźć. Tak – w największym skrócie – interpretuję swoje własne życiowe doświadczenie."
Wyznania poobijanego jeżdżca"
Książka jest w dużym stopniu autobiograficzna, podawanie więc jakichkolwiek danych o autorze było by nie fair. Wspomnę więc tylko, że w czasach mojej młodości było trzech dyżurnych więżniów politycznych, a to Modzelewski z Kuroniem i Michnik. Władza tak ich się bała, że w nielicznych chwilach ich wolności, byli profilaktycznie zamykani na 48 godzin w wilię każdego reżimowego święta, a szczególnie 1 maja i 22 lipca, co integrowało społeczeństwo we wspólnym rechocie dezaprobaty tejże władzy. Wydaje mnie się natomiast za uzasadnione przedstawić Zygmunta Modzelewskiego (1900 -1954), na podstawie Wikipedii:
„..Pochodził z rodziny robotniczej. Studiował na Uniwersytecie i w Szkole Nauk Politycznych w Paryżu, w 1928 uzyskał doktorat z ekonomii, a w 1951 także z filozofii, od 1951 prof., zwyczajny, od 1952 członek rzeczywisty PAN...”
Proszę zwrócić uwagę na to, że mimo pochodzenia robotniczego obronił doktorat, i to już w 1928, tzn w wieku 27 lat. Więcej proszę przeczytać w Wikipedii, a ja tylko wymienię z jego licznych stanowisk - Ministra SZ w latach 1947-51 oraz że jego żoną była Natalia Modzelewska, pisarka (pseudonim Karol Witt), matka Karola, którego usynowił.
Ale przejdżmy do książki, której lektura sprawia poważne zagrożenie dla zdrowia psychicznego i fizycznego czytelnika. Mówię to na podstawie własnego doświadczenia. Paląc ostatniego papierosa przed snem, o godzinie 22, otworzyłem z ciekawości pierwszą stronę na calibre i nie wiem kiedy zrobiła się 5 rano. Nie można się od niej oderwać, to jest pod każdym względem majstersztyk. Wciąga i porywa tak, że porzuciłem swój zwyczaj robienia notatek, bo akcja jest bardziej wartka niż w najlepszym thrillerze. Wynotowałem tylko jedno zdanie, bo jest istotne:
„...Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie..”
Ten sam problem mamy przecież w cudownej książce arystokratki Marii Czapskiej, którą dopiero co recenzowałem. Sądzę, że jako kobieta dodałaby „i w sercu”. Modzelewski zachowuje urzekającą lekkość w bardzo istotnych przerywnikach rozważań filozoficzno – politycznych. Przykładem - wyprawa na Nosal trzynastoletniego Karola z „polskim Majakowskim” tzn pijanym Broniewskim.
Prowadząc rozważania o odpowiedzialności przywódców protestów w 1980, zadaje bolesne pytanie:
"Co powiedzieć o dowódcach Armii Krajowej, którzy odpowiadali za śmierć blisko dwudziestu tysięcy takich chłopców i stu osiemdziesięciu tysięcy cywilnych mieszkańców miasta? Czy Krajowa Komisja Porozumiewawcza jest gotowa wziąć na swoje sumienie odpowiedzialność za podobne skutki własnej, nie dość rozważnej decyzji?"
Dalej Modzelewski opisuje działalność "komandosów", a wśród nich najskuteczniejszego - Adasia Michnika. Przerywam lekturę, bo oczy mnie zaszkliły. Do czego doszliśmy? Dzisiaj jednego z trzech bohaterów walki z reżimem systematycznie się opluwa poczynając od nazywania go żydem Szechterem. Drugi, można powiedzieć - szczęśliwie, umarł, a trzeci - Żyd Modzelewski, dawno, jak się okazuje słusznie, z przestrzeni publicznej się usunął. Pojawiła się za to cała rzesza szumowin kłamiąca o swojej opozycyjnej działalności. Zajadłym przeciwnikiem „komandosów” byli „partyzanci” Moczara, i Modzelewski świetnie przedstawia ich rolę w wypadkach 1968 roku.
II rozdział zaczyna się od pytania:
„Stalinizm uniformizował ludzkie myśli, uczucia i wyobrażnię. Wymuszał tę uniformizację potężny aparat państwa przy użyciu bogatych środków. Czy udało mu się zuniformizować pamięć?”
Moja odpowiedź brzmi „NIE”, bo moja pamięć, moich bliskich, jak i Modzelewskiego, Michnika, Kołakowskiego i wielu innych diametralnie się różni od „uczonych” z IPN, jak i środowisk skrajnie prawicowych. Chyba, że oni głoszą, co innego niż pamiętają. Modzelewski jest delikatny:
„Istotną rolę w dopasowywaniu osobistej pamięci do zmiennych wymogów współczesności odgrywa konformizm – zjawisko samo w sobie zmienne, ale zawsze obecne w życiu społecznym. Normy, do których w 1951 r. dopasowywali się zarówno ówcześni fanatycy, jak i konformiści lub ludzie po prostu zastraszeni, czyli prawie wszyscy, są dziś symbolem hańby. Życie ze wspomnieniem hańby nie jest komfortowe. Trzeba więc wyprzeć hańbę z pamięci i wmawiać wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że ulegaliśmy przemocy, lecz zachowaliśmy wewnętrzną niezależność ducha. Takiej autokreacji wymaga od nas, świadków tamtej epoki, konformizm czasów obecnych. I jak tu ufać wspomnieniom?”
Lektura pobudza mnie do zabawnych wspomnień, bo gdy autor pisze o niebezpieczeństwach płynących z rozmów w obecności dzieci, staje mnie przed oczami piętnastoletnia w 1956 r moja siostra, która świadoma rzeczywistości wskutek uczestniczenia w dyskusjach dorosłych w domu, nie chciała pełnić warty przy trumnie Bieruta. Wpadła w histerię, a rodzice dali popis konformizmu, by przekonać ją, że odmowa zarządowi ZMP jest bezsensowna i niebezpieczna. Dopiero podziałał argument, że warty zmieniają się co pięć minut, więc nikt jej nie zobaczy.
Ale do niepohamowanego śmiechu doprowadził mnie autor dopiero (str.162) opowieścią o sądzie nad uczennicą, która narysowała genitalia u żubra. Pure nonsense.
W rozdziale III Modzelewski wspomina m.in. o ucieczce Józefa Światły w grudniu 1953 (Warszawa żartowała: „kończymy rok bez światła, a zaczynamy dziadami” - chodziło o teatralną inscenizację „Dziadów”) i jego póżniejszych wystąpieniach w Radio Wolna Europa:
„Zwiastuny kryzysu politycznego w PZPR pojawiły się wkrótce po śmierci Stalina i upadku Berii. Szczególną rolę odegrała w tym ucieczka na Zachód pułkownika Józefa Światły, który w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego kierował rozpracowywaniem ludzi partyjnej elity. Jego rewelacje nadawane przez Radio Wolna Europa mogły być przez prawowiernych członków partii odrzucane jako wroga propaganda, ale w środowisku centralnego aktywu PZPR potraktowane zostały poważnie...”
Jak ja pamiętam, problem polegał na tym, że Światło ujawniał informacje, do których nie miał dostępu. Znaczyło to, że CIA ma dalej w „bezpiece” swoich informatorów, i to spowodowało panikę.
Modzelewski szeroko opisuje znaczenie referatu Chruszczowa pt „O kulcie jednostki i jego następstwach” wygłoszonym 25.02.1956 na XX Zjeżdzie KPZR. I słusznie, bo było to wydarzenie epokowe, o którym dzisiaj mówi się stanowczo za mało. Potocznie nazywane „obaleniem kultu jednostki” stało się zaczynem rewolucyjnych zmian w całym obozie socjalistycznym, a dla Polski przyniosło amnestię więżniów politycznych i „Polski Pażdziernik”.
Następny temat, który mnie głęboko poruszył to „List otwarty” Kuronia i Modzelewskiego, o którym autor pisze z pewnym smutkiem (str. 272):
„'List otwarty' był szerzej znany na świecie niż w Polsce... ..Manifest dwóch zbuntowanych marksistów z Warszawy budził wielkie zainteresowanie i sympatię zachodnich kontestatorów. Daniel Cohn-Bendit, gdy stawał za młodu przed sądem.. ..oskarżony o naruszanie porządku, na pytanie sędziego: :Jak się pan nazywa?”, odpowiedział dumnie: „Kuroń – Modzelewski”.... ..Dla młodych ludzi, którzy w 1968 i 1969 r. wznosili barykady na ulicach uniwersyteckich miast zachodniej Europy, 'List otwarty' do członków Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i członków uczelnianej organizacji ZMS na Uniwersytecie Warszawskim był lekturą obowiązkową. Myślałem o tym z prawdziwą zazdrością - dlaczego tam, a nie u nas?”
Rewolucjonista - romantyk z Modzelewskiego i dlatego nie wie, że rzucać „perły przed wieprze” to naiwność i głupota. Zresztą sam sobie odpowiada na następnej stronie:
„...myślę, że łączyło nas z zachodnimi czytelnikami podobieństwo kulturowe...”
W rozdziale IV znajduję trafne zdanie o prof. Gieysztorze który różnił się od autora (str.288):
„Gieysztor nie wierzył w komunizm, więc nie mógł być heretykiem tej wiary...”
Analizując sytuację na UW, po aresztowaniu jego i Kuronia, autor cytuje wielokrotnie „Anatomię buntu” Andrzeja Friszkego, którą mam niebawem dostać. A dalej „rok ów”, a ściślej marzec '68.
„W rezultacie Gomułka.. ..po rozgromieniu niesfornej inteligencji poczuł się wyłącznym panem Polski, któremu nikt już nie stawi oporu, więc może wszystko. To go zgubiło.”
Jak powszechnie wiadomo, „pogromca” Żydów w 1968 r. - Gomułka, miał żonę Zofię, Żydówkę, której prawdziwe imię było Liwa Szoken, a jeden z czarnych charakterów „Marca '68”, rektor UW, Zygmunt Rybicki miał stryja, Józefa wspaniałego człowieka, żołnierza AK, WIN-u, działacza „Żegoty”, więżnia PRL-u w latach 1945-54, działacza KOR-u. I ten nieszczęsny stryjek wyciął numer Panu Rektorowi, gdy w trakcie wywiadu zakpił z bratanka – sługusa reżimu, i ujawnił swoje niby prawdziwe nazwisko - Fiszman (str. 317). Takie paradoksy były charakterystyczne dla tamtych lat.
O tematyce rozdziału V mówi tytuł: „Więzienna strona świata”. I tu, na str. 349, spotykam arcyciekawą postać Juliana P-H, gwiazdę salonów PRL-u, którego błyskotliwa kariera naukowa zakończyła się szokującym blamażem i wzbudziła zażenowanie i wstyd wśród dotychczasowych, łatwowiernych znajomych. Była to jedna z najsłynniejszych demistyfikacji PRL-u.
Modzelewski opowiada w tym rozdziale o działaniu aparatu śledczego, w tym fałszowaniu dowodów i próbach przypisania mu etykiety trockisty. Mnie bardziej zainteresowały przytoczone tu słowa Stefana Jędrychowskiego (str.378):
"Nacjonalizm może mieć w Polsce różne oblicza, ale w końcu zawsze pokaże swoje pazurki antyradzieckie"
Bądż antyrosyjskie. Procesy, pobyty w więzieniu, wszystko pogłębione analizą socjologiczną nadają tekstowi charakter pasjonującej opowieści sensacyjnej, która pochłania czytelnika bezgranicznie. Ja staram się wypatrzyć sformułowania ciekawe i zabawne. Podoba mnie się np stwierdzenie o Jaroszewiczu (str. 441):
"..'Towarzysza Piotra' można od biedy potraktować według taryfy ulgowej ze względu na właściwą mu podobno ciasnotę horyzontów umysłowych..."
Następny rozdział (VI) to „Socjalizm z twarzą Gierka”. Po warunkowym zwolnieniu z więzienia, Modzelewski nie ma szans na powrót na UW, ale ma szansę we Wrocławiu, z którym się wiąże na 20 lat. Opisuje zmiany w życiu osobistym, jak i w opozycji, ale przede wszystkim ocenia epokę gierkowską. Pierwsze lata rządów Gierka to festyn radości społeczeństwa, przede wszystkim z powodu większych wolności obywatelskich, w tym wyjazdów na Zachód. Jednocześnie zaczyna się wyścig w marnotrawieniu pożyczek kapitalistycznych banków. Założenia ekipy Gierka wydawały się słuszne, choć skostniały system gospodarki centralnej, niska wydajność pracy i brak innowacyjności stawiał sukces pod znakiem zapytania, ale i tak zawaliło wykonawstwo. Sam miałem wpływ na ocenianie planów inwestycyjnych w skali Zjednoczenia. Po niedoinwestowaniu w latach ubiegłych polityka przedsiębiorstw to jedno hasło: kupować, ile się da. Świadomie zaniżano koszty przedsięwzięć i oszukiwano w potencjalnych korzyściach, jakie inwestycja miałaby przynieść. Normalką stały się zakupy maszyn i urządzeń, które latami stały, dobrze, gdy w magazynach, ale często niezabezpieczone rdzewiały na świeżym powietrzu. Nieodpowiedzialność dyrektorów i brak właściwej kontroli poczynań inwestycyjnych to poważne przyczyny wzrostu zagranicznego zadłużenia. Dla Modzelewskiego to okres pracy naukowej i zaniechania działań opozycyjnych. Swój wybór ocenia wszechstronnie po latach. Niewątpliwie, wyczuwa się jakiś żal do samego siebie, że nie uczestniczył w organizowaniu i działalności KOR-u. Oceniając te lata, Modzelewski stwierdza, że w dobie protestów 1976 r. hasło Gierka straciło rację bytu (str.517):
„Polska już nie mogła rosnąć w siłę na kredyt, a ludzie nie mieli szans, by żyć dostatniej..”
Bardzo ważne słowa z obecnej perspektywy, wypowiada autor o wspólnych działaniach Kuronia, Michnika i Macierewicza str. 521)
„Niekwestionowanym przywódcą „Czarnej Jedynki” był Antoni Macierewicz, charyzmatycznym wychowawcą walterowców był Jacek Kuroń,.. ...a niekwestionowanym przywódcą marcowych komandosów był Adam Michnik. Zestawienie nazwisk Kuronia, Michnika i Macierewicza jako współbojowników tej samej sprawy może wydać się egzotyczne, naprawdę jednak stanowi pouczający przykład tego, że historii nie można fryzować wedle późniejszych losów jej bohaterów, choćby to były losy bardzo dziwaczne. W 1976 r. to Kuroń z Macierewiczem i Michnikiem (oraz wieloma innymi) wszczęli akcję pomocy ludziom bitym i poniewieranym. Uratowała ona honor polskiej inteligencji, przełamała bariery między środowiskami społecznymi i utorowała drogę do współdziałania inteligencji z robotnikami, które stało się zarodkiem „Solidarności”. Ani późniejszy udział Macierewicza w lustracyjnej awanturze, która wywróciła rząd Olszewskiego, ani jego udział jako mistrza ceremonii w odprawianiu smoleńskich guseł nie mają nic do rzeczy, gdy mówimy o jego roli w narodzinach KOR.”
I o tych słowach, każdy winien pamiętać. Rozdział kończy Modzelewski analizą działań KOR-u i wpływem jego na wydarzenia 1980 roku, a my przechodzimy do rozdziału VII pt „Związek nasz bratni”. Dokładna historia wydarzeń lat 1980-81, opisy negocjacji poza kulisowych, mnogość wydarzeń i uczestników ich oraz autorska interpretacja przerosły moje możliwości recenzowania. Nie ma czemu się dziwić, bo „Solidarność” sama w sobie była ewenementem nie tylko w historii Polski, ale i całego świata. Modzelewski wszechstronnie analizuje wszystkie jej elementy i spory między nimi, nie zapominając o równoczesnych rozgrywkach w KC PZPR i czujnym przypatrywaniu się Moskwy. Niestety, znajduję potwierdzenie u Modzelewskiego mego odczucia, że zgodnie z aksjomatem, że tłum jest nieprzewidywalny, tak i „Solidarności” władza nad 10 mln rzeszą jej członków wypsnęła się z ręki, co stanowiło niebezpieczeństwo anarchii (str. 756):
„W końcu października Komisja Krajowa postanowiła skupić rozproszone i ślimaczące się protesty w jednogodzinnym ogólnopolskim strajku, apelując zarazem o przerwanie strajków lokalnych. Strajk ogólnopolski wypadł jednak blado, słabiej niż w październiku 1980 r. i o wiele słabiej niż w marcu 1981. Co gorsza, apel „Solidarności” o przerwanie strajków lokalnych został zignorowany. Była to demonstracja słabości, odnotowana z należytą uwagą przez rządzących.”
A potem był Stan Wojenny, który wprowadzono z niewyobrażalną łatwością i przy tak znikomym proteście 10 mln członków tego Wielkiego Ruchu. Przykro to wspominać!!
Pozostałe strony pozostawiam bez recenzji, bo mnie smutno, a i długość mojego wypracowania przekroczyła przyjęte na LC normy
_____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Świadomie nie ustosunkowałem się do ostatniej części książki, gdyż nie chciałem psuć mojej bardzo pozytywnej oceny, a z niektórymi poglądami autora w niej, nie potrafię się zgodzić. Uważam jednak za pożyteczne dwukrotnie go zacytować.
Poza recenzją:(994)
„Komunistyczna dyktatura – pozwolę sobie to powtórzyć – opierała się nie tylko na terrorze, a to, że budziła strach, nie było jedynym ani nawet najistotniejszym powodem uległości obywateli. Kamieniem węgielnym dyktatury był nade wszystko konformizm. Postawy i zachowania konformistyczne były tak rozpowszechnione, że uchodziły za normę. Nawet uczestnicy opozycji demokratycznej, zanim przekroczyli Rubikon buntu, praktykowali powszednie rytuały uległości. Przeciętny obywatel PRL, mimo że nie identyfikował się ideowo z komunizmem, nie widział w tych rytuałach nic hańbiącego. Ale to jego uległość, nawet jeśli pozorowana, była „ostoją mocy i trwałości” reżimu. Po upadku komunizmu, gdy zapanowały nowe kryteria poprawności, nasz domowy konformista uznał je posłusznie i odkrył, że to, co w PRL uważał za normalkę, było w rzeczywistości straszną hańbą.
Życie z brzemieniem takiej hańby jest niekomfortowe. Trzeba przeprowadzić rachunek sumienia, co jest zabiegiem szalenie niemiłym – lub zrzucić ciężar swojej winy na kogoś gorszego. Tylu było przecież gorszych od nas: członek partyjnej egzekutywy, dyspozycyjny dziennikarz, zwłaszcza zaś kapuś – podstępny, zdradziecki, z pozoru jeden z nas, a naprawdę oko i ucho wrażej władzy. Trzeba go wykryć, postawić pod pręgierzem i w ten sposób samemu oczyścić się z hańby. Lustracja ma w sobie coś z autoegzorcyzmów, jakbyśmy wypędzali Złego z siebie samych. Pogońmy więc wspólnymi siłami zdemaskowanego kapusia. Kto pierwszy rzuci w niego kamieniem, ten będzie bez grzechu. Jak w Ewangelii, tylko że na odwrót...”
Epilog str. 1006:
„Tytuł tej książki zaczerpnąłem z wiersza Majakowskiego Lewą marsz. Majakowski był genialnym poetą – futurystą, który oddał swój wielki talent i charyzmę na służbę rewolucji bolszewickiej, a w 1930 r. zakończył życie samobójczym strzałem z rewolweru. Lewą marsz nie należał do jego najlepszych utworów, ale metafora „zajeździmy kobyłę historii” świetnie oddawała bolszewicką filozofię dziejów. Każda rewolucja usiłuje dosiąść i ujarzmić tego zwierza, jest to jednak trudne rodeo. Kobyła historii jest dzikim, nieujeżdżonym mustangiem. Można wskoczyć na jej grzbiet, a nawet utrzymać się tam przez czas pewien, tyle że nie sposób nią pokierować – w końcu zawsze nas zaniesie tam, gdzieśmy nie zamierzali i nie spodziewali się znaleźć. Tak – w największym skrócie – interpretuję swoje własne życiowe doświadczenie."
Subscribe to:
Posts (Atom)