Sunday, 17 February 2019
Aleksandra BOĆKOWSKA - „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”
Po pierwsze
- groch z
kapustą, po drugie
- skakanie po różnych
latach, a wnioski słuszne
tylko dla krótkich
okresów; po trzecie
- brak klimatu
PRL i zmian
nastrojów czy pryncypiów,
po czwarte -
poruszanie problemów marginesowych
zamiast zmian warunków
życia i mentalności
Kowalskiego, i po
piąte - nie zdefiniowany
ewentualny czytelnik, który
miałby to łatwo
kupić.
Jestem już jednym z
nielicznych, którzy przeżyli
całe 45 lat
PRL i stwierdzam,
że o ile
poszczególne anegdoty, fakty
i dykteryjki są
prawdziwe, zabawne i rozmaite,
to w większości
nie mają wiele
wspólnego z tytułowym
tematem. Np. historyjki
z życia pookupacyjnego arystokracji
czy ziemiaństwa i
ich upodlenie (jak i
całej inteligencji) są
prawdziwe, tylko, że nie należą
do tematu, a
uatrakcyjnienie ich współczesnymi popularnymi
postaciami, jak np.
córką Jacka Woźniakowskiego, Różą
Thun jest tanim
chwytem. Przykład takiej manipulacji czasem (s.58):
(Róża„ ur.1954): Kiedy
na studiach zaangażowała się w działania Studenckiego Komitetu Solidarności,
miała poczucie luksusu – była absolutnie wolna. W Krakowie lat pięćdziesiątych
słynny był dowcip: – Co to jest wolność? – Kino naprzeciwko UB.”
Tak samo
wtórne opisywanie prymitywnych
kacapów, gwałcących,
kradnących srebrne sztućce
i obsesyjnie poszukujących
„czasów”, to powtórka
z Sergiusza Piaseckiego.
Ale przejdźmy
do konkretów: pierwsza
część dotycząca przemytu
marynarskiego jest nudna,
bo odkąd statki
pływają po morzach,
odtąd istnieje kontrabanda.
Tolerancja Państwa dla
niektórych przemytników była
tego samego rodzaju,
co dla „grubych”
cinkciarzy. Rynek potrzebował
niektórych towarów (np.
wkładów do długopisów,
które zdarzyło mnie
się sprzedawać w
specjalnych sklepach skupu
towarów pochodzenia zagranicznego, jeden
na ul. Waryńskiego w
W-wie), a z
kolei „bossowie” cinkciarzy
pracowali dla Państwa,
które nagminnie potrzebowało
dewiz. Ta nienormalna
sytuacja, mam na myśli „kooperację”
z bezpieką rozciągała
się na cały
czarny rynek, na
cinkciarzy, sutenerów i
ich podopieczne, lecz
również na kierowników
lokali, portierów, szatniarzy,
dozorców itd. itp.
Przyświecała zasada: żyj
dobrze i daj innym
żyć. Nawet domiary
dla „prywaciarzy” były
w większości przypadków
zjadliwe, bo przecież
dojnej krowy się
nie prowadzi na
rzeź. Wspomnę jeszcze
o drogich trunkach,
służących za łapówkę.
Otóż, z reguły
nie były one konsumowane, bo
żona dygnitarza sprzedawała
je w skupie
w „delikatesach” np.
w CDT. Matka
kolegi dyskretnie oznakowywała
sprzedawaną butelkę i w jednym
przypadku ta sama
butelka trafiła do
niej siedem razy.
Dalej biadolenie
arystokracji, które w
większości czytelników współczucia
nie wzbudzi, tym
bardziej, że autorka
pokazuje, że i
tak ich życie było luksusem
w porównaniu z
Kowalskim.
Nie będę dalej nudził
czy marudził, lecz
odniosę się do części o
Saskiej Kępie, z
której pochodzę i
całe życie byłem
z nią związany.
Głównym bohaterem zrobiła
Boćkowska Witka Wilewskiego,
któremu nikt nie
zazdrościł Vespy, ani
płaszcza ortalionowego, lecz
umiejętności tańca rock’n’rolla,
którą nabył u
Braci Sobiszewskich. Mam
nadzieję, że fragmenty
jego dotyczące autoryzował,
więc nie będę
do nich się
odnosił. Nie będę
również podawał nazwisk
naszych kolegów, niektórych
równie bogatych, bo
sedno leży w
tym, że nigdy
nie wywyższali się,
nie „szpanowali” i
między innymi dzięki
temu byli bardzo
lubiani. Balowałem u 14-letniego
Jeana, znałem dobrze
Roberta Muchę, a
z „Sułtana” prawie
nie wychodziłem. I
dlatego autorytatywnie chcę
podkreślić wyjątkowość Saskiej
Kępy, że mimo przemieszania
inteligencji, prywatnej
inicjatywy, bazaru, typów
podejrzanej konduity z
szarymi Kowalskimi, stanowiliśmy
poniekąd enklawę zgodnie
żyjącą i nie
zawistną o „luksusy”
sąsiada. Nie miałem
wymienionych wyżej precjozów,
lecz właśnie ze
względu na specyfikę
Saskiej Kępy, nigdy
nie odczuwałem tych
braków boleśnie. I
tego mnie w
książce brak.
A co
do luksusu: do
ery Gierka, nikt
nim się nie
chwalił, nie szpanował,
bo się bał.
Były i non-irony,
i płaszcze ortalionowe,
i peruki, a
nawet skutery i
„bryki”, lecz szpanowanie
tylko w małym
gronie, a i
tak ryzykowne. (Z kolei
za Gierka powstał
popyt na „luksus”
pokazany w „Przeprowadzce” z
Pszoniakiem). Ponadto, ten luksus
nie kłuł w
oczy Kowalskiego, który
główkował jak więcej
wydać niż zarobić,
a ogólnie, to
trzeba przypomnieć, że
Polska była „najweselszym
barakiem w obozie KDL”,
że i dygnitarz,
i inteligent, i
robotnik, tudzież chłop,
chlał, a na
jakikolwiek dancing w
W-wie bez łapówki
nie można było
się dostać. I
właśnie tego klimatu
rozbawionego społeczeństwa, mimo
braku towarów rynkowych,
w książce Boćkowskiej
nie ma. Każdy
w Peweksach coś
czasem kupował, szczególnie
wódkę w cenie
od 65 centów do 1
dolara, lecz te
towary nie były
nieosiągalnym luksusem, podobnie jak
guma do żucia
rozdawana nam - dzieciakom
przez zawodników Harlem Globetrotters przy
Stadionie Dziesięciolecia w 1959 roku.
Jeszcze jedno:
życie w PRL i „załatwianie”
pokazano najtrafniej w
„Uszczelce” Konica z 1974, a
zaletą tego życia
była ludzka SOLIDARNOŚĆ
we wspólnej biedzie,
nieosiągalna nigdy później.
Reasumując niezborne
przedstawienie półprawd, nie
wnoszące nic nowego
do literatury na
temat życia w
PRL. 3/10
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
Zaskoczona jestem, że jeszcze nikt Panu nie zarzucił, że na pewno współpracował Pan z UB ;). Nawet mnie to zarzucano, choć, urodzona 1 1985, nijak nie miałabym jak podpisać żadnej lojalki :D. Moi rodzice nie wspominali wcale źle PRLu w porównaniu do aktualnego systemu, podobnie i moi różni znajomi. Każdy powtarza, że były problemy inne niż teraz i nikt ich nie neguje, ale i były zalety, których teraz nam brak. Ale wystarczy to powiedzieć "prawdziwemu Polakowi", to i tak zarzuci, że na pewno byli w UB albo przynajmniej w partii. Najzabawniejsze, że nie tylko nie byli, ale matka i cała jej rodzina aktywnie wspierała solidarność, a jakoś żyli.
ReplyDelete