Tuesday, 29 April 2014

Tadeusz RÓŻEWICZ - "Matka odchodzi"

Tadeusz RÓŻEWICZ - „Matka odchodzi..”

Potrzeba upamiętnienia refleksji nad swoim związkiem z matką skrystalizowała się 40 lat po śmierci matki, gdy poeta osiągnął wiek 77-78 lat. Dla mnie Różewicz to przede wszystkim autor „Kartoteki” z 1960 r. oraz „Stara baba wysiaduje..” z 1966 r., przeto wspomnienia wydane pod tytułem „Matka odchodzi”, prawie 40 lat póżniej, różnią się wszystkim. Na uwagę zasługuje bardzo interesujący układ uwzględniający, obok wierszy i fragmentu dziennika poety, z ostatnich dni matki w 1957 r., również jej wspomnienia z okresu dzieciństwa i urodzenia Tadeusza, jak i szkice obu braci - rozstrzelanego Janusza i reżysera Stanisława.

Jako, że z zasady poezji nie opiniuję, gdyż tłumaczenie „co poeta chciał nam powiedzieć” uważam za bezcelowe i irracjonalne /bo jak ktoś nie „wyczuwa”, to i tak nikt nie pomoże/, przeto pozostaje mnie wyrazić wzruszenie lekturą, ponoć suchego, dziennika z maja-lipca 1957 roku. Sam jestem w wieku zbliżonym do Różewicza, gdy opracowywał omawiane wspomnienia, i tak jak on przeszedłem niegdyś odchodzenie chorej na raka Matki w warunkach domowych, z ostatnimi próbami ze strony umierajacej, nawiązania kontaktu z najbliższymi.

Ale w ogóle całość tomiku sprawia wielkie wrażenie, ino, że smutne. A że nie chcę, by lekturę mojej notki ktoś kończył w ponurym nastroju, to zacytuję autora ze str.97:

„Środowisko literackich sutenerów jest ciągle czynne.. Występują teraz w roli „rewolucjonistów” - moralistów - reformistów. Takie męty moralne jak Ważyk uważane są za prekursorów „polskiego pażdziernika”...”

No i humor, od razu się poprawia.

John UPDIKE - A potem

John Updike - A potem

OSTRZEŻENIE!! SUPERNUDA!! NIE CZYTAĆ!! Wziąłem Updike'a do ręki, bo wspomnienie jakiegoś RABBITa, sprzed ponad pięćdziesięciu lat, telepało się po moim łbie. Ale to były czasy "wczesnego Gomułki" i czytaliśmy wszystko, co amerykańskie. A że zbiory biblioteki torontańskiej przetrzebiłem, to wziąłem i przy trzecim opowiadaniu przydrzymałem /w drugim nie pozwolił modny kleszcz/, a po szóstym tj po 110 stronach odłożyłem. A miała to być lektura o starych i dla starych; no to zrywam z ramolami i przystępuje do młodych

Monday, 28 April 2014

Jacek PIEKARA - "SZUBIENICZNIK"

Jacek PIEKARA - “Szubienicznik”

Henryk Sienkiewicz pisał „ku pokrzepieniu serc”; Jacek Piekara niby też, lecz precyzując obyczaje szlachty tworzy wspaniały PAMFLET, i to właśnie najbardziej mnie bawiło. Począwszy od nasycenia łaciną wypowiedzi Gideona Rokickiego, któremu blisko do fredrowskiego Papkina, poprzez opisy odżywiania się, po ukazanie samozadowolenia szlachty z wywyższania się wobec wszelkich innych, tak stanów, jak i narodów. Pierwszą perełkę znalazłem już na 42 stronie:

„-Włosi i Francuzi nie mają podniebień tak delikatnych jak my, Polacy.. ..między innymi dlatego, że mali mores /złe obyczaje/ każą im warzywami na wiele sposobów przyrządzanymi się kontentować lub nawet pożerać jarzyny na surowo, jakby byli krowami czy świniami, nie zważając na to, iż człowiek mięsem przecież powinien się żywić, gdyż inaczej ciężko słabuje i nawet może umrzeć..”.

Polecam ten cenny wywód różnego typu wegetarianom, co to w jedzeniu sałaty z królikami konkurować mogą. Mnie to szczególnie bawi, bo żadnych warzyw nie konsumuję, dzięki czemu, mimo 71 lat, dobrze się czuję. Z kolei o wolności, a właściwie jej tischnerowskim „nieszczęsnym darze”, który to łatwo może z nadmiaru przekształcić się w niezdrową swawolę, Piekara pisze: /str.82/

„...bo.. ..chociaz wolność jest słodka niczym lukier, to niektórym łatwo przekroczyć finem et modum /granicę i miarę/ w korzystaniu z niej. I taki cham lukrem obeżre się bez opamiętania, aż się pochoruje i porzyga...”.

Obrazowo i słusznie. Negatywna opinia o Rosjanach formowana jest w książce wielokrotnie, a dzisiaj szeroko powielana na forach internetowych w kontekście wydarzeń na Ukrainie. Przykład ze str. 53:

„Oto bowiem był naród niewolników, którzy jedyną radość widzieli w obracaniu w niewolę wolnych narodów. Oto był naród kretynów, którzy z kretyństwa uczynili cnotę. Oto wreszcie był naród nikczemników pozbawionych godności, wiary oraz sumienia. Z Moskwy nigdy nie przyszło nic poza biedą, wszami, złodziejstwem i krzywoprzysięstwem...”.

Czysty populizm satysfakcjonujący kompleks wyższości wobec Wschodu. W ogóle w książce wiele facecji na przeróżne tematy, a do tego wplątany intrygujący wątek kryminalny. Czego więc brakuje, by zasłużyła na więcej gwiazdek? ZWIĘZŁOŚCI. Mimo wszelkich zalet, 457 stron, to za dużo. A na ostatniej stronie zatrważające słowa: KONIEC TOMU I, a więc będzie kontynuacja. Przykro mnie, ale ja za stary, czasu mało, więc w to nie wchodzę. A młodym polecam i życzę miłej i pożytecznej zabawy.


=

Friday, 25 April 2014

Paweł HUELLE - "Opowiadania na czas przeprowadzki"

Paweł HUELLE - „Opowiadania na czas przeprowadzki”

Czytałem uważnie i jedyne co odnotowałem, to ze strony 52;

„-Wiem tylko, że istnieje Bóg i że wszyscy boimy się śmierci.. ..A cała reszta, cała reszta to tylko przypuszczenia”

Czytałem długo, bo przysnąłem kilkakrotnie. Aby nie wydać pochopnej opinii, przekartkowałem /po wybudzeniu/ książkę ponownie i niestety zdania nie zmieniłem. Nie dość, że nuda, to nie mogę zrozumieć, co autor chciał nam przekazać. Czy miał taki plan i czy, w ogóle, ma nam CO przekazać? Zbiór opowiadań niespójny, każde z innej parafii, a próby „udziwnienia” - nieporadne. Recenzenci powołują się na Jana Kotta, który ponoć mówił:

„W „Czasie przeprowadzki” Huellego są zawsze dwa dna i dlatego jego realizm nazywano „magicznym”....”

Ja tam dostrzegam tylko jedno DNO. Ponadto wyczytałem porównania do Chwina, Grassa, a nawet Brunona Schulza. Chwina zostawiam na pastwę oceniaczy, ale z Grassem to tylko częściowa zbieżność lokalizacji akcji, na podobieństwo wanny, z której wypchnięto wodę na skutek zanurzenia ciała: Kowalski krzyknął do żony, by posprzątała, a Archimedes – „HEUREKA” i zdefiniował prawo aktualne do dzisiaj. A przywoływanie „niezwykłego klimatu opowiadań Brunona Schulza” jest poważnym nadużyciem, by nie powiedzieć bezczelnością i ignorancją.

Monday, 21 April 2014

Mario Vargas Llosa - "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki"

Mario Vargas Llosa -
“Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”

Najtrafniejszą recenzję tej książki, a ściśle - samo zakończenie, znalazłem w „lubimy czytać”, pod godłem „marta0312”:

„Książka dla zrelaksowania się jest dobra. I NIC WIĘCEJ” /podkr.moje/

I ja powinienem na tym poprzestać, ale nie mogę, bo skoro ja na tego Harlequina straciłem tyle czasu, to i Państwu, choć parę minut, zamierzam z życia wyrwać. Najpierw istotna uwaga odnośnie wieku autora, bo wiek starczy zobligowuje do pewnej przyzwoitości. A wiem coś na ten temat, bo mam dokladnie tyle samo lat co Vargas w momencie pisania tej książki, czyli SIEDEMDZIESIĄT. W tym wieku szczegółowe opisywanie seksu oralnego, i to w sposób rażąco prostacki, jest CHORE, NIEPRZYWOITE. To co uchodzi młodym, starym nie wypada. NORMALNI starzy to robią, ale nie gadają o szczegółach, chyba, że w gronie geriatriofilów. A teraz już ad rem.

Zacznę od „spraw polskich”. Nie przyzwalam, by jakiś Peruwiańczyk, w dodatku dewiant seksualny, robił sobie „dżadża” /pisze się „yaya”/, z wiary moich rodaczek, tym bardziej że Ameryka Południowa w „żarliwości” nam niewiele ustępuje. A on pisze: /str.155/

„...zakochał się... ..w pewnej Polce, katoliczce tak żarliwej, że za każdym razem, gdy się kochali, miała wyrzuty sumienia i zalewała się łzami”.

Vargas nie zna dżwięków wydawanych przez normalne, młode Peruwianki, gdyż, w wieku 19 lat, w /wielce prawdopodobnie / stanie dziewiczym, ożenił się z własną ciotką starszą o lat dziesięć i wkrótce przeniósł się do Paryża.

Druga „polonica” to BEŁKOT NIEUKA na temat YILALA Gravoskiego /str.206/;

„Nazwali go „Yilal” ze względu na polskiego przodka Simona, postać mityczną, który... ..został ścięty w przedrewolucyjnej Rosji, zaskoczony podczas aktu cudzołóstwa z samą carycą. Ów królewski faworyt był ponoć także teologiem-kabalistą, mistykiem, przemytnikiem, fałszerzem pieniędzy i szachistą”

To królewski, czy carski, cesarski? No cóż autor, który zasłużył się tworzeniem mitów polskich powinien być, w Polsce, zwany honorowo WARGĄ. Co do samego „wargowego” mitu, /jak i samego YILALA/, uważam, że naganne jest ze strony tłumaczki, jak i Wydawnictwa „Znak”, nieumieszczenie żadnego przypisu. Jeśli ktokolwiek wie, co to za YILAL, proszę o kontakt. Z mojej strony, dygresja dla młodzieży: najprawdopodobniej chodzi o Rasputina /1869-1916/, który został potraktowany trucizną, strzałem w serce, masakrą głowy, oraz wrzuceniem do rzeki, w której w końcu utonął. Był faworytem carycy Aleksandry Fiodorownej, lecz przede wszystkim dzięki umiejętnościom niesienia pomocy synowi cara, choremu na hemofilię.

No to czas na bohaterów. Jest ich dwoje: dupek i kurwa. Ze znalezieniem odpowiedniego słowa dla „chudopachołka” miałem problem do strony 352, na której to nasz bohater zaaprobował określenie jego osoby przez znajomą. – DUPEK. Dla bohaterki - innego adekwatnego określenia nie znalazłem bo, jak starożytni Polacy mawiali: „prostytutka to profesja, a kurwa to charakter”, i chociaż staram się nie używać w piśmie słów „nieparlamentarnych”, to w tym przypadku, nie widzę możliwości znalezienia substytutu.

Jaki jest nasz bohater? Jedna z recenzentek użyła określenia „płaski”. Słusznie, co dalej? Chorobliwie niewyżyty seksualnie, poza przygodą hippiesowską, naliczyłem TRZY partnerki przez ok. 30 lat. Nie dziw więć, że przy próbie kontaktu ma .ejaculatio precox. Całymi mieśiącami, latami nie uprawia seksu. TO JEST CHORE!!. Lecz autor udaje, że tego nie widzi i wciska czytelnikowi, że NIEWYŻYCIE SEKSUALNE TO MIŁOŚĆ. A potem czytelnicy piszą o „wielkiej miłości”. Przecież tych ludzi ABSOLUTNIE NIC NIE ŁĄCZY. Ani zainteresowania, ani marzenia, ani plany na przyszłość, ani nawet seks. Infantylny, ograniczony, mały konformistyczny Dupek marzy o drobnomieszczańskiej stabilizacji, w której ona się dusi. On, jak nastolatek w domu publicznym, „zakochałby” się w każdej, która by „dobrze mu dała”, a ona „mu daje”, jak zawodowa prostytutka, bez żadnych emocji. W końcu poducza frajera w seksie oralnym, lecz gdy nadarza się okazja na seks sado-macho, który by ją zadowolił, on mięknie, nie podejmuje rękawicy, tracąc szansę na partnerski sens. W koncu Dupek przedstawia swoje credo: /str. 210/

„Od tamtej nocy nie spałem już z nikim i, prawdę mówiąc, nie przejmowałem się tym ani odrobinę, W wieku CZTERDZIESTU SIEDMIU lat udowodniłem sobie, że mężczyzna jest w stanie prowadzić całkowicie normalne życie bez seksu..”. /podkr.moje/

Szkoda gadać, ŻYCIE BEZ SEKSU NIE JEST NORMALNE. To pierwsza prawda. A druga, to, że MIŁOŚĆ BEZ SEKSU JEST MOŻLIWA, lecz trudna, bo łatwiej o seks bez miłosci niż vice versa.

Tak więc to czytadło, to historia dupka z „dobrej” rodziny i dziewczyny ze slumsów, ludzi, których nic „wielkiego” nie łączyło, a wszystko dzieliło. Acha, jeszcze o FORMIE. Dla mnie - nie do przyjęcia, gdyż autor zbyt łatwo wszystkie boczne postacie uśmierca, jakby Dupka chciał pozbawić otoczenia. A jest to zabieg zbedny, bo on znajduje się na najniższym poziomie piramidy Masłowa.

Saturday, 19 April 2014

Amos OZ - "Rymy życia i śmierci"

Amos OZ - “Rymy życia i śmierci”

I ZNOWU AMOS OZ ZACHWYCA. Od wielu lat twierdzę, że Komitet Noblowski permanentnie wykazuje złą wolę wobec KUNDERY i OZA, dezawuując ich, przy jednoczesnej promocji miernot.

Kilka dni temu odczuwałem dyskomfort recenzując Vargasa Llosy protekcjonalne „Listy do młodego pisarza”, których przemądrzałość, w przedstawianiu warsztatu pracy pisarza, budziła we mnie najpierw protest, potem żenadę, aż po kpinę. Póżniej przypomniałem sobie Kunderę, który w „Księdze śmiechu i zapomnienia” pisał:

„....powieść jest wymysłem ludzkiej iluzji, że możemy zrozumieć drugiego człowieka.. Jedyne, co możemy zrobić, to zdać sprawozdanie ze swojego życia..”

A teraz OZ, który aprobując, zasadniczo, pogląd Kundery, proponuje nam WARSZTATY dla potencjalnych twórców literatury, które w praktyce przemieniają się w znakomitą zabawę. Świat otaczający autora w trakcie wieczorku autorskiego oraz kilkugodzinnego wałęsania się po mieście jest INSPIRACJĄ, ZACZYNEM do stworzenia ALTERNATYWNYCH wizji planowanego utworu literackiego. Zostajemy zaangażowani w wartką akcję, zaczynamy przejmować się takim detalami jak wygląd mocno zużytego nocnika, zapominając, że to tylko jedno z alternatywnych rozwiązań. Ulegamy czarodziejowi /OZ-owi/ i utożsamiamy konkretnych, żywych ludzi z wizerunkiem wyimaginowanym, zrodzonym w wybujałej fantazji autora. Jeszcze parę stron i Oz zaprosiłby nas do czynnego udziału w eksperymencie.. A może zaprosi nas w następnej książce?

Oryginalna FORMA UAKTYWNIA CZYTELNIKA, który odkłada książkę i w ramach narzuconego szkicu postaci i okoliczności, zaczyna „główkować” nad alternatywnym własnym rozwiązaniem. WYŚMIENITA ZABAWA I PRZYGODA Z WŁASNĄ WYOBRAŻNIĄ.

Friday, 18 April 2014

Paulo COELHO - "Jedenaście minut"

Paulo COELHO - “Jedenaście minut”

PRYMITYWNY „HARLEQUIN”, PODRĘCZNIK MASTURBACJI DLA NASTOLATEK, JEDNYM SŁOWEM - SUPERDNO.

Z zażenowaniem patrzę na oceny jakie niegdyś wystawiałem temu grafomanowi: „Alchemik” – 4 gwiazdki; „Weronika...” - 7!!!; „Demon i p..” - 6, czyli uległem jego popularności. Nie będę tych ocen zmieniał, niech pozostaną świadectwem mojej niedoskonałości.

Tej plamy zmyć się nie da: to prostactwo jest porażające. Seks, prostytucja, sado-macho są dla ludzi, lecz muszą być podane z odrobiną finezji i subtelności. Już Nana swoją córkę Pippę uczyła tej sztuki, ktorej początki znajdują się m.in. w „Egipcjaninie Sinuhe”. A z tej książki pożytku nie będą mieć nawet zboczeńcy, bo opisy wszelkiego bezeceństwa są tak nudne, że nikogo nie podniecą.

Gabriel Garcia Marquez - "Szarańcza"

Gabriel Garcia MARQUEZ - “Szarańcza”

Dyskomfort po napisaniu negatywnej recenzji „Nie ma kto pisać do pułkownika”, akurat wczoraj /17.04.2014/ tj w dniu śmierci wielkiego pisarza, szybko minął dzięki lekturze, jego debiutanckiej „Szarańczy”, która potwierdza moją tezę o niszczycielskim wpływie Paryża. Przeczytałem również liczne recenzje, które odwołują się do Sofoklesa, wskutek zamieszczenia przez autora urywka „Antygony”. Ja odebrałem to WSPANIAŁE opowiadanie całkowicie inaczej, a zbliżone stanowisko znalazłem tylko w recenzji opatrzonej godłem „Bacha85”.

Do miasteczka przybywają JEDNOCZEŚNIE dwaj mężczyżni, a mieszkańcy nie wiedzą, który jest nowym proboszczem. Po rozpoznaniu who is who ich losy toczą się paralelnie, a autor często podkreśla ich fizyczne podobieństwo. I to jest sedno sprawy, której istotę wyjaśnia porównanie dwóch uroczystości pogrzebowych. Porównajmy ich kariery. Pierwszy - nieznajomy lekarz zostaje zaaprobowany natychmiast, bo w miasteczku nie ma żadnego lekarza; drugi - z rezerwą, bo rozpoznano w nim swojaka zwanego „Szczeniakiem”. Pierwszy traci autorytet, gdy przybywa „szarańcza”, a z nią liczni lekarze; drugi - sukcesywnie zyskuje, dzięki potędze reprezentowanej Instytucji, czyli Kościoła. Niepotrzebny lekarz, w dodatku tajemniczy, o nieznanej przeszłości staje się tak dalece outsiderem miejscowej społeczności, że nawet exodus „szarańczy” nie poprawi jego akceptowalności. Z kolei autorytet Szczeniaka tak wzrasta, że jest w stanie obronić odludka przed linczem. Sama odmowa pomocy lekarskiej jest tylko PRETEKSTEM argumentacyjnym nienawiści zamkniętej społeczności.

Trzecią główną postacią jest Pułkownik - JEDYNY SPRAWIEDLIWY, który, mimo wykazanej szlachetności i odwagi, tkwi jednak w ciemnej mentalności otoczenia. Stosunek jego do związku lekarza z Indianką, w tym do aborcji, czy sposób wydania córki za nieznajomego oszusta to moralność Pani Dulskiej, wraz z oburzeniem na PRAWDĘ, że Meme się puszczała.

Dodatkową wartością jest UDANE poszukiwanie FORMY /a to był DEBIUT!!/, bo świat widziany oczami Pułkownika, córki i wnuczka okazał się pomysłem znakomitym.

Nie wypada bić braw w dniu żałoby, więc zakończę tylko dwoma słowami: GORĄCO POLECAM !

Thursday, 17 April 2014

Gabriel Garcia Marquez - "Nie ma kto pisać do pułkownika"

Gabriel Garcia MARQUEZ
“Nie ma kto pisać do pułkownika”

Napisane w styczniu 1957, a gdzie ? Oczywiście w Paryżu. Gombrowicz triumfuje. Przestrzegał kogo mógł, by pisarze Ameryki Południowej nie pisali „pod Paryż”, bo stracą autentyczność. Nic nie pomogło, wszyscy walili do Paryża, a nielicznym udało sie tam zdobyć popularność. Ci nieliczni to Cortazar, Vargas Llosa i właśnie Marquez. Ale szkoda słów, przejdżmy do tego opowiadania.

BANALNA historia, POZBAWIONA LOGIKI i jakiegokolwiek sensu. Na okładce czytam super BZDURĘ: „...studium o ludzkiej samotności i godności”. Może nadejdzie czas, gdy Pan Redaktor zostanie samotny na starość i będzie bohaterowi zazdrościł wsparcia żony, która przez 50 lat toleruje leniwego nieudacznika. Bo nasz bohater został pułkownikiem w wieku 20 lat, a przez ponad 50, nic pożytecznego nie zdziałał. Mało tego, kolportuje nielegalną prasę, opozycyjną w stosunku do obecnego rządu i jednocześnie domaga się od tego rządu, przeciwko któremu knuje - wsparcia finansowego. Czyli wkroczyliśmy na pole godności. Dla Pana Redaktora pułkownik walczy o godność, a dla mnie - mały kombinator i oszust. Pobiera zaliczkę za koguta, wystawiając do wiatru miejscową społeczność, która karmi przyszłego „zawodnika”, by wygrał walkę i przyniósł im satysfakcję i zyski. Nasz bohater podkrada kogutowi żarcie!!!, zaliczkę w dużej części wydaje, a uwagę żony o konieczności zwrotu zaliczki, kwituje stwierdzeniem w stylu śp Andrzeja Leppera, że odda, jak będzie miał...

Do tego tani chwyt z serduszkiem przestraszonego koguta. Nie masz na co liczyć kogucie, twój pan to podły facet; jak nie zginiesz w ringu, to i tak ci łeb ukręci. No i tłumaczka dostosowała się do całości, męcząc czytelnika „trzewiami” i FATALNĄ stylistyką.

Wednesday, 16 April 2014

Krystyna UNIECHOWSKA - "Franciszka Starowieyskiego Opowieść o końcu świata"

Krystyna UNIECHOWSKA -
“FRANCISZKA STAROWIEYSKIEGO
OPOWIEŚĆ O KOŃCU ŚWIATA”

Pełen tytuł ma dokończenie „...czyli REFORMA ROLNA”, a książka - dedykację:

Dzieciom ziemiańskim
ku pamięci
AUTORZY

Nie byłem dzieckiem ziemiańskim, ale w młodości podziwiałem Starowieyskiego plakaty i /jak wtedy się mówiło/ takie różne „świństewka”. To w tamtej epoce /wczesnego Gomułki/, a propos wyczynów Starowieyskiego, opowiadano o pani, która w Muzeum wzięła Grottgera za Fałata, o czym słysząc inna zdziwiła się: „I to tak publicznie?”.

Starowieyski opowiada głównie o latach 1939-1944, a więc okresie pomiedzy 9-tym a 14-ym rokiem jego życia. Dowiadujemy się, że już w wieku dziewięciu lat bezbłędnie posługiwał się językiem niemieckim, a język francuski używał zgodnie z wymogami jego /ziemiańskiej/ klasy. Jego poglądy zostały ukształtowane w tym środowisku:

/str.106/ „Nigdy nie bałem się Niemców. A bolszewików bałem się. Bałem się po prostu Azji. Niemcy walczyli przeciwko nam, ale była to jakby okrutna rozgrywka w ramach jednej cywilizacji. A tu przyszli ludzie z obcej cywilizacji, żeby ją nam narzucić i nas zniszczyć”

To znaczy, że hitlerowska idea ograniczenia wykształcenia PODLUDZI-POLAKÓW, aby stali się robolami pod nadzorem niemieckim nie była Starowieyskiemu znana. Nie słyszał też o zagładzie PROFESORÓW UNIWERSYTETU JAGIELOŃSKIEGO, mimo przebywania 80 km od Krakowa, wśród wykształconego ziemiaństwa.

A jednak noblesse oblige, tak jak w 1944, gdy ucztuje się przy jednym stole z hitlerowskim oficerem i dowodcami AK:

/str.76/ „...Jak postąpić nie narażając się na zarzut fraternizacji, w jaki sposób można dwie sprawy, dwa zagadnienia rozdzielić - dystans wobec wroga i OBOWIĄZEK wobec człowieka, gentlemana, zachowując przy tym odpowiednią sztywność, ale i nie rezygnując z LOJALNOŚCI KLASOWEJ”. /podkr.moje/

Prawie cały NARÓD walczy z okupantem, o czym Starowieyski wie, bo w kolacji uczestniczą dowódcy AK, w okolicy chłopstwo walczy w Batalionach Chłopskich, a w nocy przychodzą „bandyci” z AL-u, wśród których połowa jest ruskich /!!??/, a on pieprzy o lojalności klasowej.

Skoro wg Starowieyskiego polskie dzieła sztuki zostały zniszczone bądż zagrabione przez „azjatów”, to jak to się stało, że tyle odnaleziono na Zachodzie? Do czasu tej lektury byłem przekonany, że to Niemcy wywozili z Polski dzieła sztuki, a „azjaci” nie, bo sie na tym nie znali. Ale szczytem jego mentalności jest wyznanie o „tamtym”, wspaniałym, ziemiańskim świecie:

„TAMTEN ŚWIAT BYŁ TAK DOSKONAŁY W SWOJEJ ISTOCIE, ŻE NIE MÓGŁ SIĘ ZDEGENEROWAĆ”

No comments. To książka wyłącznie dla dzieci ziemiańskich.

Tuesday, 15 April 2014

Mario VARGAS Llosa - "Listy do młodego pisarza"

Mario Vargas LLosa -
„Listy do młodego pisarza”

BUFON!!! Nim ocenię książkę kilka uwag o samym autorze. Dzięki skandalowi obyczajowemu, który notabene własnoręcznie opisał, umiejętnej samopromocji, uwikłaniu w politykę, szwendaniu się po całym świecie i niespodziewanej Nagrodzie Nobla stał się popularny, ale z miejscem w panteonie już gorzej, bo... 1. na liście Le Monde go nie ma; 2. Czytelnicy „lubimy czytać” słabiutko oceniają jego „arcydzieła” - najlepsza nota 7,75 dla „Rozmowy w Katedrze” /Sądzę, że ta, i tak wysoka nota jest spowodowana analogią opisywanych wydarzeń w Peru, i w Polsce/. A, i jeśli ktoś twierdzi, że w 2010 r. brano Vargasa pod uwagę w przymiarkach do Nobla, to kłamie. Dopiero po przyznaniu, wszyscy zaczęli zgodnie piać, że świetny wybór.
No tak, a KUNDERA i inni będą czekać „ad usranem mortem”. Acha, żeby było śmieszniej, spójrzmy na pokrętne uzasadnienie nagrody:

za „kartografię struktur władzy oraz wyraziste obrazy oporu, buntu i porażek jednostek”.

Vargas pisze w tej książce m.in. o formie, no to przypatrzmy jaką sam wybrał. A wygodną, bardzo wygodną, bo bezdyskusyjną. Wielki Człowiek, Święty Augustyn napisał „Dialogi filozoficzne”, by wyrazić nieustanną walkę z własnymi myślami, a Pan Vargas „Listy....”, o charakterze wykładu, na zasadzie „jak wół pierdzi, to obora słucha”. Tylko czego tu słuchać: str.11:
„Życie opisane w powieściach, zwłaszcza najlepszych, nigdy nie jest tym, które n a p r a w d ę było udziałem ich autorów, czytelników, miłośników; jest fikcją, którą autorzy wymyślili, wykreowali sztucznie...”

Naprawdę? Wprawdzie z takiej stylistyki, nie mogę się domyślić co się dzieje z życiem w powieściach „nienajlepszych”, ale i tak jest to odkrycie epokowe. I tak całe 121 stron: BANIALUKI, TRUIZMY, no i popisywanie się erudycją, polegające na rzucaniu autorami i książkami nikomu nieznanymi, oraz płynący szerokim strumieniem NARCYZM /”och, jaki ja mądry”/, przypominający samouwielbienie Umberta ECO w „Dopiskach” do „Imienia Róży” /gdzie Eco mierzył się z Joycem/.

Ku ogólnej radości powiem, że nawet o soliterze klepie dyrdymały, bo ja go 50 lat temu miałem i wcale nie chudłem. A poważnie, to polecam nieporównywalnie ciekawsze „Dzienniki” Gombrowicza, gdzie rozważania nad „formą” są pierwszej klasy.

Monday, 14 April 2014

Khaled HOSSEINI - "Chłopiec z latawcem"

Khaled HOSSEINI - “Chłopiec z latawcem”

REWELACJA!! Nie przepadam za historiami z obcego mnie kręgu kulturowego, więc wziąłem „islamską” książkę do ręki z pewną rezerwą. I ja, stary dziad, piszę notkę bezpośrednio po przeczytaniu książki, głodny, spragniony, z obolałym krzyżem, bo na sekundę NIE MOGŁEM SIĘ OD NIEJ ODERWAĆ. I to prawie cała recenzja; acha, jeszcze dodam, ze okulary musiałem przecierać, bo jakoś zaporowywały.

PIĘKNA, MĄDRA KSIĄŻKA DLA WSZYSTKICH

Sunday, 13 April 2014

Irek GRIN - "ZE ZŁOŚCI"

IREK GRIN - “Ze złości”

Ad-lo-jada - czyli “radosne sponiewieranie się za pomocą alkoholu” /str.10/, a w dokładnym tłumaczeniu – „aż nie będziesz wiedział”, - to największa korzyść jaką wyniosłem z tej książki.

Irek Grin wykazał się NIEBYWAŁYM TALENTEM. Wybrał arcyciekawy temat, wyraziste postacie, zebrał bardzo dużo wiarygodnego materiału, tudzież anegdoty i szmoncesy, i to wszystko ekstremalnie SPIEPRZYŁ. Powiem ino o SZMONCESACH, które opowiada jak przysłowiowa blondynka. Z szacunku dla jego pracy w zgromadzeniu ciekawego materiału oraz za stronę 157, na której słusznie DOKOPAŁ Kisielowi i Wańkowiczowi /choć szkoda, że nie podał, iż Różański to brat Borejszy, orig. Goldberg/ daję aż CZTERY gwiazdki.

Niemniej, ze względu na tematykę i wiele ciekawostek, jak chociażby, że Ala z ”Elementarza” Falskiego to póżniejsza wspaniała lekarka Alina Margolis-Edelmann, książkę POLECAM

Saturday, 12 April 2014

Sergiusz PIASECKI - "Zapiski oficera Armii Czerwonej"

Sergiusz PIASECKI - “Zapiski oficera Armii Czerwonej”

Trudno uwierzyć, że parę dni temu, piałem peany na cześć Piaseckiego, a jego wspaniałej książce pt „Siedem pigułek Lucyfera” z przyjemnością dałem 10 gwiazdek, a dziś pozostaję zniesmaczony niestrawną lekturą PRYMITYWNEJ groteski, napisanej, by wzbudzić rubaszny rechot „rusofobów” i tych z Polaków, którzy pogardzają Rosjanami.

Nie ja wymyśliłem prawdę, że POLACY MAJĄ KOMPLEKS NIŻSZOŚCI WOBEC ZACHODU I KOMPLEKS WYŻSZOŚCI WOBEC WSCHODU.

Miłosz wielokrotnie pisał o swoim rozmiłowaniu w literaturze i muzyce rosyjskiej, a ja biorę do ręki, leżący na moim biurku „The WORLD ALMANAC 2007” i w dziale „Noted Personalities”, w rubryce „Writers of the Past” z adnotacją /Russ/ kolejno znajduję: Achmatową, Aleichema, Babla, Błoka, Brodskiego, Bułhakowa, Czechowa, Dostojewskiego, Erenburga, Gogola, Gorkiego, Lermontowa, Mandelstama, Majakowskiego, Nabokowa, Pasternaka, Puszkina, Randa, Szołochowa, Tołstoja, Turgieniewa - razem 21, wobec „naszych” 3 - Herberta, Miłosza i Singera. W rubryce „Composers of Classical and Avant Garde Music” widzę: Borodina, Glinkę, Chaczaturiana, Musorgskiego, Prokofiewa, Rachmaninowa, Rymskiego-Korsakowa, Szostakowicza, Strawińskiego, Czajkowskiego - dziesięciu, wobec „naszych” znów trzech: Chopina, Paderewskiego i Pendereckiego. A może w nauce mamy kogoś porównywalnego z np Mendelejewem? Więc troszkę ostrożniej z tym rechotem.

Zacofanie cywilizacyjne Wschodniej Europy ciągnie się przez całą historię, a wraz z nim historia wszy. W szkole nas uczono jak Piotr I, po powrocie z Holandii, obcinał bojarom zawszone brody, ale ja dobrze poznałem jak wszy gryzą, i to w Polsce. Po raz pierwszy pogryzły mnie w 1944 r, „na wygnaniu” tzn gdy w panice przed zbliżającymi się do Warszawy wojskami sowieckimi, w wyniku szerzącej się rusofobii, wyniesiony /bo miałem rok/ zostałem przez rodziców do zawszonej wsi. Gdy poszedłem w WARSZAWIE /a nie kołchozie/, do szkoły w 1949, co miesięczna kontrola zawszenia w klasie dawała pozytywny rezultat od 10 do 50% /to 50 - po koloniach, obozach etc,/. Na wielu koloniach golono łby /mnie w Bukowinie w 1953/ przymusowo. A ponad wszystko, Drodzy Czytelnicy, proponuję wystukać PLICA POLONICA bądż POLISH PLAIT tzn kołtun, to dowiecie się z jakim narodem kojarzy się na całym świecie ta JEDNOSTKA CHOROBOWA.

Nie mam zamiaru bronić sowieckiej „dziczy”, która rabowała i gwałciła, m.in. bliską mojej rodzinie osobę, z którą najpierw opłakiwali śmierć jej 17-letniego syna w Powstaniu Warszawskim, by za chwilę w ponad 20 zgwałcić. Nie bronię też smakoszy pasty do podłóg „Dobrolin”, którzy nie usłuchali przestróg, znajomego mnie, kierownika firmowego sklepu i spożyli ją jako „sało”, a dostawszy krwawej biegunki wskutek zawartej w niej terpentyny, chcieli go rozstrzelać. Pamiętam też doskonale przygodę rosyjskiego generała podejmowanego na przyjęciu, we Lwowie, który znalazwszy się w łazience z porcelanowymi utensyliami, nie śmiał ich zbrukać, więc przykucnął w samym rogu, po czym, zobaczywszy sznurek rezerwuarowy, pociągnął go, a w lecącej wodzie, opłukał ręce. Mam też przed oczami „ruskich” obwieszających się orderami i zegarkami, lecz w beztroskim rechotaniu nad wszawicą, złotymi zębami, nieznajomością pasa do pończoch czy bananów przeszkadza mnie pamięć.
Pamięć warszawiaka z ekskluzywnej dzielnicy - Saskiej Kępy, wychowanego w inteligenckiej rodzinie, który dopiero na emigracji, w Kanadzie uczył się z mozołem spożywania większości „południowych” owoców. Ze swojej pamięci nie potrafię też wymazać rozmowy z Holendrem w Interklubie „Dziekanka” /kluby studenckie na okres wakacji przemianowywano na Interkluby otwarte do 2 w nocy, i w których codziennie grano jazz/, w końcu lat 60-tych, który nie mógł się nadziwić, że Polki nie depilują ,nóg, a i często, włosy spod pach im sterczą. A zęby? Do lat 90-tych, trudno było znależć Polaka z pełnym, zdrowym uzębieniem, a złotymi zębami niektórzy świecą do dziś.
Wybitnie zdolny Piasecki, znający wyjątkowo dobrze rzeczywistość ze względu choćby na swoją bogatą przeszłość kryminalną, wypisuje dyrdymały, by się przypodobać rusofobicznej londyńskiej emigracji wśród ktorej żyje, po ucieczce z kraju w 1946 roku, a dzisiejszy zachwyt nad książką jest wynikiem nawrotu tejże rusofobii.
Wskutek „poprawki” z 10-ej do maturalnej klasy, z rosyjskiego, którego ostentacyjnie nie uczyliśmy się, /co za głupota, przecież „wroga” język lepiej znać, co udowodniła niedawna okupacja niemiecka/, zmuszony byłem do nauczenia się kilku wierszy rosyjskich. I dziemu stałem się miłośnikiem Błoka i Jesienina, a potem z własnej inicjatywy - oczarowanie Achmatową, Cwietajewą czy Mandelsztamem. A z modą na brząkanie na gitarze WSZYSCY kochaliśmy Wysockiego, Wertyńskiego czy Okudżawę, co nie przeszkadzało nam coraz silniej buntować się przeciw zwierzchności Moskwy.
Piszę o tym, bo żeby było zabawnie musi być zachowana krztyna prawdy, a zbyt daleko posunięty radykalizm powoduje utratę wiarygodności. A to obserwujemy u Piaseckiego, np w sprawach religijnych. O ile możemy się uśmiechnąć, z reakcji naszego bohatera na widok, jak i przesłuchanie księdza katolickiego, mimo, że o nim dużo czytał /str.54/, to absolutnie niewiarygodne jest nazywanie Matki Boskiej - „damą z koroną” /str.73/. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje twierdzenia, że Kult Maryjny zawsze był silny u Rosjan i że mimo SIEDEMDZIESIĘCIOLETNICH restrykcji przetrwał, jak i umiejętność PISANIA IKON, jako, że Rosjanie byli, są i będą IKONODULAMI. Spójrzcie na dzisiejszą Rosję; jej wielkomocarstwowość jest głoszona przez dysydenta Sołżenicyna na bazie zrewitalizowanego Kościoła Prawosławnego.
Ale i cała perfekcyjna indoktrynacja, która doprowadziła bohatera do bezgranicznej wiary w Stalina, staje się u Piaseckiego niewiarygodna, gdy z powodu niesprawdzonej plotki zostaje zniweczona: /str.123/
„Więc ja portret jego ze ściany zdjąłem i patrzę w tę fałszywą gruzińską mordę.. i przemówiłem:... ..rozumu na to miałeś za mało, więc wygnali ciebie z seminarium jak sobakę. A teraz znów durniem okazałeś się!”
Pamiętam 1956 rok i referat Chruszczowa na XX Zjeżdzie KPZR, obalający mit Stalina. Wielu ludzi nie przeżyło utraty tego „boga”, wielu trafiło do klinik psychiatrycznych; i to nie tylko w Rosji, również w Polsce, znam to z autopsji.
Ta cała dotychczasowa krytyka, to małe piwo, wobec najważniejszej kwestii. Otoż Piasecki, w ramach sianej nienawiści, zaprzecza niepodważalnej opinii, że Rosjanin ostatnią kromką się podzieli, że koszulę z grzbietu ściągnie, by pomóc potrzebującemu. Świadectwo temu dają we wspomnieniach m.in. SYBIRACY, pensjonariusze gułagów i łagrów, „turyści” zwiedzajacy Tajgę... W wielu polskich wspomnieniach czytamy, jak biedni Rosjanie pomagali przeżyć katorgę. Nie można NKWD, działalności rożnych funkcjonariuszy wrzucać do jednego wiadra z uciemiężoną duszą rosyjską. Autor delektuje się wymyślonym brakiem empatii u Rosjan: str 127, 128, 132 ; np:
„U nas to by nikt mnie pomocy nie okazał”.
No i finał. Za ponad dwa lata pomocy, jak się odwdzięczył. Proszę samemu przeczytać, dla mnie zbyt drastyczne. .... A to wredny kacap.
Dla panów z Londynu, którzy nie przeżyli okupacji w kraju, którym nie podobał się układ Sikorski-Majski, i tym obecnym, co plują w twarz WIĘŻNIOM ŁAGRÓW I GUŁAGÓW, którzy nie zdążyli wyjść z Andersem, więc przyszli z Berlingiem, na „SOWIECKICH CZOŁGACH”, książka może się podobać. MNIE NIE. Bo chociaż moja rodzina szczęśliwie przeżyła niemiecką okupację, a w PRL-u mój Ojciec został przez słynną „krwawą Lunę” Brystygierową wyrzucony na bruk z uczelni, to dalej wyznaję Jego dewizę, że „LEPIEJ RUSKIEGO W D..Ę POCAŁOWAĆ, NIŻ NIEMCOWI RĘKĘ PODAĆ”. Tylko ci ostatni nas nazywali Untermenschen.
A czytelnikom lubiącym dobrą satyrę na temat ZSRR polecam Erenburga „Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca”, Ilfa i Pietrowa „Złoty Cielec” i „Dwanaście krzeseł” oraz wszystko Bułhakowa.
PS Wyścigi w donoszeniu do NKWD Piasecki „zapożyczył” z Erenburga, gdzie Lejzorek stara sie ubiec /i vice versa/ towarzyszkę Pukie.


Tuesday, 8 April 2014

Henry David THOREAU - "WALDEN"

Henry David THOREAU - “WALDEN”

PRZECZYTANE Z OBOWIĄZKU, a jak ja, to i inni winni przeczytać. A że tematyka bogata i twierdzeń dyskusyjnych sporo, siedem aż gwiazdek daję, poniekąd wbrew sobie.

Jako stary dziad, sceptyczny i złośliwy muszę zapytać: „PO COŚ PAN WRACAŁ, PANIE THOREAU?”.

Z jego życiorysu wiemy, że był ekscentrykiem i samotnikiem, że niewątpliwie był pod silnym wpływem, starszego o 14 lat Ralpha Valdo EMERSONA, o którym Wikipedia pisze:

„...nie stworzył SPÓJNEGO systemu filozoficznego..” /podk.moje/

Dalej, że w 1841 roku, zamieszkał u Emersonów i pełnił rolę korepetytora dla dzieci, ogrodnika i człowieka do wszystkiego, że spowodował pożar 1,2 km kw. lasu WALDEN Woods w 1844, no i że w 1845 r, jego rówieśnik, poeta Ellery Channing /1817-1901/, przekładajac „na nasze” powiedział tak: „Chłopie, masz 28 lat, nie masz żadnej dziewczyny, siedzisz za służącego u Ralpha, czego tu się będziesz pętał? Śmigaj do lasu, chałupę se postaw i zastanów się nad samym sobą”. No i 4 lipca 1845 roku Thoreau rozpoczął życie eremity nad emersonowskim stawem Walden. Wiemy o dwóch przerwach w tym pobycie; jedna - z powodu wycieczki na Mount Katadhin w Maine, a druga - mniej przyjemna, bo w areszcie z powodu niepłacenia przez 6 lat podatków. Ciotka za nieudacznika zapłaciła, a on wrócił do buszu. W dniu 6 września 1847 roku zakończył happening i zamieszkał ponownie u Emersonów, skad się wyniósł ostatecznie w 1849 r., by resztę życia /13 lat/ spędzić na łonie rodziców i siostry. Żadnej kobitki, żadnych dzieci, całe życie NIEPRZYSTOSOWANY. No i moment, w którym decyduje się na erem; ma 28 lat, za dwa lata trzydziestka, a więc granica między zbijaniem, a czerpaniem z jakiegokolwiek zdobytego dotąd kapitału.

Ta książka jest właśnie pocieszającą, podtrzymującą na duchu i pozwalającą na snucie nierealnych marzeń lekturą, przeznaczoną dla sfrustrowanych, mających problemy z asymilacją w cywilizacji XXI wieku. Książka ta odżyła obecnie, dzięki działaniom propagandowym i marketingowym Billa McKibbena, „leading environmentalist”, specjalisty od organizowania „zadym” związanych z „global warming, alternative energy, risks associated with human genetic engineering”. Nie wiem, jak w polskim wydaniu, ale amerykańskie był uprzejmy „obciążyć” swoją nudną przedmową, w której instrumentalnie traktuje książkę dla propagowania własnych idei, i potwornymi przypisami-komentarzami służącymi do urabiania opinii czytelników w materii poglądów przez siebie lansowanych. Przykład - już na stronie 6 rozpisuje się na temat „symptoms of ”, które objawia OBECNIE 71 % robotników czując się „used up” pod koniec dnia roboczego. Nie po to czytam XIX-o wiecznego Thoreau, by XXI-o wieczny McKibben psuł mnie lekturę.

A jeszcze jedno moje zwarcie z McKibbenem. Najpierw w przedmowie oświadcza:

„Understanding the whole of the book is a hopeless task”

a w przypisie na str.1 mnie poucza:

„You will get very little from „Walden” if you read it hunting for contradictions..”

McKibben, WAL SIĘ, jak mawia dzisiaj młodzież, bo ja czytam książki, by m.in. móc polować na sprzeczności, czyli wychwytywać głupoty.
.
Nim przejdę do książki, czuję się zobowiązany wyjaśnić, że czując się uczniem ks. J. TISCHNERA, powtarzam za nim, że człowiek realizuje się, tylko i wyłącznie, przez drugiego człowieka, więc ciągoty alienacyjne są dla mnie z innej bajki. Gdy byłem młody było nas 1,8 mld i katastrofiści wróżyli koniec świata, gdy ludność Ziemi przekroczy 2,5 mld; dzisiaj, zdaje się, jest nas ponad 7 mld..... Nauczmy się żyć wśród ludzi, a nie uciekać od nich.

Osiemnaście różnorodnych tekstów, ktore łączy poza intelektualisty i infantylizm. Widocznie ukończenie studiów w wieku 20 lat było przedwczesne, a i brak jakiegokolwiek normalnego zajęcia skrzywiło osobowość. W niektórych kwestiach trudno zrozumieć o co mu chodzi. Np zglasza pretensje, że klasyczna literatura grecka i łacińska, czytana w tłumaczeniu na język angielski nie pozwala na dokładne zrozumienie idei. No to po co, chłopie, siedzisz w lesie? Wracaj na Harvard, poducz się łaciny i greki, i studiuj originały. Ale to nie zadziała, bo język pisany różni się od mówionego, a ponadto dużą rolę odgrywają dialekty. A w ogóle, niespełniony w życiu między ludżmi, ucieka do pustelni, by współżyć z naturą, a znalazwszy się tam, filozofuje i otoczony licznymi książkami, wyszukuje w nich liczne cytaty, tracąc czas, który miał poswięcić naturze.

Bardzo staranną, profesjonalną analizę, wraz z uwagami Tadeusza SŁAWKA warto przeczytać w polskiej Wikipedii, pod hasłem WALDEN; ja z niej się dowiedziałem, że podobno „Iliadę” Thoreau czytał w oryginale.

Na koniec zdemaskuję go w kwestii zarobków. Twierdzi, że tak sobie ustawił życie, że wystarczy mu pracować 6 tygodni w roku. Jak to ma się do rzeczywistości?. Przecież całe życie spędził na łasce Emersona, a póżniej rodziców i siostry. Jak miał pracować 6 tygodni, skoro był służącym, ogrodnikiem i korepetytorem? Studia skończył w 1837 r, do Emersona wprowadził się w 1841 r., a w lipcu 1846 trafił do więzienia za niepłacone podatki. A swoje wiekopomne dzieło wydał własnym sumptem i w ciągu 8 lat sprzedał niecałe 2000 egzemplarzy. Dodajmy, że szybko zostało zapomniane, na równi z autorem, a prawdziwa rewitalizacja nastąpiła obecnie, by służyć jako manifest , nazwijmy to skrótowo, - zielonym.


Sunday, 6 April 2014

Zbigniew HERBERT - "Mistrz z Delft"

Zbigniew HERBERT - “Mistrz z DELFT”

Bardzo ciekawy zbiór szkiców, tak różnorodnych, że czuję się zmuszony do spokojnego odnotowywania, co mnie one dały. Pośmiertne opracowanie tego zbioru jest tamże dokładnie opisane, więc ja podkreślę tylko najcenniejszy w nim udział Barbary Toruńczyk.
I tak w „Hamlecie na granicy milczenia” spodobało mnie się określenie myślenia „jako pewnej luksusowej formy życia”, jak i odróżnienie „myśli myślanej” od „myśli myślącej”, rozumianej jako intelektualnej formy przeżywania rzeczywistości. Trafne jest też nazwanie kwestii, zaczynającej się od „być albo nie być” - „monologiem o metafizycznym ryzyku samobójstwa”. Dalej kapitalne wykazanie różnic między Werterem a Hamletem, jak i Orestesem a Hamletem, aby w końcu wytłumaczyć różnicę między wyborem a świadomym losem.
W „Holy Iona” Herbert zauważa napis na rzeżbie przedstawiającej Madonnę:
„Leo Lipschitz - Żyd wierny wyznaniu swoich przodków - wyrzeżbił tę Madonnę, aby ludzie porozumieli się między sobą i aby duch zapanował na ziemi”.
I stwierdza: „Wtedy uświadomiłem sobie, że podróżuję po Europie po to, aby z długich i dramatycznych dziejów ludzkich wydobyć ślady, znaki utraconej wspólnoty”.
W „Diariuszu greckim”, obok stwierdzenia, że..
„Wszystko, co lepsze w dziedzinie sztuki, przypada na czasy, kiedy warunki materialne były liche..”
- poznajemy poczucie humoru Herberta, który opowiada, jak znużony całodziennym zwiedzaniem starożytnych zabytków, zostaje zaskoczony przez dwie „leciwe Amerykanki, że nie widział rzeczy najważniejszej - grobu Ewy Palmer, a co gorsza nie wie, kim była ta istota”.
Cztery następne szkice, w tym tytułowy o Vermeerze, dotyczą malarzy holenderskich i dzięki erudycji Herberta mają wielką wartość poznawczą. Z przyjemnością się poduczyłem i „no comments”
Tak, to omówiliśmy jedną z pięciu części książki, ale najistotniejszą z punktu widzenia recenzenta. Bo II części, zawierającej wybór wierszy, nie śmiem omawiać, skoro zyskały najwyższe miejsce w poezji światowej, a dalsze trzy są króciutkie.
W trzeciej – „Prywatnej historii świata” Herbert, najpierw, porusza kwestię świadomości historycznej:
„Świadomość historyczna to taka postawa myślowa i moralna, która akceptuje przeszłość jako rozległe pole ludzkich doświadczeń: błędów, zbrodni, ale także przykładów męstwa i rozsądku, i która zakłada, że nasze czyny tutaj i teraz znajdą przedłużenie w przyszłości... ...ludzkość nie powinna się /jej/ wyzbywać za niską cenę pragmatycznych sukcesów politycznych..”.

Fascynację „własną wyjątkowością, poczuciem, że żyjemy w czasach nieporównywalnych, bez żadnej analogii do tego, co było przedtem” nazywa delikatnie „swoistym narcyzmem cywilizacyjnym”, podczas, gdy to głupota i chucpa.

Z dalszych szkiców wyłowiłem piękne zdanie o naiwnej nadziei naukowców:
„Chcemy wierzyć, że istnieją królestwa intelektu poza dobrem i złem, nieskażone politycznym obłędem, wolne od zbrodni epoki. Wydaje się, że w dzień Sądu Ostatecznego ci, którzy zajmowali sie astronomią, heraldyką czy entomologią - przejdą gładko na stronę zbawionych, automatycznie niejako, z samej racji wykonywanego zawodu”.
W podziękowaniu za Nagrodę Eliota, Herbert mówi o roli literatury, o jej „suwerennym władaniu czasem” :
„Najtrafniej wyraził to Eliot, odkrywając pod regułami gramatyki nurt poezji:
Time present and time past
Are both perhaps present in time future,
And time future contained in time past..”


Część czwarta została zatytułowana “Herbert o swoich wierszach” i przynosi autokomentarz „Dlaczego klasycy?”, poprzedzony wierszem o tym samym tytule i niewykonane słuchowisko radiowe pt „Dotknąć rzeczywistości”. W autokomentarzu czytamy:
„Sądzę,,,, że czarna tonacja literatury współczesnej ma swoje żródło w postawie, jaką zajmują twórcy wobec rzeczywistości. I właśnie tę postawę starałem się w wierszu zaatakować.
Romantyczna koncepcja poety obnażającego swoje rany, opowiadającego o własnym nieszczęściu, ma dziś wielu zwolenników mimo przemian stylów i gustów literackich. Uważa się powszechnie, że świętym prawem artysty jest jego ostentacyjny subiektywizm, manifestowanie obolałego „JA” .”
Przygotowane słuchowisko radiowe to ponad dwadzieścia wierszy komentowanych przez poetę. Znajdujemy tam uwagę odnoszącą się do Nauczyciela Herberta - prof. Henryka ELZENBERGA, z którym poeta pozostawał w bardzo bliskim stosunku:
„Mój profesor filozofii, ucząc mądrości greckiej, wpajał nam entuzjazm dla stoików. W czasach, kiedy to się działo, amor fati ratował od szaleństwa. Czytaliśmy. Czytaliśmy tedy Epikteta, Marka Aureliusza i ćwiczyliśmy się w sztuce ataraksji, wypędzając z duszy wzburzenia i namiętności. Życie w zgodzie z naturą, to znaczy z rozumem, pośród szalejącego świata i wrzasków nienawiści było trudnym doświadczeniem”.
Herbert jest znawcą historii starożytnej i mitologii, więc bezlitośnie je obie wykorzystuje w komentarzach, by mówić o problemach świata współczesnego.

Ostatnia, krótka część, zatytułowana „Charaktery” to pięć szkiców, w ogóle ze sobą niepowiązanych, lecz idea chęci ocalenia ich od zapomnienia, jest jak najbardziej słuszna, a ja ze szczególną przyjemnością czytam słowa o Jerzym Ficowskim i Josifie Brodskim.

Mariusz SZCZYGIEŁ - GOTTLAND

Mariusz SZCZYGIEŁ - „Gottland”

GOTTLAND - od Karela Gotta, ktory dla mojego pokolenia był socjalistycznym ELVISEM PRESLEYEM.

Gdzieś mnie umknął ten Szczygieł i choć słyszałem o zdobytych przez niego licznych prestiżowych nagrodach, to /wstyd przyznać/ dopiero teraz, tj w kwietniu 2014 r. zaczynam go czytać. I z tej właśnie przyczyny, nie będę piał peanów, na jakie niewątpliwie zasługuje, bo byłoby to nudne. Postanowiłem nadać mojej opinii charakter refleksji, jakie nachodzą mnie po każdej jednej powiastce.

I tak zaczynamy od FASCYNUJĄCEJ historii imperium Bata, a tam credo funkcjonujące i obecnie w Stanach Zjednoczonych:

„Bierzmy pracę, jaką dają, pracę za każdą cenę. Uznajmy, że przyjmowanie zasiłków jest hańbą. Zasiłek nie jest przejawem człowieczeństwa, to jest zabicie duszy człowieka. To jest korumpowanie słabych”.

Dodałbym jeszcze kwestię wstydu ze znalezienia się wśród nieudaczników, stanowiących circa 8% ogółu chętnych do pracy. Spotkałem się z tym w czasie kryzysu – w 1990 r., w Toronto, gdy mój sąsiad, pochodzący z białostockiego, odmówił przyjęcia „welfare’a”, ze wstydu przed żoną i dziećmi. Co do historii „amerykańskiego kapitalizmu” w Czechach, naszło mnie pytanie: czy Bacie /!! co na to prof. Miodek?/ udałoby się w Polsce ? Mam wątpliwości, choćby ze względu na tkwiącą w pamięci „Ziemię Obiecaną”.

Epitafium dla aktorki Lidy Baarovej, kochanki m.in. Goebbelsa, jest dla mnie kompletnie NIEZROZUMIAŁE, ze względu na zakończenie:

„...ci, którzy doprowadzili ją do upadku, byli tylko mężczyżnami”.

A kim mieli być? Bo, jeśli kobietami to z zazdrości... Lecz przede wszystkim - JAKI UPADEK? Luksusowe długie życie, nawet w wieku 83 lat miała troszczącego się o nią 52-letniego abstyfikanta, „chadzała na swoją prywatną plażę nad jeziorem”, a jedynym jej problemem było, że „nie umiała gotować, ani sprzątać”. Nawet niechęć Hitlera to ZALEDWIE nakaz opuszczenia Pragi na trzy dni, w czasie wizyty tam Goebbelsa. A wyjście z praskiego więzienia kochanki, nie tylko faszystów, lecz i amerykańskich agentów jest ewenementem /żeby nie powiedzieć, że wzbudza we mnie dziwne podejrzenia/. I ta pani przekazana władzom Czechosłowacji, gdyż „znalazła się na liście przestępców wojennych”, zostaje zwolniona z więzienia, gdyż..

„...śledztwo wykazało, że kontaktowała się z nazistami wyłącznie w sprawach kariery”.

Niespójne to jest z obrazem „komunistycznych więzień”, jaki staramy się wcisnąć młodym /jak pan Szczygieł/, lecz również z moją pamięcią i losami wielu niewinnie aresztowanych, które znam z autopsji. Mało tego: w areszcie śledczym odwiedza ją NIEZNANY jej Kopecky, tóry chwilę póżniej, organizuje ucieczkę ich do Austrii. Ewentualne tłumaczenie, że było to przed komunistycznym puczem 1948 roku nie wydaje mnie się być wiarygodne. Tak, czy inaczej, kobieta sukcesu, wielkich pieniędzy i licznych kochanków, która zawsze spadała na cztery łapy. To o jakim upadku mowa? Również jej koleżanka Mandlowa, kochanka hitlerowskiego ministra Franka, wyszła cało z więzienia. Dziwny to kraj, dziwni ludzie, a zdziwienie pogłębia fakt, że to tam doszło do pierwszej zagłady CAŁEJ WSI w 1942 r, za zgładzenie Heydricha/.

Jeszcze pozostaje sprawa Polski. Szczygieł pisze o

„kraju, który został ograbiony z ziemi przez sąsiadów, w tym Polskę”

- w kontekście sugerującym czas końca wojny, a przecież wtedy nie mieliśmy nic do powiedzenia. Wypada dopowiedzieć, że chodzi o aneksję Zaolzia w ramach kooperacji z Hitlerem.

Teraz tragiczna historia Otokara Sveca, autora największego pomnika Stalina. ŚWIETNIE przedstawiony strach przed odpowiedzialnością, choć mnie naszła refleksja, że rzeżbiarz szukał zapomnienia w alkoholu i dziwkach, a NAWET NIE SPRÓBOWAŁ skorygować obliczeń dotyczących wytrzymałości podstawy pomnika.

Z kolei historia pisarza Jana Prohazki przypomina klimat „Zniewolonego umysłu” Miłosza. To samo dotyczy przedstawionego dalej Eduarda Kirchbergera vel Karela Fabiana. I tu zaczyna się NAJCENNIEJSZA CZĘŚĆ GOTTLANDU przedstawiająca KONFORMIZM zdecydowanej większości społeczeństwa /podobnie jak w Polsce/ oraz wiarę istotnej części społeczeństwa w ideologię komunistyczną /przeciwnie niż w Polsce/.

Medialnie ciekawe są ceny kariery tuzów muzyki rozrywkowej, w tym najpopularniejszych w Polsce: Gotta i Vondraczkowej, lecz PERFEKCJĘ SZCZYGŁA odnajduję w naświetleniu atmosfery, przeszłej i terażniejszej, wobec KARTY 77 i ANTYKARTY. Niesie to niesamowitą wartość poznawczą.

Jeszcze krótki szkic pt „Kafkarnia”, z którego dowiedziałem się szczegółow o powieści Radoslava NENADALA „Tędy chodził K” oraz końcowe opowiadanie o samospaleniu, podane w interesującej formie.

Reasumując: NIEZWYKLE CIEKAWA LEKTURA zachecająca mnie do innych książek tego NIEZWYKLE UTALENTOWANEGO reportażysty /małymi literami, bo wydaje mnie się, że nie jest to słowo adekwatne do określenia całości talentu Szczygła/.

Saturday, 5 April 2014

Dorota MASŁOWSKA - "Kochanie, zabiłam nasze koty"

Dorota MASŁOWSKA - „Kochanie, zabiłam nasze
koty”

ABSOLUTNIE GENIALNA!! Na okładce wychwala ją Sławomir MROŻEK. I słusznie, pewnie przewidział rozwinięcie się talentu przewyższającego krajowych mistrzów egzystencjalizmu i absurdyzmu, czyli Gombrowicza i jego samego. Czym ich przerosła ? Wyjściem z „polskości”, z polskich opłotków, w których oni tkwili „po uszy”. Gombrowicz, na dalekiej emigracji, nie potrafił zapomnieć o „sprawach polskich”, a Mrożkowi, najlepszy przyjaciel - Jan Błoński, radził wracać do kraju, bo bez jego atmosfery, nie jest on w stanie efektywnie tworzyć.

Za sprawą tej, właśnie omawianej książki, weszła do kręgu Sartre’a, jak i Ionesco, Becketta, Jarry’ego. Ale, to nie wszystko. Czułem, że nie mogę uchwycić przyczyny swojego zachwytu nad jej pisaniem. Dlaczego już na pierwszych stronach tej książki zwijam się w paroksyzmach śmiechu? I nagle przyszło olśnienie: toć to humor z najlepszych kawałków Joanny Chmielewskiej. A więc perfekcyjne połączenie Mrożka, /jak i Różewicza/, Gombrowicza i Chmielewskiej.

I tu konieczna dygresja na temat tworzenia „literatury popularnej” przez ludzi wielkiego intelektu. Na pewno przykładów jest więcej, ja skupię się na dwóch: Ireny Kuhn i Macieja Słomczyńskiego. Ta pierwsza to bijąca rekordy popularności Joanna Chmielewska, a ten drugi to autor kryminałów - Joe Alex. Każdy może ich czytać i każdy będzie ich przyswajał „wedle własnego rozumu”, lecz „perełki” wychwyci tylko czytelnik erudycyjnie przygotowany. To tak, jak, w skrajnym przypadku, z „Ulissesem”, którego notabene tłumaczył Słomczyński, czytać każdy może, ale zrozumieć nieliczni.

Siłą tej lektury jest zwięzłość opisu i skojarzenia. Przykład: kino – „ciemność, cola, popcorn..”, czy też stan osamotnienia - „bele matowych godzin”. Aby pokonać samotność postanawia „otworzyć się na bogactwo istnienia”. Acha, a to osamotnienie było skutkiem zachowania dotychczasowej „bratniej duszy”, w której zachowaniu: „perfidne było, ze robi to, kiedy nie robi tego Farah”. Dodajmy jeszcze, że tak nasza bohaterka, jak i jej przyjaciółka „niczym się nie interesowała i było jej z tym dobrze”.

I to ostatnie zdanie jest sednem powiesci. Bo bohaterki są bardzo „busy”. Przeglądają sterty kobiecych pism, chodzą po sklepach i studiują ulotki reklamowe. I marzą o miłosci, choć zgadzają się z opinią, że..

„..nie istnieje miłość, zaś to, co za nią zwykliśmy uważać, to jedynie niedorzeczna nadzieja, że druga jednostka jest w stanie uwolnić nas od samych siebie, inkorporować nas, wchłonąć, zwolnić z uciążliwego obowiązku bycia nami”.

Czytelnikom nieprzekonanym do Masłowskiej, proponuję ponowną, ale POWOLNĄ lekturę, bez POGONI ZA AKCJĄ, KTÓREJ NIE MA i filozoficzną zadumę nad jej błyskotliwymi, często „nieuczesanymi” myślami - fajerwerkami umiejętności obserwacji.

Friday, 4 April 2014

Amos OZ - "Czarownik swojego plemienia"

Amos OZ - “Czarownik swojego plemienia”

PRAWDA nie popłaca. Dwóch wielkich pisarzy pomijanych przy Nagrodzie Nobla: KUNDERA i OZ. Z tym „noblem” znajduję współwyznawcę w Stefanie Bratkowskim, który w „Posłowiu” do tej książki, wyznaje nadzieję, iż doczeka przyznania go Oz-owi..

Ojciec z Wilna, matka z Równego, kształceni w polskich gimnazjach, przywlekli do Palestyny /tak się nazywał protektorat brytyjski do 1948 r./:

„..model polskiego patriotyzmu wywodzący się z tradycji romantycznej. Owego heroizmu połączonego z poczuciem misji, samoudręczenia, tragizmu i kompleksu ofiary.... /polscy Żydzi/ ..przyłączali się.. ..do skrajnej prawicy, odnosząc się do Arabów dokładnie tak, jak endecy w Polsce traktowali Żydów.. ...Żydzi z Polski stali się endekami, przypisując Arabom rolę „Żydów”. Tak to ofiara staje się prześladowcą, imitując jego zachowanie”.

Oz, pracę w kibucu dzielił z pisaniem, które uważa za rodzaj misji. W różnych miejscach książki definiuje problemy piętrzące się przed pisarzem:

„Ludzie oczekują, by poeci i pisarze byli przewodnikami duchowymi, wskazywali drogę... Pisarz może mieć pewną wrażliwość...., ..jeśli jednak ubrda sobie, że jest prorokiem - grozi mu, że stanie się pośmiewiskiem...
Gdzie indziej:
„Pisarz powinien rozpoznać, że wszędzie tam, gdzie istotę ludzką nazywa się pasożytem albo zarazkiem, wcześniej czy póżniej pojawią się szwadrony śmierci i nastąpi eksterminacja”.

Bardzo klarownie odpowiada na pytanie dręczące mnie od ponad pół wieku: „przypadek czy konieczność ?:
„...PRZYPADEK nie odgrywa w świecie żadnej roli. To, co się wydaje ślepym trafem, jest po prostu skutkiem naszej ograniczonej percepcji, braku wyobrażni, niemożności przewidzenia następnego kroku, który jest zawsze KONIECZNY i nieunikniony..” /podk.moje/

Nie jestem przekonany do Oza „teorii zmierzchu”, ale z obowiązku ja sygnalizuję. Otóż pisarz twierdzi, że zdecydowana wiekszość arcydzieł powstała w okresach zmierzchu. I tak Dante „stoi w pół drogi między średniowieczem a renesansem”, Cervantes i Szekspir u progu epoki nowożytnej, a Gogol, Tołstoj, Dostojewski i Czechow tworzą „przy akompaniamencie dzwonów zwiastujących koniec prawosławnej, carskiej Rosji”. A jeszcze Mann i Kafka – to schyłek „przytulnej mieszczańskiej Europy”.

Oz pisze o życiu w kibucach, o wojnie Jom Kipur, lecz najwiecej czasu poświęca syjonizmowi, a w tym m.in. wpływowi twórczosci Turgieniewa, Tołstoja i Dostojewskiego na doktrynę syjonistycznego socjalizmu. Analizuje izraelski tygiel, w którym ścierają się poglądy przyniesione z najodleglejszych zakątków diaspory. Omawia różnice w mentalności Żydów sefardyjskich /z Afryki Północnej/ i aszkenazyjskich /z Europy Wschodniej/, a przede wszystkim różnice w mentalności pokoleniowej, co objawia się możliwością łatwiejszego porozumienia się z dziadkami, niż z rodzicami. Ale to już NIE TYLKO u ŻYDÓW !

W sumie arcyciekawa publicystyka, której daję dziewięć gwiazdek, podobnie jak jego „Panterze w piwnicy” i urokliwej bajce „Nagle w głębi lasu”.



Tuesday, 1 April 2014

Orhan PAMUK - "Nowe życie"

Orhan PAMUK - “Nowe życie”

KOSZMAR!!! Przeżyłem KOSZMAR, który zaczął się od lektury opisu tej książki na „moim” portalu „lubimy czytać”. Portal podaje jako żródło opisu Wydawnictwo Literackie 2008. I to - „LITERACKIE” - woła o pomstę do nieba!!. Dowiedziałem się z niego, że oprócz katastrof i wypadków, istnieją „katastrofalne wypadki” oraz, że książka jest pełna „SUSPENSÓW”.Do tej pory przekonany byłem, że suspensa czyli kara kościelna ew. prolongata, zwłoka, w dopełniaczu liczby mnogiej brzmi SUSPENS; no cóż, pomyślałem, może to jeden ze strasznych „amerykanizmów” zachwaszczających język polski, wywodzący się od „suspense” znaczącego- zawieszenie, niepewność, ale z kontekstu można wysnu
przypuszczenie, że zdolnemu Panu Redaktorowi /albo Pani/ chodzi o podejrzenie /SUSPICION/ bądż zaskoczenie /SURPRISE/.

Następnie, wyczytałem w anglojęzycznej Wikipedii, że Pamuk od wielu lat jest wykładowcą Uniwersytetu Columbia oraz, że Nagrodę Nobla dostał z PRZYCZYN POLITYCZNYCH. Tak uodporniony wziąłem się do czytania. Z okładki zaliczyłem opinię „Wall Street Journal”:

„Dziwna, hipnotyzująca powieść.. Raz bliższa intelektualnym paradoksom i zagadkom Borgesa, raz żywiołowa i liryczna niczym proza Marqueza”

Kiepsko: ani jednego, ani drugiego fanem nie jestem. Ale otworzyłem książkę i zachwyciłem się już pierwszym zdaniem:

„Przeczytałem kiedyś pewną książkę i całe moje życie się zmieniło”.

Yes!! Yes!! - wrzasnąłem, niczym premier Marcinkiewicz. Znalazłem!! To JA, po przeczytaniu „Tako rzecze Zaratustra”. Jeszcze dwie strony pozostawałem w amoku, a potem już tylko stygłem, stygłem, pewnie dlatego, że w podróż się nie udałem; aż przysnąłem. Obudziłem się z wyrzutami sumienia wobec autora i usiłowałem czytać dalej. Niestety, wyjątkowość tej książki wywołała, nieznaną mnie dotychczas, przypadłość mego organizmu: po dwóćh, trzech, góra - dziesięciu stronach, zapadałem w jakiś stan kataleptyczny, przeto to poszukiwanie z autorem i jego bohaterem „prawdziwej miłości, sensu życia i nowego, wspaniałego świata”, trwałoby do dziś, gdybym się nie wybudził. Młynarski śpiewał: „bo miewamy w życiu piękne sny..” , ale ten mój do nich nie należał; to był KOSZMAR

Konkretnie: sam pomysł idealistycznego poszukiwania lepszego świata jest tak wykorzystany w mitach, legendach i literaturze, że niezmiernie trudno jest wymyślić coś atrakcyjnego, by nie popaść w banał. A jeśli komuś, np Panukowi, wydaje się, że coś ma, to niech się tego kurczowo trzyma, bo rozdrabniając się na wielowątkowość zatraci się i wyjdzie KNOT czyli CHAŁA .
No to wracam do „Don Kichota”, bośmy z tej samej kultury.