Monday, 30 November 2015

Margaret ATWOOD - "Oryks i Derkacz"

Margaret ATWOOD - "Oryks i Derkacz"

Atwood (ur.1939) wytrwale dalej pisze, mimo 76 lat.. Od jej pisania pogorszyło się nie tylko mnie, lecz również Wikipedii, która podaje, t e r a z, w listopadzie 2015, publikacje wydane w 2016 !!! Może redaktorzy byli pod wpływem lektury "Oryksa i Derkacza" (wyd. 2003), której akcja przebiega w świecie fantazji. Muszę zaznaczyć, że mimo mojej niechęci do twórczości krajanki (jedna książka - ocena 1/10), to nie ja, a Wikipedia zalicza jej twórczość do "tematyki feministycznej", co jest niewątpliwie zawoalowanym obniżaniem wartości tejże.
Przyjmuję wyjaśnienie tłumaczki, że tytułowy derkacz jest jej samowolą, bo zamiast derkacza winna być rudokurka ognistogłowa, co nie robi mnie żadnej różnicy, gdyż o Oryksie nic nie wiedziałem i dopiero co znalazłem, że to antylopa. Nim przejdę do oceny książki zacytuję chorą twórczość 64 letniej Atwood o pedofilii uprawianej z 8 !!!! letnią Oryks (s. 85):
„ Zabawa polegała na energicznym zlizywaniu bitej śmietany. Efekt był jednocześnie niewinny i obsceniczny wszystkie trzy dziewczynki obrabiały faceta swoimi kocimi językami i maleńkimi dłońmi, dając mu prawdziwy wycisk przy wtórze jęków i chichotów...”

Nie rozumiem przymiotnika "niewinny". Ale to dopiero początek. Oryks zostaje sprzedana i zmuszana do dziecięcej prostytucji i uczestnictwa w pornograficznych filmach. Niewyżyta, zboczona starucha nazwiskiem Margaret Atwood wyżywa się w drastycznych opisach nie zauważając nawet, że jest to najpaskudniejsza zbrodnia jakiej człowiek się dopuszcza. Opisy są banalne i paskudne, lecz trzeba mieć nierówno pod sufitem, aby to wszystko wypisywać. Niech inne zboczone baby się masturbują przy tej lekturze. Cholera, dopiero teraz zauważyłem, że w pierwszej recenzji wytworów Atwood obiecałem, że nie splamię swoich rąk jej twórczością. Mądry Polak po szkodzie. Leży przede mną jej następna książka pt "Kocie oko". Oczywiście nie wezmę jej do ręki, a autorkę ostrzegam, żeby nie pokazywała się w Toronto, bo ją opluję.
PS Pomijając zboczenia, książka bardzo nudna i pozbawiona jakiejkolwiek logiki!!

Sunday, 29 November 2015

Andrzej ŻBIKOWSKI - "KARSKI"

Andrzej ŻBIKOWSKI - "Karski"
Krzysztof Burnetko na www.polityka.pl/(4.06.2011) pisze:
"...Dla prof. Andrzeja Żbikowskiego losy Karskiego stały się również okazją do opisania na nowo realiów okupacyjnego życia, kulisów polityki uprawianej wtedy w kraju i w alianckich stolicach czy strategii III Rzeszy wobec podbitej Polski. Efektem jest podważenie – mocno udokumentowane – wielu obiegowych opinii. Ot choćby tyczących siły i zwartości polityczno-organizacyjnej struktur tzw. Polskiego Państwa Podziemnego (m.in. nader często decydującą rolę grały w nim partyjne bądź osobiste ambicje)..."

No to zaczynam rozumieć, dlaczego o tak ciekawej książce, jak i jej autorze panuje zmowa milczenia. Nawet na "naszym" LC opiniuję to wybitne dzieło, o wielkim polskim bohaterze, jako pierwszy, mimo 4 lat od daty wydania. Doleję jeszcze oliwy do ognia podając za Wikipedią, że
"Żbikowski (ur. 1953) - polski historyk, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor nadzwyczajny w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, w którym kieruje badaniami nad najnowszymi dziejami polskich Żydów.."

Żbikowski podważa „siłę i zwartość Podziemia”, jest pracownikiem ŻIH, a to czynniki szkodzące książce, ale podam też dwa niewygodne fakty dla współczesnych apologetów, związane z samym Karskim. Otóż o Karskim należy (?!) mówić, że osobiście zawiadomił Roosevelta o Zagładzie. Koniec, kropka. A ja mam w „Moim Pod Ręczniku” zapisane:
„KARSKI Jan /KOZIELEWSKI/, /1914-2000/, pochwycony jako emisariusz na Słowacji, w drodze do Londynu, torturowany przez Gestapo, usiłował popełnić samobójstwo przecinając żyletką żyły z obawy, że może nie wytrzymać dalszych tortur; odratowany przez Niemców, przewieziony zostaje do szpitala w Nowym Sączu, skąd zostaje brawurowo wykradziony przez partyzantów z PPS-u, pod dowództwem Józefa CYRANKIEWICZA. W jednym z incydentów wojennych Karski spędził parę godzin w przebraniu strażnika-Łotysza w obozie zagłady w Izbicy Lubelskiej. Po wojnie poświęcił się karierze naukowej na Georgetown University w Waszyngtonie. Miał POCZUCIE WINY, że system Państwa Podziemnego, któremu z narażeniem życia służył, poświęcił życie tysięcy ludzi, w tym dzieci - całkiem niepotrzebnie. BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK - twierdził- WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUZEJ. W 1977 r. rozumując, że jest stary i może niedługo umrzeć, więc ma obowiązek opowiedzieć o tym, co widział - zgodził się na rozmowę z Claude LANZMANN. W 2012 odznaczony pośmiertnie przez Obamę najwyższym orderem amerykańskim.”

Pierwsza niewygodna sprawa, to Cyrankiewicz. To ten..........(tutaj: najbardziej uwłaczające epitety)......miałby być bohaterskim partyzantem??? Skandal!! Ale najgorsze zdanie, które bohaterscy Polacy odbierają za plunięcie im w twarz, powtórzę raz jeszcze:
BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK, WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUŻEJ !!
No to na dalszą literacką wycieczkę zapraszam tych nielicznych, którzy bez obrazy, słowa Karskiego przełknęli.
Proponuję Państwu zacząć lekturę od "Zakończenia" (s. 427 – 443), które w istotny sposób koresponduje z wydarzeniami opisanymi wcześniej i jednoznacznie wyjaśnia je szokujące czytelnika. Np Karski, wyjątkowo zaciekły wróg komunizmu, współpracownik FBI i CIA, przebywając w Polsce w 1974 roku, spotkał się z symbolem reżimu - Józefem Cyrankiewiczem (s. 430):
".....spotkał się z odsuniętym na boczny tor byłym premierem Cyrankiewiczem oraz przyjaciółmi, którym zawdzięczał swoją ucieczkę ze szpitala w Nowym Sączu..".

Również w "Zakończeniu" (s. 440) Żbikowski przytoczył słowa Karskiego rozpoczynające jego przemówienie wygłoszone z okazji "przyjęcia honorowego obywatelstwa Państwa Izrael .. ..12 maja 1994":
"Dzień dzisiejszy jest najdumniejszym i najbardziej znamiennym dniem mego życia. Poprzez honorowe obywatelstwo Izraela doszedłem do duchowego źródła chrześcijańskiej wiary. Stałem się także członkiem społeczności Izraelitów."
Katopolaków, którzy jeszcze nie dostali apopleksji dobiję informacją, że żona Karskiego, polska Żydówka, Pola Nireńska (z domu Nirensztajn) (s. 436):
"....całe życie pozostawała krytyczna wobec Polaków, i jak mówił mi Profesor, do końca życia nie chciała ani z nim, ani z jego gośćmi rozmawiać po polsku, mimo że był to jej pierwszy język.."

Po 25 latach pobytu w Kanadzie, z przykrością stwierdzam, że takie żydowskie demonstracje żalu do Polaków zdarzają się tu nader często.
Przenieśmy się teraz do "Wstępu", gdzie autor precyzyjnie określa o czym jest ta książka. Profesor cytuje Gombrowicza, po czym jego myśl rozwija (s. 6):
".....'łatwo dostrzec, że te dwa pojęcia - naród i Bóg - nie dadzą się ze sobą całkowicie pogodzić, a w każdym razie nie nadają się do tego, aby je szeregować jedno obok drugiego. Bóg - to moralność absolutna, a naród to grupa ludzka o określonych dążeniach, walcząca o by... Musimy więc zdecydować, czy najwyższą naszą racją jest nasze poczucie moralne, czy też interesy naszej grupy.'

Najwyższą racją Karskiego było właśnie poczucie moralne.... ...Nikt nie słuchał, gdy mówił, że Polaków prześladowano, bo sprzeciwiali się niemieckiemu okupantowi, bo chciano z nich uczynić naród niewolników, a Żydów mordowano, gdyż byli Żydami.
Karski do tej wiedzy dochodził stopniowo, i nie była to prosta droga. Cała moja książka tej drogi dotyczy".

Omawianie treści byłoby bezsensowne, podkreślę tylko na koniec, że prof. Żbikowski wykonał kawał rzetelnej roboty, gromadząc szeroką bibliografię i na jej podstawie omawiając każde zdarzenie wszechstronnie. Nie podlega dyskusji, że to opracowanie warte jest uwagi Państwa.
Nie daję 10 gwiazdek, bo w tej książce pt „Karski” jest trochę za mało Karskiego.



Dorota SUMIŃSKA, Dorota KRZYWICKA - "Jak wychować dziecko, psa, kota.... i faceta"

Dorota SUMIŃSKA, Dorota KRZYWICKA - "Jak
wychować dziecko, psa, kota... i faceta"
rozmawia Irena A. STANISŁAWSKA

Sumińska (ur.1957) zaczyna ostro przypominając naszą ulubioną maksymę o chłopie (s. 8):
"...Choćby pił i bił, ważne, aby był.."

Sumińską, której trzeźwe, logiczne myślenie poznałem w poprzednich książkach, kochając zwierzęta, jest do bólu szczera wobec ludzi. Na pytanie Stanisławskiej o sens tresury , odpowiada (s. 35):
"Spełnieniu własnych zachcianek. Poza tym pies bywa polem, na którym możemy spełnić swoje marzenie o władzy..."

Rozmowa "naszych" Pań jest wielotematyczna i bardzo interesująca, choć ja, starzec po przejściach, nie jestem w stanie jej przydatności ocenić, bo dla mnie to wszystko cenne, ale jednak szczegółowo znane; to dla mnie - truizmy, co gorsza często rozbrajająco banalne. Niektóre fragmenty można by nazwać nawet banialukami i dyrdymałami. Znacie mnie Państwo ze zgryźliwości, więc mimo powyższych uwag, przeczytajcie rozmowę dwóch psycholożek (zwierzęcej i ludzkiej) i dziennikarki, bo warto, a najmłodsi czytelnicy niech zaczną od słusznego wywodu na temat uprawiania, przez moje pokolenie - onanizmu, a przez Wasze - masturbacji (s. 237). Tak to czas zmienia nazwy (inne przykłady: skrobanka - aborcja, klimakterium - menopauza; tych obecnych nazw w ogóle nie znaliśmy!!).

Takie książki są cenne z punktu widzenia pedagogiki i uczą odpowiedzi na pytanie: "Jak żyć?".
Kończę cytatem Sumińskiej z okładki:
"Ta książka jest prawdziwa. My naprawdę tak myślimy"

Ja też, a że nie wypada faworyzować swoich myśli, to daję tylko gwiazdek dziewięć

Dorota SUMIŃSKA - "Dalej na czterech łapach"

Dorota SUMIŃSKA - "Dalej na czterech łapach"

Po przygodzie z piękną książką Sumińskiej pt "Historie, które napisało życie", z radością przystąpiłem do czytania następnej tej autorki. Wrażliwy się na starość zrobiłem i Sumińska wyciska ze mnie łzy od pierwszych stron. Pierwszy kryzys nastąpił już na 21 stronie, gdy Drapek przeżywał żałobę po Ciapku; a ja z nim. Autorka wygłasza swoje credo na stronie 203:
"Nigdy nie zawiodła mnie miłość zwierzęca, a ludzka tyle razy.."
To niezaprzeczalna prawda dotycząca tak całej ludzkości, jak i całej fauny. Warto to podkreślić, bo wspomnienia dotyczą tak Polski, jak i dalekiej Azji, w tym Tajlandii, Borneo, Filipin, ale i Krymu; bo dominują psy i koty, a i, w części azjatyckiej małpy, lecz są również łosie, myszy, pszczoły, jeże, a nawet traszki grzebieniaste. W celu jasnej prezentacji swoich poglądów "na wszystko" Sumińska porusza wątek swoich przyjaciółek lesbijek wychowujących czarnego Leosia.
Troszkę zapędziła się w materii wzajemnego zjadania, bo likwidacja rzeźni to poniekąd tendencja poprawiania natury, czy też zamysłów Pana Boga. Ale to wychwycony przeze mnie nieszkodliwy drobiazg, wobec walorów tej opowieści, propagującej miłość, chęć zrozumienia i tolerancję.
Krótko podsumowuję, bo czeka już na mnie wywiad "Jak wychować dziecko, psa, kota..i faceta", w którym autorka i Dorota Krzywicka odpowiadają na pytania Ireny Stanisławskiej. A więc: daj Panie Boże więcej tak mądrych autorek i tak uroczych książek, cennych dla każdego czytelnika bez ograniczeń wiekowych.

Saturday, 28 November 2015

Jayne Ann KRENTZ - "Iluzjonista"

Jayne Ann KRENTZ - "Iluzjonista"

Przydźwigałem nową porcję "arcydzieł" z biblioteki w Toronto i zacząłem tradycyjnie od najcieńszej a że szybki jestem, to zdążyłem dojechać do 30 strony nim zauważyłem, że to "Harlequin". Już tyle bzdur oceniałem, już tyle pał postawiłem, że jestem uodporniony na banialuki i dyrdymały, więc zdecydowałem się przeczytać "to-to" do końca. I wcale nie żałuję, bo wcale nie jest tak źle, jak się spodziewałem.
Z czysto kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że przez ciało bohaterki „przepłynął rozkoszny, gorący dreszcz” dopiero na stronie 56. „Preludium do prawdziwej uczty” miało miejsce na stronie 103, lecz ja czekałem cierpliwie na „wyginanie się w łuk”, tak charakterystyczne dla tego gatunku literatury. Zawiodłem się, bo było tylko: „jej ciało pręży się”, „zatraci w rozkoszy”, a potem (s. 107): „...Ariana ocknęła się ze słodkiego odrętwienia i powróciła na ziemię z rozkosznego niebytu”. Po pierwszym akcie płciowym mamy przekomarzanki, aż na stronie 165: „jego ciałem wstrząsnął pierwszy potężny dreszcz”, a „spirala rozkoszy rozkręcała się coraz szybciej, aż osiągnęła punkt krytyczny”. Swoja drogą ciekawe, bo tu wszyscy mają dreszcze, a ja kopulowałem ponad 50 lat i szczęśliwie dreszczy nigdy nie miałem.
Już tylko wspólna, zwycięska walka kochanków z uzbrojonymi bandytami, która umacnia, oczywiście, ich związek i wzajemne zaufanie, i już szczęśliwy finał - oświadczyny.

W porównaniu z wszechobecnym prostactwem, zboczonym seksem i zwykłym chamstwem w tzw „dobrej” literaturze, w objęciach Harlequina znalazłem odpoczynek i pogodę ducha. Nie oznacza to, że będę teraz czytał tylko Harlequiny, bo są zbyt przewidywalne, lecz nie mogę nie podkreślić ich walorów. Za brak powszechnego chamstwa i wulgarności gwiazdek 6.

Thursday, 26 November 2015

John IRVING - "Ostatnia noc w Twisted River"

John IRVING - "Ostatnia noc w Twisted River"

I znowu niespodzianka, wychodzi, że ja nic jego nie czytałem. A dorobek i popularność ma, ba, nawet Oscara dostał (1999), a to za scenariusz do filmu "The Cider House Rules" (w Polsce pod tytułem "Wbrew regułom") napisany na podstawie własnej książki pt "Regulamin tłoczni win". Karierę zaczął od "The World According to Garp" w 1978, czyli w wieku 36 lat. Bo urodził się jako John Wallace Blunt, Jr. 2.03.1942 r, tj 1 rok 1 miesiąc i 25 dni przede mną.

Ta książka to już produkt emeryta, bo w 2009 miał 67 lat. Akcja zaczyna się w 1954, a po 574 stronach, kończy w "moim" Ontario w 2005. Jest to powieść obyczajowa, lecz czyta się ją jak dobry kryminał. Przegląd amerykańskiej historii w II połowie XX wieku skłania czytelnika do porównania z genialnym filmem "Forrest Gump", który obejrzałem pięć razy. (Książki nie czytałem w obawie przed ewentualnym zakłóceniem swojego podziwu). Rezultatu takiego porównania nie trzeba podawać.
Ja mam trzy zarzuty, po pierwsze: nie lubię grubych książek; po drugie: jestem łakomczuchem, lecz nie znoszę gadania o żarciu (to podobnie jak z seksem), a po trzecie Irving nie wiedział gdzie skończyć i całkowicie zbędnie ciągnął opowieść do kiczowatego końca.
A w ogóle niezłe czytadło !

Tuesday, 24 November 2015

Anna FRYCZKOWSKA - "Kurort Amnezja"

Anna FRYCZKOWSKA - "Kurort Amnezja"

Fryczkowska (ur. 1968) napisała już pięć książek wcześniej, zaczynając, dość późno, bo w 2007. Omawianą wydała w 2014. Niewiele mam do powiedzenia o niej czy też jej twórczości. Więc, już po przeczytaniu, powiem tak. Po pierwsze do wielkiego grona polskich pań piszących dołączyła jeszcze jedna. Gratulacje, cieszmy się, bo w kupie cieplej; po drugie: tak, jak większość, nie ma kompletnie nic ciekawego do powiedzenia; po trzecie: najważniejsze jest prawo popytu i podaży, a jej książki cieszą się popularnością i dostają nadzwyczaj wysokie oceny. Zauważmy, że na LC cztery z jej sześciu książek dostały 6,49 – 6,73 gwiazdek, przy dużej liczbie ocen, jak i opinii.
Dla mnie to pierwsza i zarazem ostatnia przygoda z jej twórczością, lecz ja wielu najpopularniejszych autorów nie czytuję.
Pamiętając o małej szkodliwości jej książek, jak i haśle: "Daj innym żyć", staram się zachować obojętność w ocenie i by nie psuć dobrego samopoczucia zwolennikom takich czytadeł daję gwiazdek aż 5.

Monday, 23 November 2015

Andrzej PILIPIUK - "Wampir z MO"

Andrzej PILIPIUK - "Wampir z MO"

Po zbiorze opowiadań pt "Carska manierka", kolej na pierwszą powieść (obie pozycje w 2013). Zaczynam od uwagi negatywnej: prostackie, populistyczne wstawki szydzące z tragedii Wielkiego Polaka gen. Wojciecha Jaruzelskiego, z jego ciemnych okularów, pomagają zapewnie zdobyć czytelnika – gamonia, natomiast zrażają niepotrzebnie innych, chyba, ze na "innych" Pilipiukowi nie zależy. W kazdym razie zaczynamy od minusa. Ale tylko jednego, bo o drobnych błędach jak np cenie wódki w Pewexie nie będę wspominał, bo autor młody i w tych latach pijać nie mógł.

A dalej, same pochwały: znowu dobry język, świetny pomysł, żywa akcja, w efekcie dobra zabawa. To tyle i aż tyle. Bo, jeszcze raz powiedzmy., zabawa dobra, lecz i najlepszą trzeba kiedyś zakończyć. W związku z tym daję znowu 7 gwiazdek, informuję, że więcej czytać jego utworów nie będę, bo te dwie pozycje wystarczają mnie do orientacji, co przy masowej produkcji autor jest w stanie stworzyć.

A na zakończenie krótko. Panie Pilipiuk, po napisaniu tak wielu książek, które stały się popularne i przyniosły sporo kasy, przekroczywszy równocześnie czterdziestkę, porzuć Pan dotychczasowe życie i weź się Pan do porządnej pracy dla potomności, bo Pana na to stać. Czyli kosztem ilości zadbaj o jakość, byle w miarę szybko, bo chciałbym przeczytać.

Andrzej PILIPIUK - "Carska manierka"

Andrzej PILIPIUK - "Carska manierka"

Pilipiuk (ur.1974), wg Wikipedii "polski pisarz fantastyczny...". To się zgadza, bo jego literacka płodność jest de facto fantastyczna. Przez długi czas unikałem go, bo widziałem gdzieś jego nazwisko w okolicach Ziemkiewicza, a ludzi z tego grona się brzydzę. Wskutek sklerozy zapomniałem chwilowo o swojej awersji i wypożyczyłem z tutejszej biblioteki, obok omawianej, "Wampira z MO". A skoro już trafiły do mojego sanktuarium, to je przeczytałem.
Zacząłem od tego zbioru opowiadań (z 2011) i od pierwszych stron Pilipiuka polubiłem. Ma chłopak pomysły i ma zdolność opowiadania. Zresztą tych walorów tak wiele, że trudno wszystkie wymienić. Przede wszystkim logiczny przebieg zdarzeń i całkiem niezły język polski. Już to wystarczy na pozytywną ocenę.
Każdy ma prawo do indywidualnych skojarzeń, więc, nikomu mojej opinii nie narzucając, wyjawię, że w trakcie lektury przypominały mnie się utwory Rylskiego i Twardocha.
Nie są to jakieś arcydzieła, lecz literatura dobra, solidna, a przy tym „miła lekka i przyjemna”; po prostu polecam, a i sam sięgnę po jego inne pozycje. Z gwiazdkami jestem ostrożny, lecz przecież zawsze będę mógł dorzucić.

Sunday, 22 November 2015

Andrzej MUSZYŃSKI - "Południe"

nieudaczność doskonała

Andrzej MUSZYŃSKI - "Południe"

Muszyński (ur. 1984) debiutuje w formie książkowej, lecz w ogóle debiutantem nie jest, bo wiele reportaży drukował np w "Wyborczej". Nic o nim nie znalazłem, poza tym, że objechał pół świata. Z tej tajemnicy rodzi się we mnie niecne przypuszczenie, ze mamy następnego trawelebrytę. (w "Moim Pod Ręczniku" znajduję:
"TRAWELEBRYTA - od ang travelebrity, powstałego z travel i celebrity, oznacza osobę, która ze swego podróżowania uczyniła zawód i źródło niezłego dochodu. Polacy: nestor Kapuściński, a dalej - Beata Pawlikowska, Martyna Wojciechowska, Wojciech Cejrowski, Piotr Kraśko, Jarosław Kret i inni..”)'
Tylko, że piszę w tym momencie 929 recenzję w celu opublikowania na LC, a nie znajdziecie Państwo wśród nich ani jednej dotyczącej twórczości Kapuścińskiego, ani jego młodszych kolegów. Zapewniam Państwa, że większość książek Kapuścińskiego czytałem, jego niektórych następców też, a nie opiniuję, bo nie lubię słowa „quasi”, które nadaje danemu pojęciu sens zbliżony do para-, prawie lub niemal. Czyli reportaż, z założenia dokumentarny, staje się quasi reportażem paradokumentarnym. To jak nie wiadomo gdzie real, a gdzie fikcja, to o czym ja biedny mam pisać?
Robert Buciak (http://reportaze.blox.pl/t/486503/Andrzej-Muszynski.html) wyśpiewuje peany na temat Muszyńskiego, jednak pod koniec zaznacza:
"...Czasami trudno się połapać, o czym autor pisze. Miejscami szwankują podziały na podrozdziały. Za często w tekście pojawiają się podmioty domyślne. I drugie, tej książki nie da się czytać bez atlasu. Na początku każdego reportażu obowiązkowo powinna znajdować się mapa...."
A na LC wyręcza mnie "Artur" (polecam całą recenzję), który m. in. pisze:
"...."Południe" ma kilka dobrych momentów, ale to wszystko ginie w irytującej manierze Muszyńskiego i zbyt widocznej chęci napisania czegoś poruszającego, co ostatecznie kończy się pretensjonalnym bagnem... ..pretensjonalność i licealne natchnienie ... ....rozkwita pompatyczność.."
A ja czytam i chłonę mądrości trawelebryty Muszyńskiego. Już na stronie 12 zostaję oświecony innością dżungli kambodżańskiej:
"..Jest inna niż w Afryce i Amazonii: bardziej soczysta, gęsta.."
Niestety, autor nie wyjawia różnic między afrykańską, a tą z Amazonii czyli południowoamerykańską. Trzy różne kontynenty, trudno będzie samemu sprawdzić. Czytam dalej, a każde zdanie wykazuje trudności autora w posługiwaniu się językiem polskim, który wprowadza nową odmianę minimalizmu polegającą na tworzeniu jak najkrótszych zdań. Ponieważ na końcu książki dziękuje pracownikom Wydawnictwa "Czarne" za "wnikliwą redakcję książki", to strach sobie wyobrazić, jak to dzieło wyglądało wcześniej.
No i w tej Kambodży było jak w czeskim kinie, nikt nie wiedział, kto dobry, a kto zły, Amerykanie bombardowali, miejscowi wyrywali paznokcie, a i jeszcze byli Wietnamczycy. To już możemy przenieść się do Maghrebu czyli do płn-zach. Afryki.
Szykuje się coś ciekawego, bo autor podkreśla to oryginalną stylistyką (s. 62):
".....ciągnie mnie tam wtedy jak pszczołę w ul.... ...Gdy w Maghrebie idzie wiosna, chcę być sam.."
A tu na złość Muszyńskiemu (s. 64):
"....Mohamed Bouazizi się spalił.! Zhańbili go! On zrobił to dla nas wszystkich!"
Za autora też. To niech to opisze. A potem mamy jeszcze Amerykę Łacińską i Afrykę. Dobrze, że nie zawitał do Australii, bo bym już tego nie przeżył....
Miłego czytania tego internacjonalistycznego bełkotu!!!

Saturday, 21 November 2015

Florian ŚMIEJA - "Zbliżenia i kontakty"

Florian ŚMIEJA - "Zbliżenia i Kontakty"

Nie ma go na LC, ale skoro wyczytałem, że to mój ziomek z Kanady, muszę go Państwu przedstawić. Florian Śmieja (ur.1925) jako 15 – letni chłopak , został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, skąd uciekł do Belgii, a później do Wielkiej Brytanii, gdzie po uzyskaniu matury w gimnazjum polskim w Szkocji, studiował angielski i hiszpański w National University of Ireland w Cork, (1947-50) gdzie uzyskał dyplom bachelora, w 55 mastera, a pracę doktorską obronił w King's w 1962. Wykładał iberystykę w Londynie i Nottingham, a w 1969 przeniósł się do Kanady, gdzie był głównie związany z uniwersytetem w London (Ontario), aż do przejścia na emeryturę w 1991. Teraz mieszka w przyległym do Toronto - Mississauga, największym skupisku Polaków. Ponadto jest poetą i publicystą.
Zarejestrowałem jego książkę (wyd. 2003) na LC i zacząłem bez entuzjazmu czytać. I już na pierwszej stronie jakaś gwiazda zaczęła mnie przyświecać, a z każdą stroną gwiazd świetlistych przybywało, anieli śpiewali, bo na górze się cieszą, jak ktoś tu, na dole, przyzwoicie się zachowuje. Rzadko bowiem się zdarza, by Polak o innych dobrze mówił, żadnej złośliwej szpili nie wbił, a szczególnie gdy ci inni, to Polacy, w dodatku o bardzo różnych poglądach politycznych, historycznych, jak i moralnych. A ten pisze 31 rozdziałów poświęconych konkretnym osobom, a w dodatku w każdym z rozdziałów wspomina i ocenia po kilka osób. I to głównie Polaków. I nikogo, ni razu nie opluł, nie zszargał czy zbatożył. F e n o m e n!!
Hola! Hola! Żebym nie został źle zrozumiany, ze prof. Śmieja to dobroduszny staruszek głaszczący po główkach. Wprost przeciwnie, jest szczery i bolesny aż do bólu, tyle, ze sposób mówienia jest adekwatny do jego kultury. Aby wzbudzić w sobie należne zainteresowanie możecie Państwo zacząć od wizyty u Profesora, w Kanadzie - Kisiela i dowiedzieć się o zachowaniu tutejszego polskiego ciemnogrodu sterowanego przez doktrynera- proboszcza (s. 117 – 119). Z ciekawszych polecam tekst napisany po śmierci Herberta (s. 185 - 190), którego tłumaczył na hiszpański czy dotyczący Leca (s. 79 -82), którego tłumaczył też.
Książkę wydała Biblioteka Śląska w Katowicach w nakładzie zaledwie 200 egzemplarzy, więc czeka Państwa trud, by ją zdobyć. Dodatkową motywację proszę czerpać z zestawienia nazwisk, którym kolejne rozdziały zostały poświęcone: Zygmunt Nowakowski, Mieczysław Grydzewski, Kazimierz Wierzyński, Antoni Słonimski, Jerzy Wittlin, Wacław Liebert, Czesław Straszewicz, Benedykt Heydenkorn, Maria Danilewicz – Zielińska, Jerzy Giedroyc, Tadeusz Sułkowski, Stanisław Jerzy Lec, Józef Łobodowski, Józef Bujnowski, Jan Kowalik, Stefan Kisielewski, Czesław Miłosz, Czesław Bednarczyk, Jan Bielatowicz, Beniamin Józef Jenne, Paweł Łysek, Camilo Jose Cela, Jerzy Pietrkiewicz, Jan Rostworowski, Karl Dedecius, Wojciech Gniatczyński, Zbigniew Herbert, Zygmunt Ławrynowicz oraz Danuta Irena Bieńkowska.

Niesamowity zbiór ciekawostek dotyczący setek znajomych, o których pięknie opowiada autor, a one w sprzężeniu zwrotnym tworzą jego biografię, bo człowiek realizuje się przez kontakty z innymi. Po serii szmir i ramot, które mnie prześladują, wreszcie lektura z najwyższej półki

Friday, 20 November 2015

Walker PERCY - "Kinoman"

Walker PERCY - "Kinoman"

Percy (1916 – 1990) zadebiutował "Kinomanem" w wieku 46 lat i dostał za niego. National Book Award (1962). Jako ciekawostkę podaję, że tą nagrodę dostał dwa lata wcześniej Philip Roth, dwa lata później John Updike, a i "nasz" Kosiński ją zgarnął w 1969 roku. Percy rzucił się na dyżurny temat egzystencjalizmu: poszukiwanie sensu życia.
Jego bohater, blisko trzydziestoletni Binx Boiling, nie żeby tak od razu poszukiwał sensu życia, on bardziej d u m a nad poszukiwaniem sensu życia. Tylko, że w moim odczuciu, o wiele za późno. Bo bohater jest już tak mocno osadzony w swojej egotycznej, społecznie pasożytniczej egzystencji, że go nie stać na zmiany. Atmosfera lekkiej powieści koliduje z pseudofilozoficznym d u m a n i e m co skutkuje nudą.
Może komuś się podoba to amerykańskie mędrkowanie, lecz dla mnie, wychowanego w kulturze europejskiej, te banalne dyrdymały potwierdzają pewnik, że amerykański postęp cywilizacyjny nie przekłada się na kulturowy. Zresztą przeczytajcie taki przebłysk intelektu (s. 62):
"...Człowiek musi żyć według własnych zasad i robić tyle, ile może, i najlepiej, jak tylko potrafi. Na tym świecie dobroć skazana jest na porażkę, ale człowiekowi nie wolno polec bez walki..."
No comments.
Pocieszam ewentualnych czytelników, że bohater, który do tej pory kopulował tylko kolejne swoje sekretarki, znalazł sens życia w związku z kobietą, co nadało temu niewybitnemu dziełu charakter romansidła.
Hurra, dojechałem do końca, po zaledwie ośmiu przyśnięciach w trakcie lektury, a to pewnie dlatego, że według słów umieszczonych na okładce, pana Percy..... "..proza zapiera dech w piersiach", czyli naraża na niedotlenienie mięśnia sercowego.

Erich Maria REMARQUE - "Gam"

Erich Maria REMARQUE - "GAM"

Napisana w 1924 r., po "Domu Marzeń", ocenionym przeze mnie jako „knot czyli chała” (3 gwiazdki), 5 lat przed "Na Zachodzie bez zmian", została wydana w 1998 (74 lata po napisaniu !!!), oczywiście (znowu!!!) bez zgody autora, bo mu się dawno temu zmarło (Remarque, 1898 – 1970). To już jest jakiś podejrzany, popularny proceder z wydawaniem dziwnych książek długo po śmierci autora. (Przed chwilą pisałem notkę na temat zbieraniny tekstów Gombrowicza wydanych pod tytułem 'Czytelnicy i krytycy' – 35 lat po śmierci autora). W przypadku obecnie rozważanym, jaki sens (poza finansowym) ma wydawanie nieznanej książki z początków kariery Remarque, skoro jego image, zbudowany na 5 wybitnych książkach ("Na Zachodzie bez zmian", "Trzej towarzysze", "Łuk triumfalny", "Czas życia i czas śmierci", "Noc w Lizbonie") jest stabilny i nienaruszalny. Przecież gdyby chciał, to by ją opublikował, bo od sukcesu w 1929 roku, miał na to 41 lat. Czyli znowu oszustwo, polegające na wabieniu czytelnika nazwiskiem autora.
No i co otrzymaliśmy? Nudną książczynę początkującego pisarza o „kobicie”, która sama (ani autor) nie wie czego chce. To nawet nie jest „czytadło”, bo partii opisowych nie idzie jak czytać. Nie wiadomo co chciał autor napisać, bo jeśli książkę podróżniczą, to po co eksponował odczucia „kobity”, a jeśli o poszukiwaniu miłości, to zły pomysł, bo jedna moja znajoma znalazła miłość nie ruszając się ze swojej wsi i do dzisiaj jest szczęśliwa.
Knot czyli chała, a Remarque przewraca się w grobie, że wbrew jego woli to mu wydali. Stawiam aż 3 gwiazdki, bo i tyle dałem za „Dom marzeń” (proszę porównać notki)
PS. Przypomniałem sobie, że w czasach mojej młodości nauczano, że autor nazywał się Kramer, był niemieckim Żydem, a pseudonim stworzył czytając nazwisko od końca. Teraz podają, że nazywał się Remark i nic z Żydami go nie łączyło. Czy to jest swoista „political correctness”?

Thursday, 19 November 2015

Witold GOMBROWICZ - "Czytelnicy i krytycy" Varia I

Witold GOMBROWICZ - "Czytelnicy i krytycy" Varia I

GOMBROWICZA „kocham, lubię, szanuję”, a PAŁA dla HIEN, które wykorzystują NAZWISKO i wydają książki bez koncepcji i polotu.
Stary jestem, to wreszcie stać mnie na szczerość. Proszę Państwa, n i e w i e d z i a ł e m. Dla mnie, dla którego polska literatura to trójca WGS (Witkacy, Gombrowicz, Schulz) plus Parandowski i Lem, nie wiedziałem o trzech tomach Variów i mało mnie pociesza, że większość kolegów z LC też. Twierdzę tak na podstawie LC, gdzie Varia I, właśnie omawiane, opinii w ogóle nie mają, Varia II pt "Polemiki i dyskusje" - też, a Varia III pt "List do ferdydurkistów" na LC jest w ogóle nieobecne.
We "Wstępie" zatytułowanym "Pierwszorzędne teksty drugorzędne", Włodzimierz Bolecki pisze:
"...Gombrowicz konsekwentnie podsuwał czytelnikom...: ...to, co najważniejsze w jego twórczości. To dzieła stricte literackie. Wszystko inne to teksty użytkowe lub okolicznościowe, zatem mniej istotne, czyli drugorzędne. Czy aby na pewno?..."
To są skutki, tak typowego dla naszych pisarzy, zadufania, pyszałkowatości i megalomanii. Miłosz z Herbertem, jak i Gombrowicz z Iwaszkiewiczem, i cała pozostała pisarska plejada, hołdują dewizie
"Jak wół pierdzi, to stodoła słucha".
W świetnym skądinąd "Dzienniku" Gombrowicz narzuca czytelnikowi odbiór i sposób zrozumienia jego utworów. Nie trzeba się domyślać, co chciał pisarz powiedzieć, przekazać, Gombrowicz, jak cyganka, prawdę Ci powie; "swoją" prawdę, która wcale z utworu nie wynika i do której, sam czytelnik nigdy by nie doszedł.
Sprawa komplikuje się, jako, że tych utworów "pierwszorzędnych" niewiele. Bolecki wylicza:
"Spróbujmy wiec policzyć: utwory Gombrowicza to: j e d e n tom opowiadań ("Pamiętnik z okresu dojrzewania, 1933; wydany po wojnie pt 'Bakakaj', 1957), c z t e r y 'oficjalne' powieści (Ferdydurke, 1938; Trans-Atlantyk, 1955;Pornografia, 1960; Kosmos, 1965); j e d n a powieść, której Gombrowicz nigdy nie wymieniał w swej bibliografii (Opętani, pierwodruk prasowy 1938), j e d e n tom dramatów (Iwona, księżniczka Burgunda, 1938; Ślub, 1953; Operetka, 1966) i t r z y tomy Dziennika (1953 – 1966)..." ,
Ponadto, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc po skonsumowaniu utworów „pierwszorzędnych”, a przede wszystkim, po zdecydowanie najlepszym „deserze” tj „Dzienniku”, czas przychodzi na te „drugorzędne”, które wbrew gadaniu autora, takimi nie są. Wydaje mnie się, że ten podział to Gombrowicza kokieteria, bo jest to publicystyka ciekawa, a należą jeszcze do niej 'Wspomnienia polskie' i 'Wędrówki po Argentynie'.
Omawiany pierwszy tom podzielony został na trzy części: I. PROZA (Fragmenty), REPORTAŻE; II. KRYTYKA LITERACKA, ARTYKUŁY, ESEJE; III. PRZEDMOWY.
Proszę Państwa, namęczyłem się niewspółmiernie do korzyści. 88 rozdziałów, tematyka skrajnie różnorodna, lektura chwilami niezmiernie ciekawa, lecz tylko chwilami. nawet dla doświadczonego czytelnika. Pierwsze wydanie w 2004 roku, 35 lat po śmierci pisarza, budziło moje podejrzenia, co do celowości takiej inicjatywy; niestety, lektura potwierdziła przypuszczenie, że chęć łatwego zarobku była główną przyczyną wydania tego zbioru. Pozostaje jeszcze pytanie, na które nie uzyskamy już odpowiedzi, czy Gombrowicz zgodziłby się na taką edycję. Wcale mnie nie cieszy, że moja samokrytyka w pierwszych zdaniach tej notki, okazała się niesłuszna, bo jednocześnie skutkuje niską oceną tej pozycji.

Tuesday, 17 November 2015

Agnieszka OSIECKA - "Dzienniki. 1951"

Agnieszka OSIECKA - "Dzienniki. 1951"

Czytam zapiski 14 letniej (15 ukończy dopiero 9 października 1951, czyli pod koniec książki) dziewczynki i zastanawiam się czy recenzje dotyczą tej dziewczynki, która przyjęła pseudonim Bożeny Ostoi, czy też dzieciństwa sławnej Osieckiej. Trzeba jaśniej? Proszę bardzo czy te zachwyty, te ochy i achy, znalazłyby się w recenzjach, gdyby Ostoja nie była późniejszą Agnieszką Osiecką. Bo ja tych zachwytów nie rozumiem i nie podzielam! Grube tomisko nudnych wynurzeń pewnej siebie małolaty z Saskiej Kępy!!
To pewnie zapytacie mnie dlaczego ja to czytam? Bom z tej Saskiej Kępy, choć siedem lat urodzony później, co stanowi w wieku młodzieńczym epokę, choć z 1951 roku pamiętam głównie przenosiny ze szkoły mieszczącej się w prywatnym mieszkaniu przy ul. Saskiej do III klasy wspaniałego kompleksu szkolnego (dwie szkoły podstawowe plus liceum) TPD nr VI (później przemianowanego na nr 35 im. Bolesława Prusa), to mam okazję skonfrontować swoje wspomnienia z opisywanymi przez autorkę.
Na korzyść książki odnotowuję bardzo solidne, bardzo ciekawe i bardzo rzetelne przypisy Karoliny Felberg – Sendeckiej, które wnoszą wiele więcej niż sam diariusz. Muszę jeszcze dodać, że maturę na Saskiej Kępie robiło się bądź w koedukacyjnej TPD VI, bądź w żeńskiej Curie - Skłodowskiej, bądź też w męskim Mickiewiczu. Oczywiście, młodzież z koedukacyjnej TPD VI różniła się znacznie od pozostałej nieprzywykłej do obcowania z „płcią odmienną”. Stąd też w omawianych „Dziennikach” pojawia się ton „pensjonarski”.
Recenzenci, którzy wydziwiają nad przynależnością do ZMP czy ideałami socjalistycznego patriotyzmu są kompletnymi ignorantami w materii życia w PRL-u, a w celu podrażnienia ich szarych komórek, wspomnę, że dwa lata później od opisywanego 1951, na apelu szkolnym po śmierci Stalina (byłem wtedy w V klasie), wszyscy płakali i składali kondolencje uczennicy, z pochodzenia Rosjance.
Warto również zwrócić uwagę na fakt, że czternastoletnia Osiecka uczęszcza do klasy przedmaturalnej, by zdać maturę w wieku niecałych 16 lat, co było odstępstwem od normy wynoszącej lat 17. (ja -17, moja siostra 16), choć poziom i wymagania były nieporównywalnie wyższe od obecnych.
Jeszcze apel do Kochanej Recenzenckiej Młodzieży! Przestańcie chrzanić o komunizmie w Polsce, bo nigdy, nawet w reżimowej propagandzie, o tym się nie mówiło, ino o drodze do socjalizmu, długiej, bo nigdy tam nie doszliśmy. Była natomiast okupacja sowiecka i konieczność życia w obłudzie „rzodkiewkowej” tzn wszyscy byli czerwoni, ale tylko na zewnątrz (jak rzodkiewka), na pokaz. Tak więc łatwe osądzanie przynależności do ZMP Osieckiej czy innych świadczy o braku wiedzy.
Jeszcze przykład moich „powiązań” z Osiecką. Na stronie 52 wspomina swoją wychowawczynię i polonistkę Stefanię Różańską. To również moja wychowawczyni i polonistka, lecz przede wszystkim nocna mara, o której wielokrotnie wspominałem w moich recenzjach poezji. To ona pojawia się nieustannie w moich snach i pyta: „Gołębiewski, co poeta chciał nam przekazać w tym wierszu?” A ja budzę się wystraszony...
Dla mnie lektura sentymentalna, powrót do młodości, innym nie polecam.
GWIAZDKI: za PRZYPISY - 10. za TREŚĆ - 3; ŚREDNIA - 6,5. PREMIA (za Saska Kępę) - 0,5. OCENA OSTATECZNA - 7

Monday, 16 November 2015

Douglas BOYD - "Ekspansja Kremla" Historia podbijania świata

Douglas BOYD - "Ekspansja Kremla"

Od pierwszych stron śmierdziało jakąś fuszerką, no i szybko szydło wyszło z worka, że Boyd to 100 % amator, a w dodatku niezmiernie leniwy, bo "Literatury" podaje zaledwie 20 książek. Jest mistrzem pisania idiotyzmów, które dyskwalifikują książkę i uniemożliwiają dobrnięcie do końca. Bo po błędach i głupotach wypisanych przez tego amatora, jaki sens ma dalsze czytanie. Oddaję głos Wojciechowi Tomaszewskiemu, który z przyczyn zawodowych dojechał do ostatniej strony, a wrażenia opublikował na: histmag.org Wojciech Tomaszewski Douglas Boyd. Nie musicie Państwo tam zaglądać, bo choć nie wiem czy mnie wolno, lecz dla dobra sprawy jakim jest uczciwa informacja, zdecydowałem się skopiować recenzję w całości:

„Autor książki, Douglas Boyd nie jest historykiem, ani nie też publicystą. Boyd był lingwistą, pracującym dla wywiadu brytyjskiego w Berlinie Zachodnim, gdzie w czasach Zimnej Wojny nasłuchiwał rozmowy sowieckich pilotów. Któregoś dnia w 1959 r. udał się po cywilnemu do wschodniej części miasta, gdzie jednak został złapany i osadzony w więzieniu Stasi. Spędził tam kilka tygodni, po czym został przekazany władzom brytyjskim ponieważ, jak sam twierdzi, Stasi nie lubiło KGB i chciało „zagrać na nosie Rosjanom.” Do swojej poprzedniej pracy już nie wrócił – Brytyjczycy mieli swoje procedury i nie przyjmowali z powrotem do wywiadu, kogoś kto przez kilka tygodni był maglowany przez wrogi wywiad. Boyd imał się więc innych zawodów, pracując m.in. w biznesie i w mediach. Jego wyjątkowo naiwne tłumaczenie własnego zwolnienia z więzienia Stasi, może stanowić zapowiedź tego co znajdziemy w tekście.
Książka jest pełna błędów. Pozwolę sobie przedstawić kilka z nich, z własnym komentarzem. „Zatem nie można mówić o historii Rosji przed rokiem 988” (s. 46). W gruncie rzeczy o historii Rosji można mówić dopiero od XVI w. Jeśli autor miał na myśli ciągłość w postaci historii Rusi, to powinien zapoznać się z kroniką Nestora, ta z kolei sięga dalej niż rok 988.
„Pierwsze stałe osady w centralnej części dzisiejszej Rosji zostały założone przez skandynawskich kupców-najeźdzców, którzy osiedli w pobliżu Riazania, na południowy wschód od Moskwy, na początku IX wieku. W tamtym czasie Moskwa była tylko kremlem – otoczonym palisadą fortem handlowym położonym wśród lasów. Pozbywszy się mieszkających tam mężczyzn, poślubiali ich kobiety, a z tych związków ukształtował się ród zwany Waregami, tworzący luźną federację , na czele której stał jeden przywódca – kagan” . (s.46) Liczba błędów w tych dwóch zdaniach jest zatrważająca. Po pierwsze, budowlę Kremla rozpoczął książę Jurij Dołgorukij w połowie XII w. Po drugie, w IX w. istniała tam osada Muromców, miejscowego plemienia ugrofińskiego, a nie skandynawskich najeźdźców. Po trzecie, Waregami nazywano skandynawskich wojowników (w Zachodniej Europie nazywano ich Normanami) którzy wyprawiali się na Ruś i w ogóle do Wschodniej Europy. Nie był to zatem żaden ród, tym bardziej powstały ze związków z miejscowymi kobietami. Po czwarte, kagan to nazwa władcy ludów stepowych: (m.in. Awarów, Mongołów), a nie Waregów.
„Dzięki rozdźwiękom pomiędzy Rzeczpospolitą Obojga Narodów (Polska i Litwa) a Szwedami, Michał Romanow mógł zawrzeć rozejm z zachodnimi wrogami do 1619 r. i zapewnić sobie protektorat nad częścią Ukrainy z Kijowem i Smoleńskiem, będąca wcześniej pod rządami Polski” (s. 55). Już ze szkolnego kursu historii wiadomo, że nie było wówczas żadnego rosyjskiego protektoratu. Kijów i Smoleńsk należały wówczas do Rzeczpospolitej.
O skutkach ultimatum Austro-Węgier wystosowanym do Serbii z lipca 1914 r. Boyd pisze następująco: „Królowa Wiktoria i jej wnuk, cesarz Wilhelm II, dowiedzieli się o całej sytuacji, gdy wracali z rejsu po Bałtyku królewskim jachtem.” (s. 88). Jak można pisać takie rzeczy? Trudno wyjść ze zdziwienia, że Anglik nie zdaje sobie sprawy z tego, że Królowa Wiktoria zmarła 13 lat wcześniej. Przy tej skali błędów zupełne nieudokumentowane stwierdzenie, że Aleksander I był paranoikiem (s. 61) wydaje się być nic nie znaczącym drobiazgiem.
Nie sposób pominąć jeszcze jednej rzeczy. Pisząc o słynnym antybolszewickim powstaniu chłopów w guberni tambowskiej, którego szczyt przypadł na lata 1920-1921, Boyd pisze: „Utworzyli oni błękitną armię – dla odróżnienia od armii białej i czerwonej, składającej się z polskiej Błękitnej Armii, Zielonej Armii nacjonalistów ukraińskich oraz Czarnej Armii rosyjskich i ukraińskich anarchistów” (s.109-110). Tutaj autor książki przekracza mierzalny poziom dyletanctwa. Jak można zaliczyć Błękitną Armię gen. Hallera, powstałą we Francji, do sił rosyjskich chłopskich partyzantów?
Powyżej zaprezentowałem jedynie wybór z szerokiej gamy kuriozów – nie będę już szerzej o nich pisał. W zasadzie na tym można zakończyć pisanie recenzji, ale obowiązek zmusza do oceny tego „dzieła”.
Książka Boyda ma charakter opisowy, pobieżny i ogólnikowy. Autor ogranicza się w zasadzie do podawania dużej ilości powszechnie znanych informacji i wydarzeń, o wiele mniej miejsca poświęca analizom. Nie znajdziemy tu odwołań do archiwalnych źródeł, co szczególnie przy tym temacie w zasadzie dyskwalifikuje książkę jako historyczną. Spis wykorzystanej literatury zajmuje jedną stronę. To niezmiernie mało, zwłaszcza jak na książkę, której tematyką jest ekspansja Kremla i to od „czasów Rurykowiczów”. Poziom merytoryczny książki sprawia wrażenie, że do jej napisania wykorzystane zostały – w najlepszym razie – hasła z Wikipedii.
Książka składa się z 29 rozdziałów. Najlepszym wydaje się być rozdział poświęcony zachodnim agentkom Kominternu. W pewien specyficzny sposób nteresujący jest także rozdział poświęcony prezydentowi Władimirowi Putinowi, w którym autor stara się udowodnić, że Putin to nie Putin.
Na zakończenie należy postawić pytanie: po co Wydawnictwo RM zdecydowało się wydać taką książkę? Czy to zwykłe dopatrzenie? Czy może decyzję o jej wydaniu podjął ktoś nie znający historii Rosji/ZSRS? Trudno dociec. Faktem jest jednak, że książka ta jednoznacznie potwierdza, że nie każdy zachodni produkt intelektualny jest dobry. Można też sformułować inny wniosek: uważam, że powinniśmy w znacznie większej mierze korzystać z prac historycznych autorów rosyjskich, znacznie lepiej znający historię swego kraju niż niedouczeni Anglosasi, przypadkowo chwytający za pióro. Prace części współczesnych historyków rosyjskich stoją na wysokim poziomie merytorycznym i są znacznie lepsze od książki Boyda.

Najbardziej uśmiałem się z fragmentu dotyczącego królowej Wiktorii, która na złość swemu poddanemu - autorowi, zmarła 13 lat przed jej obecnością na jachcie zbudowanym w jego wyobrażni. Szkoda czasu!!

Stefan KISIELEWSKI - "Flietony pod choinkę"

Stefan KISIELEWSKI - "Felietony pod choinkę"

UWAGA!! WYSOKA OCENA DOTYCZY FELIETONOW, A NIE KSIĄŻKI!!!
Kisiel to Kisiel; to przede wszystkim moja młodość. Bym wzbogacał się intelektualnie, Ojciec trzymał "teczkę" w kiosku "Ruchu", w hallu Ministerstwa Komunikacji (wpierw Transportu Drogowego i Lotniczego) i w każdą sobotę (pracowało się, pracowało, niektórzy do 13) przynosił do domu potężny plik tygodników. Zaczynało się od felietonów Urbana, Passenta, Fikusa, Hamiltona tj Słojewskiego i Kisiela. Znam również wydania książkowe zbiorów jego felietonów, jak i kontrowersyjne "Dzienniki", mimo których, pozostałem jednak jego fanem. Ściśle jego felietonów, broń mnie Panie Boże, nie jego powieści.
Nie jestem natomiast zwolennikiem wybiórczego tworzenia podzbiorów pod jakimkolwiek pretekstem. A takim właśnie podzbiorem jest niniejsza książka. Wyciągnięto z roczników „mojego” „Tygodnika Powszechnego” felietony drukowane pod koniec roku, tym samym tzw świąteczne. Wiem, że jest taka moda i wiem, że pecunia non olet, a „dobre” nazwisko przyciąga nabywców. Zabija się w ten sposób ciągłość myśli autora i utrudnia zrozumienie tekstu przez czytelnika. Aby udowodnić słuszność moich zastrzeżeń biorę „na tapetę” felieton, pozornie najłatwiejszy, bo z pamiętnego roku 1956. Dodajmy, że zbiór został wydany bez jakichkolwiek przypisów. Przypuszczam, że niewielki procent współczesnych czytelników połapie się w nazwiskach, faktach i skojarzeniach (s. 63 – 64)

„...minister Bieńkowski służy do mszy, a Bolesław Piasecki uparcie tańczy Mazura - świat na opak, jak Boga kocham! A co za zmiany w Związku Literatów, o rety: Woroszylski jest za Batorego pod Pskowem, Wyka Kazimierz za byłego męczennika, Otwinowski za stalinistę, ja za postępowca, Brandys za milczącego, a Słonimski za prezesa. Zawieyski mięknie (bo rząd mięknie). Ważyk twardnieje (z tegoż powodu), Morcinek się zarzeka, ze to nie on wymyślił Stalinogród. Stalina w księgarniach ani na lekarstwo, za to Dostojewskiego - w bród... ...nawet Osmańczyk i pani Artymowska wyglądają, jakby coś niecoś zrozumieli... ...światło było w bezpieczeństwie, a teraz w niebezpieczeństwie, bo go prokurator w tej Hameryce szuka. Nawet obrzędy się zmieniły: w Warszawie nikt już nie korzy się przed Wszechmocnym Putramentem, za to w Lublinie na akademiach śpiewają psalmy Gomółki. Księża patrioci poszli na rekolekcje, wrogowie ludu są znowu za patriotów. Rusinek za kozaka, baran został ministrem zdrowia. Mackiewicz złotouście poucza nas o Londynie i Puszkinie, Kott o 'Nocy listopadowej', Tyrmand o jazzie i Piaseckim, a Koźniewski o Koestlerze. Gwar, ruch, zamęt, iluminacja, anieli śpiewają, bydlęta klękają, hej kolęda! Jeden tylko cud, z partią polską polski lud!....”

Przepisywałem powyższe i skręcałem się ze śmiechu, ale ja mam 73 lata. Ten fragment domaga się co najmniej trzech stron wyjaśnień, bądź dwóch godzin lekcyjnych w szkole z dobrym polonistą. Gdybyście żyli w 1956 lub chociaż czytali kolejne numery „Tygodnika Powszechnego”.....
Młodzi Czytelnicy! Moja rada: nie otwierajcie nawet tej książki, a w zamian proponuję trzy tomy felietonów, jak i wrednowate „Dzienniki”.

Sunday, 15 November 2015

Hubert KLIMKO - DOBRZANIECKI - "Grecy umierają w domu"

Hubert KLIMKO – DOBRZANIECKI - "Grecy umierają w domu

Po raz pierwszy sięgam po książkę napisaną przez Huberta Klimko – Dobrzanieckiego (ur. 1967), o którym jedynie wiem, że prowadzi pełne przygód życie.
Zaintrygowany wysokimi ocenami przeczytałem książkę wyjątkowo uważnie. Pomijam ostatnią scenę, w której ponad pięćdziesięcioletni bohater dowiaduje się szokującej prawdy (???) o swoim ojcu, bo jestem estetą i jest ona dla mnie nie do przyjęcia.
W wielu recenzjach czytam o humorze, nostalgii i poszukiwaniu tożsamości. Niestety niczego takiego nie zauważyłem. Poznałem natomiast historię bezideowego samoluba, który ani od mądrego ojca ani od wzorowej katolicki - matki nie przejął żadnych wartości moralnych. Z chęcią, bez żadnych oporów przyjął od owdowiałej matki gigantyczną sumę jej oszczędności grubo przewyższającą ROCZNE zarobki inżyniera czy lekarza. Oczywiście, „uszanował” wolę matki i mimo dobrej swojej sytuacji materialnej w Grecji, pozwolił jej umrzeć w samotności na obczyźnie. Powrót jej do Grecji nie napotykałby żadnych trudności ze strony PRL-u. Nie wybiera się również na jej grób.

Wielokrotnie podkreślałem, że nie jestem praktykującym katolikiem, mimo to absolutnie nie mogę akceptować autora ani książki, w której znajduję takie infantylno – gówniaterskie sformułowania (s.132-3):
„Gdyby Jezus przyszedł na świat zrodzony z suki, a bóg by tak chciał, to co, nie byłby wtedy tym którym potem został?... ..jeżeli ten twój kawałek boga albo bóg w połowie skończył jak pies, skopany, wyśmiany i przybity do desek, to powinien się z suki urodzić... ..-Jezus umarł też za ciebie. -Za mnie? A kto go o to prosił? Jak się chce za kogoś umierać, to trzeba się go najpierw zapytać.. ..A Jezus i ten cały jego ojciec mogliby wreszcie wpaść na genialny pomysł, ze lepiej jest żyć dla czegoś, niż za coś umierać...”

Brednie i katastrofalna ignorancja!! Ale kto wybiera się do spowiedzi, winien przyznać się do czytania takich bezeceństw, bo nie sądzę, by musiał przyznawać się do wychwalania tej złej książki.
Reasumując przestrzegam i odradzam, bo jest to pozycja bezwartościowa, nic nie wnosząca, ani ni pozytywnego nie głosząca.


Joanna CHMIELEWSKA - "Autobiografia. Okropności"

Joanna CHMIELEWSKA - "Autobiografia. Okropności"

O jedno jestem na nią zły; że umarła. Długie lata jej książki były najlepszym moim lekarstwem na wszelkie smutki. Przypadkowo, w bibliotece w Toronto odnalazłem ten tomik w dziale Biografii, wciśnięty między ponure, wielkie tomiska na temat Miłosza i Iwaszkiewicza. Trzeba być pozbawionym przymiotów Chmielewskiej tj błyskotliwej inteligencji i poczucia humoru by tam go umieścić.
Irena Kuhn z domu Becker (1932 - 2013), z wykształcenia architekt, stworzyła, jako Joanna Chmielewska gatunek literacki z niczym nieporównywalny, a którego najważniejszą zaletą jest rozrywka dla każdego. Lektura jej książek daje przyjemność wszystkim: od ociężałych umysłowo do geniuszy błysku. Różni ich jeno skala radości, zależna od stopnia zrozumienia jej aluzji czy dygresji.
Czytając jej książki rżę od początku do ostatniej strony, z przerwami na wybuchy śmiechu i fontanny łez z tegoż. Wszechobecna autoironia autorki otwiera drzwi do śmiania się ze wszystkich i wszystkiego. Nie jest ona jednak sarkastyczna czy sardoniczna, lecz pogodna i życzliwa ludziom, i za to ją kochamy.
Teraz będzie przykrzej! Proszę Państwa, by dojechać do końca tej książeczki, trzeba kochać panią Joannę, co najmniej tak nieustępliwie jak ja. A jak się kocha, to nawet o b r z y d l i w e opowieści o o b r z y d l i s t w a c h , takich jak nagie ślimaki czy jeżowe odchody, się zniesie. Ba, przy odpowiednim uporze wyszuka się nawet kilka śmiesznych anegdotek. Ale jak się nie kocha.....
Miłość czyni cuda, więc daję a ż 6 gwiazdek.

Thursday, 12 November 2015

Robert NOWAKOWSKI - "Człowiek z sową"

Robert NOWAKOWSKI - "Człowiek z sową"

UWAGA!!! GRAFOMANIA !!!
Kupiłem tą książkę na Publio z namowy znajomego z LC. Jaki już nieraz pisałem, opowiadam się za opcją Giedroycia tj oceny dzieła w oderwaniu od przywar autora. Nie znaczy to jednak, abym chciał czytać nieznanych autorów, którzy nie są uprzejmi się przedstawić. A do takich należy ten początkujący autor. (W wydawnictwie Videograf też niewiele się dowiedziałem, tyle, że to jego powieściowy debiut). Mało tego, uważam takie zachowanie za tupet, nonszalancję i lekceważenie czytelnika. Trochę więcej skromności !
Tak więc do lektury przystępuję tylko ze względu na wspomnianą rekomendację, a w dodatku w minorowym nastroju.
Miejsce i czas akcji zmienia się z każdym rozdziałem, a że powroty na e-booku są utrudnione notuję uwagi na bieżąco I tak, okolice strony 60, kaleki ("aniołowaty") uczeń lwowskiej szkoły przeprowadza szczegółową, profesjonalną analizę porównawczą architektury lwowskiej i florenckiej, jak i warszawskiej, choć nigdy tam nie był. Nie rozumiem skąd ma taką wiedzę i w ogóle po co to robi?
Może jestem nieczasowy, bo pojąć nie mogę, jak można mówić tak o własnej matce (s. 75):
(Ojciec musiał) „rozchylić jej nogi przed kluczowym momentem poczęcia swojego pierworodnego (którym nie byłem ja). Ba, musiał jej do tego wszystkiego jeszcze chociaż odrobinę zwilżyć pochwę, czego nawet Kościół i administracja państwowa za niego i za nią nie mogły zrobić. Mogły to uczynić jedynie jego usta, histerycznie ruchliwe dłonie....".
To jest c h o r e ! Trzy strony dalej (s. 78) "aniołowaty" kpi ze swojego brata Staszka, że był "semper fidelis". Nie ma do tego przypisu, a że "semper fidelis" ("zawsze wierny") było dewizą miasta Lwowa, w którym akcja się toczy, to o co właściwie autorowi chodzi?
Autor śmiałe oceny wkłada w usta rzymsko-katoliczki (s. 99):
"Nie, nie ma na Wschodzie żadnej duchowości, żadnej kultury. Nie ma nic, co odnosi się do duszy i sumienia. Nie ma niczego, co przypisuje się Wschodowi. Ta ich duchowość to brednie pijanych świń..."
W tym momencie zacząłem przypuszczać, że stałem się obiektem manipulacji. Zacisnąłem zęby i brnąłem przez tą bełkotliwą amatorszczyznę aż do s. 300. Przekonany już kompletnie o grafomanii autora przeanalizowałem bardzo pozytywne opinie na LC. Z 9 opiniodawców 4 osoby są nowicjuszami i mają w swoim dorobku obok omawianej zaledwie, kolejno: 5, 5, 5 i 8 recenzji. Nie dość, że rzadko sięgają po pióro, to akurat ta książka doczekała się najdłuższych recenzji. Jak ich nazwać zostawiam to Państwu i Kierownictwu LC, do którego wysyłam informację o tym nieetycznym procederze. Z ich recenzji dowiedziałem się, że Nowakowski ma wykształcenie prawnicze, co nadaje sprawie wyjątkowy smak.

Wednesday, 11 November 2015

Michał WITKOWSKI - "Zbrodniarz i Dziewczyna"

Michał WITKOWSKI - "Zbrodniarz i dziewczyna"

Z zadowoleniem biorę do czytania następny wytwór literacki ("wytwór" - bo trudno go sklasyfikować) Witkowskiego, jako, że usatysfakcjonował mnie poprzednimi, czemu dałem wyraz przydzielając im dwukrotnie 9 gwiazdek. ("Drwal" i "Barbara Ra...").
Twórca paryskiej "Kultury", jak i odkrywca i promotor wielu polskich pisarzy - Jerzy Giedroyc - twierdził, że dzieło należy oceniać abstrahując osobę twórcy, gdyż bez tego polska literatura by padła (vide dzieło a moralność np Iwaszkiewicza). Święta racja, tylko jak to zrobić w przypadku Witkowskiego, który prowokacyjnie umieszcza swoją osobę w powieści.

Dariusz Nowacki, którego cały tekst polecam pod adresem: http://wyborcza.pl/1,75475,15949180,Nowa_ksiazka_Michala_Witkowskiego__Zbrodniarz_i_dziewczyna__.html#ixzz3rC9787Md
...pisze:
"W "Zbrodniarzu..." wszystko się kręci wokół pisarskiej sławy Witkowskiego. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie stoją jego książki, trudno o kogoś, kto by tej prozy nie czytał albo nie marzył o wpisaniu autografu. Całe Międzyzdroje, dokąd na chwilę wyprawiają się nasi policjanci, żyją "Drwalem". Nie ma drzwi, które by się nie otworzyły przed powieściowym Witkowskim.... .....W obrębie fikcji powieściowej Witkowski podarował sobie coś, czego brakuje mu w świecie realnym. Jego osobisty dramat polegający na tym, że na Facebooku nie ma tylu przyjaciół co Lady Gaga, został jakoś oswojony...."
W dalszej części recenzji Nowacki przeprowadza uroczy dowód wiary Witkowskiego w to...
"...że literacka sława to afrodyzjak czy też, mówiąc językiem Witkowskiego, lep na luja".

Co mnie pozostaje? Przyjąć Witkowskiego takiego, jakiego sam eksponuje. Podoba mnie się określenie jego osoby przez Aleksandrę Lipczak na:
http://culture.pl/pl/dzielo/michal-witkowski-zbrodniarz-i-dziewczyna
"...Witkowski to słodko-cierpka wiśnia na torcie polskiej literatury. Czy gra, czy żongluje konwencją, czy stylizuje, marudzi, zachwyca się, czy mówi serio, czy kpi – jest świetny. Owszem, można go szczerze nie znosić, zżymać się na show, który robi, irytować na manierę, zarzucać przestylizowanie. Jednego natomiast nie można: odmówić mu gigantycznego talentu. To głos, który drażni albo zachwyca, ale nie daje się pomylić z jakimkolwiek innym.."

Niestety zakończona właśnie lektura zmusza mnie do brutalnego przerwania tej dość sielankowej atmosfery, bo omawiana powieść jest poniekąd kontynuacją świetnego "Drwala" i miałem prawo oczekiwać, że będzie jeszcze lepsza, a nie jest. Niby wszystko jest: fajna Michaśka, tajemnicze morderstwa i liczne dygresje. Zacznijmy od końca każda dygresja jest OK, a w kupie sprawiają wrażenie przesytu, co gorsza wielu z nich brakuje lekkości czy polotu. Decydującym negatywnym czynnikiem jest jednak N U D A. Skrócenie książki co najmniej o połowę i przeredagowanie wyszłoby jej na dobre.
W sumie - zawód, lecz 6 gwiazdek daję, bo Witkowskiego lubię i chcę wierzyć, że kryzys twórczy przełamie.
PS Już wiem, a może - wydaje mnie się, że wiem. Dygresje powstają na skutek skojarzeń, których poziom intelektualny jest zbyt zróżnicowany.

Tuesday, 10 November 2015

Radosław ROMANIUK - "ONE. Kobiety, ktore kochały pisarzy"

Radosław ROMANIUK - "ONE. Kobiety, które kochały pisarzy"

Romaniuk (ur. 1975) doktorat z Iwaszkiewicza, wydał omawianą książkę w 2005 r. ("Twój Styl") tuż przed obroną swojej pracy doktorskiej (2006). Teraz, gdy stał się popularny dzięki biografii Iwaszkiewicza, i ta książka, ponownie wydana w 2014 przez Go Culture, znajdzie szerszy krąg czytelników.
Pierwsza moja reakcja na dobór kobiet to osłupienie, a następna to chęć poznania kryteriów wyboru. Bo mnie, laikowi, wydaje się, że wszystko je dzieli, a nic nie łączy. Szczególnie zżymam się na wybór Anny Iwaszkiewicz i ponoszę natychmiast klęskę, bo akurat w tej materii Romaniuk jest najmocniejszy.
Tak szeroka w rzeczywistości tematyka książki zmusza mnie do podjęcia pewnych decyzji z przyczyn technicznych, bo nie sposób omówić materiału poświęconego każdej z pań. Szczęśliwie autor zaczyna od Nadieżdy Mandelsztam, a ten temat najbardziej mnie interesuje i omówię go w miarę dokładnie. Z braku miejsca pozostałych nie ruszę, choć przyznam szczerze, że ta wymyślna argumentacja jest mnie na rękę, bo....
...Bo, o Iwaszkiewiczu za dużo się naczytałem i tym niewątpliwie wielkim pisarzem, ale podłym człowiekiem się brzydzę. Nie miejsce tu na dyskusję o nim, lecz sprawa majątku Lilpopów, jak i umieszczenie Anny w szpitalu psychiatrycznym jest co najmniej kontrowersyjna i w moim odczuciu niezbyt jest spójna z wizerunkiem przedstawianym przez profesjonalistę Romaniuka..
...Bo historia Zofii Tołstoj (1843 -1914) jest smutna. Czytam w nocie wydawcy (PWN) jej "Pamiętników":
"Żyli obok siebie prawie 50 lat, w samotności, niezrozumieniu, wzajemnych pretensjach. On, oskarżający Zofię o przyziemność i interesowność, ona – rozgoryczona jego oderwaniem od życia, zaniedbywaniem rodziny i żądzą sławy. Bywało, że porozumiewali się tylko podsuwając sobie własne wpisy w pamiętnikach, bo słowa nie przechodziły im już przez usta."
..Bo, mimo, że na maturze w 1960 roku męczono mnie Kasprowiczem, to nie bardzo mnie się podoba przyrównanie poniekąd jego do trzech pozostałych. Poza tym, ciekawszy fragment jego życia wiąże się z drugą żoną, Jadwigą, która w 1899 zostawiła go z dwiema córkami, a sama kierując się chuciami, podążyła za, ulubionym przeze mnie, "czarodziejem", twórcą krakowskiej młodopolskiej "bohemy" Przybyszewskim, który miał jeszcze czelność prosić w listach "rogacza” Kasprowicza o finansowe wsparcie. Ślub w 1911 roku, 51- letniego Kasprowicza z 19-letnią Marią Bunin, córką rosyjskiego generała, był sam w sobie zaskoczeniem, bo faktycznie różnica wieku była znaczna.

Powracając do Nadieżdy Mandelsztam, to znajomość z nią i całą grupa akmeistów zawdzięczam ocenie niedostatecznej z języka rosyjskiego na koniec klasy przedmaturalnej. Aby dopuszczono mnie do klasy maturalnej musiałem nauczyć się pięciu rosyjskich wierszy "na izust' ". Nauczyciel rosyjskiego słusznie przewidział, że połknę bakcyla rosyjskiej poezji. I stało się: Puszkin, dalej Jesienin, Błok i wpadłem w objęcia Achmatowej, w których do dzisiaj pozostaję. A że życie Anny i Osipa to historia nierozdzielna, oczywiście Nadieżdy też, to z zachwytem przystąpiłem do wzbogacenia mojej wiedzy lekturą Romaniuka.
I tu, z całym uznaniem dla autora, zauważyłem brak wiersza Mandelsztama, który bezpośrednio dał powód do aresztowania i zsyłki. Wydaje mnie się, że wiersz o Stalinie – kremlowskim góralu może być przydatny. Korzystam tu z artykułu AKIKO z 12.08.2009 znalezionego pod adresem umieszczonym poniżej:

"Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi,
Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy,
A w półsłówkach, półrozmówkach naszych
Cień górala kremlowskiego straszy.
Palce tłuste jak czerwie, w grubą pięść układa,
Słowo mu z ust pudowym ciężarem upada.
Śmieją się karalusze wąsiska
I cholewa jak słońce rozbłyska.
Wokół niego hałastra cienkoszyich wodzów:
Bawi go tych usłużnych półludzików mozół.
Jeden łka, drugi czka, trzeci skrzeczy,
A on sam szturcha ich i złorzeczy.
I ukaz za ukazem kuje jak podkowę –
Temu w pysk, temu w kark, temu w brzuch, temu w głowę.
Miodem kapie każda nowa śmierć
Na szeroką osetyńską pierś." Listopad 1933
Ten wiersz spowodował ,że Osip Mandelsztam na osobisty rozkaz Stalina został zesłany. Na przesłuchaniu zarecytował ten wiersz i został on zanotowany w protokole, który po dziś dzień znajduje się w rosyjskich archiwach....."
Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/652/osip-mandelsztam-osobisty-wiezien-stalina
Romaniuk bardzo precyzyjnie naświetla zmienną sytuację poszczególnych literatów w Związku Radzieckim, po prostu nieprzewidywalną, co wystawiało na próby wszystkie znajomości i przyjaźnie. Oczywiście, mimo perfekcyjności, nie mógł i nie zamierzał podawać wszystkich szczegółów, dzięki czemu ja mogę zabłysnąć, podając, że Mandelsztamów, w Woroneżu, odwiedziła Achmatowa i urządziła im psychiczne wakacje.
Proszę Państwa, Romaniuk jest tak dobry, że poddaję się, bo trud napisania całej recenzji mnie przerasta i staje się bezcelowy, bo i tak wniosek jest jeden: MUSICIE TO PRZECZYTAĆ.
Przy okazji przypominam o wspaniałej książce Anny Piwkowskiej „Achmatowa czyli kobieta”

Stefan CHWIN - "Panna Ferbelin"

Stefan CHWIN - "Panna Ferbelin"

Nigdy nie byłem fanem Chwina (ur.1949), a z jego 28 książek wymienianych w Wikipedii, krótko oceniałem trzy. "Żonie prezydenta" (2005) dałem 7 gwiazdek, ale "Hanemannowi" (1995) już tylko 3, a "Złotemu pelikanowi" (2003) - pałę. Po prostu nie znoszę nabzdyczonych facetów, którzy wierzą we własną mądrość i wielkość. Życie mnie nauczyło, że ci naprawdę mądrzy są skromni i ostrożni w wypowiadaniu radykalnych sądów.
Niestety, ta wydana w 2011 jest znowu popisem megalomanii autora. Cierpiałem i czytałem megalomana Miłosza, dlatego choćby, że napisał „Traktat teologiczny”; za który podziwiałem go.
A Chwina - nie mam za co. A do tego wszystkiego Chwin jest po prostu n u d n y.

Carlos CASTENEDA - "Podróż do Ixtlan"

Carlos CASTANEDA - 'Podróż do Ixtlan"

Zacznę od zasadniczej sprawy: w jakim stopniu mamy do czynienia z fikcją? W Wikipedii czytam:

"Juan Matus - jeden z głównych bohaterów serii książek napisanych przez Carlosa Castanedę. Według Castanedy, Juan Matus miał być Indianinem z plemienia Yaqui, którego autor spotykał podczas podróży z USA do Meksyku w celu prowadzenia badań antropologicznych. Podczas jednej z pierwszych wizyt Indianin miał wyjaśnić Castanedzie, że jest szamanem z prastarej linii i zaczął uczyć go toteckiej magii...
...Realne istnienie Juana Matusa, podobnie jak wiarygodność ws\ystkich 12 książek Castanedy, jest przez środowisko antropologów podważane, a socjolog Marcello Tuzzi nazwał legendę o Juanie Matusie 'największym oszustwem w antropologii od czasów człowieka z Piltdown..' ."

Casteneda (1925 -1998), guru hippiesów; wszystko wskazuje, że to nowy Erich von Daeniken, którego mity dominowały w czasach mojej młodości. Z koncepcją oszusta dziwnie współgrają fakty z życia autora. W Wikipedii czytam:
"...Castaneda twierdził, że urodził się 25 grudnia 1931 w Sao Paulo, jednak z dokumentów imigracyjnych wynika data o 6 lat wcześniejsza.."
A w wersji anglojęzycznej Wikipedii mamy:
"..It is unclear whether Carlos and Margaret were divorced in 1960, 1973, or not at all, and his death certificate even stated he had never been married.." ("Nie ma jasności czy Carlos i Margaret rozwiedli się w 1960, 1973 czy też w ogóle, a jego certyfikat zgonu stanowił nawet, że on nigdy nie był żonaty").
Tamże - szerokie omówienie opinii światowych uczonych o wiarygodności Castanedy.
Przyznacie, Państwo, że wokół autora dziwny "smrodek" powstaje. Na LC mamy opinie jego 13 książek (12, bo jedna poprawiona), ogółem 29 opinii, ale średnia bardzo wysoka - grubo powyżej 7.
W tej sytuacji moja negatywna opinia nie wpłynie zasadniczo na średnią i pozostanie jedynie świadectwem mojej dezaprobaty dla tego typu literatury.

Monday, 9 November 2015

Philip MARSDEN - "Dom na Kresach Powrót"

Philip MARSDEN - "Dom na Kresach. Powrót"

Tytuł oryginału: „The Bronski house: a return to the Borderlands” (1995) - historia wygnania polskiej wielopokoleniowej rodziny, w tym poetki Zofii, przyjaciółki i sąsiadki autora.
Philip Marsden znany także jako Philip Marsden-Smedley (ur. 1961) autor powieści i książek podróżniczych, wydał już kilka esejów o Etiopii i Rosji, teraz (1992) namówił starszą panią Zofię Ilińską (1921 – 1995) na sentymentalną podróż do ziemi jej dzieciństwa, czyli na „nasze” Kresy.
Co do autora dodajmy, że skończył studia antropologiczne, że parę lat pracował dla magazynu „The Spectator”, a pisarzem „full-time” został w późnych latach 80, natomiast odnośnie bohaterki jestem w trakcie rozwiązywania łamigłówki z nazwiskami w jej rodzinie. Na razie doszedłem, że rodzice nazywali się Helena i Aleksander (zm. 1934) Brochoccy, że Iliński to nazwisko pierwszego męża Zofii - Olgierda, który został zestrzelony 3 tygodnie po ślubie i że Moseley to nazwisko jej drugiego męża. Wiem jeszcze, że matka (ur.1898) była de domo O'Breifne, w prostej linii od gaelickiego Lochlainna, ostatniego króla East Breifne (na płd. od Ulsteru). A to nieprawda!!

W nekrologu Zofii, napisanym przez Marsdena znalazłem:
„..Ilinska was descended from O'Rourkes who had fled Ireland in the 17th century ...
Zofia Aleksandra Brochocka, poet: born Wilno, Poland 29 October 1921; books include The Idle Rocks 1972, Horoscope of the Moon 1992; married 1943 Olgierd Ilinksi (died 1943), 1945 Harley Moseley (died 1982; one daughter, and one son deceased); died St Austell, Cornwall 30 October 1995”.
To znaczy, że powieściowy Adam Broński to Aleksander Brochocki, a O'Breifne to O'Rourke.
Książka powstaje na podstawie wspomnień Zofii, sentymentalnej podróży na Kresy w 1992 roku oraz (s. 20) „notatników, listów, dzienników, nawet opowiadań” Heleny, pisanych po angielsku, bądź przetłumaczonych przez Zofię. Otrzymujemy w zamian przepiękną patriotyczną opowieść o życiu na Kresach, którą zgodnie wszyscy wychwalają, więc z mojej strony wystarczy oświadczenie, że do chóru wyśpiewującego peany, z chęcią się przyłączam. Niewątpliwie zaletą książki jest angielska dyscyplina kornwalijskiego pisarza i spojrzenie na Kresy z zewnątrz.
Ze względu na anglojęzycznego czytelnika, autor wyjaśnia „egzotyczną” dla niego tematykę nie tylko Kresów, lecz i wydarzeń z historii i kultury Polski, na wzór i podobieństwo jego książek o egzotycznej dla nas Etiopii. Dzięki temu również polski czytelnik ma okazję czegoś się dowiedzieć, o czym był przekonany, że zna i rozumie.

Książka jest brawurowo napisano z wielką ilością ciekawostek, dowcipów i anegdot, z których jedna przytaczam: trzy cechy naprawdę dobrej żony (s. 53):
„-Brzydka, biedna i głupia... .. Brzydka, żeby nie oglądali się za nią inni mężczyźni, biedna, aby potrzebowała twoich pieniędzy, a głupia, żeby cię nie przechytrzyła!”

Ta piękna, prawdziwa książka mogłaby być wykorzystana do promocji Polski na świecie. Ciekawe, czy w Polsce ktoś o tym pomyślał??






Józef BARAN - "Przystanek Marzenie"

Józef BARAN - "Przystanek Marzenie"

Baran (ur. 1947), zaledwie o 4 lata ode mnie młodszy, a NIGDY o nim, ani jego twórczości, nie słyszałem. Przepisuję więc z Wikipedii:
"..Ukończył technikum górnicze w Wałbrzychu oraz filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Debiutował w 1969 na łamach tygodnika "Życie Literackie". Jego poezje odkrył Artur Sandauer, który napisał o nim, ze trafia "swoją liryką prosto do ludzkich serc". Od 1975 w dziennikarstwie, m. in. redaktor naczelny tygodnika "Wieści", później w "Gazecie Krakowskiej" i "Dzienniku Polskim". W 2000 brał udział w spotkaniu 3 poetów polskich i 3 poetów amerykańskich w ONZ w Nowym Jorku, a w 2001 w Światowym Kongresie Poezji w Sydney"

No to sobie polatał!
Na LC 2 opinie, średnia 6,85, a w ogóle pozycji 13, a opinii zaledwie 6; to się nie pożywię. Na okładce czytam:
"..W 'Przystanku Marzenie' liryzm, literacka anegdota i oryginalna refleksja egzystencjalna, to co osobiste i to co uniwersalne - splatają się w jedno, tworząc barwny gobelin narracyjny...."

Zaczynam czytać, a tu popis z kim autor był „na ty”, ale to dopiero początek jego megalomanii. Jaskrawszy przykład pojawia się w związku ze Stanisławem Przybyszewskim. Jak zaznaczałem , nieznany mnie, a przypuszczam, że i wielu innym, pan Baran pozwala sobie na słowa (s. 32):

„Zdarzali się w dziejach literatury pisarze na pokaz, fałszywi magowie, ot, choćby Stanisław Przybyszewski, którego czar towarzyski zniewolił przez jakiś czas nawet trzeźwego Boya – Żeleńskiego. Wypisywał peany na jego temat, zamykając z początku oczy na szmirowatość literacką. Po Przybyszewskim została dzięki Boyowi legenda, Utwory „smutnego szatana” przyprawione gęstym młodopolskim sosem mogą być dziś tylko przykładem najczystszej grafomanii, choć kiedyś były przez jego „dzieci” wynoszone pod niebo...”.

Jak to dobrze, że nie miałem do dzisiaj pojęcia o istnieniu Barana, bo dzięki temu obecny incydent szybko zapadnie w niepamięć. A ignorant Boy ma u mnie na LC - 7 razy po 10 gwiazdek, natomiast grafoman Przybyszewski jeden raz 10 i dwa razy po 8 gwiazdek, jako, że pisarstwo było jedynie dodatkiem do jego intelektu i siły inspiracji.
Tak więc znajomość szybko skończyłem, czego i Państwu życzę.

Swietłana ALEKSIJEWICZ - "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"

Swietłana ALEKSIJEWICZ - "Wojna nie ma w sobie
nic z kobiety"

UWAGA! KSIĄŻKA JEST KONTROWERSYJNA, CZEGO WYRAZ DAJĘ W RECENZJI; NA PEWNO WARTO JĄ PRZECZYTAĆ, CO PODKREŚLAM 8 GWIAZDKAMI
„Przywykliśmy myśleć o kobiecie jako o matce i narzeczonej. Czy wreszcie: Pięknej Damie...” (s. 104)
Swietłana Aleksijewicz wypowiedziała temu przyzwyczajeniu wojnę przedstawiając kobietę jako pełnowartościowego żołnierza i gorącą patriotkę.

Stroniłem od tej autorki, aż przyszła "kryska" na mnie w najgorszym momencie, bo, po wręczeniu jej politycznego Nobla. Wpływa to poniekąd na moje negatywne nastawienie do niej. To wynik starości i rozczarowania przed laty, gdy z rodzicami i siostrą wyrywaliśmy sobie z rąk przemyconego od Giedroycia "Dr Żywago" Pasternaka, by po skończonej lekturze dziwić się werdyktowi noblowskiego jury. Pozytywem jest temat książki, w którym pokładam nadzieję na "good job", zmianę mego stanowiska i pokochanie przeze mnie autorki. Amen.
Ajajaj!! Na okładce Bratkowski nobilituje Aleksijewicz przez porównanie z Fallaci, a ja tej baby nie cierpię!!
Zauważmy jeszcze datę urodzenia autorki: 1948, to znaczy, że w chwili wygłoszenia słynnego przemówienia Chruszczowa, definitywnie kończącego stalinizm, miała 8 lat, a więc i wojnę, i zbrodniczą dyktaturę zna jedynie z opowiadań! Wspominam o tym, gdyż od pierwszych stron odczuwam jej malkontenctwo i jednostronne krytyczne nastawienie, które prowadzi autorkę do snucia absurdów: np. krasnoarmiejcy, gdy gwałcą i mordują to przestają być jej rodakami, jej ojcami i braćmi, a stają się kacapską dziczą, która nie oszczędzi i własnych żołnierek. A utyskiwanie na brak zrozumienia przez żołnierzy dla kobiecej menstruacji to wina Stalina czy poziomu cywilizacyjnego społeczeństwa?
Jeśli będzie dalej siała obłudny pacyfizm to nie doczytam do końca. Czemu ma służyć podstępne wyciąganie z ludzi najgorszych wspomnień? Bo jak na razie widzę tylko świadome działanie przeciw konstruktywnej propagandzie partii i państwa, starającej się przez stworzony bohaterski, zwycięski mit złagodzić ból po doznanych cierpieniach i stracie 20 mln bliskich.
Szczęśliwie dalej jest lepiej, zaczynam podziwiać upór i pracowitość autorki. Wiele lat gromadzenia materiału, tysiące rozmów z kobietami, które w 1941 roku miały 16 do 20 lat. Los ich różny, ale podobny. Za typowy przykład niech służą słowa podziwu nad własną dojrzałością, wymuszoną wojną (s. 67):
„..Miałam dziewiętnaście lat, kiedy dostałam medal 'Za odwagę'. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy posiwiałam. Miałam dziewiętnaście lat w ostatnim starciu, kiedy przestrzelili mi oba płuca - druga kula przeszła między dwoma kręgami. Sparaliżowało mnie nogi. Tak, że wpisano mnie na listę zabitych.. Dziewiętnaście lat... Mam dzisiaj wnuczkę w tym wieku. Patrzę na nią i nie wierzę. To dziecko!”
Wszechobecny rosyjski patriotyzm uzasadniają wzruszająco proste słowa (s. 82):
„Wychowywano nas tak, ze Ojczyzna i my to jedno...”.
Aby nie zamęczyć czytelnika okropnościami wojny, Aleksijewicz daje mu złapać oddech wprowadzając element humorystyczny (s. 96)
"Pytasz, co na wojnie jest najstraszniejsze. Spodziewasz się... Wiem, czego się spodziewasz... Myślisz, że odpowiem: śmierć.... ..A ja ci powiem co innego... Dla mnie najstraszniejsze na wojnie było... noszenie męskich gaci. To właśnie było straszne. I to mi jakoś... Nie umiem tego wyrazić... No, po pierwsze, bardzo brzydkie... Jestem na wojnie, gotowa jestem polec za Ojczyznę, a na sobie mam męskie gacie. Wygląda się w tym śmiesznie. Niezgrabnie..."
Wot! Być kobietą!
Niestety, Aleksijewicz jest zwierzęciem politycznym i psuje własną książkę bzdurnymi dywagacjami. O przyczynach klęski Armii Czerwonej w 1941 roku pisze (s. 104):
„...mówią o Stalinie, który zlikwidował przed wojną najlepsze kadry dowódcze. Elitę wojskową.. ..O tym, że bez trzydziestego siódmego może nie byłoby nawet czterdziestego pierwszego. Nie cofalibyśmy się aż do Moskwy...”
Wśród likwidowanych jednym z pierwszych był Tuchaczewski, odpowiedzialny za klęskę w wojnie polsko – bolszewickiej 1920 roku, po której ZSRR jeszcze się nie podniósł. Słabość ZSRR, której sprzyjała nędza, wszechobecny głód, zacofanie i brak uzbrojenia plus masowa dezercja to są przyczyny klęski Armii Czerwonej w 1941 roku. A sformułowanie „nie cofalibyśmy się” jest infantylne, gdyż początkowe dobrowolne oddawanie się w niewolę zamieniło się wskutek głupoty Hitlera, w paniczną ucieczkę. Niewola wydawała się rosyjskim żołnierzom lepszym rozwiązaniem niż represje stalinowskie, a Hitler, odbierając im nadzieję na przeżycie, pozbawił ich możliwości wyboru.

ZSRR bez pomocy amerykańskiej, bez Lend Lease Act był bezbronny. W recenzji „World War II. The Chronicle” Eisenhowera pisałem:
„Stany Zjednoczone, w ramach the LEND-LEASE ACT zaczęły pomagać Stalinowi już 7 listopada 1941 r., śląc do 1945 r. towary wartości per saldo 11 mld $ /astronomiczna wówczas suma/. Sam Stalin, pod koniec wojny, podkreślił wartość tej pomocy: 
„LEND-LEASE is one of Franklin ROOSEVELT’s most remarkable and vital achievements in the formation of the anti-Hitler alliance” /LEND-LEASE to życiowe I zasługujące na najwyższe uznanie osiągnięcie FDR w tworzeniu antyhitlerowskiej koalicji/.....”

A w Wikipedii czytamy:
„Według aktualnych szacunków rosyjskich historyków, w ramach pomocy ZSRR otrzymał 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów, 3 mln t benzyny lotniczej, 350 tys. t materiałów wybuchowych, 15 mln par butów, 70 mln m kw. tkanin ubraniowych, 4 mln opon oraz 200 tys. km drutu telefonicznego ….”
Tak więc żadne zbrodnie Stalina nie miały jakiegokolwiek wpływu na zdolność bojową Czerwonej Armii. Warto przypomnieć, że mimo czterech lat amerykańskiej pomocy, polscy byli łagiernicy doszli z Armią Czerwoną do Berlina, uzbrojeni często tylko w sztylet i karabin bez amunicji.

Przez całą książkę ciągną się równolegle: wstrząsające wspomnienia uczestniczek Wojny wraz z opisem wpływu jej na „nowe” życie bohaterek po niej oraz politykierstwo autorki, umyślne choć zbędne. Ocena musi być więc wypadkową, a to jest proste 10 – 2 = 8.
Zakończyć muszę przykrą prawdą, że znacznej liczbie bohaterek nie udało się ułożyć prywatnego życia, a tym, którym się udało to i tak żyły w lęku, przed koszmarem wspomnień; by nie zatruły one powszednich dni.

Sunday, 8 November 2015

Jayne Ann KRENTZ - "Mężczyzna ze snu"

Jayne Ann KRENTZ - "Mężczyzna ze snu"

Jayne Ann Krentz (1948), z domu Jayne Castle, pisarka romansów, tyle że pod oficjalnym imieniem publikuje współczesne romanse, jako Amanda Quick - historyczne, a pod panieńskim imieniem futurystyczno/paranormalne. Ogółem 35 milionów egzemplarzy około 200 pozycji; na LC – 123 pozycji, co przez 35 lat daje przeciętną ponad 4 książki rocznie. Przy tak olbrzymiej ilości publikacji średnia ocen mieści się w granicach 5,5 - 6,75 co niewątpliwie jest sukcesem. Omawiana została wydana w 2004, ma 9 opinii, średnią 6,43 na LC i jest moją pierwszą lekturą jej autorstwa.
Przyjmuję za niebyłe pierwsze dwie strony mieszczące absurdalne analizy snu, bo w innym przypadku musiałbym zaniechać próby lektury, a tej pani w żadnej postaci nie znam, więc jej taśmową produkcję chciałbym poznać. Zainteresowanych snami odsyłam do Freuda "Wstępu do psychoanalizy", przestrzegając jednocześnie, że obecna technika nie pozwala na jakakolwiek naukową analizę snów ze względu na brak obiektywnych danych. Wyjaśniam: nikt nie jest w stanie przekazać swojego nieprzetworzonego snu, a wersja opowiadana pomija wiele szczegółów istotnych dla analizy. Ponadto analitykowi pozostają nieznane skojarzenia faktów i osób pojawiających się w śnie, np osób, które w realu nie mogły się znać. Ewentualnej analizy mógłby próbować sam "śniący", ale podświadoma tendencyjność czy subiektywizm interpretacji zdarzeń, wyklucza możliwość wysnucia obiektywnie uzasadnionych wniosków.
Z powyższego wynika natomiast wniosek, że autorka powinna firmować tą książkę raczej panieńskim nazwiskiem.
Niestety już na 10 stronie dowiaduję się, że zamordowana była „onejronautką piątego poziomu”, a to nie moja bajka, więc lekturę kończę, a zwolennikom takowej życzę wszystkiego najlepszego

Saturday, 7 November 2015

Tomasz JASTRUN - "Gra wstępna"

Tomasz JASTRUN - "Gra wstępna"

Tomasz (ur.1950), którego pamiętam z paryskiej „Kultury”, podpisującego się „Smecz”, syn Mieczysława (1903 – 1983), dyżurnego eseisty moich szkolnych lat, stworzył antidotum na szerzącą się w literaturze zarazę chamstwa, prostactwa i ordynarnej pornografii oraz dewiacji w materii tzw łóżkowej, choć już mało kto bryka akurat w nim.
Okazuje się, że erotyka może być piękna, więc, Drodzy Państwo, porzućcie tych amerykańskich zboczeńców z Philip Rothem na czele, jak i ich południowoamerykańskich, zachodnioeuropejskich, tudzież rodzimych, częściej gorszych niż lepszych, naśladowców, siadajcie w wygodnym fotelu i rozkoszujcie się Jastrunem.
Do tego zaopatrzcie się w chusteczki, bo jak zaczniecie płakać ze śmiechu czytając pierwszą stronę, to nie przestaniecie do ostatniej. Prosto to udowodnię, bo jeśli kogoś nie pobudza do śmiechu złota myśl: „Jeśli chcesz się zemścić na facecie, który zabiera ci kobietę, pozwól mu z nią odejść”, to i tak złamie go dwuwiersz, o ile pamięta, że „rzyć” to „dupa”:
Dziewka prała na lodu, więc czerwone nogi
Uźrał jeden. Rzekl jej: Tu ogień w rzyci srogi.
Felieton na powyższy temat nosi tytuł „Artystyczne siedzenie” i jest jednym z ciekawszym w tym zbiorze 62. Jastrun jest kulturalny, elegancki i dowcipny, a sypie złotymi myślami tak obficie, że nie wiem, co wybierać. Ale ta uwaga jest wyjątkowo cenna (s. 29):
„Nie jest ważne, obok kogo zasypiamy, ważne, obok kogo się budzimy”
Równie trafna jest uwaga na temat śmierci (s.83):
„....Jeśli pomyśli się jak szaleje organizm podczas seksualnego aktu, to zdumiewa, że rak i choroby układu krążenia są w czołówce przyczyn śmierci, a nie seks. W nekrologu przyczyna zgonu - orgazm. Czy nie brzmi to dobrze? Zamiast współczucia, może nawet narodzić się zazdrość..”.

Mówiłem wcześniej o pobudzaniu do śmiechu, to może i warto przytoczyć przykład (s. 106):
„..Niezbyt mądra fraszka kpi z chudości słowami: 'Kości zostały rzucone, rzekł mąż, rzucając chudą żonę'....”.
Śmiech śmiechem, lecz należy pamiętać, że... (s. 125)
„....najbardziej poważny człowiek podczas aktu seksualnego traci swą powagę, a jeśli walczy, by jej nie stracić, tym bardziej jest śmieszny..”.
Odnośnie spotkań z odmienną płcią po latach, Jastrun zauważa (s. 192):
„..Zbyt wiele marzeń w życiu realizuje się po czasie i są jak zwiędłe kwiaty...”.
Niestety, ma rację. W ogóle Jastrun doszedł do perfekcji w profesji erotomana – gawędziarza i dalsze studiowanie jego felietonów polecam Państwu bez mojego omówienia, a ja kończę wypowiedzią Yoko Ono o nas - mężczyznach (s. 202):
„Mają ten swój zwisający instrument, który podnosi się i opada wedle własnego widzimisię. Gdybym była mężczyzną umarłabym ze śmiechu”.

Izabela SZOLC - "Ciotka małych dziewczynek"

Izabela SZOLC - "Ciotka małych dziewczynek"

Izabela Szolc (ur. 1974) podobno polska pisarka literatury przede wszystkim fantastycznej, debiutowała w 1997, omawiana książka jest z 2007, a użyłem określenia "podobno", bo o niej nie słyszałem, ale ja już stary i nie nadążam, i do wczoraj również nie słyszałem, że fantastyka a fantasy to wielka różnica, przeto nie wiem co mnie czeka w trakcie czytania tej książki; tak więc bezpieczniej nazywać wszystko fikcją.
To "podobno" nabiera innego znaczenia, po zerknięciu na LC, gdzie zarejestrowane jest 25 publikacji autorki z bardzo niskimi ocenami, wyjątkowo przekraczającymi 6. Trzeba dużej determinacji i głupiego uporu, żeby po tylu negatywnych ocenach mieć odwagę dalej cokolwiek publikować. Co najciekawsze w jej biografii na Filmweb pada stwierdzenie: "uczyła także kreatywnego pisania", które budzi poważne wątpliwości co do poziomu zdobytych umiejętności przez jej uczniów.
Lektura męczy mnie od pierwszej strony, nie tylko wskutek nasycenia ”hiszpańszczyzną” i „meksykańszczyzną”, ale głównie dziwnymi skojarzeniami. Np czytam, że mieszkańcy (s 10)
„....są pobudzeni jak fenki w norkach”

Z Wikipedii dowiaduję się:
"Fenek -....gatunek drapieżnego ssaka z rodziny psowatych.. ..Występuje na suchych i pustynnych terenach Półwyspu Arabskiego i północnej Afryki... ...uchodzi za największego ssaka drapieżnego Sahary.."
To czemu Meksykanie trzęsą się jak drapieżniki z Afryki ? Nie rozumiem! Nie starcza mnie też wyobraźni by stworzyć wizerunek na podstawie opisu (s. 12):
"...Babcia, gruba galerowatym tłuszczem, jakim czasem obkleja biedaków nędza..."
Specjalistka kreatywnego pisania, Szolc, kreuje obraz, nazwijmy to, mglisty.. Ale w ogóle, to wiatr wieje, a dziewczynki czy młode kobiety znikają, czyli jak teraz modnie się kombinuje: przechodzą na drugą stronę. Ale po co, nie wiem. Ja się zatrzymałem w rozwoju na etapie Minotaura, który pożerał i dziewczynki, i chłopców, aż Tezeusz w zespół z Ariadną tego nie ukrócił. I na tym etapie pozostanę, bo jak stan literatury fantasy pokazuje nie każdy może być Homerem czy Hezjodem.

Nie dość, że wracamy do prymitywnego strachu przed siłami natury, tutaj samczego wiatru porywającego młode kobiety, to mimo krótkiej 120 stronicowej fantasy, autorka dowala seks tatusia z córką na oczach matki i młodszej córki (s. 34):
" Ojciec.. ..kładł w niej swoje nasienie, wypełniał. Nie raz, nie dwa widziała to, kiedy tata przekradał się do krzywego pokoju dziewczynek, myśląc, że ta młodsza śpi. A młodsza udawała, że nie widzi, tak jak i matka. I jak Pedro.."

No to, do jasnego diabła, wiatr, reprezentujący zdrowe siły natury, winien porwać tatusia wraz z jego kreatorką Izabela Szolc.

Friday, 6 November 2015

Marek SAMSELSKI, Anka ZIÓŁEK KOBYLARZ - "Spod dywanów Amerykanów"

Marek SAMSELSKI, Anka ZIÓŁEK KOBYLARZ -
- "Spod dywanów Amerykanów"

Samselski (ur. 1953 tzn, że jest po 60) pisarz, felietonista itp itd, na LC książek 2, wyceniona jedna (ta, o której mowa) na 3,86. O Żiółek - Kobylorz udało mnie się jedynie dowiedzieć, że ma pasję; z jej strony na fb:
"My passion is writing. There are some days I can’t sleep because I have so many ideas for new books. I’m afraid how I’m going to write all of them"
Miejmy nadzieję, że na bezsenności się skończy.
Książka, obok amerykańskich rewelacji typu, ze polskie sprzątaczki kradną i się uchlewają alkoholem podebranym pracodawcy, jest zbiorem dygresji i facecji intelektualisty, za którego uważa się autor. Ni przypiął ni przyłatał na pierwszych 20 stronach poznaliśmy szczegóły życia prywatnego w Szczytnie Mariusza Czerkawskiego, jak i filozofię Alberta Camusa. Poza tym Polki śmierdzą, a Polacy rzadko zmieniają gacie...
"ENOUGH !" - pomyślałem po amerykańsku i książkę odłożyłem, a państwu radzę w ogóle nie brać jej do ręki.

Laurence STERNE - "Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy"

Laurence Sterne - "Podróż sentymentalna
przez Francję i Włochy"

UWAGA! PIĘKNA KLASYKA, LECZ TYLKO DLA WYBRANYCH. INNYCH ZNUDZI
Sterne (1713 -68) ważny pisarz angielsko – irlandzki, był anglikańskim pastorem, twórcą sentymentalizmu i gruźlikiem. To ostatnie było powodem podróży przez Francję i Włochy w celu poszukiwania łagodniejszego klimatu, wskazanego dla osób dotkniętych, tą wtedy nieuleczalną chorobą. Niewiele to mu pomogło, bo zaraz umarł. Warto wiedzieć parę słów o nim, więc przepisuję z Wikipedii:

"Powieść "Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy" dała nazwę jednemu z głównych kierunków literatury XVIII wieku. Bohater odbywa podróż, której celem jest jednak nie poznawanie nowych miejsc, zabytków czy krajobrazów, lecz innych ludzi, a zwłaszcza ich uczuć. Świat wartości ukazany w tej powieści jest wynikiem przyznania prymatu ludzkim uczuciom. Pisarza szczególnie interesuje rodzenie się miłości i subtelne świadectwa tego uczucia, odczytywane z gestów i spojrzeń. Sterne buduje wizję życia ludzkiego opartą na delikatnych wewnętrznych przeżyciach i doznaniach. Jego bohater kieruje się w swym działaniu głęboką uczuciowością, odczuwając litość dla cierpiących i współczucie dla samotnych.
Sterne jest pisarzem nowatorskim. W "Podróży sentymentalnej..." wypromował słowo: „sentymentalny”, które od tego czasu stało się synonimem uczuciowości, wrażliwości, emocjonalnego sposobu postrzegania świata. Jednak to jego druga powieść "Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy" przyniosła mu miano nowatora. Autor nie przedstawia zdarzeń chronologicznie, wplata liczne dygresje, często omija lub przeskakuje rozdziały, polemizuje z czytelnikiem...".
Sterne jet wzorcowym przykładem człowieka sentymentalnego, przypomnijmy więc (za Wikipedią) jego cechy: czuły, patrzy na świat przez pryzmat miłości, analizuje własne przeżycia, kocha przyrodę i lubi bywać na łonie natury.
Od siebie dodam, że traktuje czytelnika po "bratersku" i stara się skłonić go i przekonać do własnych odczuć i poglądów. Ta krótka książeczka (120 stron) wymaga skupienia i powolnej lektury, w trakcie której nie potrafiłem zapomnieć o Sterne'a profesji i wynikającej z niej perfekcji w pisaniu kazań. Mówiąc krótko i szczerze: miejscami odnosiłem wrażenie, że czytam, skądinąd miłe, ale - kazanie. Przypomniały mnie się też , o pół wieku starsze, "Pamiętniki" Paska.
Reasumując mamy utwór sympatyczny, bo melancholijna uczuciowość okraszona jest dobrotliwą ironią.

Thursday, 5 November 2015

Karel CAPEK - "Inwazja jaszczurów"

Karel CAPEK - "Inwazja Jaszczurów"

Capek (1890 -1938) został przez świat zapamiętany dzięki wprowadzeniu do języka i cywilizacji amerykańskiej słowa "ROBOT", dzięki sztuce z 1920 roku pt "R.U.R" ("Rosum's Universe Robots). Napisana 15 lat później "Inwazja Jaszczurów" to utwór satyryczny i antyutopijny. W języku angielskim kwalifikuje się ją do utworów dystopijnych. Zacząłem w tej sytuacji szukać i w końcu znalazłem różnicę między antyutopią a dystopią. Artur Czesak IJP, Kraków, na stronie "literatura faktu" pisze:
"Dr Joanna Czaplińska z Uniwersytetu Szczecińskiego, której niniejszym serdecznie dziękuję, poinformowała mnie, że rozróżnienie antyutopia –dystopia znajdujemy m.in. w Leksykonie polskiej literatury fantastycznonaukowej A. Niewiadowskiego i A. Smuszkiewicza (Poznań 1990). Antyutopia to: „utwór zbliżony do dystopii i często niesłusznie z nią utożsamiany, ponieważ podobnie jak dystopia prezentuje zawsze negatywny obraz porządku społecznego. O ile jednak dystopia wywodzi swoje wizje bezpośrednio z tendencji rozwojowych współczesnej autorowi rzeczywistości, o tyle antyutopia wyprowadza je przesłanek utopijnych’’ (s. 250), stąd dystopia: „utwór fabularny przedstawiający koszmarną, choć logicznie uzasadnioną, wewnętrznie spójną i niekiedy dość prawdopodobną wizję przyszłej egzystencji człowieka’’ (s. 262).
W artykule W kręgu współczesnej utopii (Fantastyka 1985, nr 6, s. 58) A. Smuszkiewicz konkretyzował pojęcie dystopii i postulował wprowadzenie tego terminu dla „czarnych wizji przeszłości, które wynikają z krytycznej postawy wobec aktualnej rzeczywistości i jej tendencji rozwojowych oraz z pesymistycznego stanowiska wobec możliwości jakiejkolwiek poprawy istniejącego stanu rzeczy”. "

Mimo wysiłków w zrozumieniu tych mądrości, nie mogłem zdecydować się, czy omawianą książkę zaliczyć do utworów dystopijnych czy antyutopijnych. W Wikipedii znalazłem:
"Antyutopia często jest mylona z dystopią. O ile jednak dystopia wywodzi swoje wizje bezpośrednio z tendencji rozwojowych współczesnej autorowi rzeczywistości, o tyle antyutopia wyprowadza je z przesłanek utopijnych. Jest ona polemiką z utopijnymi wrażeniami o świecie doskonałym.."

No i niby jasne, że mamy antyutopię, ale jednak niby, bo gdy świat jaszczurów potraktujemy jako alegorię, to chyba będzie dystopia.(?!)
Zapomniałem Państwu powiedzieć, o tym co najważniejsze, a mianowicie o osobistym doświadczeniu, tj o brutalnym wtargnięciu Capka, (na przełomie lat 50-60), w mój zaczarowany świat wyobraźni , w której niepodzielnie panował Stanisław Lem. Doznałem szoku, bo podziwiałem oczywiście takich pisarzy jak Bradbury, Wells czy Orwell, lecz nie przewidywałem dopuszczenia do królestwa Lema, jeszcze kogoś nowego. A Capek nie dojść, że z impetem wjechał, to wymową swojego dzieła właściwie wszystkich przebił.
Bo jego książkę trzeba rozważać w dwóch płaszczyznach: sci-fi oraz bezlitosnej satyry w ogóle - z ludzkości, a w szczególe – epoki kolonializmu i potwornej prognozy przyszłości, jako jej efektu. To, że Capek kpi z imperializmu, kolonializmu, mocarstwowej polityki Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, a i również z komunizmu, przyjmujemy z humorem, lecz odczytując prognozę II wojny światowej, a przede wszystkim wobec braku koncepcji rozwiązania problemu z roszczeniowymi jaszczurami, czujemy się bezradni i głupi.
Przytaczam za Wikipedią wypowiedź Capka:
"Krytyka określiła ją jako powieść utopijną. Bronię się przeciwko temu słowu. To nie utopia - to dzień dzisiejszy. (...) Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, taka literatura - to nie moja specjalność."
Nie mogę zdradzić nic z treści, by Państwu nie popsuć świetnej lektury, powiem tylko, że z tej bajki morał wypływa, iż "uczłowieczenie" na siłę innych, może przynieść tragiczne, nieprzewidywalne skutki dla obu stron.
No i jeszcze jedno: czas zweryfikował to dzieło i naprawdę więcej daje ono do myślenia, niż cala ta współczesna „fantasy”.