Jan SZCZEPAŃSKI - "Sprawy ludzkie"
Jan Szczepański (1913 – 2004) (nie mylić z literatem Janem Józefem Szczepańskim 1919- 2003) - profesor socjologii, którego prace są poświęcone teorii i historii socjologii oraz badaniom nad przekształceniami struktury społecznej.
Autor pisząc o "Sprawach ludzkich" zaczyna od cierpienia, a zakres jego zainteresowań oddają tytuły rozdziałów: „Cierpienie", "Osamotnienie i samotność", "Obraz samego siebie", "Inny człowiek", "Człowieczeństwo", "Głód", "Podróż", "Sfera irracjonalności", "Wyobraźnia”, „Wiara”, "Zmęczenie?, "Obojętność", "Rozgoryczenie", „Mądrość", "Nadzieja i złudzenia", "Starość", "Śmierć", "Życie", "Los", oraz "Wartość człowieka".
Zaczynamy od „cierpienia” (s. 7):
„...Człowiek musi cierpieć, aby działać... ...Cierpienie jest także przyczyną odkrywania świata i poznawania świata. Jest motorem dążeń poznawczych. Bez cierpienia inteligencja człowieka pozbawiona byłaby kierunkowskazu. ...cierpienie jest drogą rozwoju cech uznawanych za najistotniejsze dla człowieka: cech moralnych, intelektualnych i estetycznych....”
A ja byłem przekonany, że to „strach” jest nadrzędny i daje początek wszystkiemu... O dziwo! Cztery strony dalej w ramach dalszych rozważań o cierpieniu, znajduję zdanie (s. 11):
„....Napisano wiele tomów na temat lęku człowieka wobec swoich wytworów cierpień wynikających z zamknięcia w sztucznym świecie, cierpień wynikających z nierówności społecznych, niesprawiedliwości ekonomicznych, upokorzeń, niezaspokojenia rozbudzonych aspiracji, fałszywych ambicji, złudzeń, chorób, beznadziejności i rozpaczy..”
Pięć razy czytam powyższe zdanie, by rozstrzygnąć dylemat przyczynowo – skutkowy. Co jest przyczyną, a co jest skutkiem? Cierpienie jest skutkiem ww czynników, lecz wymieniony lęk przed cierpieniami, dokładnie „wobec swoich wytworów cierpień” jest zaledwie jednym z wielu, jakie nas nachodzą, jakie nas zniewalają, jakie wpływają na nasze decyzje czyli nami rządzą. Dlatego też brak rozdziału poświęconemu lękom, strachom i obawom w podanym wyżej spisie treści zaskakuje mnie i zmusza do przyjęcia optyki autora przy dalszej lekturze.
Jako osobnik przedpotopowy, a na pewno z zamierzchłej epoki, przedstawię dotychczasowy mój sposób widzenia na trywialnym poniekąd przykładzie raka. Otóż dawniej s t r a c h przed nieuleczalnym wtedy rakiem, powodował większe cierpienia i skutki w postaci zaniku sił obronnych organizmu, niż sama c h o r o b a, i dlatego chorego okłamywano aż do samego zejścia. Wszelkie starania rodziny skupiały się na obronie chorego przed prawdą, która go zabije szybciej niż sama choroba. Ergo: s t r a c h jest wszechwładny.
Przypomnę też o, bezsensownym przecież, strachu przed śmiercią, samą śmiercią, a nie ewentualnymi poprzedzającymi ją cierpieniami. I już sama myśl o tym zdarzeniu wywołuje u większości z nas irracjonalny strach i cierpienia, chociaż po śmierci są one domeną bliskich, a nie nieboszczyka.
Wracam do cierpień autora. Nie jestem w stanie podzielić optymizmu autora o pozytywnym oddziaływaniu cierpienia w budowaniu ludzkiej solidarności i empatii. Z autopsji wiem, ze jest przeciwnie: cierpiący koncentruje się przede wszystkim na swoim cierpieniu i cierpi z niedowartościowania jego cierpiętnictwa przez innych. W praktyce cierpienie bardziej izoluje niż integruje. Może z następnym rozdziałem o samotności lepiej mnie pójdzie.
Autor odróżnia samotność od osamotnienia (s. 20):
„….osamotnienie jest brakiem kontaktu z innymi ludźmi oraz z sobą samym, samotność natomiast jest wyłącznym obcowaniem z sobą samym, jest koncentracją uwagi na sprawach swojego wewnętrznego świata..”
Może to rozumieją profesjonaliści, bo ja tego nie przyswajam, nie wyczuwam jak mówił Żorżyk - gitarzysta basowy do Wojtka Młynarskiego. Czytam natomiast z zainteresowaniem bo autor w każdym akapicie mówi o „lęku przed osamotnieniem”, „lęku przed samotnością”, które w rezultacie są „lękami przed utraceniem swojego człowieczeństwa”. A to woda na młyn mojej teorii o boskiej mocy strachu.
Autor słusznie stwierdza, że stan osamotnienia to... (s. 22):
„....to świat wolny od cierpień zadawanych nam przez innych ludzi...”
Tylko, że ja dodaję: „cierpienia zadawane przez innych ludzi” już właśnie swój cel osiągnęły, wyrzucając nas poza nawias społeczeństwa, w osamotnienie. Finis coronat opus (Koniec wieńczy dzieło). Nic więcej złego już zrobić nie mogą!
Negatywnemu osamotnieniu autor przeciwstawia twórczą samotność (s. 26):
„...Samotność jest nie tylko wyzwoleniem od kontaktów z innymi ludźmi, lecz także usiłowaniem wyzbycia się ich sposobów myślenia, ich miar i ocen. Wtedy możemy się zobaczyć i zmierzyć świat własną miarą, zaczerpniętą z własnych wartości.... ...Samotność może być podstawą mojej niezależności....”
Przekonująco to brzmi. Tylko, że ks. J. Tischner nauczał, że człowiek realizuje się wyłącznie przez drugiego człowieka. Przedwczesny entuzjazm czytelnika Szczepański szybko gasi (s. 30):
„....Ludzie boją się osamotnienia i samotności, którą z nim identyfikują.... ...Cisza i milczenie wywołują natychmiastowe poczucie pustki, nudy, niepokoju. Bo większość współczesnych nie ma samym sobie nic do powiedzenia...”
Święta prawda!!
Przy lekturze rozdziału pt „Obraz samego siebie” warto przypomnieć stwierdzenie Pascala „Poznanie człowieka rodzi rozpacz”, które obejmuje również poznanie samego siebie. Autor i ten temat omawia w kontekście cierpienia oświadczając najpierw (s. 47):
„....dodatni obraz siebie jest ucieczką przed możliwością cierpień zadawanych sobie samemu... Cierpieniem jest wstyd, upokorzenie, samoudręczenie zawodami, klęskami, zawiedzioną miłością, upokorzoną ambicją itd. Od tych cierpień nie może wyzwolić żaden inny człowiek. Ich przyczyny leżą w moim świecie wewnętrznym, do którego nikt poza mną nie ma dostępu....”
….by trzy strony dalej (s. 50) konkludować:
„...Tłumacząc sobie, że cierpienia są niezawinione, ratujemy obraz samego siebie, ale nie zmniejszamy cierpienia...”
W związku z nieustanną obecnością „cierpienia” wracam do wstępu, w którym autor informuje, że „przymusowy pobyt w szpitalu” i „pooperacyjna euforia” (s. 5)...:
„...objawiła mi, co właściwie chcę napisać...”
Szczęśliwie w dalszych rozdziałach „cierpień” już mniej, a przemyślanych cennych stwierdzeń wiele. Niestety, z przyczyn technicznych nie recenzuję ich, a tylko nadmieniam, że szczególnie przypadł mnie do gustu esej pt „Śmierć” (bo dużo z Epikura), a najwięcej kontrowersji wzbudził - „Wiara” (gdyż czuję się uczniem św. Augustyna i ks. J. Tischnera).
Wzbogacony lekturą zacnego autora, proszę Państwa o zrozumienie, że moje próby polemiki nie są podyktowane chęcią kwestionowania poglądów Profesora, lecz wyrazem „aktywnej” lektury, której celem jest pogłębianie mojej wiedzy.
Saturday, 31 December 2016
Thursday, 29 December 2016
Maciej IŁOWIECKI - "Z tamtej strony lustra"
Maciej IŁOWIECKI - "Z tamtej strony lustra"
Maciej Iłowiecki (ur. 1935) - absolwent biochemii na UW, od 1959 pracuje jako dziennikarz i publicysta, a w tym zbiorze umieścił 31 esejów na tematy popularno – naukowe, które interesują każdego. Średnio na esej niecałe 5 stron czyli praktyczne skrótowe kompendium wiedzy. Jak autor podaje we wstępie (s.14):
"....Zebrane w niniejszej książce felietony w większości były publikowane w miesięczniku "Fantastyka" (od początku roku 1983 do początku roku 1985), kilka tylko z nich opublikowałem.. ..w innych pismach...."
Pełen energii zaczynam konfrontować sensacje Iłowieckiego z Wikipedią. Na pierwszy ogień „remote viewing”. Wikipedia:
„...Remote Viewing experiments have historically been criticized for lack of proper controls and repeatability. There is no credible evidence that remote viewing exists, and the topic of remote viewing is generally regarded as pseudoscience..."
Temat drugi - wędrówek ptaków - omawiałem często z gołębiarzami: ani oni, ani Iłowiecki nie potrafią wyjaśnić powrotów gołębi
Temat trzeci: "widzenie skórne" lub "dermooptic sensibility" lub "eyeless sight". Wikipedia:
"Dermooptyka (ang..dermo-optical perception, DOP, czasem bio-introscopy) to domniemana zdolność postrzegania światła i barw za pośrednictwem skóry. Osoby deklarujące posiadanie takich umiejętności najczęściej twierdzą, że są w stanie rozpoznawać kolory lub nawet czytać tekst za pomocą palców u rąk.
Dermooptyka uznawana jest za zjawisko z pogranicza pseudonauki i parapsychologii; nie istnieje wiarygodna teoria naukowa, która dopuszczałaby istnienie takiego zjawiska, nie zostało ono też zademonstrowane w warunkach pozwalających na wykluczenie oszustwa..."
Notorycznie pojawia się określenie "PSEUDONAUKA", więc wypada podać jej definicję:
"Pseudonauka – rodzaj nieakceptowanego powszechnie przez środowisko naukowe zbioru twierdzeń, które aspirują do miana nauki, lecz nie spełniają jej podstawowych reguł, a w szczególności nie są oparte na metodzie naukowej i nie są intersubiektywnie weryfikowalne (nie mają oparcia w sprawdzalnych i możliwych do powtórzenia doświadczeniach).
Pseudonauka posługuje się językiem naukowym, jednak uzasadniane nim teorie i twierdzenia naukowe nie znajdują potwierdzenia w badaniach naukowych. W skrajnej sytuacji stoją nawet w sprzeczności z teoriami sprawdzonymi naukowo..."
Po co mnie to było? By, po przeczytaniu 50 stron, nastawić się pozytywnie do pozostałych 180 stron. Iłowiecki bardzo ciekawie porusza najprzeróżniejsze tematy frapujące ludzkość. No cóż widać, że pracował kiedyś w "Problemach". A teraz już wiem, że czytać go należy wyłącznie dla przyjemności, bez czepiania się każdego słowa,, bo książka nie ma aspiracji stricte naukowych'
No i z przyjemnością czytam o inteligencji szczurów, o odtwarzaniu gatunków wymarłych, o "vis vitalis", o potworze z Loch Ness, o komecie Halleya i przenoszeniu w Kosmosie zarazków, o prakomórkach Schopfa, o bakteriach pożerających ropę i „patencie na życie”, o „wielkim wymieraniu”, o „infrared dwarfs”, odwracalnym zamrażaniu ludzi, o klonowaniu, o genetycznych hybrydach, o DNA, o transferze embrionów zwierzęcych, o falach grawitacyjnych, o magnetyzmie, o budowie kryształu, o niespodziankach z ruda uranu, o goryliczce Koko, o wpływie chromosomów męskich na płeć potomka, o kontrowersyjnym przeszczepianiu głów, o zagadce WEGI czyli gwiazdy Alfa gwiazdozbioru Lutni, o „obcości” Wenus, o polu Sheldrake'a, o mózgu i duszy, o barometrze meduzy i nowinki o latających talerzach.
Tak więc zakres tematów znacznie przekracza moje możliwości natychmiastowej percepcji, ale czyta się świetnie, a na koniec nachodzi refleksja, którą można wyrazić tytułem przeboju Niemena: „Dziwny jest ten świat”. I tajemniczy.
Maciej Iłowiecki (ur. 1935) - absolwent biochemii na UW, od 1959 pracuje jako dziennikarz i publicysta, a w tym zbiorze umieścił 31 esejów na tematy popularno – naukowe, które interesują każdego. Średnio na esej niecałe 5 stron czyli praktyczne skrótowe kompendium wiedzy. Jak autor podaje we wstępie (s.14):
"....Zebrane w niniejszej książce felietony w większości były publikowane w miesięczniku "Fantastyka" (od początku roku 1983 do początku roku 1985), kilka tylko z nich opublikowałem.. ..w innych pismach...."
Pełen energii zaczynam konfrontować sensacje Iłowieckiego z Wikipedią. Na pierwszy ogień „remote viewing”. Wikipedia:
„...Remote Viewing experiments have historically been criticized for lack of proper controls and repeatability. There is no credible evidence that remote viewing exists, and the topic of remote viewing is generally regarded as pseudoscience..."
Temat drugi - wędrówek ptaków - omawiałem często z gołębiarzami: ani oni, ani Iłowiecki nie potrafią wyjaśnić powrotów gołębi
Temat trzeci: "widzenie skórne" lub "dermooptic sensibility" lub "eyeless sight". Wikipedia:
"Dermooptyka (ang..dermo-optical perception, DOP, czasem bio-introscopy) to domniemana zdolność postrzegania światła i barw za pośrednictwem skóry. Osoby deklarujące posiadanie takich umiejętności najczęściej twierdzą, że są w stanie rozpoznawać kolory lub nawet czytać tekst za pomocą palców u rąk.
Dermooptyka uznawana jest za zjawisko z pogranicza pseudonauki i parapsychologii; nie istnieje wiarygodna teoria naukowa, która dopuszczałaby istnienie takiego zjawiska, nie zostało ono też zademonstrowane w warunkach pozwalających na wykluczenie oszustwa..."
Notorycznie pojawia się określenie "PSEUDONAUKA", więc wypada podać jej definicję:
"Pseudonauka – rodzaj nieakceptowanego powszechnie przez środowisko naukowe zbioru twierdzeń, które aspirują do miana nauki, lecz nie spełniają jej podstawowych reguł, a w szczególności nie są oparte na metodzie naukowej i nie są intersubiektywnie weryfikowalne (nie mają oparcia w sprawdzalnych i możliwych do powtórzenia doświadczeniach).
Pseudonauka posługuje się językiem naukowym, jednak uzasadniane nim teorie i twierdzenia naukowe nie znajdują potwierdzenia w badaniach naukowych. W skrajnej sytuacji stoją nawet w sprzeczności z teoriami sprawdzonymi naukowo..."
Po co mnie to było? By, po przeczytaniu 50 stron, nastawić się pozytywnie do pozostałych 180 stron. Iłowiecki bardzo ciekawie porusza najprzeróżniejsze tematy frapujące ludzkość. No cóż widać, że pracował kiedyś w "Problemach". A teraz już wiem, że czytać go należy wyłącznie dla przyjemności, bez czepiania się każdego słowa,, bo książka nie ma aspiracji stricte naukowych'
No i z przyjemnością czytam o inteligencji szczurów, o odtwarzaniu gatunków wymarłych, o "vis vitalis", o potworze z Loch Ness, o komecie Halleya i przenoszeniu w Kosmosie zarazków, o prakomórkach Schopfa, o bakteriach pożerających ropę i „patencie na życie”, o „wielkim wymieraniu”, o „infrared dwarfs”, odwracalnym zamrażaniu ludzi, o klonowaniu, o genetycznych hybrydach, o DNA, o transferze embrionów zwierzęcych, o falach grawitacyjnych, o magnetyzmie, o budowie kryształu, o niespodziankach z ruda uranu, o goryliczce Koko, o wpływie chromosomów męskich na płeć potomka, o kontrowersyjnym przeszczepianiu głów, o zagadce WEGI czyli gwiazdy Alfa gwiazdozbioru Lutni, o „obcości” Wenus, o polu Sheldrake'a, o mózgu i duszy, o barometrze meduzy i nowinki o latających talerzach.
Tak więc zakres tematów znacznie przekracza moje możliwości natychmiastowej percepcji, ale czyta się świetnie, a na koniec nachodzi refleksja, którą można wyrazić tytułem przeboju Niemena: „Dziwny jest ten świat”. I tajemniczy.
Virginia WOOLF - "Do latarni morskiej"
Virginia WOOLF - "Do latarni morskiej"
W 1962 roku Edward Albee (1928 – 2016) napisał wyborną sztukę pt "Kto się boi Virginii Woolf?". I to był mój pierwszy kontakt z tym nazwiskiem. Na podstawie Wikipedii:
Adeline Virginia Woolf z d. Stephen (1882 – 1941) angielska modernistyczna pisarka i feministka. Jej twórczość porównywana jest do prozy Joyce'a i Faulknera.
Teraz o samej książce Wikipedia:
„..'Do latarni morskiej' – powieść Virginii Woolf z 1927 roku. Ważny przykład użycia techniki strumienia świadomości. Fabuła ma drugorzędne znaczenie wobec filozoficznej introspekcji. Dialogów jest niewiele, prawie nie ma akcji, przedstawiane są myśli i obserwacje. Tematy to: dziecięce emocje, relacje między dorosłymi, strata, subiektywność, problem percepcji.
Rodzina Ramsayów, rodzice i ośmioro dzieci (w tym syn James), spędza wakacje w letnim domu na wyspie Skye w Szkocji w roku 1910. Pan Ramsay jest profesorem filozofii. Odwiedzają ich też przyjaciele, np. malarka Lily Briscoe, która chce stworzyć portret pani Ramsay z Jamesem, urządzane są obiadowe przyjęcia.
Planowana w 1910 roku wyprawa żaglówką do latarni morskiej dochodzi do skutku dopiero w 1920 roku, po wojnie. W międzyczasie zmarła pani Ramsay, zginął syn Andrew, córka Prue zmarła przy porodzie. Lily udaje się ukończyć portret w momencie, gdy grupa dociera do latarni."
Cokolwiek Państwo otworzycie na temat Woolf, ujrzycie ”strumień świadomości”. Dlatego podaje za Wikipedią:
„Strumień świadomości (ang. stream of consciousness) – termin literacki, oznaczający rodzaj monologu wewnętrznego. Jest to w pierwszym znaczeniu zapis umysłowego przeżywania człowieka, nie tylko tego co aktualnie słyszy, widzi i czuje, lecz również myśli, skojarzeń, które mu się nasuwają. ...."
Bohaterka, pani Ramsay ma co najmniej 50 lat, ośmioro dzieci i wiele myśli. Ma jeszcze męża filozofa dzięki czemu, może robić na drutach, a nie marnować czasu na czytanie książek. Z kolei megalomański mąż, „już” jako ojciec ośmiu pociech, jest przez autorkę tak widziany (s. 133):
„...Rzecz w tym, że nie odpowiadało mu życie rodzinne... ..Po co człowiek zadaje sobie tyle trudu dla podtrzymania rodzaju ludzkiego?.. ...Ludzie się rozchodzą... ...Siedział koło pani Ramsay i nic nie miał jej właściwie do powiedzenia....”
A co ma gadać, skoro żona jest po 50., więc dziewiąte raczej nie wchodzi w grę. Poza tym, piękną(?!) panią Ramsay i tak wszyscy kochają ze starym Bankesem i młodym Tansleyem na czele.
Wszystko w innych publikacjach napisano, w tym o trzech częściach, o dotarciu do latarni po 10 latach, lecz już bez pani Ramsay i o tym, że symboliczną latarnią jest właśnie ona. Poza tym, obok strumienia światłości, należy mówić o introspekcji we wszystkich gramatycznych przypadkach i że mimo braku akcji, książka jest genialnym przykładem modernizmu.
Toteż przyłączam się do powszechnej entuzjastycznej opinii, strumień świadomości, introspekcję i modernizm wychwalam, a swoją walkę z drzemką trzykrotnie przegraną w trakcie lektury, przypisuję swojej postępującej miażdżycy, a nie, broń Boże, nudzie bijącej ze stron tej książki.
Czuję się jeszcze zobowiązany do odpowiedzi na pytanie postawione w pierwszym zdaniu:
„Kto się boi Virginii Woolf”
Ja, po stokroć ja i dlatego będę jej unikał.
A siedem gwiazdek, bo nastrój kowbojski mnie opuścił, „nec Hercules contra plures” i do innych się dostosowuję
W 1962 roku Edward Albee (1928 – 2016) napisał wyborną sztukę pt "Kto się boi Virginii Woolf?". I to był mój pierwszy kontakt z tym nazwiskiem. Na podstawie Wikipedii:
Adeline Virginia Woolf z d. Stephen (1882 – 1941) angielska modernistyczna pisarka i feministka. Jej twórczość porównywana jest do prozy Joyce'a i Faulknera.
Teraz o samej książce Wikipedia:
„..'Do latarni morskiej' – powieść Virginii Woolf z 1927 roku. Ważny przykład użycia techniki strumienia świadomości. Fabuła ma drugorzędne znaczenie wobec filozoficznej introspekcji. Dialogów jest niewiele, prawie nie ma akcji, przedstawiane są myśli i obserwacje. Tematy to: dziecięce emocje, relacje między dorosłymi, strata, subiektywność, problem percepcji.
Rodzina Ramsayów, rodzice i ośmioro dzieci (w tym syn James), spędza wakacje w letnim domu na wyspie Skye w Szkocji w roku 1910. Pan Ramsay jest profesorem filozofii. Odwiedzają ich też przyjaciele, np. malarka Lily Briscoe, która chce stworzyć portret pani Ramsay z Jamesem, urządzane są obiadowe przyjęcia.
Planowana w 1910 roku wyprawa żaglówką do latarni morskiej dochodzi do skutku dopiero w 1920 roku, po wojnie. W międzyczasie zmarła pani Ramsay, zginął syn Andrew, córka Prue zmarła przy porodzie. Lily udaje się ukończyć portret w momencie, gdy grupa dociera do latarni."
Cokolwiek Państwo otworzycie na temat Woolf, ujrzycie ”strumień świadomości”. Dlatego podaje za Wikipedią:
„Strumień świadomości (ang. stream of consciousness) – termin literacki, oznaczający rodzaj monologu wewnętrznego. Jest to w pierwszym znaczeniu zapis umysłowego przeżywania człowieka, nie tylko tego co aktualnie słyszy, widzi i czuje, lecz również myśli, skojarzeń, które mu się nasuwają. ...."
Bohaterka, pani Ramsay ma co najmniej 50 lat, ośmioro dzieci i wiele myśli. Ma jeszcze męża filozofa dzięki czemu, może robić na drutach, a nie marnować czasu na czytanie książek. Z kolei megalomański mąż, „już” jako ojciec ośmiu pociech, jest przez autorkę tak widziany (s. 133):
„...Rzecz w tym, że nie odpowiadało mu życie rodzinne... ..Po co człowiek zadaje sobie tyle trudu dla podtrzymania rodzaju ludzkiego?.. ...Ludzie się rozchodzą... ...Siedział koło pani Ramsay i nic nie miał jej właściwie do powiedzenia....”
A co ma gadać, skoro żona jest po 50., więc dziewiąte raczej nie wchodzi w grę. Poza tym, piękną(?!) panią Ramsay i tak wszyscy kochają ze starym Bankesem i młodym Tansleyem na czele.
Wszystko w innych publikacjach napisano, w tym o trzech częściach, o dotarciu do latarni po 10 latach, lecz już bez pani Ramsay i o tym, że symboliczną latarnią jest właśnie ona. Poza tym, obok strumienia światłości, należy mówić o introspekcji we wszystkich gramatycznych przypadkach i że mimo braku akcji, książka jest genialnym przykładem modernizmu.
Toteż przyłączam się do powszechnej entuzjastycznej opinii, strumień świadomości, introspekcję i modernizm wychwalam, a swoją walkę z drzemką trzykrotnie przegraną w trakcie lektury, przypisuję swojej postępującej miażdżycy, a nie, broń Boże, nudzie bijącej ze stron tej książki.
Czuję się jeszcze zobowiązany do odpowiedzi na pytanie postawione w pierwszym zdaniu:
„Kto się boi Virginii Woolf”
Ja, po stokroć ja i dlatego będę jej unikał.
A siedem gwiazdek, bo nastrój kowbojski mnie opuścił, „nec Hercules contra plures” i do innych się dostosowuję
Wednesday, 28 December 2016
Janusz TAZBIR - "Myśl polska w nowożytnej kulturze europejskiej"
Janusz TAZBIR - "Myśl polska w nowożytnej kulturze europejskiej"
Janusz TAZBIR (1927 – 2016), polski historyk, profesor nauk humanistycznych, badacz dziejów kultury staropolskiej oraz reformacji i kontrreformacji w Polsce, członek Polskiej Akademii Nauk, autor zbioru recenzowanego przeze mnie "Silva rerum historicarum" (2002) (10 gwiazdek), wydał omawianą książkę w 1986 roku.
I śmiem przypuszczać, że ta data ma zasadnicze znaczenie, bo Tazbir uprawia pisaninę „ku pokrzepieniu serc”, bardzo potrzebną w latach stanu wojennego. Czyli coś jak Sienkiewicz przemieniający Wiśniowieckiego, który (wg Normana Daviesa „Boże Igrzysko” s. 437) był...:
„....pospolitym bandytą, łupieżcą wdowich majątków renegatem i zdrajcą”,
.w szlachcica, który walczył za...(tamże):
„...Rzeczpospolitą i z bezlitosną surowością karał Kozaków i Tatarów..”,
Tak Tazbir uprawia apologetykę polskiej demokracji, tolerancji, nowoczesności oraz „przedmurza chrześcijaństwa”.
Cel uświęca środki, a jednym z nich jest intelektualna ekwilibrystyka, bo chyba tak należy nazwać porównanie chrześcijańskich Hiszpanów walczących z Maurami do Polaków z pogańskim Wschodem. Profesjonalista Tazbir traktuje wybiórczo historię do obrony swojej karkołomnej tezy, pomijając, że to my staliśmy na czele pogan w walce z chrześcijańskimi Krzyżakami czy też, że sami z własnej woli zwaliśmy się Sarmatami* i używaliśmy szabli i strojów na wzór turecki, czy stwarzaliśmy kłopot sprzymierzeńcom w bitwie pod Wiedniem.
*Sarmaci - irańskie ludy koczowniczo – pasterskie
Książka adresowana była do szerokiego czytelnika o czym świadczy nakład (30 000 egz.) i wydawnictwo („Nasza Księgarnia”), a przesłanie szlachetne. Tylko, że przyszło mnie oceniać ją po ponad 35 latach Wolnej Polski, więc muszę wprost powiedzieć, że wybiórczość prowadzi do fałszu i okłamywania czytelnika, co oznacza że książka jest ZŁA i NIEPOTRZEBNA. Takiego samego zdania są twórcy Wikipedii, którzy pominęli ją w wykazie prac Tazbira.
Podkreślam, że bardzo cenię Tazbira, a wpadka wskutek „dobrych chęci, którymi piekło jest wybrukowane”.
Janusz TAZBIR (1927 – 2016), polski historyk, profesor nauk humanistycznych, badacz dziejów kultury staropolskiej oraz reformacji i kontrreformacji w Polsce, członek Polskiej Akademii Nauk, autor zbioru recenzowanego przeze mnie "Silva rerum historicarum" (2002) (10 gwiazdek), wydał omawianą książkę w 1986 roku.
I śmiem przypuszczać, że ta data ma zasadnicze znaczenie, bo Tazbir uprawia pisaninę „ku pokrzepieniu serc”, bardzo potrzebną w latach stanu wojennego. Czyli coś jak Sienkiewicz przemieniający Wiśniowieckiego, który (wg Normana Daviesa „Boże Igrzysko” s. 437) był...:
„....pospolitym bandytą, łupieżcą wdowich majątków renegatem i zdrajcą”,
.w szlachcica, który walczył za...(tamże):
„...Rzeczpospolitą i z bezlitosną surowością karał Kozaków i Tatarów..”,
Tak Tazbir uprawia apologetykę polskiej demokracji, tolerancji, nowoczesności oraz „przedmurza chrześcijaństwa”.
Cel uświęca środki, a jednym z nich jest intelektualna ekwilibrystyka, bo chyba tak należy nazwać porównanie chrześcijańskich Hiszpanów walczących z Maurami do Polaków z pogańskim Wschodem. Profesjonalista Tazbir traktuje wybiórczo historię do obrony swojej karkołomnej tezy, pomijając, że to my staliśmy na czele pogan w walce z chrześcijańskimi Krzyżakami czy też, że sami z własnej woli zwaliśmy się Sarmatami* i używaliśmy szabli i strojów na wzór turecki, czy stwarzaliśmy kłopot sprzymierzeńcom w bitwie pod Wiedniem.
*Sarmaci - irańskie ludy koczowniczo – pasterskie
Książka adresowana była do szerokiego czytelnika o czym świadczy nakład (30 000 egz.) i wydawnictwo („Nasza Księgarnia”), a przesłanie szlachetne. Tylko, że przyszło mnie oceniać ją po ponad 35 latach Wolnej Polski, więc muszę wprost powiedzieć, że wybiórczość prowadzi do fałszu i okłamywania czytelnika, co oznacza że książka jest ZŁA i NIEPOTRZEBNA. Takiego samego zdania są twórcy Wikipedii, którzy pominęli ją w wykazie prac Tazbira.
Podkreślam, że bardzo cenię Tazbira, a wpadka wskutek „dobrych chęci, którymi piekło jest wybrukowane”.
Monday, 26 December 2016
Agnieszka OSIECKA - "Galeria potworów"
Agnieszka OSIECKA - "Galeria potworów"
Jestem wielbicielem Agnieszki Osieckiej (1936 – 97) od "Okularników" (1963), a przede wszystkim od widowiska "Niech no tylko zakwitną jabłonie" (1964). Ugruntowały moją miłość dalsze piosenki i widowisko "Apetyt na czereśnie" (1968). Ale zainteresowanie jej osobą zaczęło się wcześniej, od jej romansu z Markiem Hłaską (ok. 1957). Sprzyjało mnie sąsiedztwo na Saskiej Kępie (nasze ulice schodziły się), a przeszkadzała różnica pokoleń. Właśnie pokoleń, mimo, że dzieliło nas tylko 7 lat.
Bo my życie dorosłe zaczynaliśmy młodo i chociaż ja w wieku 13 lat (1956) zaczynałem Liceum, to dwudziestoletnia Agnieszka już zdążyła ukończyć dziennikarstwo na UW (1952 – 56). Z wiekiem różnice się zacierają, nigdy jednak nie dane mnie było poznać jej osobiście i moja adoracja pozostała "z dali". A propos Hłaski cytuję odpowiedni fragment jej "Szpetnych czterdziestoletnich":
"Chłopak, na którym mi zależało, nie posiadał, rzecz jasna, samochodu, ale dzień i noc towarzyszyło mu marzenie o zielonkawym amerykańskim jeepie z demobilu, na którym przemierzałby miasta i wsie, czyniąc dobre uczynki. Do dziś na widok podobnego wozu, lub choćby wojskowego gazika, żywiej mi bije serce."
Ta książka to zbiór felietonów Osieckiej drukowanych w "Polityce" w latach 1988 – 92, opracowany starannie przez jej córkę Agatę Passent, z krótkim wstępem zatytułowanym "Świat Agnieszki Osieckiej" autorstwa Daniela Passenta, który pisze:
"....Była szczególnie ciekawa ludzi, z których wielu sportretowała w "Galerii potworów". Od największych artystów i luminarzy Londynu, Paryża i Nowego Jorku, po wiejską dziewczynę z Mazur - z każdym rozmawiała równie bezpośrednio, w każdym dostrzegała coś interesującego, umiała słuchać i uwielbiała opowiadać, dlatego ludzie czuli się tak dobrze w Jej towarzystwie....”
Wspaniałą treść wzbogacają krótkie notki o przedstawionych postaciach, miejscach i wydarzeniach. Duży plus dla Agaty Passent za opracowanie biograficznych notek na potrzeby właśnie tej książki, często odbiegających od upowszechnianych "obowiązujących" wersji (np. Jerzego Urbana). Do tego skorowidz nazwisk odsyłający m. in. do wspomnianych notek. Jedynym minusem jest brak skorowidzu pozostałych bardzo fajnie opracowanych haseł. A mamy tu kolejno: STS (s. 9); "Szpetni czterdziestoletni" (s. 10); "Krzyże" (s. 14); "Klub Pickwicka" (s.15); "Listy 'Na wolności' " (s. 15); "ORBIS" (s. 22); "ZAiKS" (s. 30); "MAISONS – LAFFITTE" (s. 31); " 'KULTURA' PARYSKA" (s. 31); "ZIEMIAŃSKA" (s. 31); "U MARCA" (s. 34); "KW" (s. 43); "Okularnicy" (s. 44); "Park Skaryszewski" (s. 45)
I tu krótka przerwa, bo my - z Saskiej Kępy, ten park nazywaliśmy Parkiem Paderewskiego!! Jedziemy dalej:
"Metodyści" (55); "Kino 'Klub' " (57); "Republika" (58); "Przegląd Kulturalny" (73); "Stara Prochownia", "Adria", "Kabaret 'Pod Egidą'" (82); "PPB" (87); "Baltona" (95); „Teczka w 'Kiosku' „, „VETO”, „Czerwony Sztandar”, „Tygodnik Kulturalny” (96); „Radio 'EREWAN'” (100); „Dworzec Gdański” (101); „HYBRYDY” (102); (113) „BIM - BOM”, Teatr 'CO TO'”, Kabaret 'TO TU'” (106); „BEZETA” (113); „KDL” (114); „Bazar w Rembertowie (Ciuchy)” (115); „Victoria”, „Kasprowy”. „Mrągowia”, „PEWEX” (116); „Chełmek”, „Harrods” (117); „Malinowa", "Hala Klubu Sportowego MERA" (120); "UNRRA", "Bracia Pakulscy" (122)
To już wpadka po całości. Osiecka pisze o "Pakulskich" na rogu ul. Francuskiej i ul. Obrońców na Saskiej Kępie, a przypis o przedwojennej W-wie, ni przypiął, ni przyłatał Ale tego jest!!
„Kameralna” (s. 124); „SPATiF” (129); „TPPR” (130); „VOX”, „CZYTELNIK” (s. 131); „Kawiarnia 'Ujazdowska'” (132); „Mały Gatsby” (176); „Jablonex” (191); „Marriott” (193); „Francuz” (196); „L cztery” (206); „Wiadomości Literackie” (211), „SAWA (Kino) (214); „Alibabki” (219)
Powyższy skorowidz powinien podsycić Państwa ciekawość i zachęcić do lektury. Dla mnie BOMBA!!
Jestem wielbicielem Agnieszki Osieckiej (1936 – 97) od "Okularników" (1963), a przede wszystkim od widowiska "Niech no tylko zakwitną jabłonie" (1964). Ugruntowały moją miłość dalsze piosenki i widowisko "Apetyt na czereśnie" (1968). Ale zainteresowanie jej osobą zaczęło się wcześniej, od jej romansu z Markiem Hłaską (ok. 1957). Sprzyjało mnie sąsiedztwo na Saskiej Kępie (nasze ulice schodziły się), a przeszkadzała różnica pokoleń. Właśnie pokoleń, mimo, że dzieliło nas tylko 7 lat.
Bo my życie dorosłe zaczynaliśmy młodo i chociaż ja w wieku 13 lat (1956) zaczynałem Liceum, to dwudziestoletnia Agnieszka już zdążyła ukończyć dziennikarstwo na UW (1952 – 56). Z wiekiem różnice się zacierają, nigdy jednak nie dane mnie było poznać jej osobiście i moja adoracja pozostała "z dali". A propos Hłaski cytuję odpowiedni fragment jej "Szpetnych czterdziestoletnich":
"Chłopak, na którym mi zależało, nie posiadał, rzecz jasna, samochodu, ale dzień i noc towarzyszyło mu marzenie o zielonkawym amerykańskim jeepie z demobilu, na którym przemierzałby miasta i wsie, czyniąc dobre uczynki. Do dziś na widok podobnego wozu, lub choćby wojskowego gazika, żywiej mi bije serce."
Ta książka to zbiór felietonów Osieckiej drukowanych w "Polityce" w latach 1988 – 92, opracowany starannie przez jej córkę Agatę Passent, z krótkim wstępem zatytułowanym "Świat Agnieszki Osieckiej" autorstwa Daniela Passenta, który pisze:
"....Była szczególnie ciekawa ludzi, z których wielu sportretowała w "Galerii potworów". Od największych artystów i luminarzy Londynu, Paryża i Nowego Jorku, po wiejską dziewczynę z Mazur - z każdym rozmawiała równie bezpośrednio, w każdym dostrzegała coś interesującego, umiała słuchać i uwielbiała opowiadać, dlatego ludzie czuli się tak dobrze w Jej towarzystwie....”
Wspaniałą treść wzbogacają krótkie notki o przedstawionych postaciach, miejscach i wydarzeniach. Duży plus dla Agaty Passent za opracowanie biograficznych notek na potrzeby właśnie tej książki, często odbiegających od upowszechnianych "obowiązujących" wersji (np. Jerzego Urbana). Do tego skorowidz nazwisk odsyłający m. in. do wspomnianych notek. Jedynym minusem jest brak skorowidzu pozostałych bardzo fajnie opracowanych haseł. A mamy tu kolejno: STS (s. 9); "Szpetni czterdziestoletni" (s. 10); "Krzyże" (s. 14); "Klub Pickwicka" (s.15); "Listy 'Na wolności' " (s. 15); "ORBIS" (s. 22); "ZAiKS" (s. 30); "MAISONS – LAFFITTE" (s. 31); " 'KULTURA' PARYSKA" (s. 31); "ZIEMIAŃSKA" (s. 31); "U MARCA" (s. 34); "KW" (s. 43); "Okularnicy" (s. 44); "Park Skaryszewski" (s. 45)
I tu krótka przerwa, bo my - z Saskiej Kępy, ten park nazywaliśmy Parkiem Paderewskiego!! Jedziemy dalej:
"Metodyści" (55); "Kino 'Klub' " (57); "Republika" (58); "Przegląd Kulturalny" (73); "Stara Prochownia", "Adria", "Kabaret 'Pod Egidą'" (82); "PPB" (87); "Baltona" (95); „Teczka w 'Kiosku' „, „VETO”, „Czerwony Sztandar”, „Tygodnik Kulturalny” (96); „Radio 'EREWAN'” (100); „Dworzec Gdański” (101); „HYBRYDY” (102); (113) „BIM - BOM”, Teatr 'CO TO'”, Kabaret 'TO TU'” (106); „BEZETA” (113); „KDL” (114); „Bazar w Rembertowie (Ciuchy)” (115); „Victoria”, „Kasprowy”. „Mrągowia”, „PEWEX” (116); „Chełmek”, „Harrods” (117); „Malinowa", "Hala Klubu Sportowego MERA" (120); "UNRRA", "Bracia Pakulscy" (122)
To już wpadka po całości. Osiecka pisze o "Pakulskich" na rogu ul. Francuskiej i ul. Obrońców na Saskiej Kępie, a przypis o przedwojennej W-wie, ni przypiął, ni przyłatał Ale tego jest!!
„Kameralna” (s. 124); „SPATiF” (129); „TPPR” (130); „VOX”, „CZYTELNIK” (s. 131); „Kawiarnia 'Ujazdowska'” (132); „Mały Gatsby” (176); „Jablonex” (191); „Marriott” (193); „Francuz” (196); „L cztery” (206); „Wiadomości Literackie” (211), „SAWA (Kino) (214); „Alibabki” (219)
Powyższy skorowidz powinien podsycić Państwa ciekawość i zachęcić do lektury. Dla mnie BOMBA!!
Friday, 23 December 2016
Witold TYLOCH - "Judaizm"
Witold TYLOCH - "Judaizm"
Tyloch (1927 – 1990) wydał "Judaizm" (1987) dwa lata po "Dziejach Ksiąg Starego Testamentu", które recenzowałem. W odpowiedzi na komentarz do mojej recenzji (blog wgwg1943) napisałem:
"......malutka wzmianka o nim jest w Wikipedii; za karę, że był w latach 70. sekretarzem POP PZPR. Tak się obecnie wypacza dorobek naukowy..."
I krzywdzi czytelników, bo temat jest niewątpliwie atrakcyjny, a popularnych źródeł w języku polskim brak. Brak wiadomości o tym bibliście skutkuje 5 opiniami jego 10 książek na LC. Zapewniam Państwa, że są to książki popularno – naukowe pisane językiem zrozumiałym dla "zwykłego" czytelnika.
Z przyczyn zrozumiałych wiele istotnych wiadomości jest powtórzeniem tych podanych w "Dziejach...", lecz to nie zmniejsza atrakcyjności lektury. Tym, którzy nie chcą studiować całości polecam dział pt "Judaizm w czasach nowożytnych" (s. 221 – 283), a w nim "Frankizm" (s. 241 -4), ze względu na bestseller Tokarczuk "Księgi Jakubowe".
Nie sposób stricte zrecenzować tego vademecum, warto zaś wypisać zdania definiujące wiele pojęć, jak np. na s. 17:
„...Powszechną czcią otaczano wtedy głazy lub stosy kamieni, będące dla koczowników punktami orientacyjnymi i słupami granicznymi. Taki podobny do słupa głaz zwany m a c e w a, czy krąg kamienny g i l g a l, był odpowiednim obiektem, przy którym odprawiano obrzędy religijne i składano ofiary, gdyż wierzono, ze zawiera on w sobie jakąś siłę lub jest siedzibą jakiegoś ducha (animizm) czy demona (polidemonizm) lub bóstwa czy bóstw (politeizm)...”
Przypomnę że Mongołowie takie kultowe kamienie bądź skupiska kamieni nazywali „obo”, o czym pisze Tymkowski w „Podróży do Chin przez Mongoliją w latach 1820 -1821”. którą gorąco Państwu polecam, za darmo, pod adresem: http://www.dbc.wroc.pl/dlibra/docmetadata?id=8927&from=publication
Już na tej samej stronie Tyloch wyjaśnia pochodzenie "elohim":
"....po hebrajsku el.. ..dosłownie znaczy "być mocnym" lub "być na czele", przewodzić". Ta nazwa stała się imieniem bóstwa, używano jej też w liczbie mnogiej eli lub elohim. Terminem tym,, ..Hebrajczycy określali później tylko jednego swojego Boga...."
Zawsze interesujący jest przebieg informacji, szczególnie w zamierzchłych czasach (s. 24):
„.. Opowieści o Mojżeszu dotarły do nas w przekazach dwóch źródeł, określanych w nauce symbolem „J” (jahwistyczne) i „E” (elohistyczne), przeplatających się główne w Księgach Wyjścia (Exodus) i Liczb (Numeri). Zostały one spisane dopiero w trzysta lub czterysta lat po jego śmierci...”
Tyloch bardzo skrupulatnie wyjaśnia wszystkie niejasności Biblii, zaczynając od pochodzenia imienia Jahwe, jak i obrony jego przed Jehową. Oczywiście najtrudniejsze są stare dzieje, lecz już bliski nam „Okres Rzymski” (praktycznie od 40 roku p.n.e. , gdy Herod został królem Judei) zaczyna się na stronie 138. Tym samym zaczyna się konfrontacja Nowego Testamentu z wersją Tylocha.
Każdego zainteresuje kabała, chasydyzm, syjonizm, Majmonides czy różnice między Żydami sefardyjskimi a aszkenazyjskimi, a ostatni rozdział jest najciekawszy, bo daje możliwość poznania praktyk religijnych i zwyczajów judaizmu.
Bardzo ciekawa lektura, potężne źródło wiedzy.
Tyloch (1927 – 1990) wydał "Judaizm" (1987) dwa lata po "Dziejach Ksiąg Starego Testamentu", które recenzowałem. W odpowiedzi na komentarz do mojej recenzji (blog wgwg1943) napisałem:
"......malutka wzmianka o nim jest w Wikipedii; za karę, że był w latach 70. sekretarzem POP PZPR. Tak się obecnie wypacza dorobek naukowy..."
I krzywdzi czytelników, bo temat jest niewątpliwie atrakcyjny, a popularnych źródeł w języku polskim brak. Brak wiadomości o tym bibliście skutkuje 5 opiniami jego 10 książek na LC. Zapewniam Państwa, że są to książki popularno – naukowe pisane językiem zrozumiałym dla "zwykłego" czytelnika.
Z przyczyn zrozumiałych wiele istotnych wiadomości jest powtórzeniem tych podanych w "Dziejach...", lecz to nie zmniejsza atrakcyjności lektury. Tym, którzy nie chcą studiować całości polecam dział pt "Judaizm w czasach nowożytnych" (s. 221 – 283), a w nim "Frankizm" (s. 241 -4), ze względu na bestseller Tokarczuk "Księgi Jakubowe".
Nie sposób stricte zrecenzować tego vademecum, warto zaś wypisać zdania definiujące wiele pojęć, jak np. na s. 17:
„...Powszechną czcią otaczano wtedy głazy lub stosy kamieni, będące dla koczowników punktami orientacyjnymi i słupami granicznymi. Taki podobny do słupa głaz zwany m a c e w a, czy krąg kamienny g i l g a l, był odpowiednim obiektem, przy którym odprawiano obrzędy religijne i składano ofiary, gdyż wierzono, ze zawiera on w sobie jakąś siłę lub jest siedzibą jakiegoś ducha (animizm) czy demona (polidemonizm) lub bóstwa czy bóstw (politeizm)...”
Przypomnę że Mongołowie takie kultowe kamienie bądź skupiska kamieni nazywali „obo”, o czym pisze Tymkowski w „Podróży do Chin przez Mongoliją w latach 1820 -1821”. którą gorąco Państwu polecam, za darmo, pod adresem: http://www.dbc.wroc.pl/dlibra/docmetadata?id=8927&from=publication
Już na tej samej stronie Tyloch wyjaśnia pochodzenie "elohim":
"....po hebrajsku el.. ..dosłownie znaczy "być mocnym" lub "być na czele", przewodzić". Ta nazwa stała się imieniem bóstwa, używano jej też w liczbie mnogiej eli lub elohim. Terminem tym,, ..Hebrajczycy określali później tylko jednego swojego Boga...."
Zawsze interesujący jest przebieg informacji, szczególnie w zamierzchłych czasach (s. 24):
„.. Opowieści o Mojżeszu dotarły do nas w przekazach dwóch źródeł, określanych w nauce symbolem „J” (jahwistyczne) i „E” (elohistyczne), przeplatających się główne w Księgach Wyjścia (Exodus) i Liczb (Numeri). Zostały one spisane dopiero w trzysta lub czterysta lat po jego śmierci...”
Tyloch bardzo skrupulatnie wyjaśnia wszystkie niejasności Biblii, zaczynając od pochodzenia imienia Jahwe, jak i obrony jego przed Jehową. Oczywiście najtrudniejsze są stare dzieje, lecz już bliski nam „Okres Rzymski” (praktycznie od 40 roku p.n.e. , gdy Herod został królem Judei) zaczyna się na stronie 138. Tym samym zaczyna się konfrontacja Nowego Testamentu z wersją Tylocha.
Każdego zainteresuje kabała, chasydyzm, syjonizm, Majmonides czy różnice między Żydami sefardyjskimi a aszkenazyjskimi, a ostatni rozdział jest najciekawszy, bo daje możliwość poznania praktyk religijnych i zwyczajów judaizmu.
Bardzo ciekawa lektura, potężne źródło wiedzy.
Gabriel Garcia Marquez - "Sto lat samotności"
Gabriel Garcia Marquez - "Sto lat samotności"
Nie jestem ślepym wielbicielem tego pisarza, co potwierdzają moje oceny: 8, 7, 6 i trzy pały, więc pełen obaw siadam do dzieła, które przyniosło mu niekwestionowaną popularność na świecie. Gdy ponad 50 lat temu nastąpiła moda na literaturę iberoamerykańską, piałem peany tak na cześć Cortazara, jak i Llosy czy Marqueza. Uprzedzając Państwa zastrzeżenia, że nazwiskiem jednego jest Vargas, a drugiego Garcia, wyjaśniam, że w codziennych rozmowach mówi się częściej o Marquezie, o Llosie, niż o Garcii czy Vargasie, i dla większej przejrzystości będę posługiwał się ostatnim członem ich imienia. Również omawianą pozycję chwaliłem, bo wszyscy chwalili. Teraz, gdy już niewiele życia pozostało, spokojnie weryfikuję swoje młodzieńcze zachwyty. Bez wątpliwości najwięcej mnie kosztowało obniżenie oceny „Gry w klasy” z „arcydzieła” do „4 gwiazdek”.
Prawie wszyscy będą „contra me”, nikogo nie przekonam, więc maksymalnie streszczę moje uwagi. Pierwsza, to, że nie spotkałem w polskojęzycznej Wikipedii tak szerokiego omówienia jakiejkolwiek innej książki; druga, że promocji przysłużył się Llosa publikując w 1971 r analizę „Stu dni..” pod tytułem „Garcia Marquez, historia zabójstwa Boga” . Trzecia, że na liście „100 książek XX wieku” Le Monde zajmuje dopiero 33 miejsce, a czwarta, że oprócz uwag z innych recenzji, które zamieszczam poniżej, dodatkowo podkreślam, że opisy „seksu” w wydaniu południowoamerykańskim wzbudzają we mnie obrzydzenie i skłaniają do wymiotów.
Przegląd opinii, z którymi się utożsamiam zaczynam od „Wioletty”, która wróciła do lektury wcześniej niż ja, bo po 10 latach, a nie 49 jak ja:
„.....O czym jest? O samotności? NIE! Jest to słowotok o rozwiązłości seksualnej wszystkich kolejnych Arcadiów i Aurelianów. Przecież oni się parzyli jak króliki. Najczęściej przewijał się w mojej wyobraźni seks w hamaku. Mimo, że nie chciałam myśleć o tym co czytałam to wciąż natarczywie atakowały mnie przeróżne niechciane obrazy, jest tu tak dużo absurdalnie śmiesznych historii, żałosnych. A już THE BEST był dla mnie świński ogon i nocniki. Na początku jedynie myślałam, że szkoda mi rywalek Rebeki i Amaranty, ale tak tylko myślałam, ponieważ potem niestety nie rozumiałam kompletnie ich czynów, a Aureliano Buendia czekający na osiągnięcie dojrzałości seksualnej Remedios, aby móc ją poślubić to istne pedofilstwo. Zakończenie dotyczące ostatniego z rodu, straszne, obrzydliwe, co ten Marquez ma w głowie!
Co na plus, geneza historii z szyframi Melquiadesa.
Wybrałam jeden cytat, który akurat uznałam za całkiem zabawny i powinien się podobać.
„Z czasem jednak tak się oswoił z tymi zwyczajami, że pewnej nocy, z mniej jeszcze prawdziwego zdarzenia niż inne, rozebrał się w poczekalni i przedefilował przez cały dom utrzymując w równowadze butelkę piwa na swoim niesamowitym fallusie"....."
Wspaniale wypunktował swoją opinię "Orzeł":
"1. Ufff, skończyłem.
2. Błędny tytuł. Nie "Sto lat samotności" a "Czterysta pięćdziesiąt pięć stron nudy" (kilkadziesiąt stron wyjątków).
3. Styl dobry, Marquez pisać potrafi.
4. Książka bez dyscypliny jeśli chodzi o konstrukcję. To nie uporządkowana fabuła, tylko myślotok. Pisane o wszystkim i o niczym, w gruncie rzeczy w kółko o tym samym. Bez umiaru udziwniona fabuła, na siłę irracjonalne zachowania bohaterów - w przeważającej mierze jakieś pierdoły o motylach, skorpionach, latające dywany, siedemdziesiąt dwa nocniki, dużo skatologii i turpizmu. Efekt tego przesadzenia z przesadą jest taki, że książka, która miała (chyba) pokazywać groteskowość ludzkiego losu zjada swój własny ogon - staje się przedrzeźnianiem samej siebie.
5.Brak innych niż groteskowość środków artystycznego wyrazu. Książka szydzi z wszystkiego, z każdej ludzkiej emocji i potrzeby.
6.W kółko powtarzane te same triki i zagrania - tak gdzieś od jednej trzeciej mamy te same sytuacje w różnych konfiguracjach. A to oznacza około 300 stron zbędnego tekstu. Nieźle, nawet jak na noblistę.
7.Literatura iberoamerykańska tak ma się do literatury, jak olimpiada do paraolimpiady. Trzeba oceniać wedle odrębnych reguł, inaczej będzie dyskryminacja.
8.Szkoda czasu na lekturę a tym bardziej jakąś analizę. Strata pieniędzy i niepotrzebne angażowanie zwojów mózgowych."
Zwracam Państwa uwagę na punkt 7. odzwierciedlający również mój obecny stosunek do ww literatury. „Dorota” określa krótko:
„Koszmar! Ledwo ją zmęczyłam. Byłam jeszcze na filmie "Miłość w czasach zarazy" i już wiem, że ten autor jest nie dla mnie. Lubię jak w powieściach coś się dzieje a nie takie lelum polelum."
Natomiast w recenzji "Sławomira Własika" najbardziej mnie odpowiada fragment:
"...To typowa pozycja dla snobów. No może jeszcze dla krytyków literackich (co w sumie na jedno wychodzi). Gdybym jednak już miał napisać co mi się w tej książce podobało to bym napisał... Tytuł. Poważnie. Tytuł jest spoko...."
Pani ukrywająca się pod hasłem "Rosołowe_oko" kończy swój wywód delikatnie:
„....Nie wiem, czy może po prostu nie dojrzałam do tej książki, czy jej nie zrozumiałam, gubiąc się w kolejnych powiązaniach rodzinnych, kolejnych synach, których wybory prowadziły do nieuniknionego końca, kolejnych nawiązaniach do niezrozumiałych dla mnie arcydzieł kultury. Faktem jest, że miałam wobec tej książki olbrzymie oczekiwania, rozbudzone nie tylko wcześniejszymi lekturami, jednak przezornie odkładałam ją na później. Zawiodłam się."
"JimiLeone" wyraża moją refleksję (choć ja skończyłem i to dwa razy):
"Nie wiem skąd zachwyt nad tą pozycją. Jedyna książka, jakiej nie mogłem skończyć. Po prostu nie mogłem przez nią przebrnąć. Ulisses był dla mnie łaskawszy....."
Cudowny w swoim "odkryciu" jest "lex":
"....Realizm magiczny? No to już wiem, że nie lubię tego czegoś. Przecież ta książka jest zupełnie bez sensu. Nie lubię takich i już.
Dodane po kilku latach: nie wiem, ma tak wysokie noty chyba nie bez przyczyny, ale ja prosty człowiek jestem i lubię teksty wprost, takie są nie dla mnie. "
Opinię "fotyka" muszę przytoczyć w całości, do spójność tego wymaga:
"Czego szukamy w dobrej literaturze? Każdy ma swoją odpowiedź. Na odbiór książki wpływa wiele czynników, większość z nich jest subiektywna i może zależeć od szerszego kontekstu naszej codzienności. Dla mnie dobra literatura skłania do myślenia, porusza intelektualnie, emocjonalnie. Potwierdza mój punkt widzenia lub zgoła mu zaprzecza, ale nie pozostawia mnie obojętnym. Dobra książka nie wygładza i nie wybiela mózgu.
Do tego dziełka podchodziłem dwa razy. Za pierwszym stwierdziłam, że może nie teraz. Drugim razem byłem konsekwentny i dotarłem do końca. Co było najciekawsze w tej książce? Tylna okładka po skończeniu!
Takiego knota dawno nie czytałem. Wszystko prawda o magicznej atmosferze, dziedzicznej skazie samotności, rozważaniach nad ewolucją i rewolucją, zadumie nad losem, czasem i nieuchronnością... ale forma w jakiej to zawarto jest dla mnie nieakceptowalna.
Swoją drogą osoby, które oceniają niepozytywnie tę książkę, w kolejnym zdaniu zarzekają się, że to na pewno arcydzieło, ale oni (profani) go nie doceniają. Na Jowisza! Nie dawajmy sobie wmawiać, że jesteśmy wielbłądami.
Waldemar Łysiak opisywał sytuację, kiedy to grono krytyków sztuki zachwycało się instalacją przestrzenną, która okazała się nieposprzątanymi deskami po remoncie galerii.
Tę książkę szczerze każdemu odradzam! Szkoda czasu, jest wiele naprawdę dobrej literatury. Natomiast zwolennikom zachwyconym tym dziełem oddaję pełny szacunek. Każdy ma prawo do subiektywnego odbioru i własnego zdania."
Nie mogę pominąć trafnego zdania "Pabla":
".....Marquez nadaje się co najwyżej na aforystę, który powinien podszkolić się w warsztacie. .."
Jeszcze "Ata":
"...Brak akcji, natłok bohaterów, powtarzające się imiona, absurdalna fantastyka, motyw kazirodztwa- wszystko to razem odrzuca. Spróbowałam jednak "wielkiego dzieła" Noblisty i spróbuje o nim szybko zapomnieć.
Wolę pielić pokrzywy niż wylądować na bezludnej wyspie z tym obszernym bełkotem..."
Oryginalne sformulowanie u "Dzieckokwiatu":
"....Co się dzieje na tych stronnicach! Pedofilstwo! Kłamstwo! Zdrada! Piękna, złowieszcza kobieta! A my, kobiety lubimy słuchać o tym, że piękniejsze od nas, przyciągające kobiety są albo złe albo głupie. ..."
No i kończę fragmentami najciekawszej dla mnie opinii, z ktorej wypisuję jedno zdanie:
"...Opowieść o rodzinie mężnych kobiet i wiecznie im sprawiających kłopoty mężczyzn to nudna saga z nudnym realizmem magicznym, właśnie w wykonaniu Marqueza....."
Wolność jest i korzystając z niej krzyczę: "Król jest nagi!!", a cały Garcia Marquez DO KITU!!! Na pohybel snobom!!!
Nie jestem ślepym wielbicielem tego pisarza, co potwierdzają moje oceny: 8, 7, 6 i trzy pały, więc pełen obaw siadam do dzieła, które przyniosło mu niekwestionowaną popularność na świecie. Gdy ponad 50 lat temu nastąpiła moda na literaturę iberoamerykańską, piałem peany tak na cześć Cortazara, jak i Llosy czy Marqueza. Uprzedzając Państwa zastrzeżenia, że nazwiskiem jednego jest Vargas, a drugiego Garcia, wyjaśniam, że w codziennych rozmowach mówi się częściej o Marquezie, o Llosie, niż o Garcii czy Vargasie, i dla większej przejrzystości będę posługiwał się ostatnim członem ich imienia. Również omawianą pozycję chwaliłem, bo wszyscy chwalili. Teraz, gdy już niewiele życia pozostało, spokojnie weryfikuję swoje młodzieńcze zachwyty. Bez wątpliwości najwięcej mnie kosztowało obniżenie oceny „Gry w klasy” z „arcydzieła” do „4 gwiazdek”.
Prawie wszyscy będą „contra me”, nikogo nie przekonam, więc maksymalnie streszczę moje uwagi. Pierwsza, to, że nie spotkałem w polskojęzycznej Wikipedii tak szerokiego omówienia jakiejkolwiek innej książki; druga, że promocji przysłużył się Llosa publikując w 1971 r analizę „Stu dni..” pod tytułem „Garcia Marquez, historia zabójstwa Boga” . Trzecia, że na liście „100 książek XX wieku” Le Monde zajmuje dopiero 33 miejsce, a czwarta, że oprócz uwag z innych recenzji, które zamieszczam poniżej, dodatkowo podkreślam, że opisy „seksu” w wydaniu południowoamerykańskim wzbudzają we mnie obrzydzenie i skłaniają do wymiotów.
Przegląd opinii, z którymi się utożsamiam zaczynam od „Wioletty”, która wróciła do lektury wcześniej niż ja, bo po 10 latach, a nie 49 jak ja:
„.....O czym jest? O samotności? NIE! Jest to słowotok o rozwiązłości seksualnej wszystkich kolejnych Arcadiów i Aurelianów. Przecież oni się parzyli jak króliki. Najczęściej przewijał się w mojej wyobraźni seks w hamaku. Mimo, że nie chciałam myśleć o tym co czytałam to wciąż natarczywie atakowały mnie przeróżne niechciane obrazy, jest tu tak dużo absurdalnie śmiesznych historii, żałosnych. A już THE BEST był dla mnie świński ogon i nocniki. Na początku jedynie myślałam, że szkoda mi rywalek Rebeki i Amaranty, ale tak tylko myślałam, ponieważ potem niestety nie rozumiałam kompletnie ich czynów, a Aureliano Buendia czekający na osiągnięcie dojrzałości seksualnej Remedios, aby móc ją poślubić to istne pedofilstwo. Zakończenie dotyczące ostatniego z rodu, straszne, obrzydliwe, co ten Marquez ma w głowie!
Co na plus, geneza historii z szyframi Melquiadesa.
Wybrałam jeden cytat, który akurat uznałam za całkiem zabawny i powinien się podobać.
„Z czasem jednak tak się oswoił z tymi zwyczajami, że pewnej nocy, z mniej jeszcze prawdziwego zdarzenia niż inne, rozebrał się w poczekalni i przedefilował przez cały dom utrzymując w równowadze butelkę piwa na swoim niesamowitym fallusie"....."
Wspaniale wypunktował swoją opinię "Orzeł":
"1. Ufff, skończyłem.
2. Błędny tytuł. Nie "Sto lat samotności" a "Czterysta pięćdziesiąt pięć stron nudy" (kilkadziesiąt stron wyjątków).
3. Styl dobry, Marquez pisać potrafi.
4. Książka bez dyscypliny jeśli chodzi o konstrukcję. To nie uporządkowana fabuła, tylko myślotok. Pisane o wszystkim i o niczym, w gruncie rzeczy w kółko o tym samym. Bez umiaru udziwniona fabuła, na siłę irracjonalne zachowania bohaterów - w przeważającej mierze jakieś pierdoły o motylach, skorpionach, latające dywany, siedemdziesiąt dwa nocniki, dużo skatologii i turpizmu. Efekt tego przesadzenia z przesadą jest taki, że książka, która miała (chyba) pokazywać groteskowość ludzkiego losu zjada swój własny ogon - staje się przedrzeźnianiem samej siebie.
5.Brak innych niż groteskowość środków artystycznego wyrazu. Książka szydzi z wszystkiego, z każdej ludzkiej emocji i potrzeby.
6.W kółko powtarzane te same triki i zagrania - tak gdzieś od jednej trzeciej mamy te same sytuacje w różnych konfiguracjach. A to oznacza około 300 stron zbędnego tekstu. Nieźle, nawet jak na noblistę.
7.Literatura iberoamerykańska tak ma się do literatury, jak olimpiada do paraolimpiady. Trzeba oceniać wedle odrębnych reguł, inaczej będzie dyskryminacja.
8.Szkoda czasu na lekturę a tym bardziej jakąś analizę. Strata pieniędzy i niepotrzebne angażowanie zwojów mózgowych."
Zwracam Państwa uwagę na punkt 7. odzwierciedlający również mój obecny stosunek do ww literatury. „Dorota” określa krótko:
„Koszmar! Ledwo ją zmęczyłam. Byłam jeszcze na filmie "Miłość w czasach zarazy" i już wiem, że ten autor jest nie dla mnie. Lubię jak w powieściach coś się dzieje a nie takie lelum polelum."
Natomiast w recenzji "Sławomira Własika" najbardziej mnie odpowiada fragment:
"...To typowa pozycja dla snobów. No może jeszcze dla krytyków literackich (co w sumie na jedno wychodzi). Gdybym jednak już miał napisać co mi się w tej książce podobało to bym napisał... Tytuł. Poważnie. Tytuł jest spoko...."
Pani ukrywająca się pod hasłem "Rosołowe_oko" kończy swój wywód delikatnie:
„....Nie wiem, czy może po prostu nie dojrzałam do tej książki, czy jej nie zrozumiałam, gubiąc się w kolejnych powiązaniach rodzinnych, kolejnych synach, których wybory prowadziły do nieuniknionego końca, kolejnych nawiązaniach do niezrozumiałych dla mnie arcydzieł kultury. Faktem jest, że miałam wobec tej książki olbrzymie oczekiwania, rozbudzone nie tylko wcześniejszymi lekturami, jednak przezornie odkładałam ją na później. Zawiodłam się."
"JimiLeone" wyraża moją refleksję (choć ja skończyłem i to dwa razy):
"Nie wiem skąd zachwyt nad tą pozycją. Jedyna książka, jakiej nie mogłem skończyć. Po prostu nie mogłem przez nią przebrnąć. Ulisses był dla mnie łaskawszy....."
Cudowny w swoim "odkryciu" jest "lex":
"....Realizm magiczny? No to już wiem, że nie lubię tego czegoś. Przecież ta książka jest zupełnie bez sensu. Nie lubię takich i już.
Dodane po kilku latach: nie wiem, ma tak wysokie noty chyba nie bez przyczyny, ale ja prosty człowiek jestem i lubię teksty wprost, takie są nie dla mnie. "
Opinię "fotyka" muszę przytoczyć w całości, do spójność tego wymaga:
"Czego szukamy w dobrej literaturze? Każdy ma swoją odpowiedź. Na odbiór książki wpływa wiele czynników, większość z nich jest subiektywna i może zależeć od szerszego kontekstu naszej codzienności. Dla mnie dobra literatura skłania do myślenia, porusza intelektualnie, emocjonalnie. Potwierdza mój punkt widzenia lub zgoła mu zaprzecza, ale nie pozostawia mnie obojętnym. Dobra książka nie wygładza i nie wybiela mózgu.
Do tego dziełka podchodziłem dwa razy. Za pierwszym stwierdziłam, że może nie teraz. Drugim razem byłem konsekwentny i dotarłem do końca. Co było najciekawsze w tej książce? Tylna okładka po skończeniu!
Takiego knota dawno nie czytałem. Wszystko prawda o magicznej atmosferze, dziedzicznej skazie samotności, rozważaniach nad ewolucją i rewolucją, zadumie nad losem, czasem i nieuchronnością... ale forma w jakiej to zawarto jest dla mnie nieakceptowalna.
Swoją drogą osoby, które oceniają niepozytywnie tę książkę, w kolejnym zdaniu zarzekają się, że to na pewno arcydzieło, ale oni (profani) go nie doceniają. Na Jowisza! Nie dawajmy sobie wmawiać, że jesteśmy wielbłądami.
Waldemar Łysiak opisywał sytuację, kiedy to grono krytyków sztuki zachwycało się instalacją przestrzenną, która okazała się nieposprzątanymi deskami po remoncie galerii.
Tę książkę szczerze każdemu odradzam! Szkoda czasu, jest wiele naprawdę dobrej literatury. Natomiast zwolennikom zachwyconym tym dziełem oddaję pełny szacunek. Każdy ma prawo do subiektywnego odbioru i własnego zdania."
Nie mogę pominąć trafnego zdania "Pabla":
".....Marquez nadaje się co najwyżej na aforystę, który powinien podszkolić się w warsztacie. .."
Jeszcze "Ata":
"...Brak akcji, natłok bohaterów, powtarzające się imiona, absurdalna fantastyka, motyw kazirodztwa- wszystko to razem odrzuca. Spróbowałam jednak "wielkiego dzieła" Noblisty i spróbuje o nim szybko zapomnieć.
Wolę pielić pokrzywy niż wylądować na bezludnej wyspie z tym obszernym bełkotem..."
Oryginalne sformulowanie u "Dzieckokwiatu":
"....Co się dzieje na tych stronnicach! Pedofilstwo! Kłamstwo! Zdrada! Piękna, złowieszcza kobieta! A my, kobiety lubimy słuchać o tym, że piękniejsze od nas, przyciągające kobiety są albo złe albo głupie. ..."
No i kończę fragmentami najciekawszej dla mnie opinii, z ktorej wypisuję jedno zdanie:
"...Opowieść o rodzinie mężnych kobiet i wiecznie im sprawiających kłopoty mężczyzn to nudna saga z nudnym realizmem magicznym, właśnie w wykonaniu Marqueza....."
Wolność jest i korzystając z niej krzyczę: "Król jest nagi!!", a cały Garcia Marquez DO KITU!!! Na pohybel snobom!!!
Wednesday, 21 December 2016
Juliusz VERNE - "W 80 dni dookoła świata"
Jules VERNE - "W 80 dni dookoła świata"
Czas robi swoje. To co zachwycało 60 lat temu, dzisiaj, w wielu przypadkach, nuży. Czytam ze względu na sentyment do własnej młodości. I ziewam bo tyle porywających przygód. Jedno teraz odkryłem: bohaterem nie jest Fogg, a Fix, który pokonuje trasę i trudności, nie poszukując przygód, a wzorowo pełniąc służbę.
Wysoka nota za niepowtarzalną fantazję autora. Przypominam, że Verne (1828 – 1905) to wymyślił 144 lata temu tj w 1872 roku.
Czas robi swoje. To co zachwycało 60 lat temu, dzisiaj, w wielu przypadkach, nuży. Czytam ze względu na sentyment do własnej młodości. I ziewam bo tyle porywających przygód. Jedno teraz odkryłem: bohaterem nie jest Fogg, a Fix, który pokonuje trasę i trudności, nie poszukując przygód, a wzorowo pełniąc służbę.
Wysoka nota za niepowtarzalną fantazję autora. Przypominam, że Verne (1828 – 1905) to wymyślił 144 lata temu tj w 1872 roku.
Julio CORTAZAR - "Wielkie wygrane"
Julio CORTAZAR - "Wielkie wygrane"
Cortazar (1914 – 84) - uznany przedstawiciel realizmu magicznego, głównie za "Grę w klasy" (1963), którą zachwycałem się 50 lat temu, a obecnie ocenę jej zweryfikowałem na 4 gwiazdki. Recenzowałem też jego zbiór opowiadań pt „W osiemdziesiąt światów wokół dnia” (1967), któremu dałem pałę. Pięćdziesiąt lat temu, po fali literatury amerykańskiej, nadeszła do Polski moda na literaturę iberoamerykańską i oczywiście, jej uległem i się nią zachwycałem. Dzisiaj, na starość, nie mogę pojąć, często bezkrytycznej, tej szalonej miłości do niej. Dlatego też z dużą rezerwą podchodzę do omawianej książki, a optymistyczną nadzieję pokładam w dacie - w 1960 r., gdy trend „pod Paryż” mógł jeszcze nie zadziałać. Przypominam, że to Gombrowicz obsesyjnie nauczał młodych pisarzy argentyńskich, by nie pisali „pod Paryż”, bo tracą autentyczność.
Dobrnąłem do strony 40, gdzie po rozdziale IX, a przed X, rozpoczyna się wstawka (?) oznaczona literą A. Ponieważ nic z niej nie zrozumiałem odłożyłem książkę i przewertowałem wszystkie recenzje, szczególnie zachwycające się tą książką, z nadzieją oświecenia się w tej materii. Niestety nigdzie ani słowa. Może ktoś z Państwa uprzejmie do mnie napisze
„Korzystając z matczyno-synowskiego dialogu Persjo na zmianę myśli, obserwuje i do każdego z otaczających przymierza logos albo raczej z logosu wysnuwa nić, ledwie widoczną ścieżkę z prześwitami na to, co - zgodnie z jego pragnieniem - powinno uchylić mu drzwi ku syntezie. Bez większego wysiłku z centralnej sekwencji i bocznych figur wykalkulowuje właściwą bazę, bada i obnaża okoliczności otaczające, wyłącza je i analizuje, wydziela i kładzie na wadze. To, co widzi, uwypukla się w sposób zdolny doprowadzić do stanu lodowatej gorączki, do halucynacji bez tygrysów ni chrabąszczy, do zapału łowcy, ścigającego swą zdobycz bez małpich skoków, bez łabędzi w echolaliach.....”
Logos to słowo, a echolalia to „zaburzenie myślenia, objawiające się jako niepotrzebne powtarzanie słów lub zwrotów wypowiedzianych przez inne osoby.."
Może z powodu wieku jestem odważny w formowaniu swoich opinii, a aktualna mieści się w jednym słowie: b e ł k o t. Gdy dodam do tego, że nie rozumiem nierealnego pomysłu umieszczenia na okręcie, na zasadzie równości, całego przekroju społecznego Argentyny, to uznaję za uzasadnioną
decyzję o ograniczeniu lektury do strony 100 oraz przystapieniu do n-tej projekcji genialnego "Rejsu" Piwowskiego.
PS Na LC tylko 6 opinii i średnia 6,95, a więc i zainteresowanie i ocena - niskie
Cortazar (1914 – 84) - uznany przedstawiciel realizmu magicznego, głównie za "Grę w klasy" (1963), którą zachwycałem się 50 lat temu, a obecnie ocenę jej zweryfikowałem na 4 gwiazdki. Recenzowałem też jego zbiór opowiadań pt „W osiemdziesiąt światów wokół dnia” (1967), któremu dałem pałę. Pięćdziesiąt lat temu, po fali literatury amerykańskiej, nadeszła do Polski moda na literaturę iberoamerykańską i oczywiście, jej uległem i się nią zachwycałem. Dzisiaj, na starość, nie mogę pojąć, często bezkrytycznej, tej szalonej miłości do niej. Dlatego też z dużą rezerwą podchodzę do omawianej książki, a optymistyczną nadzieję pokładam w dacie - w 1960 r., gdy trend „pod Paryż” mógł jeszcze nie zadziałać. Przypominam, że to Gombrowicz obsesyjnie nauczał młodych pisarzy argentyńskich, by nie pisali „pod Paryż”, bo tracą autentyczność.
Dobrnąłem do strony 40, gdzie po rozdziale IX, a przed X, rozpoczyna się wstawka (?) oznaczona literą A. Ponieważ nic z niej nie zrozumiałem odłożyłem książkę i przewertowałem wszystkie recenzje, szczególnie zachwycające się tą książką, z nadzieją oświecenia się w tej materii. Niestety nigdzie ani słowa. Może ktoś z Państwa uprzejmie do mnie napisze
„Korzystając z matczyno-synowskiego dialogu Persjo na zmianę myśli, obserwuje i do każdego z otaczających przymierza logos albo raczej z logosu wysnuwa nić, ledwie widoczną ścieżkę z prześwitami na to, co - zgodnie z jego pragnieniem - powinno uchylić mu drzwi ku syntezie. Bez większego wysiłku z centralnej sekwencji i bocznych figur wykalkulowuje właściwą bazę, bada i obnaża okoliczności otaczające, wyłącza je i analizuje, wydziela i kładzie na wadze. To, co widzi, uwypukla się w sposób zdolny doprowadzić do stanu lodowatej gorączki, do halucynacji bez tygrysów ni chrabąszczy, do zapału łowcy, ścigającego swą zdobycz bez małpich skoków, bez łabędzi w echolaliach.....”
Logos to słowo, a echolalia to „zaburzenie myślenia, objawiające się jako niepotrzebne powtarzanie słów lub zwrotów wypowiedzianych przez inne osoby.."
Może z powodu wieku jestem odważny w formowaniu swoich opinii, a aktualna mieści się w jednym słowie: b e ł k o t. Gdy dodam do tego, że nie rozumiem nierealnego pomysłu umieszczenia na okręcie, na zasadzie równości, całego przekroju społecznego Argentyny, to uznaję za uzasadnioną
decyzję o ograniczeniu lektury do strony 100 oraz przystapieniu do n-tej projekcji genialnego "Rejsu" Piwowskiego.
PS Na LC tylko 6 opinii i średnia 6,95, a więc i zainteresowanie i ocena - niskie
Tuesday, 20 December 2016
Natasza SOCHA - "Rosół z kury domowej"
Natasza SOCHA - "Rosół z kury domowej"
Niewiele wiem o autorce, bo jedyne co wydedukowałem to, że jest przed czterdziestką (UAM Poznań rocznik 1997, więc urodzona ok 1978 -1979). Pisarka, dziennikarka itd itp, mieszka w Niemczech; i tam rzecz się dzieje.
Do innych wypowiedzi dodam jedno: jako stary, doświadczony przedstawiciel płci pozornie silniejszej, polecam tę książkę wszystkim mężczyznom bez względu na wiek i doświadczenie. Jest to bowiem wspaniały poradnik jak postępować z kobietami. W wesołej formie przedstawia autorka wszelkie problemy dotyczące współżycia przedstawicieli dwóch płci i udziela rad obu stronom konfliktu.
Nie jest to literatura pretendująca do najwyższej półki, lecz zabawna, napisana dobrym językiem powieść realistyczna, słusznie wyśmiewająca egoizm i bufonadę "chłopów"
Podkreślam na koniec, że kobietom może ona się podobać, lecz cenna jest dla mężczyzn, jako wiadro zimnej wody, by ostudzić ich zbyt wysokie mniemanie o sobie i wywołać refleksje na temat ich stosunku do kobiet.
Miła, lekka i przyjemna z licznymi elementami satyry i groteski, a finał najzabawniejszy. Zasłużone 8 gwiazdek!
Niewiele wiem o autorce, bo jedyne co wydedukowałem to, że jest przed czterdziestką (UAM Poznań rocznik 1997, więc urodzona ok 1978 -1979). Pisarka, dziennikarka itd itp, mieszka w Niemczech; i tam rzecz się dzieje.
Do innych wypowiedzi dodam jedno: jako stary, doświadczony przedstawiciel płci pozornie silniejszej, polecam tę książkę wszystkim mężczyznom bez względu na wiek i doświadczenie. Jest to bowiem wspaniały poradnik jak postępować z kobietami. W wesołej formie przedstawia autorka wszelkie problemy dotyczące współżycia przedstawicieli dwóch płci i udziela rad obu stronom konfliktu.
Nie jest to literatura pretendująca do najwyższej półki, lecz zabawna, napisana dobrym językiem powieść realistyczna, słusznie wyśmiewająca egoizm i bufonadę "chłopów"
Podkreślam na koniec, że kobietom może ona się podobać, lecz cenna jest dla mężczyzn, jako wiadro zimnej wody, by ostudzić ich zbyt wysokie mniemanie o sobie i wywołać refleksje na temat ich stosunku do kobiet.
Miła, lekka i przyjemna z licznymi elementami satyry i groteski, a finał najzabawniejszy. Zasłużone 8 gwiazdek!
Jan Jakub KOLSKI - "Las. 4 rano"
Jan Jakub KOLSKI - "Las. 4 rano"
Nie wiedziałem nawet, że on pisze, natomiast jego filmy podziwiałem. Zaskoczony, siadam do lektury, zwyczajowo przeglądam recenzje. A tam przede wszystkim o tragedii z córką, o opuszczeniu żony i o nowym związku z kobietą o trzy lata starszą od nieobecnej już córki. Pamiętając maksymę Giedroycia o separacji dzieła od autora, staram się "newsy" usunąć z pamięci i w miarę obiektywnie poczytać o następnym, co uciekł do lasu. A było ich w literaturze wielu...
W tym przypadku bardzo mnie pasuje zestaw: Dziad, kot, pies, kuna, Nata – "tirówka" i małolata Jadzia. A zraża wulgarny język, mimo, że sam bluzgam obficie. Ale trzeba mieć wyczucie: kiedy i gdzie. I to jest główny zarzut, wielce istotny, bo przeszkadza w lekturze. Zza oceanu przyszła ta moda na obsceniczność, a ja i tak tego nie zaakceptuję. Tym bardziej, że Kolski ma 60 lat, a wiek zobowiązuje.
Bohater Kolskiego – alter ego autora, co świadomie pomijam - jest skupiony na sobie, swoim cierpieniu i swojej wyjątkowości; jest egocentrykiem. Podkreśla to przyjęcie pseudonimu First. A w czymże to on jest pierwszy? Czyżby sześćdziesięcioletni autor nie słyszał o tragediach innych ludzi? Czytało mnie się dobrze, póki nie poznałem przyczyny jego pozornej, czasowej ucieczki, bo dalszej lekturze towarzyszył mnie niesmak narzucającym się pytaniem: co z matką jego córki, która również utraciła dziecko w wypadku? Przeżyłem wiele więcej lat niż autor, i wolę mówić i słuchać o łączeniu, wzajemnej pomocy w nieszczęściu niż pozostawieniu bliskiej osoby w traumie i salwowaniu się pozorną ucieczką.
Dwukrotnie podważyłem prawdziwość tej ucieczki, nazywając ją pozorną, tymczasową, bo zachowanie bohatera wykazuje jakiś fałsz. O ile skok z pociągu sugeruje autentyczność jego decyzji, to już troskliwe, pedantyczne zakopywanie walizki i pistoletu wskazuje na tymczasowość, a organizacja życia w ziemiance ujawnia tęsknotę za cywilizacją i chęć korzystania z jej zdobyczy. Ponadto zastępczy poniekąd związek z prostytutką to nie szukanie samotności, a wręcz walka z nią; to próba stworzenia swojego „małego intymnego świata” na obrzeżu cywilizacji. Kąpiel w wannie z polewaniem gorącą wodą w ostępie leśnym w obecności morderczyni – kuny i perspektywie nadejścia groźnego rosomaka nadaje całej ucieczce charakter groteskowy.
Co nie udało się z prostytutką, może się udać z jej córką, tym bardziej, że z następczynią - bułgarską prostytutką, nie idzie się dogadać. No i nasz sponiewierany, zeszmacony leśny Dziad, staje się szeryfem, mściwym samcem alfa, zabija ruskiego alfonsa, likwiduje mafię bułgarską i wygrzewa się z małolatą na zaimprowizowanej, wyimaginowanej plaży, snując plany na przyszłość.
O jedno zdanie w tej scenie jest dla mnie za dużo, bo nachodzą mnie kudłate myśli, gdy o trzynastoletnim dziecku, po pierwszej menstruacji czytam:
„...Wyglądała jak aktorka filmowa...”
Niestety, okazało się, że nie potrafię zapomnieć o związku starego Kolskiego, z kobietą o trzy lata starszą od jego tragicznie zmarłej córki i kreowaniu jej na aktorkę. Czy ta książka ma być próbą samousprawiedliwienia się autora przed plotkarskim otoczeniem??
Oceniając lekturę w oderwaniu od wątków osobistych autora, uważam ją za interesującą, pobudzającą do myślenia, a przede wszystkim ciekawie napisaną i bez żadnych wątpliwości daję jej gwiazdek 7. Nie, jednak 6, bo karę za paskudny język musi ponieść.
Nie wiedziałem nawet, że on pisze, natomiast jego filmy podziwiałem. Zaskoczony, siadam do lektury, zwyczajowo przeglądam recenzje. A tam przede wszystkim o tragedii z córką, o opuszczeniu żony i o nowym związku z kobietą o trzy lata starszą od nieobecnej już córki. Pamiętając maksymę Giedroycia o separacji dzieła od autora, staram się "newsy" usunąć z pamięci i w miarę obiektywnie poczytać o następnym, co uciekł do lasu. A było ich w literaturze wielu...
W tym przypadku bardzo mnie pasuje zestaw: Dziad, kot, pies, kuna, Nata – "tirówka" i małolata Jadzia. A zraża wulgarny język, mimo, że sam bluzgam obficie. Ale trzeba mieć wyczucie: kiedy i gdzie. I to jest główny zarzut, wielce istotny, bo przeszkadza w lekturze. Zza oceanu przyszła ta moda na obsceniczność, a ja i tak tego nie zaakceptuję. Tym bardziej, że Kolski ma 60 lat, a wiek zobowiązuje.
Bohater Kolskiego – alter ego autora, co świadomie pomijam - jest skupiony na sobie, swoim cierpieniu i swojej wyjątkowości; jest egocentrykiem. Podkreśla to przyjęcie pseudonimu First. A w czymże to on jest pierwszy? Czyżby sześćdziesięcioletni autor nie słyszał o tragediach innych ludzi? Czytało mnie się dobrze, póki nie poznałem przyczyny jego pozornej, czasowej ucieczki, bo dalszej lekturze towarzyszył mnie niesmak narzucającym się pytaniem: co z matką jego córki, która również utraciła dziecko w wypadku? Przeżyłem wiele więcej lat niż autor, i wolę mówić i słuchać o łączeniu, wzajemnej pomocy w nieszczęściu niż pozostawieniu bliskiej osoby w traumie i salwowaniu się pozorną ucieczką.
Dwukrotnie podważyłem prawdziwość tej ucieczki, nazywając ją pozorną, tymczasową, bo zachowanie bohatera wykazuje jakiś fałsz. O ile skok z pociągu sugeruje autentyczność jego decyzji, to już troskliwe, pedantyczne zakopywanie walizki i pistoletu wskazuje na tymczasowość, a organizacja życia w ziemiance ujawnia tęsknotę za cywilizacją i chęć korzystania z jej zdobyczy. Ponadto zastępczy poniekąd związek z prostytutką to nie szukanie samotności, a wręcz walka z nią; to próba stworzenia swojego „małego intymnego świata” na obrzeżu cywilizacji. Kąpiel w wannie z polewaniem gorącą wodą w ostępie leśnym w obecności morderczyni – kuny i perspektywie nadejścia groźnego rosomaka nadaje całej ucieczce charakter groteskowy.
Co nie udało się z prostytutką, może się udać z jej córką, tym bardziej, że z następczynią - bułgarską prostytutką, nie idzie się dogadać. No i nasz sponiewierany, zeszmacony leśny Dziad, staje się szeryfem, mściwym samcem alfa, zabija ruskiego alfonsa, likwiduje mafię bułgarską i wygrzewa się z małolatą na zaimprowizowanej, wyimaginowanej plaży, snując plany na przyszłość.
O jedno zdanie w tej scenie jest dla mnie za dużo, bo nachodzą mnie kudłate myśli, gdy o trzynastoletnim dziecku, po pierwszej menstruacji czytam:
„...Wyglądała jak aktorka filmowa...”
Niestety, okazało się, że nie potrafię zapomnieć o związku starego Kolskiego, z kobietą o trzy lata starszą od jego tragicznie zmarłej córki i kreowaniu jej na aktorkę. Czy ta książka ma być próbą samousprawiedliwienia się autora przed plotkarskim otoczeniem??
Oceniając lekturę w oderwaniu od wątków osobistych autora, uważam ją za interesującą, pobudzającą do myślenia, a przede wszystkim ciekawie napisaną i bez żadnych wątpliwości daję jej gwiazdek 7. Nie, jednak 6, bo karę za paskudny język musi ponieść.
Sunday, 18 December 2016
Jacek LUSIŃSKI - "Carte blanche"
Jacek LUSIŃSKI - "Carte blanche"
Książka i film oparte a prawdziwej historii nauczyciela – pasjonata, tracącego sukcesywnie wzrok.
Na podstawie Wikipedii
Jacek Lusiński (ur. 1969) - reżyser, scenarzysta, autor tekstów piosenek oraz tej książki, wydanej w 2015 roku (film na jej podstawie też w 2015).
„Kacper Bielik, nauczyciel historii w liceum, zaczyna tracić wzrok. Diagnoza lekarska potwierdza, że jest to nieodwracalny proces spowodowany wadą genetyczną. Nie chcąc tracić pracy, Kacper postanawia ukryć swoją chorobę przed otoczeniem. Film oparty jest o autentyczną historię Macieja Białka, niewidomego nauczyciela historii z Lublina..."
Mimo, że słyszałem wcześniej o historii Macieja Białka, mimo przewidywalności wydarzeń nie potrafiłem przerwać lektury nawet na sekundę. Piękna, optymistyczna historia o zwycięstwie człowieka nad własnymi słabościami i ponurą rzeczywistością, wzmacniająca wiarę w człowieka, opowiedziana świetnie uchwyconym współczesnym językiem, tryskająca humorem mimo nieuleczalnej choroby, a więc jakby wydawało się beznadziejnej tragedii. Głównemu wątkowi towarzyszą inne, pozornie mniejsze tragedie; pozornie, bo nie powinno się poddawać ich gradacji; a i one znajdują rozwiązanie, bo nie ma sytuacji bez wyjścia. Do tego autor mnie rozbawił, cytując dwukrotnie złotą myśl Thomasa Jeffersona (s. 39 oraz s. 71) za pierwszym razem w trakcie rozmowy między bluzgającą uczennicą i poprawnie wyrażającym się nauczycielem:
"- Thomas Jefferson mówił, że człowiek, który żyje jak zboże, staje się słomą historii.
Klara wpatrywała się w niego z coraz większą uwagą.
A co to niby znaczy?
A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć? - rzucił zgryźliwie i odszedł.."
Nauka nie poszła w las; Klara rewanżuje się tą sekwencją nauczycielowi, w chwili jego słabości.
Jestem oczarowany, a dziewięcioma gwiazdkami chcę zmusić Lusińskiego do wzięcia się za pisanie.
Książka i film oparte a prawdziwej historii nauczyciela – pasjonata, tracącego sukcesywnie wzrok.
Na podstawie Wikipedii
Jacek Lusiński (ur. 1969) - reżyser, scenarzysta, autor tekstów piosenek oraz tej książki, wydanej w 2015 roku (film na jej podstawie też w 2015).
„Kacper Bielik, nauczyciel historii w liceum, zaczyna tracić wzrok. Diagnoza lekarska potwierdza, że jest to nieodwracalny proces spowodowany wadą genetyczną. Nie chcąc tracić pracy, Kacper postanawia ukryć swoją chorobę przed otoczeniem. Film oparty jest o autentyczną historię Macieja Białka, niewidomego nauczyciela historii z Lublina..."
Mimo, że słyszałem wcześniej o historii Macieja Białka, mimo przewidywalności wydarzeń nie potrafiłem przerwać lektury nawet na sekundę. Piękna, optymistyczna historia o zwycięstwie człowieka nad własnymi słabościami i ponurą rzeczywistością, wzmacniająca wiarę w człowieka, opowiedziana świetnie uchwyconym współczesnym językiem, tryskająca humorem mimo nieuleczalnej choroby, a więc jakby wydawało się beznadziejnej tragedii. Głównemu wątkowi towarzyszą inne, pozornie mniejsze tragedie; pozornie, bo nie powinno się poddawać ich gradacji; a i one znajdują rozwiązanie, bo nie ma sytuacji bez wyjścia. Do tego autor mnie rozbawił, cytując dwukrotnie złotą myśl Thomasa Jeffersona (s. 39 oraz s. 71) za pierwszym razem w trakcie rozmowy między bluzgającą uczennicą i poprawnie wyrażającym się nauczycielem:
"- Thomas Jefferson mówił, że człowiek, który żyje jak zboże, staje się słomą historii.
Klara wpatrywała się w niego z coraz większą uwagą.
A co to niby znaczy?
A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć? - rzucił zgryźliwie i odszedł.."
Nauka nie poszła w las; Klara rewanżuje się tą sekwencją nauczycielowi, w chwili jego słabości.
Jestem oczarowany, a dziewięcioma gwiazdkami chcę zmusić Lusińskiego do wzięcia się za pisanie.
Jan BRZECHWA - "Akademia pana Kleksa"
Jan BRZECHWA - "Akademia pana Kleksa"
Choć Brzechwę kochałem, to Kleksa nie czytałem. Ale o panu Kleksie słyszałem w 1949 roku od ówczesnego mojego kolegi i rówieśnika Krzysia Gradowskiego, który po latach wspaniałe filmy z Fronczewskim na ten temat zrealizował.
Przypomniałem Dr Dolittle, poznałem Muminki, a teraz pan Kleks!!
Wikipedia:
„...Jest to historia dwunastoletniego, niesfornego rudego Adasia Niezgódki, który zostaje umieszczony w tytułowej akademii wraz z dwudziestoma czterema innymi chłopcami – wszyscy o imionach zaczynających się na literę A. Opiekuje się nimi pan Kleks z pomocą Mateusza – uczonego szpaka, który wymawia jedynie końcówki wyrazów.....
...Akademia znajduje się przy ulicy Czekoladowej. Zajmuje kolorowy, trzypiętrowy gmach. Na parterze mieszczą się sale szkolne, na pierwszym piętrze są sypialnie oraz jadalnia, na drugim mieszka pan Kleks i uczony szpak Mateusz, a na trzecim przechowuje swoje sekrety, do których dostęp ma tylko on, ponieważ schody doprowadzone są tylko do drugiego piętra, i do których dostaje się przez komin. Budynek otacza ogromny park oraz mur, w którym znajdują się furtki prowadzące do sąsiednich bajek. Bohater książki odwiedza między innymi bajkę o dziewczynce z zapałkami oraz bajkę o śpiącej królewnie i siedmiu braciach.
Zajęcia w akademii – dzień w akademii zaczyna się o piątej rano, kiedy to na nosy chłopców kapie woda prosto ze śluz umieszczonych w suficie. Od razu wszyscy pędzą pod prysznic, z którego płynie woda zawsze z dodatkiem jakiegoś soku. O wpół do szóstej jest śniadanie, a o szóstej apel, po którym pan Kleks zbiera od chłopców senne lusterka, w których odbijają się ich sny (za jeden z najciekawszych pan Kleks uznał sen Adasia „O siedmiu szklankach”). Lekcje zaczynają się o siódmej, są to między innymi: kleksografia, przędzenie liter, leczenie chorych sprzętów, gra w piłkę-globus, czyli nauka geografii. Do ciekawych przygód w Akademii należą także odwiedziny w fabryce dziur i dziurek i odwiedziny Adasia w psim raju, gdzie spotkał swojego Reksa.....”
Może trochę przydługo, lecz taka baza potrzebna jest dla moich trzech groszy. Zacznę od przypomnienia, że w moim dzieciństwie niebagatelną rolę odegrała twórczość dwóch Lesmanów tj Jana Brzechwy (1898 -1966) oraz jego stryjecznego brata, Bolesława Leśmiana (1877 -1937). Teraz już mogę przejść do najistotniejszego fragmentu w tekście Wikipedii:
"....Budynek otacza ogromny park oraz mur, w którym znajdują się furtki prowadzące do sąsiednich bajek. Bohater książki odwiedza między innymi bajkę o dziewczynce z zapałkami oraz bajkę o śpiącej królewnie i siedmiu braciach...."
A więc Brzechwa jest prekursorem koncepcji a l t e r n a t y w n y c h światów. Zwracam jeszcze uwagę na "Raj dla psów", gdzie jedna z ulic nazywa się "Biały Kieł", a plac jest imienia Doktora Dolittle oraz na stopniałą Królewnę Śnieżkę, która wskutek nieuwagi.....(s. 40):
",,,malała, topniejąc coraz bardziej, aż wreszcie rozpuściła się całkiem i zamieniła się w maleńki przezroczysty strumyczek. Połączyło się w nim dwanaście innych strumyczków i wszystkie razem popłynęły do jednej z furtek w murze, szemrząc znane słowa marsza krasnoludków:
Hej-ha, hej-ho,
Do domu by się szło!"
Moja starcza lektura potwierdziła dotychczasowe domniemanie, że mamy do czynienia z absolutnym a r c y d z i e ł e m.
Choć Brzechwę kochałem, to Kleksa nie czytałem. Ale o panu Kleksie słyszałem w 1949 roku od ówczesnego mojego kolegi i rówieśnika Krzysia Gradowskiego, który po latach wspaniałe filmy z Fronczewskim na ten temat zrealizował.
Przypomniałem Dr Dolittle, poznałem Muminki, a teraz pan Kleks!!
Wikipedia:
„...Jest to historia dwunastoletniego, niesfornego rudego Adasia Niezgódki, który zostaje umieszczony w tytułowej akademii wraz z dwudziestoma czterema innymi chłopcami – wszyscy o imionach zaczynających się na literę A. Opiekuje się nimi pan Kleks z pomocą Mateusza – uczonego szpaka, który wymawia jedynie końcówki wyrazów.....
...Akademia znajduje się przy ulicy Czekoladowej. Zajmuje kolorowy, trzypiętrowy gmach. Na parterze mieszczą się sale szkolne, na pierwszym piętrze są sypialnie oraz jadalnia, na drugim mieszka pan Kleks i uczony szpak Mateusz, a na trzecim przechowuje swoje sekrety, do których dostęp ma tylko on, ponieważ schody doprowadzone są tylko do drugiego piętra, i do których dostaje się przez komin. Budynek otacza ogromny park oraz mur, w którym znajdują się furtki prowadzące do sąsiednich bajek. Bohater książki odwiedza między innymi bajkę o dziewczynce z zapałkami oraz bajkę o śpiącej królewnie i siedmiu braciach.
Zajęcia w akademii – dzień w akademii zaczyna się o piątej rano, kiedy to na nosy chłopców kapie woda prosto ze śluz umieszczonych w suficie. Od razu wszyscy pędzą pod prysznic, z którego płynie woda zawsze z dodatkiem jakiegoś soku. O wpół do szóstej jest śniadanie, a o szóstej apel, po którym pan Kleks zbiera od chłopców senne lusterka, w których odbijają się ich sny (za jeden z najciekawszych pan Kleks uznał sen Adasia „O siedmiu szklankach”). Lekcje zaczynają się o siódmej, są to między innymi: kleksografia, przędzenie liter, leczenie chorych sprzętów, gra w piłkę-globus, czyli nauka geografii. Do ciekawych przygód w Akademii należą także odwiedziny w fabryce dziur i dziurek i odwiedziny Adasia w psim raju, gdzie spotkał swojego Reksa.....”
Może trochę przydługo, lecz taka baza potrzebna jest dla moich trzech groszy. Zacznę od przypomnienia, że w moim dzieciństwie niebagatelną rolę odegrała twórczość dwóch Lesmanów tj Jana Brzechwy (1898 -1966) oraz jego stryjecznego brata, Bolesława Leśmiana (1877 -1937). Teraz już mogę przejść do najistotniejszego fragmentu w tekście Wikipedii:
"....Budynek otacza ogromny park oraz mur, w którym znajdują się furtki prowadzące do sąsiednich bajek. Bohater książki odwiedza między innymi bajkę o dziewczynce z zapałkami oraz bajkę o śpiącej królewnie i siedmiu braciach...."
A więc Brzechwa jest prekursorem koncepcji a l t e r n a t y w n y c h światów. Zwracam jeszcze uwagę na "Raj dla psów", gdzie jedna z ulic nazywa się "Biały Kieł", a plac jest imienia Doktora Dolittle oraz na stopniałą Królewnę Śnieżkę, która wskutek nieuwagi.....(s. 40):
",,,malała, topniejąc coraz bardziej, aż wreszcie rozpuściła się całkiem i zamieniła się w maleńki przezroczysty strumyczek. Połączyło się w nim dwanaście innych strumyczków i wszystkie razem popłynęły do jednej z furtek w murze, szemrząc znane słowa marsza krasnoludków:
Hej-ha, hej-ho,
Do domu by się szło!"
Moja starcza lektura potwierdziła dotychczasowe domniemanie, że mamy do czynienia z absolutnym a r c y d z i e ł e m.
Saturday, 17 December 2016
Tove JANSSON - "Kometa w Dolinie Muminków"
Tove JANSSON - "Kometa nad Doliną Muminków"
Tove Jannson (1914 – 2001) - fińska pisarka szwedzkojęzyczna, malarka, ilustratorka i rysowniczka komiksowa, znana najbardziej jako autorka książek o Muminkach. A wszystko zaczęło się od publikacji w 1945 r. książki pt "Małe Trolle i duża powódź". Omawiana przyniosła jej sukces w następnym roku. Nigdy tego nie miałem w ręku, więc teraz muszę zacząć od poznania "trolli"/ Wikipedia:
"Troll.. - przypominajacy wyglądem człowieka stwór ze skandynawskich wierzeń ludowych, wywodzacy się z mitologii nordyckiej.."
To słowo wieloznaczne; i tak "nasz" troll nic nie ma wspólnego z trollem internetowym czy trollowaniem. Bo nasze są dobrze wychowane i sympatyczne.
Olbrzymia większość czytelników ocenia "Muminków" subiektywnie, emocjonalnie, jako wspomnienie z dzieciństwa. Podobnie jak ja "Dr Dolittle". "Lisa Witalisa" czy "Misia Puchatka". Jest taka Pani Joanna Olech (ur. 1955), która stworzyła sobie kryteria oceny literatury dla dzieci i którą przez lata z zainteresowaniem czytałem w "Tygodniku Powszechnym". Ja takich kryteriów nie mam, więc oceniam emocjonalnie i dość przypadkowo mając prawie 74 lata.
I mówię: JA MUMINKÓW NIE KUPUJĘ!!! Nie kupuję ich przygód, nie kupuję. ich oziębłości uczuciowej (dziwne dla mnie stosunki rodzinne). Nie podoba mnie się ciągle wymiotujący egoista Ryjek (podkreślający, że grota jest jego), nic mnie nie obchodzą losy Hatifnatów trzykrotnie maszerujących zawsze na wschód. (s.s. 51, 164, 190) Uważam za odrażający ich opis (s. 51):
"......Byli bardzo mali, biali i nie mieli w ogóle twarzy.."
Nie akceptuję sceny w sklepie, bo jak się nie ma apanaży, to się za towar nie łapie. A pedagogika w książce dla dzieci jest istotna. No i w ogóle jestem przeciw ogłupianiu dzieci wyschniętym morzem i perspektywą uderzenia komety. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że autor powinien dać czytelnikowi szansę uwierzenia.
Sentyment sentymentem, a "nuda veritas" ("naga prawda") nieciekawa. Ja swoim prawnukom nie dam!!
Tove Jannson (1914 – 2001) - fińska pisarka szwedzkojęzyczna, malarka, ilustratorka i rysowniczka komiksowa, znana najbardziej jako autorka książek o Muminkach. A wszystko zaczęło się od publikacji w 1945 r. książki pt "Małe Trolle i duża powódź". Omawiana przyniosła jej sukces w następnym roku. Nigdy tego nie miałem w ręku, więc teraz muszę zacząć od poznania "trolli"/ Wikipedia:
"Troll.. - przypominajacy wyglądem człowieka stwór ze skandynawskich wierzeń ludowych, wywodzacy się z mitologii nordyckiej.."
To słowo wieloznaczne; i tak "nasz" troll nic nie ma wspólnego z trollem internetowym czy trollowaniem. Bo nasze są dobrze wychowane i sympatyczne.
Olbrzymia większość czytelników ocenia "Muminków" subiektywnie, emocjonalnie, jako wspomnienie z dzieciństwa. Podobnie jak ja "Dr Dolittle". "Lisa Witalisa" czy "Misia Puchatka". Jest taka Pani Joanna Olech (ur. 1955), która stworzyła sobie kryteria oceny literatury dla dzieci i którą przez lata z zainteresowaniem czytałem w "Tygodniku Powszechnym". Ja takich kryteriów nie mam, więc oceniam emocjonalnie i dość przypadkowo mając prawie 74 lata.
I mówię: JA MUMINKÓW NIE KUPUJĘ!!! Nie kupuję ich przygód, nie kupuję. ich oziębłości uczuciowej (dziwne dla mnie stosunki rodzinne). Nie podoba mnie się ciągle wymiotujący egoista Ryjek (podkreślający, że grota jest jego), nic mnie nie obchodzą losy Hatifnatów trzykrotnie maszerujących zawsze na wschód. (s.s. 51, 164, 190) Uważam za odrażający ich opis (s. 51):
"......Byli bardzo mali, biali i nie mieli w ogóle twarzy.."
Nie akceptuję sceny w sklepie, bo jak się nie ma apanaży, to się za towar nie łapie. A pedagogika w książce dla dzieci jest istotna. No i w ogóle jestem przeciw ogłupianiu dzieci wyschniętym morzem i perspektywą uderzenia komety. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że autor powinien dać czytelnikowi szansę uwierzenia.
Sentyment sentymentem, a "nuda veritas" ("naga prawda") nieciekawa. Ja swoim prawnukom nie dam!!
Friday, 16 December 2016
Hugh LOFTING - "Doktor Dolittle i jego zwierzęta"
Hugh LOFTING - "Doktor Dolittle i jego zwierzęta"
Z pamięci umieściłem dwie notki na LC dotyczące cyklu Dr Dolittle, lecz teraz, dzięki zasobom biblioteki Pawła, mam w ręku pierwszy tom cyklu. Jedynym minusem są ilustracje Lengrena, który rysuje go na wzór i podobieństwo profesora Filutka. Dowiaduję się, że w nowych wydaniach powrócono do pierwotnych ilustracji Loftinga, na których się wychowywałem drobne 67 lat temu. Przypominam, że Doktor był silny, lecz raczej niewysoki i okrąglutki. Wikipedia:
„..Doktor John Dolittle jest lekarzem, mieszka w Puddleby nad rzeką Marsh (Puddleby-on-the-Marsh). Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. Od tej pory zostaje weterynarzem. Jest bardzo surowy, kiedy zwierzęta są źle traktowane. W czasie, gdy rozpoczyna się akcja pierwszego tomu, ma prawdopodobnie trzydzieści kilka lat. Opisywany jest jako mężczyzna niewielkiego wzrostu, krępy, ale przy tym sprawny i silny fizycznie. Nigdy nie był żonaty i poza siostrą, która pojawia się w książkach sporadycznie, nie ma krewnych...."
Lofting (1886 – 1947) opublikował pierwszą książeczkę w 1920 r,, a w 1949 i (sukcesywnie następnych) poznałem tomów 6 plus trzy w latach 1960 -61. To nie dziw, że wszystko mnie się pokręciło i teraz ze zdziwieniem odkrywa że w niniejszym pierwszym tomie nie ma ani Tomka Stubbinsa, ani karmiciela kotów Mateusza Mugg. I przyjaciół Doktora mało, bo tylko papuga Polinezja, sowa Tu – Tu, małpka Czi – Czi, prosię Geb – Geb, kaczka Dab -dab oraz pies Jip. Poza tym książę Bumpo i dwugłowiec.
Najtragiczniejszą wiadomość wyczytałem w LC, że zniszczono dobrego Doktora robiąc z niego lekturę szkolną. O tempora! O mores! Czy te decydujące d u r n i e nie wiedzą, ze każde arcydzieło można łatwo zniszczyć wciągając je na listę szkolnych lektur.
Ponadto: czy dzisiaj, mimo postępu techniki i cywilizacji, dzieci są tak głupie że idąc do szkół w wieku 7 lat nie znają jeszcze Doktora Dolittle? Bo ja w wieku 6 lat znałem wszystkie i samodzielnie je czytałem!!!
Moich młodszych kolegów na LC zapewniam, że Bumpo przyjedzie do Anglii i zaprzyjaźni się z "Dr Dolittle i jego zwierzętami"
PS To właśnie w tym tomie szczur tłumaczy dlaczego jego pobratymcy opuszczają tonący okręt (s, 74):
"...Pański statek... ...jeszcze przed jutrzejszym wieczorem będzie leżał na dnie morza... ..My wiemy takie rzeczy zawsze.. ..Koniuszki ogonków poczynają nas swędzić i rwać w taki osobliwy sposób - podobnie jak wtedy, gdy noga drętwieje. Dziś rano o szóstej godzinie podczas śniadania poczułem nagle owo swędzenie w ogonie..."
Nie ma co, trzeba się zbierać. A wy, dzieci, schowajcie się z książką w mysią dziurę i budujcie „swój intymny mały świat”!!
Z pamięci umieściłem dwie notki na LC dotyczące cyklu Dr Dolittle, lecz teraz, dzięki zasobom biblioteki Pawła, mam w ręku pierwszy tom cyklu. Jedynym minusem są ilustracje Lengrena, który rysuje go na wzór i podobieństwo profesora Filutka. Dowiaduję się, że w nowych wydaniach powrócono do pierwotnych ilustracji Loftinga, na których się wychowywałem drobne 67 lat temu. Przypominam, że Doktor był silny, lecz raczej niewysoki i okrąglutki. Wikipedia:
„..Doktor John Dolittle jest lekarzem, mieszka w Puddleby nad rzeką Marsh (Puddleby-on-the-Marsh). Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. Od tej pory zostaje weterynarzem. Jest bardzo surowy, kiedy zwierzęta są źle traktowane. W czasie, gdy rozpoczyna się akcja pierwszego tomu, ma prawdopodobnie trzydzieści kilka lat. Opisywany jest jako mężczyzna niewielkiego wzrostu, krępy, ale przy tym sprawny i silny fizycznie. Nigdy nie był żonaty i poza siostrą, która pojawia się w książkach sporadycznie, nie ma krewnych...."
Lofting (1886 – 1947) opublikował pierwszą książeczkę w 1920 r,, a w 1949 i (sukcesywnie następnych) poznałem tomów 6 plus trzy w latach 1960 -61. To nie dziw, że wszystko mnie się pokręciło i teraz ze zdziwieniem odkrywa że w niniejszym pierwszym tomie nie ma ani Tomka Stubbinsa, ani karmiciela kotów Mateusza Mugg. I przyjaciół Doktora mało, bo tylko papuga Polinezja, sowa Tu – Tu, małpka Czi – Czi, prosię Geb – Geb, kaczka Dab -dab oraz pies Jip. Poza tym książę Bumpo i dwugłowiec.
Najtragiczniejszą wiadomość wyczytałem w LC, że zniszczono dobrego Doktora robiąc z niego lekturę szkolną. O tempora! O mores! Czy te decydujące d u r n i e nie wiedzą, ze każde arcydzieło można łatwo zniszczyć wciągając je na listę szkolnych lektur.
Ponadto: czy dzisiaj, mimo postępu techniki i cywilizacji, dzieci są tak głupie że idąc do szkół w wieku 7 lat nie znają jeszcze Doktora Dolittle? Bo ja w wieku 6 lat znałem wszystkie i samodzielnie je czytałem!!!
Moich młodszych kolegów na LC zapewniam, że Bumpo przyjedzie do Anglii i zaprzyjaźni się z "Dr Dolittle i jego zwierzętami"
PS To właśnie w tym tomie szczur tłumaczy dlaczego jego pobratymcy opuszczają tonący okręt (s, 74):
"...Pański statek... ...jeszcze przed jutrzejszym wieczorem będzie leżał na dnie morza... ..My wiemy takie rzeczy zawsze.. ..Koniuszki ogonków poczynają nas swędzić i rwać w taki osobliwy sposób - podobnie jak wtedy, gdy noga drętwieje. Dziś rano o szóstej godzinie podczas śniadania poczułem nagle owo swędzenie w ogonie..."
Nie ma co, trzeba się zbierać. A wy, dzieci, schowajcie się z książką w mysią dziurę i budujcie „swój intymny mały świat”!!
Thursday, 15 December 2016
Antoni REGULSKI - "Obiad u Platona"
Antoni REGULSKI - "Obiad u Platona"
O autorze znalazłem, że polski duchowny katolicki, aforysta, urodzony w 1935 roku. Na LC ma 6 książek i per saldo jedną opinię. Tytuł mnie zmylił, bo to z Platonem nic nie ma wspólnego, a jest po prostu, którymś z rzędu zbiorem aforyzmów Regulskiego (z 1983 r.)
Więc do roboty Wojtku i wypisuj co ci się podoba:
„Seks jak sukces - zapiera dech i rozum”
„Kto ma dobrą pamięć, nie zachwyca się oklaskami”
„Im słabsze racje, tym mocniejsze gęby”
„Z roku na rok stajemy się bardziej śmiertelni”
„Nawet zeru wydaje się czasem, że jest jajkiem Kolumba”
„Tylko analfabeci nie popełniają błędów ortograficznych”
„Najtrudniej rozbroić serce z bratniej nienawiści”
„Platforma porozumienia - przeciwnik w ślepym zaułku”
„Koło jest drogą okrężną”
„Odbicie w lustrze: echo optyczne”
„Żona jak skarb: musi być strzeżona”
"Miłość dwojga ludzi jest brzemienna w skutki"
„Ecce homo! - honoris causa.”
„Żywa ta mysz, co nie igra z kotem”
„Nie wysyłajcie głupich po rozum do głowy. Nie powrócą”
„Jedność to doskonała zbieżność wielości”
„Przed każdym człowiekiem ziemia stoi otworem”
„Ożenił się - postawił na damę”
„Rozpacz - to zawał nadziei”
„Spuszczanie z tonu: detonacja”
„ Donosił wilk razy kilka, donieśli i wilka”
„Jajka są pełnowartościowymi zerami”
„Polityka nie znosi próżni. I dlatego szuka kozłów ofiarnych”
„Jacy bogowie, takie credo”
i finał:
„ŻYCIE JAK WINO - NA STAROŚĆ LEPIEJ SMAKUJE”
co ja - stary potwierdzam. A zbiorek - „może być”
O autorze znalazłem, że polski duchowny katolicki, aforysta, urodzony w 1935 roku. Na LC ma 6 książek i per saldo jedną opinię. Tytuł mnie zmylił, bo to z Platonem nic nie ma wspólnego, a jest po prostu, którymś z rzędu zbiorem aforyzmów Regulskiego (z 1983 r.)
Więc do roboty Wojtku i wypisuj co ci się podoba:
„Seks jak sukces - zapiera dech i rozum”
„Kto ma dobrą pamięć, nie zachwyca się oklaskami”
„Im słabsze racje, tym mocniejsze gęby”
„Z roku na rok stajemy się bardziej śmiertelni”
„Nawet zeru wydaje się czasem, że jest jajkiem Kolumba”
„Tylko analfabeci nie popełniają błędów ortograficznych”
„Najtrudniej rozbroić serce z bratniej nienawiści”
„Platforma porozumienia - przeciwnik w ślepym zaułku”
„Koło jest drogą okrężną”
„Odbicie w lustrze: echo optyczne”
„Żona jak skarb: musi być strzeżona”
"Miłość dwojga ludzi jest brzemienna w skutki"
„Ecce homo! - honoris causa.”
„Żywa ta mysz, co nie igra z kotem”
„Nie wysyłajcie głupich po rozum do głowy. Nie powrócą”
„Jedność to doskonała zbieżność wielości”
„Przed każdym człowiekiem ziemia stoi otworem”
„Ożenił się - postawił na damę”
„Rozpacz - to zawał nadziei”
„Spuszczanie z tonu: detonacja”
„ Donosił wilk razy kilka, donieśli i wilka”
„Jajka są pełnowartościowymi zerami”
„Polityka nie znosi próżni. I dlatego szuka kozłów ofiarnych”
„Jacy bogowie, takie credo”
i finał:
„ŻYCIE JAK WINO - NA STAROŚĆ LEPIEJ SMAKUJE”
co ja - stary potwierdzam. A zbiorek - „może być”
Piero CHIARA - "Czwartki Pani Julii"
Piero CHIARA - "Czwartki Pani Julii"
Piero Chiara (1913 -86), Włoch, publikuje od 1945, a ten najbardziej znany jego kryminał jest z 1970 roku. No cóż, jeżeli to-to uchodzi za jego najlepszą książkę, to strach pomyśleć, co jest w innych.
Nie jest to-to kryminałem i nie jest też próbą wyśmiania włoskiego aparatu śledczego, jak twierdzą niektórzy. Jest natomiast nieudacznictwem w każdym calu, a jedyne sensowne rozwiązanie zagadki, to związek homoseksualny adwokata z ogrodnikiem, który postanowił zniszczyć zazdrosny autor.
Niewątpliwą, acz jedyną zaletą, jest ilość stron samego tekstu wynosząca 100 – 5 = 95
Szkoda czasu i atłasu; zamiast Chiary, napij się siary, ha, ha!
Piero Chiara (1913 -86), Włoch, publikuje od 1945, a ten najbardziej znany jego kryminał jest z 1970 roku. No cóż, jeżeli to-to uchodzi za jego najlepszą książkę, to strach pomyśleć, co jest w innych.
Nie jest to-to kryminałem i nie jest też próbą wyśmiania włoskiego aparatu śledczego, jak twierdzą niektórzy. Jest natomiast nieudacznictwem w każdym calu, a jedyne sensowne rozwiązanie zagadki, to związek homoseksualny adwokata z ogrodnikiem, który postanowił zniszczyć zazdrosny autor.
Niewątpliwą, acz jedyną zaletą, jest ilość stron samego tekstu wynosząca 100 – 5 = 95
Szkoda czasu i atłasu; zamiast Chiary, napij się siary, ha, ha!
Wednesday, 14 December 2016
Tadeusz KONWICKI - "Mała apokalipsa"
Tadeusz KONWICKI - "Mała apokalipsa"
Popularność zdobył prawie pół wieku temu, "Sennikem współczesnym" (1963), następnymi bestsellerami były opowiadania wydane pod tytułem "Ostatni dzień lata" (1973) i "Kronika wypadków miłosnych" (1974), a następnie w 1979 - omawiana. Recenzowałem obecnie tylko trzy jego utwory: "Sennik..." - 10 gwiazdek; zbiór "Ostatni dzień lata" - 7 gw oraz "W pośpiechu" - 9 gw., wywiad - rzekę przeprowadzony przez Przemysława Kanieckiego w 2011 roku i tam, bądź w wersji rozszerzonej na moim blogu wgwg1943 wszystko co ciekawe o Konwickim napisałem. Dlatego tutaj zajmę się wyłącznie książką.
Wikipedia:
"....Bohater oraz narrator książki jest pisarzem żyjącym w komunistycznej Polsce. Za namową znajomych z opozycji godzi się na dokonanie protestacyjnego aktu samospalenia przed budynkiem PKiN. Autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy bohater zdecydował się na ten ostateczny krok. Książka kończy się słowami "Ludzie, dodajcie mi sił. Ludzie, dodajcie sił każdemu na świecie, kto o tej porze idzie ze mną na całopalenie. Ludzie, dodajcie sił. Ludzie..."
Z kolei na stronie poświęconej "samospaleniu" czytam:
".....Niektóre systemy filozoficzne czy religijne dopuszczają jednak samospalenie jako poświęcenie się w imię wyższego celu...."
I teraz najkrótsza recenzja tej książki:
CZY WARTO PONIEŚĆ OFIARĘ ?????
Dopisek dla mniej kumających: Konwicki pozostawia wybór decyzji czytelnikowi, sam przedstawiając jedynie obiektywny materiał dowodowy. Ponura sprawa, bo zmusza do myślenia i wyboru, teoretycznego w przypadku czytelnika, lecz jednak wyboru.
Jeszcze odpowiednie zdanie z Wikipedii:
„....Konwicki ma zdolność tonowania największego patosu za pomocą sceptycyzmu oraz ironii i na odwrót - leczenia cynizmu, bądź zgorzkniałego pesymizmu, romantycznym porywem...”
Wszystko już powiedziano, pozostaje ocena. Oczywiście 10 gwiazdek!!!!
Popularność zdobył prawie pół wieku temu, "Sennikem współczesnym" (1963), następnymi bestsellerami były opowiadania wydane pod tytułem "Ostatni dzień lata" (1973) i "Kronika wypadków miłosnych" (1974), a następnie w 1979 - omawiana. Recenzowałem obecnie tylko trzy jego utwory: "Sennik..." - 10 gwiazdek; zbiór "Ostatni dzień lata" - 7 gw oraz "W pośpiechu" - 9 gw., wywiad - rzekę przeprowadzony przez Przemysława Kanieckiego w 2011 roku i tam, bądź w wersji rozszerzonej na moim blogu wgwg1943 wszystko co ciekawe o Konwickim napisałem. Dlatego tutaj zajmę się wyłącznie książką.
Wikipedia:
"....Bohater oraz narrator książki jest pisarzem żyjącym w komunistycznej Polsce. Za namową znajomych z opozycji godzi się na dokonanie protestacyjnego aktu samospalenia przed budynkiem PKiN. Autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy bohater zdecydował się na ten ostateczny krok. Książka kończy się słowami "Ludzie, dodajcie mi sił. Ludzie, dodajcie sił każdemu na świecie, kto o tej porze idzie ze mną na całopalenie. Ludzie, dodajcie sił. Ludzie..."
Z kolei na stronie poświęconej "samospaleniu" czytam:
".....Niektóre systemy filozoficzne czy religijne dopuszczają jednak samospalenie jako poświęcenie się w imię wyższego celu...."
I teraz najkrótsza recenzja tej książki:
CZY WARTO PONIEŚĆ OFIARĘ ?????
Dopisek dla mniej kumających: Konwicki pozostawia wybór decyzji czytelnikowi, sam przedstawiając jedynie obiektywny materiał dowodowy. Ponura sprawa, bo zmusza do myślenia i wyboru, teoretycznego w przypadku czytelnika, lecz jednak wyboru.
Jeszcze odpowiednie zdanie z Wikipedii:
„....Konwicki ma zdolność tonowania największego patosu za pomocą sceptycyzmu oraz ironii i na odwrót - leczenia cynizmu, bądź zgorzkniałego pesymizmu, romantycznym porywem...”
Wszystko już powiedziano, pozostaje ocena. Oczywiście 10 gwiazdek!!!!
Stefan KISIELEWSKI - "Testament Kisiela"
Stefan KISIELEWSKI - "Testament Kisiela" - rozmawia Piotr Gabryel
Wybór feletonów Kisiela (1911 - 1991) z „Wprost” z lat 1990 -1991. Z „Wprost”, bo Kisiel kłótliwy z natury był i akurat pokłócił się z „Tygodnikiem Powszechnym”. Felietonistów było wielu, ale nikt nie śmiał zagrać przy Kisielu. Trawestacja trochę przesadna, bo równie czytani byli Urban, Passent, Fikus, KTT czy Słojewski (Hamilton).
Recenzowałem Kisiela cztery razy oceniając jego publikacje na 3x8 i 6 gwiazdek. To „6” dotyczyło „Dzienników”, i wyjaśniałem niską ocenę tak:
„.....Kisielewski wyznaczył pięcioletni okres kwarantanny dla "Dzienników", bo zdawał sobie sprawę, że zszokuje i zawiedzie wielu znajomych, a część z nich oceni jego postępowanie jako WREDNE.
I właśnie dlatego ocenę obniżam do zaledwie sześciu, mimo, że wartość poznawczą książki oceniam na gwiazdek dziesięć ...”
Niestety, również teraz. czytając ponownie ten zbiór feleietonów, nie potrafię pozbyć się niesmaku po „Dziennikach”. Felietony w tym zbiorze opracowane zostały w formie rozmowy z Piotrem Gabryelem..
Mimo to, staram się obiektywnie ocenić aktualną wartość. No cóz, prognozy Kisiela w znacznej większości nie sprawdziły się; typowani liderzy i nurty też nie; zresztą pamiętamy, że to właśnie Kisiel w 1987 roku napisał:
„...leżymy obok Związku Sowieckiego, drugiego mocarstwa świata, włączeni w jego system militarno-polityczny i że NA „ZMIANĘ MAPY” NADZIEI NIE MA..” (podk.moje)
Natomiast wyjątkowa wartość tej lektury leży w możliwości konfrontacji wiernego opisu rzeczywistości lat 1990 – 1991 z bełkotliwą, zakłamaną propagandą szerzoną dzisiaj. Jest to wyborna okazja, szczególnie dla czytelników urodzonych po 1975 roku, do źródłowego poznania nastrojów tamtych lat, a szczególnie ówczesnego „who is who?”. I zweryfikowania dzisiejszych kłamstw.
Wybór feletonów Kisiela (1911 - 1991) z „Wprost” z lat 1990 -1991. Z „Wprost”, bo Kisiel kłótliwy z natury był i akurat pokłócił się z „Tygodnikiem Powszechnym”. Felietonistów było wielu, ale nikt nie śmiał zagrać przy Kisielu. Trawestacja trochę przesadna, bo równie czytani byli Urban, Passent, Fikus, KTT czy Słojewski (Hamilton).
Recenzowałem Kisiela cztery razy oceniając jego publikacje na 3x8 i 6 gwiazdek. To „6” dotyczyło „Dzienników”, i wyjaśniałem niską ocenę tak:
„.....Kisielewski wyznaczył pięcioletni okres kwarantanny dla "Dzienników", bo zdawał sobie sprawę, że zszokuje i zawiedzie wielu znajomych, a część z nich oceni jego postępowanie jako WREDNE.
I właśnie dlatego ocenę obniżam do zaledwie sześciu, mimo, że wartość poznawczą książki oceniam na gwiazdek dziesięć ...”
Niestety, również teraz. czytając ponownie ten zbiór feleietonów, nie potrafię pozbyć się niesmaku po „Dziennikach”. Felietony w tym zbiorze opracowane zostały w formie rozmowy z Piotrem Gabryelem..
Mimo to, staram się obiektywnie ocenić aktualną wartość. No cóz, prognozy Kisiela w znacznej większości nie sprawdziły się; typowani liderzy i nurty też nie; zresztą pamiętamy, że to właśnie Kisiel w 1987 roku napisał:
„...leżymy obok Związku Sowieckiego, drugiego mocarstwa świata, włączeni w jego system militarno-polityczny i że NA „ZMIANĘ MAPY” NADZIEI NIE MA..” (podk.moje)
Natomiast wyjątkowa wartość tej lektury leży w możliwości konfrontacji wiernego opisu rzeczywistości lat 1990 – 1991 z bełkotliwą, zakłamaną propagandą szerzoną dzisiaj. Jest to wyborna okazja, szczególnie dla czytelników urodzonych po 1975 roku, do źródłowego poznania nastrojów tamtych lat, a szczególnie ówczesnego „who is who?”. I zweryfikowania dzisiejszych kłamstw.
Tuesday, 13 December 2016
Ursula K. Le Guin - "Miejsce początku"
Ursula K. Le Guin - "Miejsce początku”
Tak się złożyło że to pierwsza książka nestorki Le Guin (ur. 1929) recenzowana przeze mnie. Znajduję, że publikuje od 1968 roku, że największą popularność przyniósł jej cykl „Ziemiomorze” publikowany sukcesywnie od 1968 do 2001 roku (6 tytułów) i że ta omawiana powstała w 1980 r.. Na jej temat anglojęzyczna Wikipedia dużo podaje, a ja z tego zrozumiałem, że gatunkowo jest mieszaniną realizmu i fantasy, że jest porównywana C. S. Lewisa „Kronikami z Narni”, Lewisa Carrolla „Po drugiej stronie lustra” i Szekspira „Jak wam się podoba”. I jeszcze, że akcja skupia się na podróży dwojga głównych bohaterów z wieku dojrzewania do dojrzałości w dwóch alternatywnych światach: rzeczywistym i sielankowym Tembreabrezi..
Lektura pierwszych stron budzi zaciekawienie, bo nadopiekuńcza mamusia skłoniła już niejednego zdesperowanego syneczka do próby ucieczki, a pomysł tej jest oryginalny i sympatyczny. Co dalej nie powiem, a ocenię całość po dojściu do ostatniej strony.
No i dojechałem, właściwie zadowolony, że autorka zaniechała rozbudowania „fantasy” (którego ostatnio o wiele za wiele) na rzecz sympatycznego przekroczenia progu dojrzałości. Autorka podbudowuje psychicznie młodych czytelników, że każdego na to stać, skoro dokonał tego nawet spasiony maminsynek, do którego własna matka, sprawczyni jego psychicznego kalectwa, przemawia tak (s. 99):
„- Zabłądziłes w lesie? A po co poszedłeś do lasu? Jeśli ktoś jest taką ofermą, to głupota, głupota, głupota pchać się tam... ...Nie nadajesz się na harcerza. Co chcesz w ten sposób udowodnić?...”
I on, i ona mieli szczęście, ze znaleźli „miejsce początku” i wykorzystali szansę otwarcia na drugiego człowieka, dzięki czemu nie potrzebują już uciekać od rzeczywistosci (samotności, niespełnienia, niedowartościowania etc) przechodząc przez bramę czy na drugą stronę lustra. Osiągneli poczucie własnej wartości poprzez drugiego człowieka.
Muszę przyznać, że w trakcie lektury obawiałem się, że autorka zbłądzi i zrobi z Hugha - Zbawiciela, a z Ireny ofiarę na wzór akedy Izaaka. Szczęśliwie skończyło się na zabiciu smoka i wkroczeniu w dorosłe, dojrzałe życie.
Miłe, nieźle napisane opowiadanie, więc na początek znajomości z Le Guin dam gwiazdek 7.
Tak się złożyło że to pierwsza książka nestorki Le Guin (ur. 1929) recenzowana przeze mnie. Znajduję, że publikuje od 1968 roku, że największą popularność przyniósł jej cykl „Ziemiomorze” publikowany sukcesywnie od 1968 do 2001 roku (6 tytułów) i że ta omawiana powstała w 1980 r.. Na jej temat anglojęzyczna Wikipedia dużo podaje, a ja z tego zrozumiałem, że gatunkowo jest mieszaniną realizmu i fantasy, że jest porównywana C. S. Lewisa „Kronikami z Narni”, Lewisa Carrolla „Po drugiej stronie lustra” i Szekspira „Jak wam się podoba”. I jeszcze, że akcja skupia się na podróży dwojga głównych bohaterów z wieku dojrzewania do dojrzałości w dwóch alternatywnych światach: rzeczywistym i sielankowym Tembreabrezi..
Lektura pierwszych stron budzi zaciekawienie, bo nadopiekuńcza mamusia skłoniła już niejednego zdesperowanego syneczka do próby ucieczki, a pomysł tej jest oryginalny i sympatyczny. Co dalej nie powiem, a ocenię całość po dojściu do ostatniej strony.
No i dojechałem, właściwie zadowolony, że autorka zaniechała rozbudowania „fantasy” (którego ostatnio o wiele za wiele) na rzecz sympatycznego przekroczenia progu dojrzałości. Autorka podbudowuje psychicznie młodych czytelników, że każdego na to stać, skoro dokonał tego nawet spasiony maminsynek, do którego własna matka, sprawczyni jego psychicznego kalectwa, przemawia tak (s. 99):
„- Zabłądziłes w lesie? A po co poszedłeś do lasu? Jeśli ktoś jest taką ofermą, to głupota, głupota, głupota pchać się tam... ...Nie nadajesz się na harcerza. Co chcesz w ten sposób udowodnić?...”
I on, i ona mieli szczęście, ze znaleźli „miejsce początku” i wykorzystali szansę otwarcia na drugiego człowieka, dzięki czemu nie potrzebują już uciekać od rzeczywistosci (samotności, niespełnienia, niedowartościowania etc) przechodząc przez bramę czy na drugą stronę lustra. Osiągneli poczucie własnej wartości poprzez drugiego człowieka.
Muszę przyznać, że w trakcie lektury obawiałem się, że autorka zbłądzi i zrobi z Hugha - Zbawiciela, a z Ireny ofiarę na wzór akedy Izaaka. Szczęśliwie skończyło się na zabiciu smoka i wkroczeniu w dorosłe, dojrzałe życie.
Miłe, nieźle napisane opowiadanie, więc na początek znajomości z Le Guin dam gwiazdek 7.
Monday, 12 December 2016
Sylvia PLATH - "Szklany klosz"
Sylvia PLATH - "Szklany klosz"
Sylvia Plath (1932 – 63) – wydała w Anglii w 1960 pierwszy tomik poezji pt. „The Colossus” i książkę poniekąd biograficzną „Szklany klosz”, a tuż po wydaniu jej popełniła samobójstwo. Wikipedia:
„...Plath chorowała na zaburzenie afektywne dwubiegunowe (depresję i stany maniakalne) i kilkakrotnie przebywała w szpitalach psychiatrycznych... ...najczęściej w związku z próbami samobójczymi...”
Z faktów jest jeszcze (Wikipedia):
„...W 1962 doszło między małżonkami do separacji... ..Poetka brała wówczas leki przeciwdepresyjne, które jednak przyniosły odwrotny do zamierzonego skutek. Schorowana i cierpiąca na brak pieniędzy, Sylvia Plath popełniła samobójstwo przez zatrucie gazem...”
Z powyższego wnioskuję, że debiutantka nie zdążyła już skorzystać z profitów z tej książki. Ale nie wolno pominąć bardzo istotnych okoliczności powstania tej książki. Anglojęzyczna Wikipedia zaznacza:
„...Plath was writing the novel under the sponsorship of the Eugene F. Saxton Fellowship, affiliated with publisher Harper & Row, but they were disappointed by the manuscript and withdrew, calling it "disappointing, juvenile and overwrought." ....."
disappoint to rozczarować, zawieść; juvenile to młodzieńczy; a overwrought o stylu - to mozolnie wypracowany, wymęczony. Dodajmy, że wydał to w końcu Heinemann pod pseudonimem Victoria Lucas. Wydał - 14 stycznia 1963 roku, a schorowana, bez pieniędzy, za to z dwojgiem dzieci, Plath popełniła samobójstwo - 11 lutego. Narzuca się pytanie, czy bez tej tragedii ktoś by książkę zauważył???
Przecież cała reszta to sprawna „apologia”, to robienie forsy na czyjejś tragedii. Nieznanej poetce (jeden tomik) wydano wszystko co znaleziono (porównaj Martin Eden) przyczepiono etykietę poetki „konfesjonalistki”* i nagrodzono 19 lat po śmierci Pulitzerem. Jeszcze pytanie do polskich wydawców: dlaczego czekaliście aż 12 lat, skoro książka jest świetna i wydaliście ją w serii Nike na szarym końcu. Posłowie tłumaczki wpisuje się w apologetyczną „political correctness”.
* Confessional poetry or 'Confessionalism' is a style of poetry that emerged in the United States during the 1950s. It has been described as poetry "of the personal," focusing on extreme moments of individual experience, the psyche, and personal trauma, including previously and occasionally still taboo matters such as mental illness, sexuality, and suicide, often set in relation to broader social themes.[1] It is sometimes also classified as Postmodernism The school of "Confessional Poetry" was associated with several poets who redefined American poetry in the 1950s and 1960s, including Robert Lowell, Sylvia Plath, John Berryman, Anne Sexton, Allen Grisberg, and W. D. Shodgrass
Do określeń sponsorującego wydawnictwa Harper&Row dodam trafną opinię „Szeptuchy” z LC:
„Po wydaniu takiego gniota też bym się zabiła.”
Po prostu gniot, lecz by nie drażnić dam o trzy gwiazdki więcej od „Szeptuchy” znaczy się 5
Sylvia Plath (1932 – 63) – wydała w Anglii w 1960 pierwszy tomik poezji pt. „The Colossus” i książkę poniekąd biograficzną „Szklany klosz”, a tuż po wydaniu jej popełniła samobójstwo. Wikipedia:
„...Plath chorowała na zaburzenie afektywne dwubiegunowe (depresję i stany maniakalne) i kilkakrotnie przebywała w szpitalach psychiatrycznych... ...najczęściej w związku z próbami samobójczymi...”
Z faktów jest jeszcze (Wikipedia):
„...W 1962 doszło między małżonkami do separacji... ..Poetka brała wówczas leki przeciwdepresyjne, które jednak przyniosły odwrotny do zamierzonego skutek. Schorowana i cierpiąca na brak pieniędzy, Sylvia Plath popełniła samobójstwo przez zatrucie gazem...”
Z powyższego wnioskuję, że debiutantka nie zdążyła już skorzystać z profitów z tej książki. Ale nie wolno pominąć bardzo istotnych okoliczności powstania tej książki. Anglojęzyczna Wikipedia zaznacza:
„...Plath was writing the novel under the sponsorship of the Eugene F. Saxton Fellowship, affiliated with publisher Harper & Row, but they were disappointed by the manuscript and withdrew, calling it "disappointing, juvenile and overwrought." ....."
disappoint to rozczarować, zawieść; juvenile to młodzieńczy; a overwrought o stylu - to mozolnie wypracowany, wymęczony. Dodajmy, że wydał to w końcu Heinemann pod pseudonimem Victoria Lucas. Wydał - 14 stycznia 1963 roku, a schorowana, bez pieniędzy, za to z dwojgiem dzieci, Plath popełniła samobójstwo - 11 lutego. Narzuca się pytanie, czy bez tej tragedii ktoś by książkę zauważył???
Przecież cała reszta to sprawna „apologia”, to robienie forsy na czyjejś tragedii. Nieznanej poetce (jeden tomik) wydano wszystko co znaleziono (porównaj Martin Eden) przyczepiono etykietę poetki „konfesjonalistki”* i nagrodzono 19 lat po śmierci Pulitzerem. Jeszcze pytanie do polskich wydawców: dlaczego czekaliście aż 12 lat, skoro książka jest świetna i wydaliście ją w serii Nike na szarym końcu. Posłowie tłumaczki wpisuje się w apologetyczną „political correctness”.
* Confessional poetry or 'Confessionalism' is a style of poetry that emerged in the United States during the 1950s. It has been described as poetry "of the personal," focusing on extreme moments of individual experience, the psyche, and personal trauma, including previously and occasionally still taboo matters such as mental illness, sexuality, and suicide, often set in relation to broader social themes.[1] It is sometimes also classified as Postmodernism The school of "Confessional Poetry" was associated with several poets who redefined American poetry in the 1950s and 1960s, including Robert Lowell, Sylvia Plath, John Berryman, Anne Sexton, Allen Grisberg, and W. D. Shodgrass
Do określeń sponsorującego wydawnictwa Harper&Row dodam trafną opinię „Szeptuchy” z LC:
„Po wydaniu takiego gniota też bym się zabiła.”
Po prostu gniot, lecz by nie drażnić dam o trzy gwiazdki więcej od „Szeptuchy” znaczy się 5
Kornel MAKUSZYŃSKI - "Awantury arabskie"
Kornel MAKUSZYŃSKI - „Awantury arabskie”
Napisane 103 lata temu, a dalej bawią. Bawią to mało, to są perełki intelektualnej ironii i humoru, kompletnie niedocenione na LC : 5,86 (56 ocen i 4 opinie). Te cztery opinie to 2x8, 5 i 2. Przypuszczam, że zaszło jakieś kosmiczne nieporozumienie wskutek popularnego zakwalifikowania Makuszyńskiego do twórców literatury dziecięcej i młodzieżowej, a takie nastawienie nie pozwoliło wielu czytelnikom na zrozumienie subtelnej ironii z kondycji ludzkiej. Już na pierwszych stronach poznajemy króla - nomen omen!! - Babu, zdradzonego przez 700 żon, co dowodzi, że to książka dla d o r o s ł y c h.
Pięć krótkich opowiadań, 179 stron wraz ze słówniczkiem dla dzieci!!!! świadczącym o błędnym rozeznaniu wydawcy, bo o Koranie czy meczecie każdy d o r o s ł y słyszał. Proszę Państwa przeczytajcie wpierw, a jeśli nie możecie, to zaraz potem, wydane dwa lata później „Perły i wieprze” oraz „Po mlecznej drodze”, a przekonacie się, że Makuszyński to wyrafinowany kpiarz z przywar ludzkich, zrozumiały jedynie przez doświadczonych bądź dojrzałych.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że się Państwo zachwycicie, co wpłynie na zminę żenującej oceny na LC. Oczywiście daję dobry przykład i niosąc niejako „kaganek oświaty” przyznaję gwiazdek 10
Napisane 103 lata temu, a dalej bawią. Bawią to mało, to są perełki intelektualnej ironii i humoru, kompletnie niedocenione na LC : 5,86 (56 ocen i 4 opinie). Te cztery opinie to 2x8, 5 i 2. Przypuszczam, że zaszło jakieś kosmiczne nieporozumienie wskutek popularnego zakwalifikowania Makuszyńskiego do twórców literatury dziecięcej i młodzieżowej, a takie nastawienie nie pozwoliło wielu czytelnikom na zrozumienie subtelnej ironii z kondycji ludzkiej. Już na pierwszych stronach poznajemy króla - nomen omen!! - Babu, zdradzonego przez 700 żon, co dowodzi, że to książka dla d o r o s ł y c h.
Pięć krótkich opowiadań, 179 stron wraz ze słówniczkiem dla dzieci!!!! świadczącym o błędnym rozeznaniu wydawcy, bo o Koranie czy meczecie każdy d o r o s ł y słyszał. Proszę Państwa przeczytajcie wpierw, a jeśli nie możecie, to zaraz potem, wydane dwa lata później „Perły i wieprze” oraz „Po mlecznej drodze”, a przekonacie się, że Makuszyński to wyrafinowany kpiarz z przywar ludzkich, zrozumiały jedynie przez doświadczonych bądź dojrzałych.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że się Państwo zachwycicie, co wpłynie na zminę żenującej oceny na LC. Oczywiście daję dobry przykład i niosąc niejako „kaganek oświaty” przyznaję gwiazdek 10
Sunday, 11 December 2016
John STEINBECK - "Tortilla Flat"
John STEINBECK -"Tortilla Flat"
Steinbeck (1902 – 68) wydał ją jako czwartą w 1935 roku i stała się jego pierwszym sukcesem. Wydana w Polsce (1957), tuż po Polskim Październiku stała się kultową, z powodu „luzu”, co Wikipedia ujmuje tak:
„.....Jej bohaterem jest grupa miejscowych lekkoduchów, włóczęgów spędzających czas na piciu wina, drobnych kradzieżach oraz uwodzeniu kobiet...”
Popyt na „luz” czyli dziecko postalinowskiej odwilży był przeogromny, dlatego też ta książka stała się kultowa, podobnie jak włoski film „Wałkonie” (Felliniego) czy Wajdy „Niewinni czarodzieje”
(1960).
Steinbeckiem nie dane nam było cieszyć się długo, bo gdy w 1966 r. zaczął słać reportaże z wojny wietnamskiej, które nie spełniały wymogów „political correctness”, to znalazł się na indeksie nie tylko w Polsce.
Więcej piszę w recenzji „Ulicy Nadbrzeżnej”, która jest kontynuacją omawianej..
Świetna zabawa, gorąco polecam, a wstęp Zakrzewskiego możecie Państwo sobie darować, bo ta urocza historia kumpli może się zdarzyć w każdym zakątku świata.
Steinbeck (1902 – 68) wydał ją jako czwartą w 1935 roku i stała się jego pierwszym sukcesem. Wydana w Polsce (1957), tuż po Polskim Październiku stała się kultową, z powodu „luzu”, co Wikipedia ujmuje tak:
„.....Jej bohaterem jest grupa miejscowych lekkoduchów, włóczęgów spędzających czas na piciu wina, drobnych kradzieżach oraz uwodzeniu kobiet...”
Popyt na „luz” czyli dziecko postalinowskiej odwilży był przeogromny, dlatego też ta książka stała się kultowa, podobnie jak włoski film „Wałkonie” (Felliniego) czy Wajdy „Niewinni czarodzieje”
(1960).
Steinbeckiem nie dane nam było cieszyć się długo, bo gdy w 1966 r. zaczął słać reportaże z wojny wietnamskiej, które nie spełniały wymogów „political correctness”, to znalazł się na indeksie nie tylko w Polsce.
Więcej piszę w recenzji „Ulicy Nadbrzeżnej”, która jest kontynuacją omawianej..
Świetna zabawa, gorąco polecam, a wstęp Zakrzewskiego możecie Państwo sobie darować, bo ta urocza historia kumpli może się zdarzyć w każdym zakątku świata.
Friday, 9 December 2016
Witold GOMBROWICZ - "Dziennik 1967 - 1969"
Witold GOMBROWICZ - "Dziennik 1967 – 1969"
Problem w tym, że studiowałem Gombrowicza wiele lat temu i nie robiłem żadnych notatek na temat "Dziennika", ani tez nie pisałem recenzji. Obecnie, gdy przypomniałem sobie omawianą pozycję, mam trudny wybór o czym pisać, by nie powtarzać słów bardziej należnych innym książkom, tym bardziej, że trzon tej to powtórzenia z paryskiej "Kultury".
Czwarty tom "Dziennika" jest tworem sztucznym, acz cennym, opracowanym 23 lata po śmierci autora, przez Jana Błońskiego i Jerzego Jarzębskiego. Zawiera rozmowy z Dominikiem de Roux, przeplatane wynurzeniami Gombrowicza na wszystkie możliwe tematy, następnie wyimaginowany wywiad z samym sobą pt "Byłem pierwszym strukturalistą" i króciutką notkę z odpowiedziami na piętnaście najistotniejszych egzystencjalnych pytań, którą zamyka, oczywiście piętnaste (s. 180):
"15. Jakie są Pana plany na przyszłość?
- Grób."
I od tego zestawu pytań i odpowiedzi, zatytułowanego "Ostatni wywiad" (s. 178) radzę zacząć lekturę. A w niej: nieustanne poczucie niedowartościowania, egotyzm i megalomania. Ale do tej maniery Gombrowicza, czytelnicy jego "Dziennika" już się przyzwyczaili. Obecnie dochodzi odgrywanie się za biedę, jaką cierpiał przez większość życia. Objawia się ono mitomanią, a ściśle "szpanowaniem" swoim (wyimaginowanym) bogactwem, bo obiektywnie rzecz biorąc nigdy krezusem nie był.
Dla mnie najważniejsza jest rozmowa z de Roux, a ściśle recenzowanie przez Gombrowicza własnej twórczości. I tak wypisałem dla siebie i Państwa odpowiednie strony:
"Pamiętnik z okresu dojrzewania" (1933) s. 30 i nastepne
"Iwona, księżniczka Burgunda" s. 37 – 39
"Ferdydurke" s. 40 -42, 52, 69 i wiele innych, lecz na s. 52 - najcenniejsze (chyba):
"...A "Ferdydurke" stała się (zamiast tylko mnie służyć) groteskowym poematem o mękach człowieczych – słowa Schulza - na prokrustowanym łożu formy.."
"Kosmos" s. 65 – 66, 129 – 135
"Pornografia" s. 67 – 68, 117 – 121
"Ślub" s.78, 94 – 98
"Trans - Atlantyk" s. 99 – 104 i istotne zdanie (s. 99):
" - Mój Trans – Atlantyk to nie statek, a coś jak "poprzez Atlantyk". Powieść zwrócona z Argentyny ku Polsce..."
Kończy zaś wyznaniem (s. 104):
".....Otóż Trans - Atlantyk rodził mnie się poniekąd jako "Pan Tadeusz" a rebours. Ten poemat Mickiewicza, też na emigracji pisany sto lat temu z górą, arcydzieło naszej narodowej poezji, jest afirmacją polskości z tęsknoty poczętą. W "Trans – Atlantyku" pragnąłem przeciwstawić się Mickiewiczowi. Jak pan widzi, zawsze urządzam się tak by tworzyć w dobrym towarzystwie!".
Jeszcze "Operetka" s. 139 – 140.
Zwracam jeszcze uwagę na "Wstęp od wydawcy" Jerzego Jarzębskiego, który wyjaśnia prowokacje Gombrowicza w tym "krąglrogabsaośćwokrrogab":
"...Wniosek nasuwa się jeden: "prowokacje" nie są bynajmniej jakimś nieważnym i niepoważnym dodatkiem do istotnych rozważań zamieszczonych w "Rozmowach". W rzeczywistości Gombrowiczowi chodziło zapewne (jak zwykle) o wprowadzenie kontrapunktu: w "Rozmowach" bierze się za bary z poważnymi zagadnieniami, próbuje odszyfrować sens własnego życia - a jednocześnie w "prowokacjach" potyka się z "niższością", z czytelnikiem popularnym, a obok z tymi spośród intelektualistów, którzy w żaden sposób nie potrafili zrozumieć i zaakceptować jego postawy twórczej..."
Następne zdanie Jarzębskiego pasuje mnie na zakończenie recenzji:
"....Tom IV "Dziennika" to zatem nie ponowna, z lekka uzupełniona edycja "Rozmów", a dzieło oparte na nieco innej zasadzie, jak w pierwszej, czasopiśmienniczej edycji - powiązane z życiowymi przypadkami autora, z jego codziennymi potyczkami i walką o autentyczność..."
Problem w tym, że studiowałem Gombrowicza wiele lat temu i nie robiłem żadnych notatek na temat "Dziennika", ani tez nie pisałem recenzji. Obecnie, gdy przypomniałem sobie omawianą pozycję, mam trudny wybór o czym pisać, by nie powtarzać słów bardziej należnych innym książkom, tym bardziej, że trzon tej to powtórzenia z paryskiej "Kultury".
Czwarty tom "Dziennika" jest tworem sztucznym, acz cennym, opracowanym 23 lata po śmierci autora, przez Jana Błońskiego i Jerzego Jarzębskiego. Zawiera rozmowy z Dominikiem de Roux, przeplatane wynurzeniami Gombrowicza na wszystkie możliwe tematy, następnie wyimaginowany wywiad z samym sobą pt "Byłem pierwszym strukturalistą" i króciutką notkę z odpowiedziami na piętnaście najistotniejszych egzystencjalnych pytań, którą zamyka, oczywiście piętnaste (s. 180):
"15. Jakie są Pana plany na przyszłość?
- Grób."
I od tego zestawu pytań i odpowiedzi, zatytułowanego "Ostatni wywiad" (s. 178) radzę zacząć lekturę. A w niej: nieustanne poczucie niedowartościowania, egotyzm i megalomania. Ale do tej maniery Gombrowicza, czytelnicy jego "Dziennika" już się przyzwyczaili. Obecnie dochodzi odgrywanie się za biedę, jaką cierpiał przez większość życia. Objawia się ono mitomanią, a ściśle "szpanowaniem" swoim (wyimaginowanym) bogactwem, bo obiektywnie rzecz biorąc nigdy krezusem nie był.
Dla mnie najważniejsza jest rozmowa z de Roux, a ściśle recenzowanie przez Gombrowicza własnej twórczości. I tak wypisałem dla siebie i Państwa odpowiednie strony:
"Pamiętnik z okresu dojrzewania" (1933) s. 30 i nastepne
"Iwona, księżniczka Burgunda" s. 37 – 39
"Ferdydurke" s. 40 -42, 52, 69 i wiele innych, lecz na s. 52 - najcenniejsze (chyba):
"...A "Ferdydurke" stała się (zamiast tylko mnie służyć) groteskowym poematem o mękach człowieczych – słowa Schulza - na prokrustowanym łożu formy.."
"Kosmos" s. 65 – 66, 129 – 135
"Pornografia" s. 67 – 68, 117 – 121
"Ślub" s.78, 94 – 98
"Trans - Atlantyk" s. 99 – 104 i istotne zdanie (s. 99):
" - Mój Trans – Atlantyk to nie statek, a coś jak "poprzez Atlantyk". Powieść zwrócona z Argentyny ku Polsce..."
Kończy zaś wyznaniem (s. 104):
".....Otóż Trans - Atlantyk rodził mnie się poniekąd jako "Pan Tadeusz" a rebours. Ten poemat Mickiewicza, też na emigracji pisany sto lat temu z górą, arcydzieło naszej narodowej poezji, jest afirmacją polskości z tęsknoty poczętą. W "Trans – Atlantyku" pragnąłem przeciwstawić się Mickiewiczowi. Jak pan widzi, zawsze urządzam się tak by tworzyć w dobrym towarzystwie!".
Jeszcze "Operetka" s. 139 – 140.
Zwracam jeszcze uwagę na "Wstęp od wydawcy" Jerzego Jarzębskiego, który wyjaśnia prowokacje Gombrowicza w tym "krąglrogabsaośćwokrrogab":
"...Wniosek nasuwa się jeden: "prowokacje" nie są bynajmniej jakimś nieważnym i niepoważnym dodatkiem do istotnych rozważań zamieszczonych w "Rozmowach". W rzeczywistości Gombrowiczowi chodziło zapewne (jak zwykle) o wprowadzenie kontrapunktu: w "Rozmowach" bierze się za bary z poważnymi zagadnieniami, próbuje odszyfrować sens własnego życia - a jednocześnie w "prowokacjach" potyka się z "niższością", z czytelnikiem popularnym, a obok z tymi spośród intelektualistów, którzy w żaden sposób nie potrafili zrozumieć i zaakceptować jego postawy twórczej..."
Następne zdanie Jarzębskiego pasuje mnie na zakończenie recenzji:
"....Tom IV "Dziennika" to zatem nie ponowna, z lekka uzupełniona edycja "Rozmów", a dzieło oparte na nieco innej zasadzie, jak w pierwszej, czasopiśmienniczej edycji - powiązane z życiowymi przypadkami autora, z jego codziennymi potyczkami i walką o autentyczność..."
Thursday, 8 December 2016
Paul AUSTER - "Trylogia Nowojorska"
Paul AUSTER - "The New York Trilogy"
Wikipedia:
"....Auster zasłynął trzema powieściami wydanymi w latach 1985 – 1986 "Szklane miasto", "Duchy", "Zamknięty pokój". Zostały one opatrzone wspólnym tytułem "Trylogia nowojorska" i są najbardziej znanym oraz cenionym dziełem pisarza, czasem uważanym za esencję jego twórczości.
Akcja "Trylogii nowojorskiej" rozgrywa się w szarych zaułkach miasta tytułowego, po których snują się samotni ludzie obciążeni detektywistycznym zadaniem, najczęściej wbrew swej woli. Zagadka kryminalna jest tylko wstępem do rozważań egzystencjalnych, ogólnoludzkich, a akcja każdej z 3 powieści rozgrywa się w atmosferze jakby żywcem przeniesionej z Kafki czy Becketta.."
Dodajmy co powiedział Haruki Murakami:
„Paul Auster is defnitely a genius”
I jeszcze ja: Auster jest moim ulubionym pisarzem szczególnie za "Timbuktu", "Sunset Park", "Szaleństwa Brooklynu" i właśnie - "Trylogię Nowojorską", która jest lepsza od większości opowiadań E. A. Poe. Niestety, czytałem ją dawno temu i nie zrobiłem notatek, więc proszę mnie zaufać i wziąć się za czytanie.
Aby nie pozostawić Państwa z niczym kopiuję anglojęzyczną Wikipedię"
City of Glass
The first story, "City of Glass", features a detective-fiction writer private investigator who descends into madness as he becomes embroiled in a case. It explores layers of identity and reality, from Paul Auster the writer of the novel to the unnamed "author" who reports the events as reality to "Paul Auster the writer", a character in the story, to "Paul Auster the detective", who may or may not exist in the novel, to Peter Stillman the younger, to Peter Stillman the elder and, finally, to Daniel Quinn, protagonist.
"City of Glass" has an intertextual relationship with Cervantes' "Don Quixote". Not only does the protagonist Daniel Quinn share his initials with the knight, but when Quinn finds "Paul Auster the writer," Auster is in the midst of writing an article about the authorship of Don Quixote. Auster calls his article an "imaginative reading," and in it he examines possible identities of Cide Hamete Benengeli, the narrator of the Quixote.
Ghosts
The second story, "Ghosts}, is about a private eye called Blue, trained by Brown, who is investigating a man named Black on Orange Street for a client named White. Blue writes written reports to White who in turn pays him for his work. Blue becomes frustrated and loses himself as he becomes immersed in the life of Black.
The Locked Room"
"The Locked Room" is the story of a writer who lacks the creativity to produce fiction. Fanshawe, his childhood friend, has produced creative work, and when he disappears the writer publishes his work and replaces him in his family. The title is a reference to a "locked room mystery", a popular form of early detective fiction.
MIŁEJ LEKTURY!!!
Wikipedia:
"....Auster zasłynął trzema powieściami wydanymi w latach 1985 – 1986 "Szklane miasto", "Duchy", "Zamknięty pokój". Zostały one opatrzone wspólnym tytułem "Trylogia nowojorska" i są najbardziej znanym oraz cenionym dziełem pisarza, czasem uważanym za esencję jego twórczości.
Akcja "Trylogii nowojorskiej" rozgrywa się w szarych zaułkach miasta tytułowego, po których snują się samotni ludzie obciążeni detektywistycznym zadaniem, najczęściej wbrew swej woli. Zagadka kryminalna jest tylko wstępem do rozważań egzystencjalnych, ogólnoludzkich, a akcja każdej z 3 powieści rozgrywa się w atmosferze jakby żywcem przeniesionej z Kafki czy Becketta.."
Dodajmy co powiedział Haruki Murakami:
„Paul Auster is defnitely a genius”
I jeszcze ja: Auster jest moim ulubionym pisarzem szczególnie za "Timbuktu", "Sunset Park", "Szaleństwa Brooklynu" i właśnie - "Trylogię Nowojorską", która jest lepsza od większości opowiadań E. A. Poe. Niestety, czytałem ją dawno temu i nie zrobiłem notatek, więc proszę mnie zaufać i wziąć się za czytanie.
Aby nie pozostawić Państwa z niczym kopiuję anglojęzyczną Wikipedię"
City of Glass
The first story, "City of Glass", features a detective-fiction writer private investigator who descends into madness as he becomes embroiled in a case. It explores layers of identity and reality, from Paul Auster the writer of the novel to the unnamed "author" who reports the events as reality to "Paul Auster the writer", a character in the story, to "Paul Auster the detective", who may or may not exist in the novel, to Peter Stillman the younger, to Peter Stillman the elder and, finally, to Daniel Quinn, protagonist.
"City of Glass" has an intertextual relationship with Cervantes' "Don Quixote". Not only does the protagonist Daniel Quinn share his initials with the knight, but when Quinn finds "Paul Auster the writer," Auster is in the midst of writing an article about the authorship of Don Quixote. Auster calls his article an "imaginative reading," and in it he examines possible identities of Cide Hamete Benengeli, the narrator of the Quixote.
Ghosts
The second story, "Ghosts}, is about a private eye called Blue, trained by Brown, who is investigating a man named Black on Orange Street for a client named White. Blue writes written reports to White who in turn pays him for his work. Blue becomes frustrated and loses himself as he becomes immersed in the life of Black.
The Locked Room"
"The Locked Room" is the story of a writer who lacks the creativity to produce fiction. Fanshawe, his childhood friend, has produced creative work, and when he disappears the writer publishes his work and replaces him in his family. The title is a reference to a "locked room mystery", a popular form of early detective fiction.
MIŁEJ LEKTURY!!!
RESUME MOICH POGLĄDÓW NA TEMATY NAJTRUDNIEJSZE (po korekcie)
RESUME MOICH POGLĄDÓW NA TEMATY NAJTRUDNIEJSZE
opracowane z okazji 70-tej rocznicy urodzin, a więc osiągnięcia wieku, który wydaje się umożliwiać confessio (wyznanie), jakiego „młody człowiek nie napisze” (Miłosz, „Traktat teologiczny”). Ponadto, nie wypada lekce sobie ważyć wyniku uzyskanego w KABALE metodą Gematrii (p. wypracowanie „KABAŁA...” z 2011 r.), który w tym miejscu przypominam: Wojciech (8 liter) Jan (3) Konrad (z bierzmowania - 6) Gołębiewski (11) ur. 27.04.1943 daje:
1943 + 27 + 04 + (1 + 9 + 4 + 3) + 8 + 3 + 6 + 11 = 2019
co zgodnie z regułami tej tajemnej sztuki jest datą śmierci. Oczywiście, że to głupoty, lecz „na wszelkij pożarnyj słuczaj” wolę utrwalić swoje myśli już teraz, póki nieunikniona progresywna miażdżyca, nieodzownie towarzysząca procesowi starzenia, nie uniemożliwi mnie klarownego przedstawienia mego credo; nic to mnie nie kosztuje, w przeciwieństwie do mojej Matki, która co tydzień dawała „na wszelki wypadek” pięć złotych „na tacę”.
MOTTO:
„Mówić cokolwiek o Bogu ludziom naiwną wiarą popsutym niebezpieczne jest, bo czy prawdę wobec nich powiesz, czy nieprawdę, zawsze się narazisz” /Pitagorejczycy/
W związku z powyższym mottem odradzam dalszą lekturę /ciemno-/wierzącym, gdyż może ona do ciężkiej konfuzji doprowadzić, a nawet do globusa hystericusa, tj sterczącej w gardle histerycznej kuli, która, w skrajnym przypadku, nawet uduszenie wywołać może. Tym zdeterminowanym, którzy odważają się czytać dalej, proponuję zastanowienie się czym jest dla nich WIARA ?
Bo ja jestem głęboko wierzący, lecz nie w sensie pospolitym. Nie wierzę bowiem w Boga, o którego istnieniu, po prostu, wiem (o tym za chwilę), nie wierzę w żadne dogmaty żadnej religii, ani w Ducha Świętego, ani w Mesjasza (po grecku: Chrystusa), a tym bardziej w partenogenezę matki Jezusa, zamienianie wody w wino i inne bałamutne historyjki wymyślone dla otumanienia gminu. Abyśmy się porozumieli niezbędny jest consensus co do znaczenia podstawowego terminu. Wg Kołakowskiego „wierzę, że” może znaczyć, iż mam powody, ale nie pewność, by sądzić, że coś się zdarzy albo zdarzyło (”wierzę, że mój klub wygra jutrzejszy mecz”, wierzę w świetlaną przyszłość mojego kraju”, „nie wierzę, że ten człowiek mógł popełnić taką zbrodnię”); może znaczyć po prostu, że coś aprobuję lub uważam za dobre (”wierzę w demokrację”); może też znaczyć, że mam pewność, iż coś jest prawdą, choć sam udowodnić ani sprawdzić tego nie potrafię (”wierzę, że ostatnie twierdzenie Fermata jest prawdziwe”, „wierzę, że istnieje wyspa Madagaskar, której nigdy nie odwiedziłem”, „wierzę, że Hetyci żyli w Anatolii”); ogromna większość zasobów informacyjnych każdego z nas opiera się na zaufaniu do kompetencji innych ludzi, którzy umieją uzasadnić odpowiednie przekonania; „wierzę, że..” może na koniec znaczyć, że jestem o czymś niezachwianie przekonany, chociaż nie mam na to żadnych spolegliwych racji (wierzę, że jest dziewięć chórów anielskich)..”.
Szczęśliwie ten zbyt szeroki wywód, Kołakowski kończy stwierdzeniem: „..słowo to.. ..oznacza nade wszystko „ufność’ czy „zaufanie””. Od siebie dodam „nadzieję” (”wierzę, że wyzdrowieję; że żona wróci do mnie i dzieci”). Po takim wyjaśnieniu trudno byłoby znaleźć człowieka, który wyparłby się jakiejkolwiek wiary, bo byłoby to irracjonalne. Z powyższego wynika również, że nie jestem w stanie wyszczególnić niuansów mojej wiary, gdyż musiałbym podać co sądzę, aprobuję, uważam za słuszne, do czego mam zaufanie bądź pewność, o czym jestem przekonany czy w czym pokładam nadzieję etc, a to byłoby za długie.
Tomasz z Akwinu rozróżniał trzy formy: „wierzę, że..”, „wierzę w..” oraz „wierzę komuś”, co w wersji teologicznej przybiera postać: „wierzę, że Bóg..”, „wierzę w Boga..” i „wierzę Bogu..”. Jak byśmy na to nie patrzyli dominującym słowem jest BÓG. A kto to ?
Najczęstsza odpowiedź to: BÓG to ABSOLUT ! A co to znaczy ? Absolut to „bezwzględnik, to co istnieje bezwzględnie, samoistnie, niezależnie, nieograniczenie”. To tyle mnie wyjaśnia co definicja „INSTYNKTU” - „wspólna wszystkim osobnikom danego gatunku przyrodzona dyspozycja psychofizyczna ku sprawnemu wykonywaniu, bez uprzedniego ćwiczenia, pewnych ściśle określonych działań, pożytecznych dla jednostki”. W wyniku przeczytania wielu książek i przestudiowania licznych, bardzo mądrych definicji „wiem, że nic nie wiem”. Może z tym „nic” trochę przesadziłem, lecz na pewno nie rozumiem INSTYNKTU, a tym bardziej BOGA czy ABSOLUTU. Są to wyrażenia popularne, umowne, osłaniające welonem naszą ciemnotę, tj ograniczoność ludzkiego rozumu. Przypomnę tu też szczególny przypadek MASERa - tzw maser optyczny, zwany LASEREM /L - od light - światło, w odróżnieniu od M - microwave/, który w świadomości społecznej to panaceum, w tym i na zmarszczki, i na zaćmę i na kamienie żółciowe (co za idiotyzmy !! - kamienie usuwa się laparoskopem). oraz KOMPUTER, w którym można wszystko znaleźć, nawet to, czego nikt nie włożył. Zostawmy inne „magiczne” słowa, a zajmijmy się ABSOLUTEM –BOGIEM.
BÓG Starego Testamentu okrutny, srodze karzący, manipulujący ludźmi i zabawiający się ich losem (vide zakład z Szatanem o los Hioba) był prymitywny i dlatego rozprzestrzeniające się chrześcijaństwo, „żeby móc duchowo opanować Imperium Rzymskie,.. ..nie mogło nie zwrócić się do greckiej tradycji filozoficznej. Bez tego nie mogło by wtargnąć w świat klas wykształconych imperium, czyli nie spełniłoby swojej misjonarskiej funkcji. Musiało przejąć tradycję greckiej filozofii i nauki choćby w postaci tak wspaniałej i nie do pojęcia cudownej jak „Elementy” Euklidesa. Po tradycji neoplatońskiej odziedziczyliśmy też pojęcie ABSOLUTU, który nie jest całkiem od nas oddzielony, z którym jest jakiś kontakt, ale kontakt trudny do opisania i niepoddający się naszym językowym narzędziom...” (Kołakowski). Zaadaptowano JEDNIĘ PLOTYNA do korekty imagu BOGA Starego Testamentu. Kto chce wiedzieć co to jest ta JEDNIA, niech zajrzy do mego wypracowania z 2011 r. pt „PLOTYN”, a ja pogadam jeszcze o Bogu.
Kołakowski zauważa: aby „sformułowania takie jak „Bóg istnieje”, „Bóg nie istnieje” lub „Czy Bóg istnieje”..(aby) ..mogły się stać przedmiotem refleksji.. ..musimy.. ..rozporządzać jasnym pojęciem Boga. Cała kwestia okazuje się pusta.. gdyż ..Bóg nie może być uchwycony w naszej siatce pojęciowej.. ..każde określenie Boga.. jest.. ..wewnętrznie sprzeczne, albo z zasady niezrozumiałe”. Dodajmy cytowany przez niego pogląd Nietzschego: „..Bóg jest figmentem wyobraźni albo ludzkiej potrzeby schronienia”. Figment to wymysł, marzenie.
Czyli dalej pozostajemy w punkcie wyjścia i nie wiemy co to znaczy BÓG ? Mnie odpowiada definicja Carla Gustava JUNGA: „BÓG to psychologiczna prawda, której subiektywnie doznaje każdy człowiek”. To teraz przewrotnie zapytam: czy Bóg istnieje? Wymijającą odpowiedź daje Kołakowski: „Jak wszyscy wiedzą, mamy co niemiara dowodów na istnienie Boga. To już samo przez się pewne podejrzenie budzi, bo jeżeli dla jakiegokolwiek twierdzenia istnieje choćby jeden dowód niezbity, to innych nie potrzeba”. Tak więc spekulacje na ten temat trwają, choć wydawało się, że im definitywny kres zadał, ponad 400 lat temu, PASCAL, swoim słynnym „zakładem”. (Stawiający na istnienie Boga ma pewność wygranej. Wybierając wiarę w Boga narażamy coś skończonego mając do wygrania nieskończoność). Chyba wystarczająco zmęczyłem czytelnika i wypada przedstawić swój pogląd.
JA identyfikuję się ze stanowiskiem JUNGA, który zapytany, czy wierzy w Boga stanowczo odparł: „NIE MUSZĘ WIERZYĆ, JA WIEM”. A z czego wypływa moja wiedza ? Z mojej TRANSCENDENCJI, czyli indywidualnego mechanizmu poznawczego. Przekładając te mądrości na język potoczny, pewności istnienia Boga nabrałem analizując fakty i otaczające mnie zjawiska w trakcie mojego długiego 70-letniego życia. Nie jestem wprawdzie uczonym, lecz chciałbym znaleźć się w grupie tych, o których „mój” dyżurny kosmolog, ks. HELLER mówi: „..uczeni są osobami w naturalny sposób religijnymi, nawet jeśli nie należą do żadnego Kościoła, ponieważ stykają się z immanentną racjonalnością zjawisk przyrodniczych, a są to rzeczywistości, w których stają oni w obliczu tajemnicy”. (immanentny - tkwiący w rzeczy samej). Z satysfakcją, że z Jungiem nie jesteśmy osamotnieni, przeczytałem słowa, jakie wypowiedział abp praski Dominik Duka, po śmierci prezydenta Havla: „Havel nigdy nie był ateistą.. ..Nasze wspólne wyznanie można ująć tak: „MY WIEMY, że ON JEST”.. ..Myślę, że jego stosunek do wiary był trochę taki jak Czesława Miłosza”. No to grono nam się powiększa.
Warto tu chyba przytoczyć uwagę Kołakowskiego o sensie wiary: „wykreślenie wiary w Boga pozbawia etos jego podstawy.. Jeśli ktoś nie uznaje, że człowiek i cały świat pochodzą ze STWÓRCZEGO ROZUMU ..to pozostają mu tylko „przepisy drogowe” ludzkiego zachowania, które można projektować i uzasadniać z punktu widzenia ich wartości użytkowej..”. O głupocie ateizmu, a właściwie chwilowej modzie nań, która przeszła w równie prymitywny agnostycyzm, pisałem już w 2011 r (p. „AGNOSTYCYZM”) więc tam odsyłam, a tu tylko przypomnę, że najdotkliwszy cios ateistom zadał Nietzsche ogłaszając ŚMIERĆ BOGA, gdyż utraciwszy podmiot swojej negacji zmarkotnieli. ! Teraz przytaczam istotną wypowiedź oskarżanej o ateizm Żydówki, prof. neurologii Ireny Hausmanowej-Petrusewiczowej (siostry sławnej wenorolożki prof. Jabłońskiej): „..Ależ ja nie żyję bez Boga.. ... Ja ŻYJĘ BEZ BOGA INNYCH LUDZI.. ...Każdy człowiek ma JAKIŚ RODZAJ WIARY, tylko mnie te wszystkie systemy wydawały się jakieś płaskie, zbyt dosłowne”. Jeszcze do niej wrócimy, lecz teraz zastanówmy się nad ostatnimi słowami. Dlaczego „te systemy”, czyli religie są „płaskie, zbyt dosłowne” ?. Bo są dla GMINU.
Bogowie usadzeni w tych systemach /wg Freuda/: „..zachowują swe potrójne zadanie. Muszą egzorcyzmować lęki natury, godzić człowieka z okrucieństwem losu manifestującym się szczególnie w śmierci i wynagradzać cierpienia i prywacje, które życie społeczne nałożyło na człowieka”. Twórca psychoanalizy współczesnej, filozof religii, Żyd niemiecki Erich Fromm też widzi potrójną, lecz inną rolę: „...religia ma trojaką funkcję: dla całej ludzkości jest pocieszeniem wobec niedostatków życia; dla przeważającej większości ludzi zachętą do emocjonalnej akceptacji swej sytuacji klasowej; dla panujących ulgą w poczuciu winy wywoływanym przez cierpienie tych co uciskają”. Pięknie to ujął Marks: „Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata.. .. Religia jest OPIUM LUDU”. Lenin zawęził swoją opinię do chrześcijaństwa, lecz wyraził ją najkrócej, najtrafniej i najgenialniej: „Chrześcijaństwo to rodzaj DUCHOWEJ GORZAŁKI”. Wspólnotowy charakter religii podkreślił w swojej wypowiedzi Robert M. Persig, autor „Zen and the Art of Motorcycle Maintenance”: „When one person suffers from a delusion, it is called INSANITY. When many people suffer from a delusion is called RELIGION”. Podaję w wersji oryginalnej, gdyż moja próba tłumaczenia (”Kiedy pojedynczy człowiek cierpi na ułudę, to nazywane to jest OBŁĘDEM. Kiedy wielu ludzi cierpi na ułudę to nazywane to jest RELIGIĄ”) nie oddaje w pełni subtelności myśli.
Z powyższych definicji jasno wynika, że RELIGIA, jako dowolny „system myśli i działań podzielony przez pewną grupę, która dostarcza jednostce układu orientacji i przedmiotu czci” (Fromm), łudzi nadzieją bezpieczeństwa i poprawy egzystencji. Jest też „...sposobem, w jaki człowiek akceptuje swoje życie jako nieuchronną porażkę” (Kołakowski).
Mizerna jest więc kondycja człowieka, który utraciwszy w wielkim stopniu INSTYNKT, stał się słaby. Opisuje to Fromm: „Homo sapiens jest zarazem homo religiosus, z tej fundamentalnej antropologicznie przyczyny, iż u człowieka nastąpiło ogromne ograniczenie instynktownego behavioru”. Dlatego też cechą wspólną różnych religii jest pesymistyczna antropologia. Człowiek w ich ujęciu jest mały, zły i niezdolny o własnych siłach do osiągnięcia dobra i prawdy. Musi on zatem podeprzeć się o kogoś (coś) znacznie od niego silniejszego (np Bóg, bóstwa, przyroda, Wódz, prawa historii etc).
Nie sposób też nie zauważyć sprzeczności między RELIGIĄ ściśle odnoszącą się do GRUPY (i etymologicznie wywodzącą się z łac. religare - wiązać mocno), a WIARĄ, do osiągnięcia której niezbędne jest indywidualne przeżycie transcendentalne. Transcendencja (u Karla Jaspersa - BÓG), jej zależność od indywidualnych, często granicznych przeżyć, wyklucza RELIGIĘ o sensie wspólnoty. O indywidualnym charakterze wiary, przeżyć mistycznych, kontaktów z Bogiem mówią świeccy i duchowni. Publicysta katolicki Zając przestrzega; „Nie dajmy sobie wmówić, że myślenie samodzielne, a nie plemienne, jest równoznaczne ze zdradą wartości..” . Ksiądz Mieczysław Maliński naucza: „Kontakt z Bogiem masz ty sam, albo nie masz wcale. Ksiądz niczego za ciebie nie załatwi”; a pisarz Tadeusz Konwicki stanowczo oświadcza: „Pośrednictwo między MNĄ, biednym grzesznikiem, a Panem BOGIEM jest pod każdym względem bardzo wątpliwe. A już przejęcie odpowiedzialności za moje wnętrze i moje sacrum bardzo mnie bulwersuje”. Polakom-katolikom gromadnie, żeby nie powiedzieć stadnie, latającym do kościoła warto tu przypomnieć, Grzegorza z Nissy (IV w.), który mówił, że BÓG „nie mieszka w dziełach rąk ludzkich” (cytat przypisywany też św. Szczepanowi). Zapewne znajomość ewangelii wśród pobożnego ludu jest przeogromna, więc nie ma potrzeby przytaczać fragmentu Mt 6.56. Moja żona do kościoła nie biega, więc dla niej ten cytat jednak przytoczę: „Gdy się modlicie nie bądźcie jak obłudnicy.. żeby się ludziom pokazać.. ..gdy chcesz się modlić, „wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi” (Iz. 16.20) i módl się do Ojca twego”. A GMIN ?
A gmin niech do kościoła lata i księdza proboszcza w rękę całuje, bo jak powiedział Baruch SPINOZA: „Gmin, o ile reguł moralnych przestrzega, to zwykle ze strachu marnego przed piekłem.. Ci, którzy nie potrafią pod panowaniem ROZUMU żyć, muszą mieć zalecenie godziwego życia, jakie im RELIGIA daje”. O konieczności zastępczej wiary w autorytet KOŚCIOŁA mówił już jeden z jego Ojców - św. Augustyn: wiara w autorytet „..uwalnia .. od wysiłku.. Jest to zbawienne dla ludzi, którym brak bystrości umysłu utrudnia poznanie rozumowe.. Ludzie ci - a jest ich z pewnością większość - dają się łatwo zwieść dowodom pozornym.. ..Toteż dla nich najpożyteczniej jest wierzyć powadze wybitnych ludzi..”.
Banialuki i dyrdymały, bo jak ciemny gmin ma rozeznać, kto jest „słusznym” autorytetem. Praktyka kultu Rydzyka, Natanka czy Flaszki-Głódzia ośmiesza najmądrzejszą teorię. Z powyższych rozważań wynika też, że człowiek myślący, chce czy nie chce, ulega postępującemu wyobcowaniu z gminu. Pięknie przedstawił to MIŁOSZ w „Traktacie Teologicznym”, lecz ograniczę się do jednego cytatu, bo cały traktat jest arcydziełem i nie wypada go nie znać. Poeta, zdając sobie sprawę ze swojej alienacji i ogarniającemu go, wskutek niej, sceptycyzmowi usiłuje z nim walczyć: „...jestem sceptyczny, ale razem śpiewam, pokonując w ten sposób przeciwieństwo pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu..”. Cierpi bo „..polscy współwyznawcy lubili słowa kościelnego obrzędu, ale nie lubili teologii..”. Moje osobiste uczucia przedstawiam korzystając ze sformułowań Jana BŁOŃSKIEGO: „...sztywnieję więc z czasem w sobie i tracę miarowo zdolności adaptacyjne, a podczas kiedy staję się miarowo coraz bardziej JEDNOSTKĄ, świat pędzi w kierunku akurat przeciwnym, JA JEDNOSTKOWIEJĘ, ŚWIAT SIĘ UMASAWIA” i cieszę się ze swojej alienacji, z nieuczestniczenia w „kupie globalnej” i podzielam brak wiary Błońskiego w „kultury masowe”.
Kto chce, niech poczyta moje eseje z 2011 i 2012 r., a ja zgodnie z obietnicą wracam do prof. Hausmanowej, która ładnie powiedziała: „..Ja wiem, że są trzy siostry - Wiara, Nadzieja i Miłość. Ale ich matką jest SOFIA - MĄDROŚĆ. I dlatego nie mogą sobie pozwolić na to, żeby być takie, jakie są..”.
Tak, ale SOFIA, jest matką nie tylko trzech córek, lecz również syna, najmłodszego, lecz szybko dojrzewającego, a na imię mu ROZUM. Jako najmłodszy był faworyzowany i szybko wpadł w konflikt z siostrami, a szczególnie z WIARĄ. Relację rodzeństwa pięknie ujął JP II, mówiąc, że WIARA i ROZUM to dwa „skrzydła” wzajemnie uzupełniające się. Powiedział też (w encyklice „Fides et Ratio”), że „WIARA pozbawiona ROZUMU, podobnie jak ROZUM pozbawiony WIARY są jednostronne i mogą być niebezpieczne”. Młody ROZUM dojrzewał i znalazł wsparcie w oblubienicy imieniem NAUKA. Siostra nie zaakceptowała ukochanej brata i przez wieki negowała każde jej słowo. Szansa konsensusu oddaliła się, gdy WIARA powiła zgraję BĘKARTÓW zwaną ogólnie RELIGIAMI, w tym trzy najważniejsze z jednego Ojca - Abrahama. Zaczęła się bezwzględna walka między nimi samymi, a łączyła je tylko nienawiść do ukochanej ich wujka ROZUMU - NAUKI. Na rozkaz RELIGII palono na stosach książki, a potem i ludzi. Wysłannicy babci SOFII (m.in Pierre Teilhard de CHARDIN, który nawiązując do koncepcji św. Pawła o CHRYSTUSIE KOSMICZNYM, stworzył zmodyfikowaną teorię ewolucji, w której CHRYSTUS jest ALFĄ i OMEGĄ tzn Początkiem i Końcem) podejmowali liczne próby porozumienia, lecz dopiero misja specjalnego emisariusza babci SOFII, „papieża z dalekiego kraju”, JP II-ego przyniosła chwilowy rozejm. Rozejm ten dotyczy wprawdzie tylko umysłowych elit, ale i to dobre, bo „czas robi swoje”; istnieje więc szansa, że po kilku wiekach do mentalności np polskiego ciemnogrodu dotrze wieść, że ich Papież-POLAK, JP II, zaakceptował teorię Darwina, zrehabilitował Galileusza, a Żydów uznał za starszych Braci w Wierze. Jako ciekawostkę podaję, że Richard DAWKINS, autor bestsellera dla głupich - „The God Delusion” /wyd polskie „BÓG UROJONY/ oświadczył, że JP II uznając teorię ewolucji za słuszną okazał się hipokrytą. Tenże skandalista Dawkins oświadczył ostatnio w wywiadzie dla telewizji Al-Jazeera, że „wychowanie w rodzinie katolickiej i straszenie piekłem może przynosić większą szkodę niż bycie ofiarą molestowania seksualnego”.
Teoria ewolucji jest jedną z trzech globalnych teorii przyrodniczych (obok mechaniki kwantowej i teorii względności) stanowiących koherentne (spójne) ramy dla całej współczesnej nauki. Atak na współczesny neodarwinizm (m.in. przez dominikanina o. Chaberka z „FRONDY”) jest atakiem na naukę, a odrzucanie nauki jest popadaniem w irracjonalizm.
JP II, w liście do dyrektora Obserwatorium Watykańskiego, o. George’a Coyne’a, posługując się myślą mego kochanego ks. HELLERA napisał: „NAUKA może oczyścić RELIGIĘ z błędów i przesądów, RELIGIA może oczyścić NAUKĘ z idolatrii i fałszywych absolutów. Każda z nich może wprowadzić drugą w szerszy świat - świat, w którym obie mogą się rozwijać”. Należy podkreślić, że to (babcia) MĄDROŚĆ przez JP II-ego przemawiała, skoro schował w zanadrzu swój konserwatywny tomizm (tj od Tomasza z Akwinu). Wspomniany powyżej ks. HELLER, przekonany o tymczasowości rozejmu przestrzega Watykan: „Przepowiadam, że jeśli była sprawa GALILEUSZA, jest sprawa DARWINA, to prędzej czy później będzie sprawa NEUROSCIENCE. Jeśli Kościół się do niej nie przygotuje, czeka nas kryzys jeszcze większy niż za czasów Galileusza”. Neuroscience to dziedzina nauki zajmująca się funkcjonowaniem mózgu, istotą świadomości, możliwością sztucznej inteligencji, a przede wszystkim problemem relacji umysłu i mózgu.
Niestety, muszę przyznać, że zwolennicy ROZUMU wygłaszali czasem zbyt otwarte poglądy. Np David HUME (1711-76) dyskredytował RELIGIE mówiąc: „Religie to żałosne przesądy... ..Najwięcej słychać o cudach u ludów barbarzyńskich i nieoświeconych”, a twórcy pozytywizmu Auguste COMTE (1798-1857) marzyło się, że „NAUKA będzie nie tylko spożytkowanym technologicznie instrumentem działania, lecz także formą RELIGII, która zastąpi obumarłe kulty religijne o teistycznym charakterze”. Stan umysłów współczesnych wynika z pozbawionej emocji analizy Zygmunta BAUMANA, który mówi: „Myśl nowoczesna zaczęła się wszak od pomysłu DEUS ABCONDITUS - Boga w świecie nieobecnego, czyli nie od zaprzeczenia istnienia Boga, tylko założenia jego NIEINGERENCJI w losy stworzonego świata.... Myśl nowoczesna.. ..odkłada za KANTEM kwestię istnienia Boga do kategorii spraw niepoznawalnych..”.
Kończąc ten fragment mojego confessio muszę podkreślić, że ja, urodzony w zapyziałym ciemnogrodzie, ukształtowany przez kulturę chrześcijańskiej Europy, którego życie upłynęło w cieniu trzech totalitaryzmów, muszę podkreślić, że najskuteczniej uwierał mnie ten historycznie pierwszy i jedyny trwający do dziś - KOŚCIÓŁ, który wg Simone WEIL „..pierwszy położył w Europie (już) w XIII wieku.. ..fundamenty totalizmu. ..A sprężyną tego totalizmu był użytek zrobiony z dwóch małych słów ANATHEMA SIT..” (Niech będzie przeklęty).
Zgadzam się z wypowiedzią Hausmanowej, lecz wstrząsnął mną KOŁAKOWSKI swoją „KOMPLETNĄ I KRÓTKĄ METAFIZYKĄ. INNEJ NIE BĘDZIE. INNEJ NIE BĘDZIE”. Pominięcie choć jednego słowa zubożyłoby ją, przeto zmuszony jestem przepisać całość:
„Na czterech węgłach wspiera się ten dom, w którym, patetycznie mówiąc, duch ludzki mieszka. A te cztery są: ROZUM, BÓG, MIŁOŚĆ, ŚMIERĆ. Sklepieniem zaś domu jest CZAS, rzeczywistość najpospolitsza w świecie i najbardziej tajemnicza. Od urodzenia CZAS wydaje się nam realnością najzwyklejszą i najbardziej oswojoną. (Coś było i być przestało. Coś było takie, a jest inne. Coś się stało wczoraj albo przed minutą i już nigdy, nigdy nie może wrócić). Jest zatem CZAS rzeczywistością najzwyklejszą, ale też najbardziej przerażającą. Cztery byty wspomniane są SPOSOBAMI naszymi UPORANIA SIĘ z tym PRZERAŻENIEM. ROZUM ma nam służyć do tego, by wykrywać prawdy wieczne, oporne na czas. BÓG albo absolut jest tym bytem, który nie zna przeszłości ani przyszłości, lecz wszystko zawiera w swoim „wiecznym teraz”. MIŁOŚĆ, w intensywnym przeżyciu, także wyzbywa się przeszłości i przyszłości, jest teraźniejszością skoncentrowaną i wyłączoną. ŚMIERĆ jest końcem tej czasowości, w której byliśmy zanurzeni w życiu naszym, i być może, jak się domyślamy, wejściem w inną czasowość o której nic nie wiemy (prawie nic). Wszystkie zatem wsporniki naszej myśli są narzędziami, za pomocą której uwalniamy się od przerażającej rzeczywistości czasu, wszystkie zdają się służyć, by czas prawdziwie ukoić”.
Nadrzędność CZASU intryguje i pobudza do myślenia. Wg NEWTONA istnieje jeden absolutny czas, płynący od minus nieskończoności do plus nieskończoności. I że w pewnym momencie tego czasu Bóg powołał świat do istnienia. Przedtem nie było nic: pusty czas i pusta przestrzeń. Przyznam, że pustą przestrzeń jako pusty zbiór udaje mnie się pojąć, jako analogię do zbioru owoców składającego się z jabłek i gruszek, który po zjedzeniu jabłek, tudzież gruszek stał się zbiorem owoców pustym, natomiast pustego czasu nie przyswajam. Już wolę św. Augustyna, który uważał, że czas został stworzony przez Boga razem z Wszechświatem, a więc Wszechświat istnieje tak długo, jak istnieje czas. Tylko, że to czysty, ortodoksyjny kreacjonizm. Wychodzi z tego, że ulubiony przez JP II, „konserwatysta” Tomasz z Akwinu jest „progresistą” w tej materii, bo daje nam „furtkę” twierdząc, że stworzenie nie jest aktem jednorazowym tożsamym z początkiem, lecz relacją polegającą na nieustannym dawaniu świata przez Boga. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by relacja ta trwała od zawsze, od minus nieskończoności. A więc Wszechświat stwarzany przez Boga, ale nigdy nie mający początku.. No to, logicznie nie mający też końca. A może w minus nieskończoności Wszechświat pusty ? Jakby nie było, CZAS płynie, WSZECHŚWIAT się zmienia, tylko BÓG jest „wiecznym teraz”. Po epoce newtonowskiej przyszła einsteinowska.
Niestety, EINSTEIN, jak prawie wszyscy współcześni mu uczeni, był przekonany, „że Wszechświat jest wieczny. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Wszechświat może być wieczny tylko wtedy, gdy jest statyczny, tzn gdy nie zapada się lub nie rozdyma pod wpływem działających w nim sił” (ks. Heller). No i teoretyczne równania Einsteina, z których wymową sam autor nie chciał się pogodzić doczekały się rozwiązań przez Stephena HAWKINGA, (geniusza prawie całkowicie sparaliżowanego wskutek „amyotrophic lateral sclerosis”), i w następstwie teorii „czarnych dziur”, „dwarf (karłowatych) stars” oraz „neutron stars”, a w rezultacie do „expanding universe” („rozszerzającego się Wszechświata”). A jeśli Wszechświat się rozszerza, to i „rozszerza się” CZAS. Ciekawość i logika nakazuje nam udać się, myślowo, w przeciwnym kierunku, w kierunku wzrastającej kondensacji, aż po graniczną kondensację przed Big Bangiem, która miała miejsce w granicznym czasie; czy był to „początek czasu”?
Ksiądz, profesor astronomii LEMAITRE (1894-1966) widział to tak: jeżeli Wszechświat się rozszerza, to w przeszłości musiał być bardzo gęsty, a jego energia musiała się skupiać w coraz mniejszej liczbie kwantów. Granicznie był to jeden kwant, z którego początek wziął cały obecny Wszechświat. Lemaitre nazwał go PIERWOTNYM ATOMEM, który był POCZĄTKIEM Wszechświata, a tym samym POCZĄTKIEM CZASU. Jako ksiądz i astronom w jednej osobie wykombinował, że ten początek nie musi pokrywać się ze stworzeniem świata, o jakim mówi religia, gdyż WSZECHŚWIAT mógł znajdować się w INNEJ FAZIE SWOJEJ EWOLUCJI (cokolwiek to by znaczyło ! - przyp.mój). Ja mógłbym tak długo, lecz wróćmy do teraźniejszości. Geniusz Einsteina ujął w formę matematyczną czwarty wymiar - CZAS, a nas, gawiedź, zainspirował do spekulacji na ten temat. No to pospekulujmy, a to w celu zdania sobie sprawy z naszej małości.
Wybierzmy się na jedną z bliższych gwiazd, na odległą od nas o 53 lata świetlne – Kasjopeję. Fiu, fiu, już jesteśmy i patrzymy na Ziemię (pomijam problem nieprzejrzystej atmosfery). No i co widzimy ? Wojtusia Gołębiewskiego przygotowującego się (niezbyt pilnie, bo pierwsza miłość) do matury. Podejmujemy decyzję o wysłaniu mu ściągi; cha, cha!, odbiorą ją prawnuki w 2066 r.
O CZASIE można patetycznie: „Czas jest cierpliwością Boga, który czeka na naszą miłość” (Simone Weil), można praktycznie: „Time is money” (Benjamin Franklin). Realistycznie ujął to Urban: „Poczynając od matury CZAS, ogólnie biorąc, biegnie w tempie nierównomiernie przyspieszonym. W starości akurat, kiedy człowiek ma go za mało, pędzi przekraczając dozwoloną prędkość”. Ja, matematyk z zamiłowania krzyknąłem: „upływ czasu jest funkcją paraboliczną wieku!”. Nie zdążyłem przyjrzeć się dokładnie spadającym liściom klonu, a już przedwiośnie puka do drzwi. A szczytowo upierdliwe stały się zagęszczone powinności „kultury osobistej” jak pójście do fryzjera czy manicurzystki: przecież dopiero co byłem ! Tak więc empirycznie boleśnie przekonałem się o kłamliwości twierdzenia, że w „starości czas się dłuży”; jest wprost przeciwnie, sypiam po pięć godzin, wstaje przed szóstą i jestem very busy; nie mam czasu na nic, nawet na śmierć.
Z „bytów” Kołakowskiego została MIŁOŚĆ i ŚMIERĆ. No to parę słów o tej pierwszej. Z wczesnej młodości zapamiętałem definicję jej głoszoną przez mego Ojca: „Miłość to bezinteresowne umiłowanie kogoś lub czegoś”. Oceniłem ją bardzo negatywnie, bo masło maślane, ale przede wszystkim nie do przyjęcia jest „bezinteresowne”, skoro jest sposobem realizacji samego siebie. Zacznijmy od św. Pawła (1 Kor.13,13): „Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość; lecz z nich największa jest miłość”. Bo pobudza do działania. Wiara, nadzieja są bierne, podczas gdy miłość jest aktywna, zmusza do aktywności. Co więcej, działalność podjęta wskutek miłości wzbudza nadzieję, której pogłębienie daje wiarę. Jak powstaje miłość?
Najpierw, świadomie lub podświadomie wybieramy obiekt miłości; następny etap to jego apoteoza tj gloryfikacja, idealizacja, aż po ubóstwienie. Etap ten (gdy obiektem jest kobieta) pięknie porównuje Stendhal (w „De l’amour”) do procesu krystalizacji gałęzi wrzuconej w czeluść kopalni soli; po paru miesiącach gałąź wydobywa się okrytą lśniącymi kryształkami; tak zakochany stroi w tysiące powabów ukochaną kobietę. To strojenie, to upiększanie jest ekstremalnie subiektywne i nie przynosi zachwytu postronnych, którzy często dziwują i dworują z wyboru obiektu przez zakochanego. Skutkiem tego upiększania jest narastająca ekscytacja prowadząca do bezgranicznego zachwytu własnym dziełem. Tak, własnym dziełem; dziełem własnej imaginacji tj wytworem własnej wyobraźni.
W nielicznych przypadkach dzieło to jest własnym również w sensie fizycznym: mitologiczny król Cypru i słynny rzeźbiarz - Pigmalion zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu dziewczyny z kości słoniowej; w parafrazie G. B. Shawa - językoznawca profesor Higgins zakochał się w wielkoświatowej damie, którą „stworzył” z ordynarnej londyńskiej kwiaciarki (przypominam, że na podstawie „Pigmaliona” Shawa, Loewe napisał libretto do najsłynniejszego musicalu „My Fair Lady”); no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, zadowolony z własnego dzieła BÓG (Rdz 1,31 „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”), cały Wszechświat pokochał. Przekonany jestem, że istnieją rzeźby piękniejsze od Galatei, damy bardziej światowe od eks- kwiaciarki, ino świat podobno jest „najlepszy z możliwych”. Chociaż...
Nie mogę pohamować się od wyrażenia wątpliwości co do słuszności postulatu bogobojnych filozofów, że otaczający nas świat jest „najlepszym z możliwych”. Po pierwsze BÓG jest NIESKOŃCZONOŚCIĄ w każdym aspekcie, nie może być więc ograniczony przymiotnikiem „możliwy”; ponadto: nie nam oceniać Dzieło Boże, jednakże „krwawa jatka”, jaką nam zafundował na Ziemi oraz bezsens śmierci (o tym później) nie skłania mnie do zachwytu.
Wracamy do MIŁOŚCI, której następnym etapem jest poświęcenie. Tak, poświęcamy się nie bacząc, czy obiekt naszej miłości tego pragnie, ba, czy chociażby to akceptuje. Kochając góry poświęcamy się im kosztem rodziny i pracy zawodowej, i wspinamy się na nie wbijając ostre stalowe haki w ich najskrytsze miejsca, a kochając kobietę, poświęcamy się jej, wszelkimi sposobami ograniczając jej wolność np przez obserwowanie czyli śledzenie, wypytywanie czyli indagowanie, czułość i troskliwość czyli namolność, aż po zazdrość, która nawet do zabójstwa ukochanej doprowadzić może. I to wszystko robimy nie zwracając żadnej uwagi na zdanie zainteresowanej, mało tego, bezczelnie twierdzimy, że to „dla niej”, nie przyznając się do swego skrajnego egotyzmu. Przecież ta wyimaginowana miłość jest dla nas movens vivendi, napędza nas, nadaje sens naszemu życiu oraz wbija w dumę, bo, rezygnując z własnych ambicji (Boże! co za fałsz!) tak pięknie kochamy. Czy zmarła Orszulka odniosła korzyść z miłości ojca, czy też wierszokleta Mistrz Jan tak rozkoszował się własnym cierpieniem, że powstały Treny? Jaką korzyść miałaby odnieść Laura z adoracji Petrarki, bez względu na to, czy istniała i była zamężną matką jedenaściorga bachorów, czy tez postacią wyimaginowaną ? Beneficjentami stają się „zakochani”. A jeszcze wspomaga ich dewiza: „miłość ci wszystko wybaczy”.
Nie mogę pominąć specyficznej miłości babć i dziadków do wnucząt. Dlaczego własnych dzieci tak nie kochali? A jeśli nawet kochali, to stosowali absolutnie inne kryteria wobec ich zachowań? Skąd się bierze zgubna wprost tolerancja staruchów wobec wyczynów wnucząt? A no właśnie ze starości. Mniej lub bardziej niespełnione własne życie chcą restytuować w młodych. Spróbujmy na koniec rozważań o miłości sklecić jej definicję:
MIŁOŚĆ to, świadomy lub podświadomy, „interesowny” sposób „na życie”, sposób realizacji samego siebie, to nadanie sensu swojemu życiu, poprzez scentralizowanie swojej uwagi na obiekcie miłości i, pożądanemu lub nie, poświęcaniu się jemu, aby w działaniu owym doznać samozadowolenia i spełnienia.
To przyszła pora na ŚMIERĆ. Wg Levinasa śmierć opiera się na trzech głównych filarach. Jest NICOŚCIĄ (pustka i opuszczenie), NIEWIEDZĄ (zmarły odchodząc nie zostawia żadnego adresu/) oraz OKROPNOŚCIĄ (skandalem i bezsensem). Ja jestem wyznawcą epikureizmu, wg którego śmierć nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma..”. Śmierć jest całkowitym pozbawieniem czucia, przeto jest niczym, bo wszystko (wszelkie dobro i zło) związane jest z czuciem. „Przeświadczenie, że śmierć jest dla nas niczym, sprawia, że lepiej doceniamy śmiertelny żywot, a przy tym.. wybija nam z głowy pragnienie nieśmiertelności..”. Memento mori niech będzie przestrogą dla gminu, który „raz stroni od śmierci jako od największego zła, to znowu pragnie jej jako kresu nędzy życia. Atoli mędrzec, przeciwnie, ani się życia nie wyrzeka, ani się śmierci nie boi, albowiem życie nie jest mu ciężarem, a nieistnienia nie uważa za zło. Podobnie jak nie wybiera pożywienia obfitszego, lecz smaczniejsze, tak też nie chodzi mu bynajmniej o trwanie najdłuższe, lecz najprzyjemniejsze”. Epikur, gdy zmogła go kamica nerkowa, cierpiał zaledwie (??!) 12 dni, po czym wszedł do spiżowej wanny z ciepłą wodą, napił się mocnego wina i zmarł.
Mnie, wyznawcę jego filozofii, (który oczywiście nie wierzy w żadne zmartwychwstania czy życia pozagrobowe) niepokoi ten, (podkreślony), okres 12 dni, a ściślej NIEMOC (i cierpienie) w przedsionku śmierci. Doznałem tego dwukrotnie i jest to koszmar, którego wspomnienie nachodzi mnie nocą. Dlatego też nie chcę, aby Bóg zbawił mnie „od nagłej, nieuchronnej śmierci”.
Kończę swoje confessio przypomnieniem (za Epikurem), że szczęście jest dostępne dla każdego obdarzonego rozumem, bez względu na status majątkowy, (z czego skwapliwie skorzystałem, a i tego samego moim czytelnikom życzę) oraz złotą myślą siostry Małgorzaty Chmielewskiej:
CIĄGLE MARZYMY O TYM, ŻEBY BYŁO LEPIEJ, TRACĄC OKAZJĘ NA RADOWANIE SIĘ Z TEGO, CO JUŻ MAMY.
Niestety !!
KONIEC
opracowane z okazji 70-tej rocznicy urodzin, a więc osiągnięcia wieku, który wydaje się umożliwiać confessio (wyznanie), jakiego „młody człowiek nie napisze” (Miłosz, „Traktat teologiczny”). Ponadto, nie wypada lekce sobie ważyć wyniku uzyskanego w KABALE metodą Gematrii (p. wypracowanie „KABAŁA...” z 2011 r.), który w tym miejscu przypominam: Wojciech (8 liter) Jan (3) Konrad (z bierzmowania - 6) Gołębiewski (11) ur. 27.04.1943 daje:
1943 + 27 + 04 + (1 + 9 + 4 + 3) + 8 + 3 + 6 + 11 = 2019
co zgodnie z regułami tej tajemnej sztuki jest datą śmierci. Oczywiście, że to głupoty, lecz „na wszelkij pożarnyj słuczaj” wolę utrwalić swoje myśli już teraz, póki nieunikniona progresywna miażdżyca, nieodzownie towarzysząca procesowi starzenia, nie uniemożliwi mnie klarownego przedstawienia mego credo; nic to mnie nie kosztuje, w przeciwieństwie do mojej Matki, która co tydzień dawała „na wszelki wypadek” pięć złotych „na tacę”.
MOTTO:
„Mówić cokolwiek o Bogu ludziom naiwną wiarą popsutym niebezpieczne jest, bo czy prawdę wobec nich powiesz, czy nieprawdę, zawsze się narazisz” /Pitagorejczycy/
W związku z powyższym mottem odradzam dalszą lekturę /ciemno-/wierzącym, gdyż może ona do ciężkiej konfuzji doprowadzić, a nawet do globusa hystericusa, tj sterczącej w gardle histerycznej kuli, która, w skrajnym przypadku, nawet uduszenie wywołać może. Tym zdeterminowanym, którzy odważają się czytać dalej, proponuję zastanowienie się czym jest dla nich WIARA ?
Bo ja jestem głęboko wierzący, lecz nie w sensie pospolitym. Nie wierzę bowiem w Boga, o którego istnieniu, po prostu, wiem (o tym za chwilę), nie wierzę w żadne dogmaty żadnej religii, ani w Ducha Świętego, ani w Mesjasza (po grecku: Chrystusa), a tym bardziej w partenogenezę matki Jezusa, zamienianie wody w wino i inne bałamutne historyjki wymyślone dla otumanienia gminu. Abyśmy się porozumieli niezbędny jest consensus co do znaczenia podstawowego terminu. Wg Kołakowskiego „wierzę, że” może znaczyć, iż mam powody, ale nie pewność, by sądzić, że coś się zdarzy albo zdarzyło (”wierzę, że mój klub wygra jutrzejszy mecz”, wierzę w świetlaną przyszłość mojego kraju”, „nie wierzę, że ten człowiek mógł popełnić taką zbrodnię”); może znaczyć po prostu, że coś aprobuję lub uważam za dobre (”wierzę w demokrację”); może też znaczyć, że mam pewność, iż coś jest prawdą, choć sam udowodnić ani sprawdzić tego nie potrafię (”wierzę, że ostatnie twierdzenie Fermata jest prawdziwe”, „wierzę, że istnieje wyspa Madagaskar, której nigdy nie odwiedziłem”, „wierzę, że Hetyci żyli w Anatolii”); ogromna większość zasobów informacyjnych każdego z nas opiera się na zaufaniu do kompetencji innych ludzi, którzy umieją uzasadnić odpowiednie przekonania; „wierzę, że..” może na koniec znaczyć, że jestem o czymś niezachwianie przekonany, chociaż nie mam na to żadnych spolegliwych racji (wierzę, że jest dziewięć chórów anielskich)..”.
Szczęśliwie ten zbyt szeroki wywód, Kołakowski kończy stwierdzeniem: „..słowo to.. ..oznacza nade wszystko „ufność’ czy „zaufanie””. Od siebie dodam „nadzieję” (”wierzę, że wyzdrowieję; że żona wróci do mnie i dzieci”). Po takim wyjaśnieniu trudno byłoby znaleźć człowieka, który wyparłby się jakiejkolwiek wiary, bo byłoby to irracjonalne. Z powyższego wynika również, że nie jestem w stanie wyszczególnić niuansów mojej wiary, gdyż musiałbym podać co sądzę, aprobuję, uważam za słuszne, do czego mam zaufanie bądź pewność, o czym jestem przekonany czy w czym pokładam nadzieję etc, a to byłoby za długie.
Tomasz z Akwinu rozróżniał trzy formy: „wierzę, że..”, „wierzę w..” oraz „wierzę komuś”, co w wersji teologicznej przybiera postać: „wierzę, że Bóg..”, „wierzę w Boga..” i „wierzę Bogu..”. Jak byśmy na to nie patrzyli dominującym słowem jest BÓG. A kto to ?
Najczęstsza odpowiedź to: BÓG to ABSOLUT ! A co to znaczy ? Absolut to „bezwzględnik, to co istnieje bezwzględnie, samoistnie, niezależnie, nieograniczenie”. To tyle mnie wyjaśnia co definicja „INSTYNKTU” - „wspólna wszystkim osobnikom danego gatunku przyrodzona dyspozycja psychofizyczna ku sprawnemu wykonywaniu, bez uprzedniego ćwiczenia, pewnych ściśle określonych działań, pożytecznych dla jednostki”. W wyniku przeczytania wielu książek i przestudiowania licznych, bardzo mądrych definicji „wiem, że nic nie wiem”. Może z tym „nic” trochę przesadziłem, lecz na pewno nie rozumiem INSTYNKTU, a tym bardziej BOGA czy ABSOLUTU. Są to wyrażenia popularne, umowne, osłaniające welonem naszą ciemnotę, tj ograniczoność ludzkiego rozumu. Przypomnę tu też szczególny przypadek MASERa - tzw maser optyczny, zwany LASEREM /L - od light - światło, w odróżnieniu od M - microwave/, który w świadomości społecznej to panaceum, w tym i na zmarszczki, i na zaćmę i na kamienie żółciowe (co za idiotyzmy !! - kamienie usuwa się laparoskopem). oraz KOMPUTER, w którym można wszystko znaleźć, nawet to, czego nikt nie włożył. Zostawmy inne „magiczne” słowa, a zajmijmy się ABSOLUTEM –BOGIEM.
BÓG Starego Testamentu okrutny, srodze karzący, manipulujący ludźmi i zabawiający się ich losem (vide zakład z Szatanem o los Hioba) był prymitywny i dlatego rozprzestrzeniające się chrześcijaństwo, „żeby móc duchowo opanować Imperium Rzymskie,.. ..nie mogło nie zwrócić się do greckiej tradycji filozoficznej. Bez tego nie mogło by wtargnąć w świat klas wykształconych imperium, czyli nie spełniłoby swojej misjonarskiej funkcji. Musiało przejąć tradycję greckiej filozofii i nauki choćby w postaci tak wspaniałej i nie do pojęcia cudownej jak „Elementy” Euklidesa. Po tradycji neoplatońskiej odziedziczyliśmy też pojęcie ABSOLUTU, który nie jest całkiem od nas oddzielony, z którym jest jakiś kontakt, ale kontakt trudny do opisania i niepoddający się naszym językowym narzędziom...” (Kołakowski). Zaadaptowano JEDNIĘ PLOTYNA do korekty imagu BOGA Starego Testamentu. Kto chce wiedzieć co to jest ta JEDNIA, niech zajrzy do mego wypracowania z 2011 r. pt „PLOTYN”, a ja pogadam jeszcze o Bogu.
Kołakowski zauważa: aby „sformułowania takie jak „Bóg istnieje”, „Bóg nie istnieje” lub „Czy Bóg istnieje”..(aby) ..mogły się stać przedmiotem refleksji.. ..musimy.. ..rozporządzać jasnym pojęciem Boga. Cała kwestia okazuje się pusta.. gdyż ..Bóg nie może być uchwycony w naszej siatce pojęciowej.. ..każde określenie Boga.. jest.. ..wewnętrznie sprzeczne, albo z zasady niezrozumiałe”. Dodajmy cytowany przez niego pogląd Nietzschego: „..Bóg jest figmentem wyobraźni albo ludzkiej potrzeby schronienia”. Figment to wymysł, marzenie.
Czyli dalej pozostajemy w punkcie wyjścia i nie wiemy co to znaczy BÓG ? Mnie odpowiada definicja Carla Gustava JUNGA: „BÓG to psychologiczna prawda, której subiektywnie doznaje każdy człowiek”. To teraz przewrotnie zapytam: czy Bóg istnieje? Wymijającą odpowiedź daje Kołakowski: „Jak wszyscy wiedzą, mamy co niemiara dowodów na istnienie Boga. To już samo przez się pewne podejrzenie budzi, bo jeżeli dla jakiegokolwiek twierdzenia istnieje choćby jeden dowód niezbity, to innych nie potrzeba”. Tak więc spekulacje na ten temat trwają, choć wydawało się, że im definitywny kres zadał, ponad 400 lat temu, PASCAL, swoim słynnym „zakładem”. (Stawiający na istnienie Boga ma pewność wygranej. Wybierając wiarę w Boga narażamy coś skończonego mając do wygrania nieskończoność). Chyba wystarczająco zmęczyłem czytelnika i wypada przedstawić swój pogląd.
JA identyfikuję się ze stanowiskiem JUNGA, który zapytany, czy wierzy w Boga stanowczo odparł: „NIE MUSZĘ WIERZYĆ, JA WIEM”. A z czego wypływa moja wiedza ? Z mojej TRANSCENDENCJI, czyli indywidualnego mechanizmu poznawczego. Przekładając te mądrości na język potoczny, pewności istnienia Boga nabrałem analizując fakty i otaczające mnie zjawiska w trakcie mojego długiego 70-letniego życia. Nie jestem wprawdzie uczonym, lecz chciałbym znaleźć się w grupie tych, o których „mój” dyżurny kosmolog, ks. HELLER mówi: „..uczeni są osobami w naturalny sposób religijnymi, nawet jeśli nie należą do żadnego Kościoła, ponieważ stykają się z immanentną racjonalnością zjawisk przyrodniczych, a są to rzeczywistości, w których stają oni w obliczu tajemnicy”. (immanentny - tkwiący w rzeczy samej). Z satysfakcją, że z Jungiem nie jesteśmy osamotnieni, przeczytałem słowa, jakie wypowiedział abp praski Dominik Duka, po śmierci prezydenta Havla: „Havel nigdy nie był ateistą.. ..Nasze wspólne wyznanie można ująć tak: „MY WIEMY, że ON JEST”.. ..Myślę, że jego stosunek do wiary był trochę taki jak Czesława Miłosza”. No to grono nam się powiększa.
Warto tu chyba przytoczyć uwagę Kołakowskiego o sensie wiary: „wykreślenie wiary w Boga pozbawia etos jego podstawy.. Jeśli ktoś nie uznaje, że człowiek i cały świat pochodzą ze STWÓRCZEGO ROZUMU ..to pozostają mu tylko „przepisy drogowe” ludzkiego zachowania, które można projektować i uzasadniać z punktu widzenia ich wartości użytkowej..”. O głupocie ateizmu, a właściwie chwilowej modzie nań, która przeszła w równie prymitywny agnostycyzm, pisałem już w 2011 r (p. „AGNOSTYCYZM”) więc tam odsyłam, a tu tylko przypomnę, że najdotkliwszy cios ateistom zadał Nietzsche ogłaszając ŚMIERĆ BOGA, gdyż utraciwszy podmiot swojej negacji zmarkotnieli. ! Teraz przytaczam istotną wypowiedź oskarżanej o ateizm Żydówki, prof. neurologii Ireny Hausmanowej-Petrusewiczowej (siostry sławnej wenorolożki prof. Jabłońskiej): „..Ależ ja nie żyję bez Boga.. ... Ja ŻYJĘ BEZ BOGA INNYCH LUDZI.. ...Każdy człowiek ma JAKIŚ RODZAJ WIARY, tylko mnie te wszystkie systemy wydawały się jakieś płaskie, zbyt dosłowne”. Jeszcze do niej wrócimy, lecz teraz zastanówmy się nad ostatnimi słowami. Dlaczego „te systemy”, czyli religie są „płaskie, zbyt dosłowne” ?. Bo są dla GMINU.
Bogowie usadzeni w tych systemach /wg Freuda/: „..zachowują swe potrójne zadanie. Muszą egzorcyzmować lęki natury, godzić człowieka z okrucieństwem losu manifestującym się szczególnie w śmierci i wynagradzać cierpienia i prywacje, które życie społeczne nałożyło na człowieka”. Twórca psychoanalizy współczesnej, filozof religii, Żyd niemiecki Erich Fromm też widzi potrójną, lecz inną rolę: „...religia ma trojaką funkcję: dla całej ludzkości jest pocieszeniem wobec niedostatków życia; dla przeważającej większości ludzi zachętą do emocjonalnej akceptacji swej sytuacji klasowej; dla panujących ulgą w poczuciu winy wywoływanym przez cierpienie tych co uciskają”. Pięknie to ujął Marks: „Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata.. .. Religia jest OPIUM LUDU”. Lenin zawęził swoją opinię do chrześcijaństwa, lecz wyraził ją najkrócej, najtrafniej i najgenialniej: „Chrześcijaństwo to rodzaj DUCHOWEJ GORZAŁKI”. Wspólnotowy charakter religii podkreślił w swojej wypowiedzi Robert M. Persig, autor „Zen and the Art of Motorcycle Maintenance”: „When one person suffers from a delusion, it is called INSANITY. When many people suffer from a delusion is called RELIGION”. Podaję w wersji oryginalnej, gdyż moja próba tłumaczenia (”Kiedy pojedynczy człowiek cierpi na ułudę, to nazywane to jest OBŁĘDEM. Kiedy wielu ludzi cierpi na ułudę to nazywane to jest RELIGIĄ”) nie oddaje w pełni subtelności myśli.
Z powyższych definicji jasno wynika, że RELIGIA, jako dowolny „system myśli i działań podzielony przez pewną grupę, która dostarcza jednostce układu orientacji i przedmiotu czci” (Fromm), łudzi nadzieją bezpieczeństwa i poprawy egzystencji. Jest też „...sposobem, w jaki człowiek akceptuje swoje życie jako nieuchronną porażkę” (Kołakowski).
Mizerna jest więc kondycja człowieka, który utraciwszy w wielkim stopniu INSTYNKT, stał się słaby. Opisuje to Fromm: „Homo sapiens jest zarazem homo religiosus, z tej fundamentalnej antropologicznie przyczyny, iż u człowieka nastąpiło ogromne ograniczenie instynktownego behavioru”. Dlatego też cechą wspólną różnych religii jest pesymistyczna antropologia. Człowiek w ich ujęciu jest mały, zły i niezdolny o własnych siłach do osiągnięcia dobra i prawdy. Musi on zatem podeprzeć się o kogoś (coś) znacznie od niego silniejszego (np Bóg, bóstwa, przyroda, Wódz, prawa historii etc).
Nie sposób też nie zauważyć sprzeczności między RELIGIĄ ściśle odnoszącą się do GRUPY (i etymologicznie wywodzącą się z łac. religare - wiązać mocno), a WIARĄ, do osiągnięcia której niezbędne jest indywidualne przeżycie transcendentalne. Transcendencja (u Karla Jaspersa - BÓG), jej zależność od indywidualnych, często granicznych przeżyć, wyklucza RELIGIĘ o sensie wspólnoty. O indywidualnym charakterze wiary, przeżyć mistycznych, kontaktów z Bogiem mówią świeccy i duchowni. Publicysta katolicki Zając przestrzega; „Nie dajmy sobie wmówić, że myślenie samodzielne, a nie plemienne, jest równoznaczne ze zdradą wartości..” . Ksiądz Mieczysław Maliński naucza: „Kontakt z Bogiem masz ty sam, albo nie masz wcale. Ksiądz niczego za ciebie nie załatwi”; a pisarz Tadeusz Konwicki stanowczo oświadcza: „Pośrednictwo między MNĄ, biednym grzesznikiem, a Panem BOGIEM jest pod każdym względem bardzo wątpliwe. A już przejęcie odpowiedzialności za moje wnętrze i moje sacrum bardzo mnie bulwersuje”. Polakom-katolikom gromadnie, żeby nie powiedzieć stadnie, latającym do kościoła warto tu przypomnieć, Grzegorza z Nissy (IV w.), który mówił, że BÓG „nie mieszka w dziełach rąk ludzkich” (cytat przypisywany też św. Szczepanowi). Zapewne znajomość ewangelii wśród pobożnego ludu jest przeogromna, więc nie ma potrzeby przytaczać fragmentu Mt 6.56. Moja żona do kościoła nie biega, więc dla niej ten cytat jednak przytoczę: „Gdy się modlicie nie bądźcie jak obłudnicy.. żeby się ludziom pokazać.. ..gdy chcesz się modlić, „wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi” (Iz. 16.20) i módl się do Ojca twego”. A GMIN ?
A gmin niech do kościoła lata i księdza proboszcza w rękę całuje, bo jak powiedział Baruch SPINOZA: „Gmin, o ile reguł moralnych przestrzega, to zwykle ze strachu marnego przed piekłem.. Ci, którzy nie potrafią pod panowaniem ROZUMU żyć, muszą mieć zalecenie godziwego życia, jakie im RELIGIA daje”. O konieczności zastępczej wiary w autorytet KOŚCIOŁA mówił już jeden z jego Ojców - św. Augustyn: wiara w autorytet „..uwalnia .. od wysiłku.. Jest to zbawienne dla ludzi, którym brak bystrości umysłu utrudnia poznanie rozumowe.. Ludzie ci - a jest ich z pewnością większość - dają się łatwo zwieść dowodom pozornym.. ..Toteż dla nich najpożyteczniej jest wierzyć powadze wybitnych ludzi..”.
Banialuki i dyrdymały, bo jak ciemny gmin ma rozeznać, kto jest „słusznym” autorytetem. Praktyka kultu Rydzyka, Natanka czy Flaszki-Głódzia ośmiesza najmądrzejszą teorię. Z powyższych rozważań wynika też, że człowiek myślący, chce czy nie chce, ulega postępującemu wyobcowaniu z gminu. Pięknie przedstawił to MIŁOSZ w „Traktacie Teologicznym”, lecz ograniczę się do jednego cytatu, bo cały traktat jest arcydziełem i nie wypada go nie znać. Poeta, zdając sobie sprawę ze swojej alienacji i ogarniającemu go, wskutek niej, sceptycyzmowi usiłuje z nim walczyć: „...jestem sceptyczny, ale razem śpiewam, pokonując w ten sposób przeciwieństwo pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu..”. Cierpi bo „..polscy współwyznawcy lubili słowa kościelnego obrzędu, ale nie lubili teologii..”. Moje osobiste uczucia przedstawiam korzystając ze sformułowań Jana BŁOŃSKIEGO: „...sztywnieję więc z czasem w sobie i tracę miarowo zdolności adaptacyjne, a podczas kiedy staję się miarowo coraz bardziej JEDNOSTKĄ, świat pędzi w kierunku akurat przeciwnym, JA JEDNOSTKOWIEJĘ, ŚWIAT SIĘ UMASAWIA” i cieszę się ze swojej alienacji, z nieuczestniczenia w „kupie globalnej” i podzielam brak wiary Błońskiego w „kultury masowe”.
Kto chce, niech poczyta moje eseje z 2011 i 2012 r., a ja zgodnie z obietnicą wracam do prof. Hausmanowej, która ładnie powiedziała: „..Ja wiem, że są trzy siostry - Wiara, Nadzieja i Miłość. Ale ich matką jest SOFIA - MĄDROŚĆ. I dlatego nie mogą sobie pozwolić na to, żeby być takie, jakie są..”.
Tak, ale SOFIA, jest matką nie tylko trzech córek, lecz również syna, najmłodszego, lecz szybko dojrzewającego, a na imię mu ROZUM. Jako najmłodszy był faworyzowany i szybko wpadł w konflikt z siostrami, a szczególnie z WIARĄ. Relację rodzeństwa pięknie ujął JP II, mówiąc, że WIARA i ROZUM to dwa „skrzydła” wzajemnie uzupełniające się. Powiedział też (w encyklice „Fides et Ratio”), że „WIARA pozbawiona ROZUMU, podobnie jak ROZUM pozbawiony WIARY są jednostronne i mogą być niebezpieczne”. Młody ROZUM dojrzewał i znalazł wsparcie w oblubienicy imieniem NAUKA. Siostra nie zaakceptowała ukochanej brata i przez wieki negowała każde jej słowo. Szansa konsensusu oddaliła się, gdy WIARA powiła zgraję BĘKARTÓW zwaną ogólnie RELIGIAMI, w tym trzy najważniejsze z jednego Ojca - Abrahama. Zaczęła się bezwzględna walka między nimi samymi, a łączyła je tylko nienawiść do ukochanej ich wujka ROZUMU - NAUKI. Na rozkaz RELIGII palono na stosach książki, a potem i ludzi. Wysłannicy babci SOFII (m.in Pierre Teilhard de CHARDIN, który nawiązując do koncepcji św. Pawła o CHRYSTUSIE KOSMICZNYM, stworzył zmodyfikowaną teorię ewolucji, w której CHRYSTUS jest ALFĄ i OMEGĄ tzn Początkiem i Końcem) podejmowali liczne próby porozumienia, lecz dopiero misja specjalnego emisariusza babci SOFII, „papieża z dalekiego kraju”, JP II-ego przyniosła chwilowy rozejm. Rozejm ten dotyczy wprawdzie tylko umysłowych elit, ale i to dobre, bo „czas robi swoje”; istnieje więc szansa, że po kilku wiekach do mentalności np polskiego ciemnogrodu dotrze wieść, że ich Papież-POLAK, JP II, zaakceptował teorię Darwina, zrehabilitował Galileusza, a Żydów uznał za starszych Braci w Wierze. Jako ciekawostkę podaję, że Richard DAWKINS, autor bestsellera dla głupich - „The God Delusion” /wyd polskie „BÓG UROJONY/ oświadczył, że JP II uznając teorię ewolucji za słuszną okazał się hipokrytą. Tenże skandalista Dawkins oświadczył ostatnio w wywiadzie dla telewizji Al-Jazeera, że „wychowanie w rodzinie katolickiej i straszenie piekłem może przynosić większą szkodę niż bycie ofiarą molestowania seksualnego”.
Teoria ewolucji jest jedną z trzech globalnych teorii przyrodniczych (obok mechaniki kwantowej i teorii względności) stanowiących koherentne (spójne) ramy dla całej współczesnej nauki. Atak na współczesny neodarwinizm (m.in. przez dominikanina o. Chaberka z „FRONDY”) jest atakiem na naukę, a odrzucanie nauki jest popadaniem w irracjonalizm.
JP II, w liście do dyrektora Obserwatorium Watykańskiego, o. George’a Coyne’a, posługując się myślą mego kochanego ks. HELLERA napisał: „NAUKA może oczyścić RELIGIĘ z błędów i przesądów, RELIGIA może oczyścić NAUKĘ z idolatrii i fałszywych absolutów. Każda z nich może wprowadzić drugą w szerszy świat - świat, w którym obie mogą się rozwijać”. Należy podkreślić, że to (babcia) MĄDROŚĆ przez JP II-ego przemawiała, skoro schował w zanadrzu swój konserwatywny tomizm (tj od Tomasza z Akwinu). Wspomniany powyżej ks. HELLER, przekonany o tymczasowości rozejmu przestrzega Watykan: „Przepowiadam, że jeśli była sprawa GALILEUSZA, jest sprawa DARWINA, to prędzej czy później będzie sprawa NEUROSCIENCE. Jeśli Kościół się do niej nie przygotuje, czeka nas kryzys jeszcze większy niż za czasów Galileusza”. Neuroscience to dziedzina nauki zajmująca się funkcjonowaniem mózgu, istotą świadomości, możliwością sztucznej inteligencji, a przede wszystkim problemem relacji umysłu i mózgu.
Niestety, muszę przyznać, że zwolennicy ROZUMU wygłaszali czasem zbyt otwarte poglądy. Np David HUME (1711-76) dyskredytował RELIGIE mówiąc: „Religie to żałosne przesądy... ..Najwięcej słychać o cudach u ludów barbarzyńskich i nieoświeconych”, a twórcy pozytywizmu Auguste COMTE (1798-1857) marzyło się, że „NAUKA będzie nie tylko spożytkowanym technologicznie instrumentem działania, lecz także formą RELIGII, która zastąpi obumarłe kulty religijne o teistycznym charakterze”. Stan umysłów współczesnych wynika z pozbawionej emocji analizy Zygmunta BAUMANA, który mówi: „Myśl nowoczesna zaczęła się wszak od pomysłu DEUS ABCONDITUS - Boga w świecie nieobecnego, czyli nie od zaprzeczenia istnienia Boga, tylko założenia jego NIEINGERENCJI w losy stworzonego świata.... Myśl nowoczesna.. ..odkłada za KANTEM kwestię istnienia Boga do kategorii spraw niepoznawalnych..”.
Kończąc ten fragment mojego confessio muszę podkreślić, że ja, urodzony w zapyziałym ciemnogrodzie, ukształtowany przez kulturę chrześcijańskiej Europy, którego życie upłynęło w cieniu trzech totalitaryzmów, muszę podkreślić, że najskuteczniej uwierał mnie ten historycznie pierwszy i jedyny trwający do dziś - KOŚCIÓŁ, który wg Simone WEIL „..pierwszy położył w Europie (już) w XIII wieku.. ..fundamenty totalizmu. ..A sprężyną tego totalizmu był użytek zrobiony z dwóch małych słów ANATHEMA SIT..” (Niech będzie przeklęty).
Zgadzam się z wypowiedzią Hausmanowej, lecz wstrząsnął mną KOŁAKOWSKI swoją „KOMPLETNĄ I KRÓTKĄ METAFIZYKĄ. INNEJ NIE BĘDZIE. INNEJ NIE BĘDZIE”. Pominięcie choć jednego słowa zubożyłoby ją, przeto zmuszony jestem przepisać całość:
„Na czterech węgłach wspiera się ten dom, w którym, patetycznie mówiąc, duch ludzki mieszka. A te cztery są: ROZUM, BÓG, MIŁOŚĆ, ŚMIERĆ. Sklepieniem zaś domu jest CZAS, rzeczywistość najpospolitsza w świecie i najbardziej tajemnicza. Od urodzenia CZAS wydaje się nam realnością najzwyklejszą i najbardziej oswojoną. (Coś było i być przestało. Coś było takie, a jest inne. Coś się stało wczoraj albo przed minutą i już nigdy, nigdy nie może wrócić). Jest zatem CZAS rzeczywistością najzwyklejszą, ale też najbardziej przerażającą. Cztery byty wspomniane są SPOSOBAMI naszymi UPORANIA SIĘ z tym PRZERAŻENIEM. ROZUM ma nam służyć do tego, by wykrywać prawdy wieczne, oporne na czas. BÓG albo absolut jest tym bytem, który nie zna przeszłości ani przyszłości, lecz wszystko zawiera w swoim „wiecznym teraz”. MIŁOŚĆ, w intensywnym przeżyciu, także wyzbywa się przeszłości i przyszłości, jest teraźniejszością skoncentrowaną i wyłączoną. ŚMIERĆ jest końcem tej czasowości, w której byliśmy zanurzeni w życiu naszym, i być może, jak się domyślamy, wejściem w inną czasowość o której nic nie wiemy (prawie nic). Wszystkie zatem wsporniki naszej myśli są narzędziami, za pomocą której uwalniamy się od przerażającej rzeczywistości czasu, wszystkie zdają się służyć, by czas prawdziwie ukoić”.
Nadrzędność CZASU intryguje i pobudza do myślenia. Wg NEWTONA istnieje jeden absolutny czas, płynący od minus nieskończoności do plus nieskończoności. I że w pewnym momencie tego czasu Bóg powołał świat do istnienia. Przedtem nie było nic: pusty czas i pusta przestrzeń. Przyznam, że pustą przestrzeń jako pusty zbiór udaje mnie się pojąć, jako analogię do zbioru owoców składającego się z jabłek i gruszek, który po zjedzeniu jabłek, tudzież gruszek stał się zbiorem owoców pustym, natomiast pustego czasu nie przyswajam. Już wolę św. Augustyna, który uważał, że czas został stworzony przez Boga razem z Wszechświatem, a więc Wszechświat istnieje tak długo, jak istnieje czas. Tylko, że to czysty, ortodoksyjny kreacjonizm. Wychodzi z tego, że ulubiony przez JP II, „konserwatysta” Tomasz z Akwinu jest „progresistą” w tej materii, bo daje nam „furtkę” twierdząc, że stworzenie nie jest aktem jednorazowym tożsamym z początkiem, lecz relacją polegającą na nieustannym dawaniu świata przez Boga. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by relacja ta trwała od zawsze, od minus nieskończoności. A więc Wszechświat stwarzany przez Boga, ale nigdy nie mający początku.. No to, logicznie nie mający też końca. A może w minus nieskończoności Wszechświat pusty ? Jakby nie było, CZAS płynie, WSZECHŚWIAT się zmienia, tylko BÓG jest „wiecznym teraz”. Po epoce newtonowskiej przyszła einsteinowska.
Niestety, EINSTEIN, jak prawie wszyscy współcześni mu uczeni, był przekonany, „że Wszechświat jest wieczny. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Wszechświat może być wieczny tylko wtedy, gdy jest statyczny, tzn gdy nie zapada się lub nie rozdyma pod wpływem działających w nim sił” (ks. Heller). No i teoretyczne równania Einsteina, z których wymową sam autor nie chciał się pogodzić doczekały się rozwiązań przez Stephena HAWKINGA, (geniusza prawie całkowicie sparaliżowanego wskutek „amyotrophic lateral sclerosis”), i w następstwie teorii „czarnych dziur”, „dwarf (karłowatych) stars” oraz „neutron stars”, a w rezultacie do „expanding universe” („rozszerzającego się Wszechświata”). A jeśli Wszechświat się rozszerza, to i „rozszerza się” CZAS. Ciekawość i logika nakazuje nam udać się, myślowo, w przeciwnym kierunku, w kierunku wzrastającej kondensacji, aż po graniczną kondensację przed Big Bangiem, która miała miejsce w granicznym czasie; czy był to „początek czasu”?
Ksiądz, profesor astronomii LEMAITRE (1894-1966) widział to tak: jeżeli Wszechświat się rozszerza, to w przeszłości musiał być bardzo gęsty, a jego energia musiała się skupiać w coraz mniejszej liczbie kwantów. Granicznie był to jeden kwant, z którego początek wziął cały obecny Wszechświat. Lemaitre nazwał go PIERWOTNYM ATOMEM, który był POCZĄTKIEM Wszechświata, a tym samym POCZĄTKIEM CZASU. Jako ksiądz i astronom w jednej osobie wykombinował, że ten początek nie musi pokrywać się ze stworzeniem świata, o jakim mówi religia, gdyż WSZECHŚWIAT mógł znajdować się w INNEJ FAZIE SWOJEJ EWOLUCJI (cokolwiek to by znaczyło ! - przyp.mój). Ja mógłbym tak długo, lecz wróćmy do teraźniejszości. Geniusz Einsteina ujął w formę matematyczną czwarty wymiar - CZAS, a nas, gawiedź, zainspirował do spekulacji na ten temat. No to pospekulujmy, a to w celu zdania sobie sprawy z naszej małości.
Wybierzmy się na jedną z bliższych gwiazd, na odległą od nas o 53 lata świetlne – Kasjopeję. Fiu, fiu, już jesteśmy i patrzymy na Ziemię (pomijam problem nieprzejrzystej atmosfery). No i co widzimy ? Wojtusia Gołębiewskiego przygotowującego się (niezbyt pilnie, bo pierwsza miłość) do matury. Podejmujemy decyzję o wysłaniu mu ściągi; cha, cha!, odbiorą ją prawnuki w 2066 r.
O CZASIE można patetycznie: „Czas jest cierpliwością Boga, który czeka na naszą miłość” (Simone Weil), można praktycznie: „Time is money” (Benjamin Franklin). Realistycznie ujął to Urban: „Poczynając od matury CZAS, ogólnie biorąc, biegnie w tempie nierównomiernie przyspieszonym. W starości akurat, kiedy człowiek ma go za mało, pędzi przekraczając dozwoloną prędkość”. Ja, matematyk z zamiłowania krzyknąłem: „upływ czasu jest funkcją paraboliczną wieku!”. Nie zdążyłem przyjrzeć się dokładnie spadającym liściom klonu, a już przedwiośnie puka do drzwi. A szczytowo upierdliwe stały się zagęszczone powinności „kultury osobistej” jak pójście do fryzjera czy manicurzystki: przecież dopiero co byłem ! Tak więc empirycznie boleśnie przekonałem się o kłamliwości twierdzenia, że w „starości czas się dłuży”; jest wprost przeciwnie, sypiam po pięć godzin, wstaje przed szóstą i jestem very busy; nie mam czasu na nic, nawet na śmierć.
Z „bytów” Kołakowskiego została MIŁOŚĆ i ŚMIERĆ. No to parę słów o tej pierwszej. Z wczesnej młodości zapamiętałem definicję jej głoszoną przez mego Ojca: „Miłość to bezinteresowne umiłowanie kogoś lub czegoś”. Oceniłem ją bardzo negatywnie, bo masło maślane, ale przede wszystkim nie do przyjęcia jest „bezinteresowne”, skoro jest sposobem realizacji samego siebie. Zacznijmy od św. Pawła (1 Kor.13,13): „Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość; lecz z nich największa jest miłość”. Bo pobudza do działania. Wiara, nadzieja są bierne, podczas gdy miłość jest aktywna, zmusza do aktywności. Co więcej, działalność podjęta wskutek miłości wzbudza nadzieję, której pogłębienie daje wiarę. Jak powstaje miłość?
Najpierw, świadomie lub podświadomie wybieramy obiekt miłości; następny etap to jego apoteoza tj gloryfikacja, idealizacja, aż po ubóstwienie. Etap ten (gdy obiektem jest kobieta) pięknie porównuje Stendhal (w „De l’amour”) do procesu krystalizacji gałęzi wrzuconej w czeluść kopalni soli; po paru miesiącach gałąź wydobywa się okrytą lśniącymi kryształkami; tak zakochany stroi w tysiące powabów ukochaną kobietę. To strojenie, to upiększanie jest ekstremalnie subiektywne i nie przynosi zachwytu postronnych, którzy często dziwują i dworują z wyboru obiektu przez zakochanego. Skutkiem tego upiększania jest narastająca ekscytacja prowadząca do bezgranicznego zachwytu własnym dziełem. Tak, własnym dziełem; dziełem własnej imaginacji tj wytworem własnej wyobraźni.
W nielicznych przypadkach dzieło to jest własnym również w sensie fizycznym: mitologiczny król Cypru i słynny rzeźbiarz - Pigmalion zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu dziewczyny z kości słoniowej; w parafrazie G. B. Shawa - językoznawca profesor Higgins zakochał się w wielkoświatowej damie, którą „stworzył” z ordynarnej londyńskiej kwiaciarki (przypominam, że na podstawie „Pigmaliona” Shawa, Loewe napisał libretto do najsłynniejszego musicalu „My Fair Lady”); no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, zadowolony z własnego dzieła BÓG (Rdz 1,31 „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”), cały Wszechświat pokochał. Przekonany jestem, że istnieją rzeźby piękniejsze od Galatei, damy bardziej światowe od eks- kwiaciarki, ino świat podobno jest „najlepszy z możliwych”. Chociaż...
Nie mogę pohamować się od wyrażenia wątpliwości co do słuszności postulatu bogobojnych filozofów, że otaczający nas świat jest „najlepszym z możliwych”. Po pierwsze BÓG jest NIESKOŃCZONOŚCIĄ w każdym aspekcie, nie może być więc ograniczony przymiotnikiem „możliwy”; ponadto: nie nam oceniać Dzieło Boże, jednakże „krwawa jatka”, jaką nam zafundował na Ziemi oraz bezsens śmierci (o tym później) nie skłania mnie do zachwytu.
Wracamy do MIŁOŚCI, której następnym etapem jest poświęcenie. Tak, poświęcamy się nie bacząc, czy obiekt naszej miłości tego pragnie, ba, czy chociażby to akceptuje. Kochając góry poświęcamy się im kosztem rodziny i pracy zawodowej, i wspinamy się na nie wbijając ostre stalowe haki w ich najskrytsze miejsca, a kochając kobietę, poświęcamy się jej, wszelkimi sposobami ograniczając jej wolność np przez obserwowanie czyli śledzenie, wypytywanie czyli indagowanie, czułość i troskliwość czyli namolność, aż po zazdrość, która nawet do zabójstwa ukochanej doprowadzić może. I to wszystko robimy nie zwracając żadnej uwagi na zdanie zainteresowanej, mało tego, bezczelnie twierdzimy, że to „dla niej”, nie przyznając się do swego skrajnego egotyzmu. Przecież ta wyimaginowana miłość jest dla nas movens vivendi, napędza nas, nadaje sens naszemu życiu oraz wbija w dumę, bo, rezygnując z własnych ambicji (Boże! co za fałsz!) tak pięknie kochamy. Czy zmarła Orszulka odniosła korzyść z miłości ojca, czy też wierszokleta Mistrz Jan tak rozkoszował się własnym cierpieniem, że powstały Treny? Jaką korzyść miałaby odnieść Laura z adoracji Petrarki, bez względu na to, czy istniała i była zamężną matką jedenaściorga bachorów, czy tez postacią wyimaginowaną ? Beneficjentami stają się „zakochani”. A jeszcze wspomaga ich dewiza: „miłość ci wszystko wybaczy”.
Nie mogę pominąć specyficznej miłości babć i dziadków do wnucząt. Dlaczego własnych dzieci tak nie kochali? A jeśli nawet kochali, to stosowali absolutnie inne kryteria wobec ich zachowań? Skąd się bierze zgubna wprost tolerancja staruchów wobec wyczynów wnucząt? A no właśnie ze starości. Mniej lub bardziej niespełnione własne życie chcą restytuować w młodych. Spróbujmy na koniec rozważań o miłości sklecić jej definicję:
MIŁOŚĆ to, świadomy lub podświadomy, „interesowny” sposób „na życie”, sposób realizacji samego siebie, to nadanie sensu swojemu życiu, poprzez scentralizowanie swojej uwagi na obiekcie miłości i, pożądanemu lub nie, poświęcaniu się jemu, aby w działaniu owym doznać samozadowolenia i spełnienia.
To przyszła pora na ŚMIERĆ. Wg Levinasa śmierć opiera się na trzech głównych filarach. Jest NICOŚCIĄ (pustka i opuszczenie), NIEWIEDZĄ (zmarły odchodząc nie zostawia żadnego adresu/) oraz OKROPNOŚCIĄ (skandalem i bezsensem). Ja jestem wyznawcą epikureizmu, wg którego śmierć nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma..”. Śmierć jest całkowitym pozbawieniem czucia, przeto jest niczym, bo wszystko (wszelkie dobro i zło) związane jest z czuciem. „Przeświadczenie, że śmierć jest dla nas niczym, sprawia, że lepiej doceniamy śmiertelny żywot, a przy tym.. wybija nam z głowy pragnienie nieśmiertelności..”. Memento mori niech będzie przestrogą dla gminu, który „raz stroni od śmierci jako od największego zła, to znowu pragnie jej jako kresu nędzy życia. Atoli mędrzec, przeciwnie, ani się życia nie wyrzeka, ani się śmierci nie boi, albowiem życie nie jest mu ciężarem, a nieistnienia nie uważa za zło. Podobnie jak nie wybiera pożywienia obfitszego, lecz smaczniejsze, tak też nie chodzi mu bynajmniej o trwanie najdłuższe, lecz najprzyjemniejsze”. Epikur, gdy zmogła go kamica nerkowa, cierpiał zaledwie (??!) 12 dni, po czym wszedł do spiżowej wanny z ciepłą wodą, napił się mocnego wina i zmarł.
Mnie, wyznawcę jego filozofii, (który oczywiście nie wierzy w żadne zmartwychwstania czy życia pozagrobowe) niepokoi ten, (podkreślony), okres 12 dni, a ściślej NIEMOC (i cierpienie) w przedsionku śmierci. Doznałem tego dwukrotnie i jest to koszmar, którego wspomnienie nachodzi mnie nocą. Dlatego też nie chcę, aby Bóg zbawił mnie „od nagłej, nieuchronnej śmierci”.
Kończę swoje confessio przypomnieniem (za Epikurem), że szczęście jest dostępne dla każdego obdarzonego rozumem, bez względu na status majątkowy, (z czego skwapliwie skorzystałem, a i tego samego moim czytelnikom życzę) oraz złotą myślą siostry Małgorzaty Chmielewskiej:
CIĄGLE MARZYMY O TYM, ŻEBY BYŁO LEPIEJ, TRACĄC OKAZJĘ NA RADOWANIE SIĘ Z TEGO, CO JUŻ MAMY.
Niestety !!
KONIEC
Subscribe to:
Posts (Atom)