Marta KIJAŃSKA - "(Nie)winna"
Kijańska (ur. 1978) wyznaje na okładce: "po prostu kocham pisać". To niech se pisze, tylko po co to publikuje. Jej grafomanię opublikowało wydawnictwo Melanż. Takiej marnej amatorszczyzny dawno nie miałem w ręku, a Państwu, z dwojga złego, wolę polecić harlequiny.
I tak za dużo słów poświeciłem tym bzdetom. Knot czyli chała.
Thursday, 31 December 2015
Wednesday, 30 December 2015
Katarzyna BANACHOWSKA - JAŚKIEWICZ - "Ogród Króla Agrestów"
Katarzyna BANACHOWSKA – JAŚKIEWICZ -- "Ogród Króla Agrestów"
Mieszka, jak ja w Toronto, więc muszę mieć to na względzie, choć kumoterstwa nie toleruję. Urodziła się w "papieskich" Wadowicach; to znowu informacja nieobojętna. Znaczy, że muszę zachować ostrożność w ocenie książki. Teraz znowu odkrywam, że skleroza nie boli, lecz zmusza do większego wysiłku, bo musiałem wykreślić cały akapit o autorce, by nie powtarzać fragmentu z recenzji "Niepamięci". Bo to był jej debiut, i ja go czytałem, i 8 gwiazdek dałem, i tam umieściłem informacje o autorce, a teraz czytam jej tą, drugą książkę, i żywię nadzieję, że dam gwiazdek jeszcze więcej.
Sytuacja jest wyjątkowa, bo "Niepamięć" ma na LC jedną opinię - moją, a ta książka - moją oraz drugą, jednozdaniową. Jednym z tematów obu książek jest pokojowa koegzystencja Polaków i Żydów w Wadowicach, o czym wielokrotnie mówił Karol Wojtyła. W obu książkach wielką rolę w tworzeniu przyjaznej aury odegrał miejscowy proboszcz, który tym razem ukrywał w czasie niemieckiej okupacji dziadka bohaterek, ziemianina, Żyda.
Ze względu na podobieństwo tematyki, proszę Państwa o przeczytanie mojej recenzji "Niepamięci". W tej książce przyjaźń dzieci: Niemca, syna okupacyjnego prokuratora oraz Polki, wnuczki wspomnianego Żyda, służą przedstawieniu problemów koegzystencji przedstawicieli różnych narodów i wyznawców różnych religii.
Niestety, polski nacjonalistyczny katolicyzm krzewi w pospólstwie antysemityzm i umyślnie pomija bądź pomniejsza walkę JP II z antysemityzmem oraz unika eksponowania największej dozgonnej przyjaźni Karola Wojtyły z Żydem Klugerem. Tak więc zindoktrynowanym katopolakom taka literatura podobać się nie może. Natomiast jestem pewien, że czytelnicy myślący będą zachwyceni. Aby dać przedsmak "mądrości" zawartych w tej książce przytaczam fragment rozmowy dotyczący niezachwianej wiary ofiar okrutnych gwałtów i zbrodni w Ugandzie (s. 145):
"- Co chroni świat przed okrucieństwem? - spytała.....
- Miłosierdzie - odpowiedziałam odruchowo.... A może miała to być 'ofiara', a nie 'miłosierdzie' ...
- Po czymś takim jak można było zachować wiarę?...."
Drugi cytat dotyczy strachu przed Bogiem, przed 'karą bożą', który powszechnie tkwi w wiernych, mimo nauczania, że 'Bóg jest samą dobrocią' (149):
"...bałam się Boga,... ...potem doszłam do wniosku, że uwolnienie się od Boga uwalnia też od strachu... ...aż poznałam taki strach, po którym nie miałam już więcej czego się bać poza samym strachem..."
Gorąco polecam Państwu obie książki i gwarantuję jeśli nie zachwyt, to głębokie zadowolenie z mądrej i ciekawej lektury.
Mieszka, jak ja w Toronto, więc muszę mieć to na względzie, choć kumoterstwa nie toleruję. Urodziła się w "papieskich" Wadowicach; to znowu informacja nieobojętna. Znaczy, że muszę zachować ostrożność w ocenie książki. Teraz znowu odkrywam, że skleroza nie boli, lecz zmusza do większego wysiłku, bo musiałem wykreślić cały akapit o autorce, by nie powtarzać fragmentu z recenzji "Niepamięci". Bo to był jej debiut, i ja go czytałem, i 8 gwiazdek dałem, i tam umieściłem informacje o autorce, a teraz czytam jej tą, drugą książkę, i żywię nadzieję, że dam gwiazdek jeszcze więcej.
Sytuacja jest wyjątkowa, bo "Niepamięć" ma na LC jedną opinię - moją, a ta książka - moją oraz drugą, jednozdaniową. Jednym z tematów obu książek jest pokojowa koegzystencja Polaków i Żydów w Wadowicach, o czym wielokrotnie mówił Karol Wojtyła. W obu książkach wielką rolę w tworzeniu przyjaznej aury odegrał miejscowy proboszcz, który tym razem ukrywał w czasie niemieckiej okupacji dziadka bohaterek, ziemianina, Żyda.
Ze względu na podobieństwo tematyki, proszę Państwa o przeczytanie mojej recenzji "Niepamięci". W tej książce przyjaźń dzieci: Niemca, syna okupacyjnego prokuratora oraz Polki, wnuczki wspomnianego Żyda, służą przedstawieniu problemów koegzystencji przedstawicieli różnych narodów i wyznawców różnych religii.
Niestety, polski nacjonalistyczny katolicyzm krzewi w pospólstwie antysemityzm i umyślnie pomija bądź pomniejsza walkę JP II z antysemityzmem oraz unika eksponowania największej dozgonnej przyjaźni Karola Wojtyły z Żydem Klugerem. Tak więc zindoktrynowanym katopolakom taka literatura podobać się nie może. Natomiast jestem pewien, że czytelnicy myślący będą zachwyceni. Aby dać przedsmak "mądrości" zawartych w tej książce przytaczam fragment rozmowy dotyczący niezachwianej wiary ofiar okrutnych gwałtów i zbrodni w Ugandzie (s. 145):
"- Co chroni świat przed okrucieństwem? - spytała.....
- Miłosierdzie - odpowiedziałam odruchowo.... A może miała to być 'ofiara', a nie 'miłosierdzie' ...
- Po czymś takim jak można było zachować wiarę?...."
Drugi cytat dotyczy strachu przed Bogiem, przed 'karą bożą', który powszechnie tkwi w wiernych, mimo nauczania, że 'Bóg jest samą dobrocią' (149):
"...bałam się Boga,... ...potem doszłam do wniosku, że uwolnienie się od Boga uwalnia też od strachu... ...aż poznałam taki strach, po którym nie miałam już więcej czego się bać poza samym strachem..."
Gorąco polecam Państwu obie książki i gwarantuję jeśli nie zachwyt, to głębokie zadowolenie z mądrej i ciekawej lektury.
Sunday, 27 December 2015
Teresa MEDEIROS - "Uroki"
Teresa MEDEIROS - "Uroki"
Teresa Medeiros (ur. 1962/63), z zawodu pielęgniarka, postanowiła pisać romansidła, a żeby je wzbogacić to akcje umieszcza w świecie fantastycznym, a bohaterowie, tak jak wymaga tego moda, przenoszą się z jednej rzeczywistości do drugiej. Napisała już 23 książki (na LC 17), które kwalifikowane są do różnych gatunków. Ta została zamieszczona w "The Lennox Family Magic Series" pod tytułem "Touch of Enchantment" (1997), obok "Breath of Magic" (1996). To, że nie ma wykształcenia w tym kierunku, nie dyskwalifikuje jej jako autorki romansideł, bo takowe różni ludzie piszą (vide Harlequiny). Jej brak po prostu pomysłu, (bo ten jest wyeksploatowany do tego stopnia, że każda następna książka śmierdzi plagiatem) i warsztatu.
Jak pisze na LC Dakota:
".. Okropna. Bohaterka kreowana była przez autorkę na mózgowca, taką z M.I.T i w ogóle, ale była tępa jak nienaostrzony ołówek. Denerwowała mnie każdym czynem, każdą myślą. Miałam ochotę udusić ją, albo siebie, za to, że to czytam...."
Przyznaję, bez bicia, że załamałem się już na 50 stronie, lecz zajrzałem na koniec i ostatnie zdanie mnie rozczuliło:
"Kiedy ich usta się spotkały....."
- dzięki temu dałem aż trzy gwiazdki, bom z natury romantyczny. Polecam Harlequiny, bo krótsze, a wartość taka sama.
Teresa Medeiros (ur. 1962/63), z zawodu pielęgniarka, postanowiła pisać romansidła, a żeby je wzbogacić to akcje umieszcza w świecie fantastycznym, a bohaterowie, tak jak wymaga tego moda, przenoszą się z jednej rzeczywistości do drugiej. Napisała już 23 książki (na LC 17), które kwalifikowane są do różnych gatunków. Ta została zamieszczona w "The Lennox Family Magic Series" pod tytułem "Touch of Enchantment" (1997), obok "Breath of Magic" (1996). To, że nie ma wykształcenia w tym kierunku, nie dyskwalifikuje jej jako autorki romansideł, bo takowe różni ludzie piszą (vide Harlequiny). Jej brak po prostu pomysłu, (bo ten jest wyeksploatowany do tego stopnia, że każda następna książka śmierdzi plagiatem) i warsztatu.
Jak pisze na LC Dakota:
".. Okropna. Bohaterka kreowana była przez autorkę na mózgowca, taką z M.I.T i w ogóle, ale była tępa jak nienaostrzony ołówek. Denerwowała mnie każdym czynem, każdą myślą. Miałam ochotę udusić ją, albo siebie, za to, że to czytam...."
Przyznaję, bez bicia, że załamałem się już na 50 stronie, lecz zajrzałem na koniec i ostatnie zdanie mnie rozczuliło:
"Kiedy ich usta się spotkały....."
- dzięki temu dałem aż trzy gwiazdki, bom z natury romantyczny. Polecam Harlequiny, bo krótsze, a wartość taka sama.
Friday, 25 December 2015
Walker PERCY - "Miłość w ruinach"
Walker PERCY - "Miłość w ruinach"
TRUDNA, TYLKO DLA AMBITNYCH
Walker Percy (1916 – 1990), wg Wikipedii:
"...amerykański pisarz z Południa interesujący się filozofią i semiotyką. Najbardziej znany jest ze swoich powieści filozoficznych, z których pierwsza, 'The Moviegoer' ( 1961,Kinoman, wyd. polskie 2007), zdobyła National Book Award w dziedzinie fikcji literackiej. Łączył egzystencjalizm z południowym typem wrażliwości i głębokim katolicyzmem"
Nie wiem czemu polski wydawca zgubił bardzo istotny podtytuł:
The Adventures of a Bad Catholic at a Time Near the End of the World
Ten podtytuł koresponduje z zaliczeniem tego dzieła do ”speculative” bądź „science fiction”. Zauważmy, że bohater jest imiennikiem i potomkiem Sir Thomasa More, autora „Utopii”, Jest psychiatrą i mieszka w miasteczku Paradise (Raj) w Luizjanie. (W polskiej edycji - dyskusyjne „Rajskie Osiedla”). Książka jest zabawną satyrą zmagania się amerykańskiego społeczeństwa z kwestiami dotyczącymi religii, seksu, etyki czy dyskryminacji rasowej.
Bohater może skutecznie obserwować społeczeństwo izolując się w pewnym stopniu od niego. Dlatego sam to podkreśla (s. 17):
„Jestem lekarzem, niezbyt wziętym psychiatrą; alkoholikiem, rozchwianym psychicznie facetem w średnim wieku, przeżywającym depresje, stany uniesienia i poranne lęki, lecz mimo to geniuszem, który widzi to co ukryte, i stawia proste hipotezy, by wyjaśnić natłok codziennych zdarzeń....”
Te cechy plus zachowanie dystansu do fragmentarycznego społeczeństwa pozwala na karykaturalne przedstawienie Amerykanów i skrajnych przeciwności ich poglądów. A w takiej sytuacji trzeba odwoływać się do ogólnonarodowej solidarności i consensusu (s. 65):
„...Prezydent, który jest integracjonistą i mormonem ożenionym z wyzwoloną katoliczką, będzie zwracał się do lewaków, aby przestrzegali prawa i porządku. Wiceprezydent, baptysta i ciołek z Południa, którego żoną jest konserwatywna unitarianka, będzie prosił ciołków o tolerancję i zrozumienie et cetera...”.
Autor zaczyna wyjaśniać podtytuł już na pierwszych stronach (s.12):
"....jestem rzymskim katolikiem, ale złym. Wierzę w jeden święty, katolicki, apostolski i rzymski Kościół, w Boga Ojca, w to, że Żydzi są narodem wybranym, wierzę w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego i naszego Pana, który uczynił Piotra głową Kościoła, a ten z kolei trwać będzie do końca świata...."
Już ta część budzi kontrowersje w sercu niejednego kato – Polaka, ze względu na Żydów, ale Percy jawnie prowokuje w dalszej części wypowiedzi:
"....Wierzę w Boga i w całą resztę, ale najbardziej kocham kobiety, zaraz po nich muzykę i naukę, na trzecim miejscu stawiam whisky, Boga dopiero na czwartym, a bliźniego swego nie kocham prawie wcale...".
Prowokacja stała się jego metodą, a celem zaskakiwanie, szokowanie czytelnika co chwilę. Na tej samej stronie stwierdza, że...
„..Partii centrum najzwyczajniej nie ma. Mimo to produkt krajowy brutto stale wzrasta...”
...by następnie przeskoczyć do oceny literatury amerykańskiej:
„..Literatura amerykańska także nie jest już w rozkwicie. Południowa powieść gotycka ustąpiła pola żydowskiej powieści masturbacyjnej, którą z kolei wyparła powieść homoseksualna białych anglosaskich protestantów, ale i ona właśnie się przeżywa...”
Akurat w tej materii podzielam jego zdanie. Wielość tematów zmusza mnie do ominięcia ich i przejścia do głównego wątku, który dotyczy możliwości diagnozowania i ewentualnego leczenia przez naszego bohatera indywidualnych skutków społecznej dezintegracji, przy pomocy swojego wynalazku zwanego Ontological Lapsometer., a objaśnianego przez wynalazcę jako stetoskop duszy. Jednakże wynalazek ten niewłaściwie użyty może problemy pogłębić.
Zauważmy, że, mimo upływu 44 lat od daty napisania tych fantazji, niewiele się zmieniło w możliwościach sterowania procesami zachodzącymi w naszym mózgu. Teraz zmuszony jestem zrobić małą dygresję na temat stereotypu Polaka. Bardzo często pisarze amerykańscy nawiązują do jego negatywnego imadżu. Tutaj pojawia się w kontekście (s.82):
„...Potem Doris zrobiła się uduchowiona, a ja stałem się szorstki i kłótliwy. Ona poszła w górę, ja w dół. Mówiła, że jestem jak polski górnik wyłaniający się wieczorem z czeluści ziemi i myślący tylko o tym, żeby napchać brzuch i posunąć żonę...”
No cóż, miłe to nie jest, i dlatego warte zapamiętania. A wracając do treści, to z każdą stroną tematów przybywa, tak, że każdy znajdzie coś ciekawego dla siebie, lecz ogarnięcie całości staje się niemożliwe. Aby Państwa przekonać do tej lektury wybieram groteskową rozmowę na temat seksu pozamałżeńskiego (s. 129):
„ - Skoro to grzech, to czemu to robisz?
- Bo to wielka przyjemność.
- Rozumiem. A skoro to 'grzech', to po nim pojawiają się wyrzuty sumienia? Mimo, że to takie przyjemne.
- Wcale się nie pojawiają.
- No to czym się martwisz, skoro nie czujesz się winny?
- Właśnie to mnie martwi: brak poczucia winy.
- Ale czemu to cię martwi?
- Bo gdybym miał wyrzuty sumienia, mógłbym się ich pozbyć.
- Jak?
- Poprzez pokutę..
- Skoro nie masz poczucia winy po 'une affaire', to nie rozumiem, w czym problem?
- Problem polega na tym, że jeśli nie ma poczucia winy, nie ma skruchy i chęci poprawy, nie można dostać rozgrzeszenia..."
Sorry, nie mogę skończyć bez zasygnalizowania sprawy, na pewno nam bliższej niż autorowi i jego amerykańskim rodakom. Chodzi o relację Żydzi a Niemcy (s. 162):
„Kiedyś chciałem okazać współczucie pewnemu pacjentowi, starszemu panu, żydowskiemu uchodźcy, który musiał uciekać przed nazistami - wprawdzie uszedł z życiem, lecz całą rodzinę stracił w Auschwitz - więc wygłosiłem jakiś banał na temat Niemców. Staruszek nastroszył się jak rodowity Prusak, zbeształ mnie ostro i długo się rozwodził nad wyższością niemieckich uniwersytetów, niemieckiej nauki, niemieckiej muzyki, niemieckiej filozofii. Mój Boże, czy niemieccy Żydzi poszliby za Hitlerem, gdyby im na to pozwolił? Nic nie jest takie, jak można by sądzić. A już najbardziej nieprzewidywalni są ludzie.
- To naprawdę byłoby zabawne, gdyby nie było takie żałosne.....”
Żałosne, to zbyt delikatne określenie.
Wydaje mnie się, że moje skromne uwagi zaintrygują Państwa i skłonią do sięgnięcia po tą książkę, a o to właśnie w nich chodziło. Jeszcze jedno, 10 gwiazdek nie za wartość obiektywną, lecz za wciągnięcie mnie na cały tydzień.
TRUDNA, TYLKO DLA AMBITNYCH
Walker Percy (1916 – 1990), wg Wikipedii:
"...amerykański pisarz z Południa interesujący się filozofią i semiotyką. Najbardziej znany jest ze swoich powieści filozoficznych, z których pierwsza, 'The Moviegoer' ( 1961,Kinoman, wyd. polskie 2007), zdobyła National Book Award w dziedzinie fikcji literackiej. Łączył egzystencjalizm z południowym typem wrażliwości i głębokim katolicyzmem"
Nie wiem czemu polski wydawca zgubił bardzo istotny podtytuł:
The Adventures of a Bad Catholic at a Time Near the End of the World
Ten podtytuł koresponduje z zaliczeniem tego dzieła do ”speculative” bądź „science fiction”. Zauważmy, że bohater jest imiennikiem i potomkiem Sir Thomasa More, autora „Utopii”, Jest psychiatrą i mieszka w miasteczku Paradise (Raj) w Luizjanie. (W polskiej edycji - dyskusyjne „Rajskie Osiedla”). Książka jest zabawną satyrą zmagania się amerykańskiego społeczeństwa z kwestiami dotyczącymi religii, seksu, etyki czy dyskryminacji rasowej.
Bohater może skutecznie obserwować społeczeństwo izolując się w pewnym stopniu od niego. Dlatego sam to podkreśla (s. 17):
„Jestem lekarzem, niezbyt wziętym psychiatrą; alkoholikiem, rozchwianym psychicznie facetem w średnim wieku, przeżywającym depresje, stany uniesienia i poranne lęki, lecz mimo to geniuszem, który widzi to co ukryte, i stawia proste hipotezy, by wyjaśnić natłok codziennych zdarzeń....”
Te cechy plus zachowanie dystansu do fragmentarycznego społeczeństwa pozwala na karykaturalne przedstawienie Amerykanów i skrajnych przeciwności ich poglądów. A w takiej sytuacji trzeba odwoływać się do ogólnonarodowej solidarności i consensusu (s. 65):
„...Prezydent, który jest integracjonistą i mormonem ożenionym z wyzwoloną katoliczką, będzie zwracał się do lewaków, aby przestrzegali prawa i porządku. Wiceprezydent, baptysta i ciołek z Południa, którego żoną jest konserwatywna unitarianka, będzie prosił ciołków o tolerancję i zrozumienie et cetera...”.
Autor zaczyna wyjaśniać podtytuł już na pierwszych stronach (s.12):
"....jestem rzymskim katolikiem, ale złym. Wierzę w jeden święty, katolicki, apostolski i rzymski Kościół, w Boga Ojca, w to, że Żydzi są narodem wybranym, wierzę w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego i naszego Pana, który uczynił Piotra głową Kościoła, a ten z kolei trwać będzie do końca świata...."
Już ta część budzi kontrowersje w sercu niejednego kato – Polaka, ze względu na Żydów, ale Percy jawnie prowokuje w dalszej części wypowiedzi:
"....Wierzę w Boga i w całą resztę, ale najbardziej kocham kobiety, zaraz po nich muzykę i naukę, na trzecim miejscu stawiam whisky, Boga dopiero na czwartym, a bliźniego swego nie kocham prawie wcale...".
Prowokacja stała się jego metodą, a celem zaskakiwanie, szokowanie czytelnika co chwilę. Na tej samej stronie stwierdza, że...
„..Partii centrum najzwyczajniej nie ma. Mimo to produkt krajowy brutto stale wzrasta...”
...by następnie przeskoczyć do oceny literatury amerykańskiej:
„..Literatura amerykańska także nie jest już w rozkwicie. Południowa powieść gotycka ustąpiła pola żydowskiej powieści masturbacyjnej, którą z kolei wyparła powieść homoseksualna białych anglosaskich protestantów, ale i ona właśnie się przeżywa...”
Akurat w tej materii podzielam jego zdanie. Wielość tematów zmusza mnie do ominięcia ich i przejścia do głównego wątku, który dotyczy możliwości diagnozowania i ewentualnego leczenia przez naszego bohatera indywidualnych skutków społecznej dezintegracji, przy pomocy swojego wynalazku zwanego Ontological Lapsometer., a objaśnianego przez wynalazcę jako stetoskop duszy. Jednakże wynalazek ten niewłaściwie użyty może problemy pogłębić.
Zauważmy, że, mimo upływu 44 lat od daty napisania tych fantazji, niewiele się zmieniło w możliwościach sterowania procesami zachodzącymi w naszym mózgu. Teraz zmuszony jestem zrobić małą dygresję na temat stereotypu Polaka. Bardzo często pisarze amerykańscy nawiązują do jego negatywnego imadżu. Tutaj pojawia się w kontekście (s.82):
„...Potem Doris zrobiła się uduchowiona, a ja stałem się szorstki i kłótliwy. Ona poszła w górę, ja w dół. Mówiła, że jestem jak polski górnik wyłaniający się wieczorem z czeluści ziemi i myślący tylko o tym, żeby napchać brzuch i posunąć żonę...”
No cóż, miłe to nie jest, i dlatego warte zapamiętania. A wracając do treści, to z każdą stroną tematów przybywa, tak, że każdy znajdzie coś ciekawego dla siebie, lecz ogarnięcie całości staje się niemożliwe. Aby Państwa przekonać do tej lektury wybieram groteskową rozmowę na temat seksu pozamałżeńskiego (s. 129):
„ - Skoro to grzech, to czemu to robisz?
- Bo to wielka przyjemność.
- Rozumiem. A skoro to 'grzech', to po nim pojawiają się wyrzuty sumienia? Mimo, że to takie przyjemne.
- Wcale się nie pojawiają.
- No to czym się martwisz, skoro nie czujesz się winny?
- Właśnie to mnie martwi: brak poczucia winy.
- Ale czemu to cię martwi?
- Bo gdybym miał wyrzuty sumienia, mógłbym się ich pozbyć.
- Jak?
- Poprzez pokutę..
- Skoro nie masz poczucia winy po 'une affaire', to nie rozumiem, w czym problem?
- Problem polega na tym, że jeśli nie ma poczucia winy, nie ma skruchy i chęci poprawy, nie można dostać rozgrzeszenia..."
Sorry, nie mogę skończyć bez zasygnalizowania sprawy, na pewno nam bliższej niż autorowi i jego amerykańskim rodakom. Chodzi o relację Żydzi a Niemcy (s. 162):
„Kiedyś chciałem okazać współczucie pewnemu pacjentowi, starszemu panu, żydowskiemu uchodźcy, który musiał uciekać przed nazistami - wprawdzie uszedł z życiem, lecz całą rodzinę stracił w Auschwitz - więc wygłosiłem jakiś banał na temat Niemców. Staruszek nastroszył się jak rodowity Prusak, zbeształ mnie ostro i długo się rozwodził nad wyższością niemieckich uniwersytetów, niemieckiej nauki, niemieckiej muzyki, niemieckiej filozofii. Mój Boże, czy niemieccy Żydzi poszliby za Hitlerem, gdyby im na to pozwolił? Nic nie jest takie, jak można by sądzić. A już najbardziej nieprzewidywalni są ludzie.
- To naprawdę byłoby zabawne, gdyby nie było takie żałosne.....”
Żałosne, to zbyt delikatne określenie.
Wydaje mnie się, że moje skromne uwagi zaintrygują Państwa i skłonią do sięgnięcia po tą książkę, a o to właśnie w nich chodziło. Jeszcze jedno, 10 gwiazdek nie za wartość obiektywną, lecz za wciągnięcie mnie na cały tydzień.
Tuesday, 22 December 2015
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Kuszenie losu"
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Kuszenie losu"
Oceniałem dwa tomy jej sagi wojennej: II część na 10 gwiazdek, a III - na 8. Zrozumiałe więc jest, że przystąpiłem z wielkim entuzjazmem do lektury następnej książki jej autorstwa. A tu totalna wpadka. Historia słabego mężczyzny, nazywając rzecz po imieniu - pętaka, a sprawę pogarsza forma, którą jest opowieść w pierwszej osobie. Od pierwszych stron czułem zażenowanie, że pętak wybrał mnie poniekąd na swojego spowiednika.
No cóż, nawet największym zdarzają się wpadki. Może kiedyś będę miał okazję zatrzeć nieprzyjemny smak po tej lekturze.
Oceniałem dwa tomy jej sagi wojennej: II część na 10 gwiazdek, a III - na 8. Zrozumiałe więc jest, że przystąpiłem z wielkim entuzjazmem do lektury następnej książki jej autorstwa. A tu totalna wpadka. Historia słabego mężczyzny, nazywając rzecz po imieniu - pętaka, a sprawę pogarsza forma, którą jest opowieść w pierwszej osobie. Od pierwszych stron czułem zażenowanie, że pętak wybrał mnie poniekąd na swojego spowiednika.
No cóż, nawet największym zdarzają się wpadki. Może kiedyś będę miał okazję zatrzeć nieprzyjemny smak po tej lekturze.
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Koło graniaste"
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Koło graniaste"
Zachwycony byłem II częścią tej wojennej sagi, teraz czas na trzecią. Głównym walorem książki jest autentyczność, I już na samym początku mamy urocze powitanie tułaczy, którym z sowieckiej wywózki udało się wrócić, przemierzając pół świata, powitanie autentyczne aż do bólu (s. 13):
"....wy, coście jeździli sobie po świecie, zamiast walczyć z wrogiem"
Jakie to polskie, to przypisywanie sobie zasług. Przecież aktualnie, 70 lat po wojnie, mamy identyczne pretensje i podziały. I tak samo aktualne jest stwierdzenie (s. 45):
"..- Polityka to najgorsze co może być. Stąd się biorą wszystkie nieszczęścia, ale jak świat światem nie da jej się uniknąć.."
A to Państwo znacie? (s, 87):
„....co to za ludzie. Sługusy i wszelkiego autoramentu maluczcy, którzy chcą na fali nowego porządku zrobić karierę. Montują sobie w tym celu specjalne życiorysy, mające wykazać, jak to cierpieli.... ...Z takim samym oddaniem i zaangażowaniem służyliby każdej władzy, która objęłaby akurat rządy...”
Autorka pisze to o latach 40 – tych, a nie o posłach i senatorach w roku 2015!!!! Dziwna zbieżność? Zeszmacenie jest niezależne od czasu!
Trafnie skomponowany jest wątek wyjścia z kaźni ubeckiej Teofila w 1948 roku, a więc apogeum Wojny Domowej. Bohaterka i cała jej inteligencka rodzina po prostu cieszy się, nie dostrzegając w tym zwolnieniu niczego osobliwego. No cóż, oni rozproszeni, bo rozproszeni, lecz wszyscy jakoś w tym systemie sobie żyją. Typowy narodowy konformizm. Jedynie stryjek Teofila, prosty chłop go zagaduje (s. 129):
„ - A ciebie, Teoś, to na dobre wypuścili? A możeś się im zaprzedał, bo to i mieszkanie, i pracę masz, aż dziwno. Cyrograf jaki podpisałeś czy co?”
Proszę jednak pamiętać: WYBORU NIE MIAŁ, bo stalinowski szantaż „rodzinny” złamie każdego porządnego człowieka. Takie czasy, dlatego szokuje mnie obecna łatwość oceniania i „lustrowania” zachowań ludzkich w tamtych czasach przez młodych, którzy tego nie zaznali.
Terror słabnie, powstają dylematy: co robić? (s. 195):
„....można albo w tym aktywnie uczestniczyć, albo stać z boku.
- Tylko, że wtedy nie ma się udziału w apanażach, ani w tym żeby zabiegać złu. Może właśnie w działaniu można coś naprawiać, czemuś zapobiegać/ Rzeczywistość jest, jak jest, i wydaje się umacniać...”
Czytam tekst Rybałtowskiej ze wzrastającym zainteresowaniem, bo już mamy rok 1953, (ja mam 10 lat) pamiętny dla mnie ze względu na śmierć, w tym samym wieku, 73 lat, mojej Babci oraz Stalina. Szczególnie żałobę na apelu szkolnym autorka oddaje dokładnie zgodnie z moimi wspomnieniami. Wszyscy płakali, i to nie z żalu czy z radości, lecz z niewiedzy. Opętani stalinowskim reżimem nie dorośliśmy do wielkości chwili - końca największego mordercy wszech czasów. Trzy lata (zakończone referatem Chruszczowa) świat potrzebował, by docenić wielkość tej chwili.
A w książce? W tym samym roku Kasia zrobiła maturę, Teofil.... nie, nie będę zdradzał fabuły, a ja dojechałem do ostatniej strony, a chciałbym wiele więcej.. Fajna książka!!!
Zachwycony byłem II częścią tej wojennej sagi, teraz czas na trzecią. Głównym walorem książki jest autentyczność, I już na samym początku mamy urocze powitanie tułaczy, którym z sowieckiej wywózki udało się wrócić, przemierzając pół świata, powitanie autentyczne aż do bólu (s. 13):
"....wy, coście jeździli sobie po świecie, zamiast walczyć z wrogiem"
Jakie to polskie, to przypisywanie sobie zasług. Przecież aktualnie, 70 lat po wojnie, mamy identyczne pretensje i podziały. I tak samo aktualne jest stwierdzenie (s. 45):
"..- Polityka to najgorsze co może być. Stąd się biorą wszystkie nieszczęścia, ale jak świat światem nie da jej się uniknąć.."
A to Państwo znacie? (s, 87):
„....co to za ludzie. Sługusy i wszelkiego autoramentu maluczcy, którzy chcą na fali nowego porządku zrobić karierę. Montują sobie w tym celu specjalne życiorysy, mające wykazać, jak to cierpieli.... ...Z takim samym oddaniem i zaangażowaniem służyliby każdej władzy, która objęłaby akurat rządy...”
Autorka pisze to o latach 40 – tych, a nie o posłach i senatorach w roku 2015!!!! Dziwna zbieżność? Zeszmacenie jest niezależne od czasu!
Trafnie skomponowany jest wątek wyjścia z kaźni ubeckiej Teofila w 1948 roku, a więc apogeum Wojny Domowej. Bohaterka i cała jej inteligencka rodzina po prostu cieszy się, nie dostrzegając w tym zwolnieniu niczego osobliwego. No cóż, oni rozproszeni, bo rozproszeni, lecz wszyscy jakoś w tym systemie sobie żyją. Typowy narodowy konformizm. Jedynie stryjek Teofila, prosty chłop go zagaduje (s. 129):
„ - A ciebie, Teoś, to na dobre wypuścili? A możeś się im zaprzedał, bo to i mieszkanie, i pracę masz, aż dziwno. Cyrograf jaki podpisałeś czy co?”
Proszę jednak pamiętać: WYBORU NIE MIAŁ, bo stalinowski szantaż „rodzinny” złamie każdego porządnego człowieka. Takie czasy, dlatego szokuje mnie obecna łatwość oceniania i „lustrowania” zachowań ludzkich w tamtych czasach przez młodych, którzy tego nie zaznali.
Terror słabnie, powstają dylematy: co robić? (s. 195):
„....można albo w tym aktywnie uczestniczyć, albo stać z boku.
- Tylko, że wtedy nie ma się udziału w apanażach, ani w tym żeby zabiegać złu. Może właśnie w działaniu można coś naprawiać, czemuś zapobiegać/ Rzeczywistość jest, jak jest, i wydaje się umacniać...”
Czytam tekst Rybałtowskiej ze wzrastającym zainteresowaniem, bo już mamy rok 1953, (ja mam 10 lat) pamiętny dla mnie ze względu na śmierć, w tym samym wieku, 73 lat, mojej Babci oraz Stalina. Szczególnie żałobę na apelu szkolnym autorka oddaje dokładnie zgodnie z moimi wspomnieniami. Wszyscy płakali, i to nie z żalu czy z radości, lecz z niewiedzy. Opętani stalinowskim reżimem nie dorośliśmy do wielkości chwili - końca największego mordercy wszech czasów. Trzy lata (zakończone referatem Chruszczowa) świat potrzebował, by docenić wielkość tej chwili.
A w książce? W tym samym roku Kasia zrobiła maturę, Teofil.... nie, nie będę zdradzał fabuły, a ja dojechałem do ostatniej strony, a chciałbym wiele więcej.. Fajna książka!!!
Monday, 21 December 2015
Janusz BEYNAR - "Skutki uboczne"
Janusz BEYNAR - "Skutki uboczne"
Janusza Beynara (ur. 1962) dziadek to rodzony brat Pawła Jasienicy, a autor, z zamiłowania podróżnik, był na kilku wyprawach z Ewą Czeczot Beynar, córką Jasienicy. Jako, że jestem fanem Jasienicy jako pisarza i człowieka, musiałem zainteresować się tą pozycją. A w dodatku autor mieszka w Kanadzie mniej więcej tyle lat co ja, a że akcja toczy się tutaj, to konfrontuję realia z fikcją literacką.
Proszę Państwa, Beynar zrobił mnie w konia, bo męczyłem się potwornie, przysypiałem, układałem bardzo krytyczną ocenę w trakcie czytania i obiecałem sobie zakończyć lekturę na stronie 100, a tymczasem od strony 89 zaczął się pasjonujący thriller, logiczny, poprawny językowo i intelektualnie, który nie pozwolił mnie wstać od stołu do ostatniej, 374 strony.
Naprawdę mu się udało! Oczywiście można złośliwie zauważyć, że gdyby Alistera dyskretnie sprzątnięto 37 lat temu, to by sprawy nie było, ale takimi zarzutami każdy kryminał można ośmieszyć.
Gorąco polecam!!
Janusza Beynara (ur. 1962) dziadek to rodzony brat Pawła Jasienicy, a autor, z zamiłowania podróżnik, był na kilku wyprawach z Ewą Czeczot Beynar, córką Jasienicy. Jako, że jestem fanem Jasienicy jako pisarza i człowieka, musiałem zainteresować się tą pozycją. A w dodatku autor mieszka w Kanadzie mniej więcej tyle lat co ja, a że akcja toczy się tutaj, to konfrontuję realia z fikcją literacką.
Proszę Państwa, Beynar zrobił mnie w konia, bo męczyłem się potwornie, przysypiałem, układałem bardzo krytyczną ocenę w trakcie czytania i obiecałem sobie zakończyć lekturę na stronie 100, a tymczasem od strony 89 zaczął się pasjonujący thriller, logiczny, poprawny językowo i intelektualnie, który nie pozwolił mnie wstać od stołu do ostatniej, 374 strony.
Naprawdę mu się udało! Oczywiście można złośliwie zauważyć, że gdyby Alistera dyskretnie sprzątnięto 37 lat temu, to by sprawy nie było, ale takimi zarzutami każdy kryminał można ośmieszyć.
Gorąco polecam!!
Sunday, 20 December 2015
Cezary ŁAZARKIEWICZ - "Sześć pięter luksusu"
Cezary ŁAZAREWICZ - "Sześć pięter luksusu"
Przerwana historia Domu Braci Jabłkowskich
Zainteresowałem się tą książką z trzech przyczyn: pierwsza to sentyment do własnego dzieciństwa, a z niego dwa wspomnienia związane z Domem Jabłkowskich: pierwsze to przeogromne zdjęcie "tatusia" Bieruta z dziećmi na łące, a drugie ciekawsze - kolejka elektryczna zajmująca prawie cały poziom zerowy. To był czarowny Dom Jabłkowskich, formalnie nazywany Centralnym Domem Dziecka, lecz tak jak do sąsiedniego wielopiętrowego sklepu przyjęła się nazwa CeDeTe, tak tego żaden warszawiak nigdy nie nazwał CeDeDe, lecz zawsze Domem Jabłkowskich; druga przyczyna to wspólne studiowanie z Tomkiem Jabłkowskim, synem Feliksa, spadkobiercą w linii prostej Domu, na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej, począwszy od 1960 roku. Pierwsze litery naszych nazwisk są zbliżonymi literami alfabetu i tym sposobem los nas umieścił w jednej grupie. Przyznać muszę, że Tomek studiował krócej ode mnie gdyż był prymusem i nie przepadał za rozrywkami, w których ja gustowałem. Wreszcie trzecia przyczyna to wspomnienie wspólnych studiów na Wydziale Historycznym UW mamy Tomka i mojego ojca w połowie lat trzydziestych.
Autor, Cezary Łazarewicz (ur 1966), dziennikarz kiedyś GW, a teraz "Newsweeka", stał się popularny po awanturze o Rajmunda Kaczyńskiego, ojca tych-tych bliźniaków, jaki i reportażu o pedałach wśród kleru. Teraz odwalił kawał dobrej roboty rozszerzając historię Domu Jabłkowskich o tło historyczne dotyczące historii Warszawy, Polski, a nawet świata. Udało to mu się prawie bez usterek, których nie będę wytykał, by nie popsuć ogólnego świetnego wrażenia.
Niestety, to wrażenie psuje przybijający koniec książki informujący, że ćwierć wieku "wolnej" Polski nie przybliżyło Jabłkowskich do odzyskania swojej własności, i że bezradność w egzekwowaniu wyroków sądowych w Polsce jest przerażająca. Dziki Kraj!
Przerwana historia Domu Braci Jabłkowskich
Zainteresowałem się tą książką z trzech przyczyn: pierwsza to sentyment do własnego dzieciństwa, a z niego dwa wspomnienia związane z Domem Jabłkowskich: pierwsze to przeogromne zdjęcie "tatusia" Bieruta z dziećmi na łące, a drugie ciekawsze - kolejka elektryczna zajmująca prawie cały poziom zerowy. To był czarowny Dom Jabłkowskich, formalnie nazywany Centralnym Domem Dziecka, lecz tak jak do sąsiedniego wielopiętrowego sklepu przyjęła się nazwa CeDeTe, tak tego żaden warszawiak nigdy nie nazwał CeDeDe, lecz zawsze Domem Jabłkowskich; druga przyczyna to wspólne studiowanie z Tomkiem Jabłkowskim, synem Feliksa, spadkobiercą w linii prostej Domu, na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej, począwszy od 1960 roku. Pierwsze litery naszych nazwisk są zbliżonymi literami alfabetu i tym sposobem los nas umieścił w jednej grupie. Przyznać muszę, że Tomek studiował krócej ode mnie gdyż był prymusem i nie przepadał za rozrywkami, w których ja gustowałem. Wreszcie trzecia przyczyna to wspomnienie wspólnych studiów na Wydziale Historycznym UW mamy Tomka i mojego ojca w połowie lat trzydziestych.
Autor, Cezary Łazarewicz (ur 1966), dziennikarz kiedyś GW, a teraz "Newsweeka", stał się popularny po awanturze o Rajmunda Kaczyńskiego, ojca tych-tych bliźniaków, jaki i reportażu o pedałach wśród kleru. Teraz odwalił kawał dobrej roboty rozszerzając historię Domu Jabłkowskich o tło historyczne dotyczące historii Warszawy, Polski, a nawet świata. Udało to mu się prawie bez usterek, których nie będę wytykał, by nie popsuć ogólnego świetnego wrażenia.
Niestety, to wrażenie psuje przybijający koniec książki informujący, że ćwierć wieku "wolnej" Polski nie przybliżyło Jabłkowskich do odzyskania swojej własności, i że bezradność w egzekwowaniu wyroków sądowych w Polsce jest przerażająca. Dziki Kraj!
Saturday, 19 December 2015
Zbigniew KRUSZYŃSKI - "Kurator"
Zbigniew KRUSZYŃSKI - "Kurator"
Na okładce czytam:
"Zbigniew Kruszyński (ur. w r. 1957 w Radomiu) - jeden z najbardziej cenionych pisarzy średniego pokolenia...."
Skonfrontujmy to z rzeczywistością. Napisane to jest na okładce książki wydanej w 2014 roku, tzn gdy autor miał 57 lat, czyli jakby nie patrzeć dziadek, może nie on, ale większość normalnych mężczyzn. To dlaczego go zaliczać do "średniego pokolenia". Poprzedza to stwierdzenie: "jeden z najbardziej cenionych"; to dlaczego ja, autor prawie tysiąca recenzji nigdy o nim nie słyszałem? To teraz zajrzyjmy na nasz portal LC: owszem, "Kurator" wychodzi nieźle - opinii18, ocena 6,46, lecz dalej mamy - "Na lądach i morzach" 2 opinie, ocena 6,29; "Ostatni raport" 0/4,62; "Powrót Aleksandra" 2/5,11; "Schwedenkrauter" 0/5,67; "Szkice historyczne. Powieść" 0/6,71; "Zaraz wracam. Antologia" 1/5,6. To tak wygląda dorobek "cenionego pisarza"? Ej, wy, redaktorzy z Grupy Wydawniczej Foksal, czemu sobie robicie "dżadża" ze mnie i innych czytelników?
A teraz przejdżmy do książki. Nie jest to opowieść o samotniku, lecz o bankrucie życiowym, który dodatkowo wpadł w niebezpieczną obsesję seksualną. Stary, niewyżyty lowelas potrafi całymi dniami szpiegować nieznajome kobiety i snuć wizje zaspokojenia swoich chorych chuci z kobietami, nieświadomymi potencjalnego zagrożenia. O niczym innym nie jest w stanie myśleć, niczym się zająć, bo płatny seks jest sensem jego życia. W końcu, gdy zgodnie z porzekadłem o wilku, i jego ponieśli;doczekał się szantażu przez prostytutki i wtedy wyznaje (s. 108):
"Nie byłem członkiem żadnej wspólnoty, nawet mieszkaniowej... ...Nie ryzykowałem sławy, interesów, twarzy... ..Czy powinienem zatrudnić specjalistę od pi-aru, aby chętniej przeglądać się w lustrze?..."
Piarowiec nie pomoże, potrzebny jest seksuolog i psychiatra, póki nie jest za późno, bo w następnym etapie - prokurator.
Do strony 136 autor raczy nas frustracją dewianta, aż teraz mamy zmianę: po niefortunnym incydencie z dorosłymi prostytutkami, bierze się on za małolaty. Gdy spotyka się z (podobno) uczennicą, okazuje się, że jest ona "po przejściach" (s. 137):
"...Raz upiła się do nieprzytomności, obudziła cała w rzygowinach z jakimś półgłówkiem leżącym w nogach łóżka. Raz w klubie ktoś jej wcisnął tabletkę, połknęła,odleciała. Obudziła się w obcym mieszkaniu z niekoleżanką i trzema mięśniakami, wolinie myśleć, co tam robiła. Zamiast papierosów popala sobie trawę i to jej dobrze robi...."
Wiekowy jestem, więc poprosiłem wnuczęta o wyrażenie swojej opinii o tym fragmencie. Trawę to i owszem, ale reszty zrozumieć nie potafiły. Wracajmy do akcji. Szczęśliwie, wolą niebios przerost prostaty utrudnił dewiantowi nie tylko sikanie,lecz i uprawianie seksu. Po operacji ma zachować półroczną wstrzemiężliwość. Mimo to igrają nago w prywatnej saunie, pięćdziesięcioletni zgred z nieletnią. Oczywiście aseksualnie (??!!). A co dalej? Nie zdradzę, ino powiem, że koszmarny banał!!
Na koniec muszę oświadczyć, że ponownie pozytywne oceny tzw profesjonalistów traktuję jako "kolesiostwo", bo inaczej nie mogę ich zrozumieć.
Na okładce czytam:
"Zbigniew Kruszyński (ur. w r. 1957 w Radomiu) - jeden z najbardziej cenionych pisarzy średniego pokolenia...."
Skonfrontujmy to z rzeczywistością. Napisane to jest na okładce książki wydanej w 2014 roku, tzn gdy autor miał 57 lat, czyli jakby nie patrzeć dziadek, może nie on, ale większość normalnych mężczyzn. To dlaczego go zaliczać do "średniego pokolenia". Poprzedza to stwierdzenie: "jeden z najbardziej cenionych"; to dlaczego ja, autor prawie tysiąca recenzji nigdy o nim nie słyszałem? To teraz zajrzyjmy na nasz portal LC: owszem, "Kurator" wychodzi nieźle - opinii18, ocena 6,46, lecz dalej mamy - "Na lądach i morzach" 2 opinie, ocena 6,29; "Ostatni raport" 0/4,62; "Powrót Aleksandra" 2/5,11; "Schwedenkrauter" 0/5,67; "Szkice historyczne. Powieść" 0/6,71; "Zaraz wracam. Antologia" 1/5,6. To tak wygląda dorobek "cenionego pisarza"? Ej, wy, redaktorzy z Grupy Wydawniczej Foksal, czemu sobie robicie "dżadża" ze mnie i innych czytelników?
A teraz przejdżmy do książki. Nie jest to opowieść o samotniku, lecz o bankrucie życiowym, który dodatkowo wpadł w niebezpieczną obsesję seksualną. Stary, niewyżyty lowelas potrafi całymi dniami szpiegować nieznajome kobiety i snuć wizje zaspokojenia swoich chorych chuci z kobietami, nieświadomymi potencjalnego zagrożenia. O niczym innym nie jest w stanie myśleć, niczym się zająć, bo płatny seks jest sensem jego życia. W końcu, gdy zgodnie z porzekadłem o wilku, i jego ponieśli;doczekał się szantażu przez prostytutki i wtedy wyznaje (s. 108):
"Nie byłem członkiem żadnej wspólnoty, nawet mieszkaniowej... ...Nie ryzykowałem sławy, interesów, twarzy... ..Czy powinienem zatrudnić specjalistę od pi-aru, aby chętniej przeglądać się w lustrze?..."
Piarowiec nie pomoże, potrzebny jest seksuolog i psychiatra, póki nie jest za późno, bo w następnym etapie - prokurator.
Do strony 136 autor raczy nas frustracją dewianta, aż teraz mamy zmianę: po niefortunnym incydencie z dorosłymi prostytutkami, bierze się on za małolaty. Gdy spotyka się z (podobno) uczennicą, okazuje się, że jest ona "po przejściach" (s. 137):
"...Raz upiła się do nieprzytomności, obudziła cała w rzygowinach z jakimś półgłówkiem leżącym w nogach łóżka. Raz w klubie ktoś jej wcisnął tabletkę, połknęła,odleciała. Obudziła się w obcym mieszkaniu z niekoleżanką i trzema mięśniakami, wolinie myśleć, co tam robiła. Zamiast papierosów popala sobie trawę i to jej dobrze robi...."
Wiekowy jestem, więc poprosiłem wnuczęta o wyrażenie swojej opinii o tym fragmencie. Trawę to i owszem, ale reszty zrozumieć nie potafiły. Wracajmy do akcji. Szczęśliwie, wolą niebios przerost prostaty utrudnił dewiantowi nie tylko sikanie,lecz i uprawianie seksu. Po operacji ma zachować półroczną wstrzemiężliwość. Mimo to igrają nago w prywatnej saunie, pięćdziesięcioletni zgred z nieletnią. Oczywiście aseksualnie (??!!). A co dalej? Nie zdradzę, ino powiem, że koszmarny banał!!
Na koniec muszę oświadczyć, że ponownie pozytywne oceny tzw profesjonalistów traktuję jako "kolesiostwo", bo inaczej nie mogę ich zrozumieć.
Dieter BEAUJEAN - "Vincent van Gogh"
Dieter BEAUJEAN - "Vincent van Gogh"; Życie i twórczość
W pokoju, w którym piszę, cztery reprodukcje zdobią ściany, więc zrozumiałe, że każdą książką o Van Goghu jestem zainteresowany, lecz chcę poruszyć szerszy aspekt, a mianowicie serii cienkich książeczek poświęconych poszczególny wielkim malarzom. Chodzi o serię/cykl "Sztuka. Mały przewodnik".
Jest to genialny pomysł. Na kilkudziesięciu stronach zamieszczono bardzo ciekawie opisane życie i twórczość artysty oraz reprodukcje najsławniejszych jego obrazów. Proszę Państwa, jest to najprostsza droga do zdobycia wiadomości niezbędnych człowiekowi na pewnym poziomie intelektualnym. Kompendium wiedzy o danym mistrzu w ciągu dwóch godzin! Bomba!
Ten konkretny przewodnik został opracowany profesjonalnie w wydawnictwie Tandem Verlag GmbH
W pokoju, w którym piszę, cztery reprodukcje zdobią ściany, więc zrozumiałe, że każdą książką o Van Goghu jestem zainteresowany, lecz chcę poruszyć szerszy aspekt, a mianowicie serii cienkich książeczek poświęconych poszczególny wielkim malarzom. Chodzi o serię/cykl "Sztuka. Mały przewodnik".
Jest to genialny pomysł. Na kilkudziesięciu stronach zamieszczono bardzo ciekawie opisane życie i twórczość artysty oraz reprodukcje najsławniejszych jego obrazów. Proszę Państwa, jest to najprostsza droga do zdobycia wiadomości niezbędnych człowiekowi na pewnym poziomie intelektualnym. Kompendium wiedzy o danym mistrzu w ciągu dwóch godzin! Bomba!
Ten konkretny przewodnik został opracowany profesjonalnie w wydawnictwie Tandem Verlag GmbH
Friday, 18 December 2015
Marek KRAJEWSKI - "Koniec świata w Breslau"
Marek KRAJEWSKI - "Koniec świata w Breslau"
Ta ma 312 stron. Jest znacznie gorsza. Gwiazdka na LC pisze:
"....główna postać pan Mock wzbudzał nie tylko antypatię, ale nawet obrzydzenie. Po drugie „Koniec świata…" jest kryminałem tylko z nazwy, bo dwieście pierwszych stron ma z tym gatunkiem tylko to wspólne, ze ktoś popełnia zbrodnie, policja nie wykonuje żadnych czynności śledczych, za to autor z upodobaniem opisuje burdele i kasyna, a i jeszcze gwałty i bicie żony...."
Justyna na LC pisze:
"...Jeśli o mnie chodzi, to książka w ogóle nie trzyma czytelnika w napięciu, jest prawie w całości „przegadana”. Krajewski tą powieścią nie wywołał u mnie szybszego pulsu, ani gęsiej skórki. Intryga może i jest misternie uknuta, ale nudnie opowiedziana! Ogólnie w powieści nie ma nic czym można się zachwycić...."
Olena na LC pisze:
"Pierwsza część książki dotyczy kulinarnych upodobań głównego bohatera, którego egzystencja koncentruje się wokół jedzenia, włóczenia się od baru do baru i wlewania w swe chamskie gardło coraz to nowych trunków, oraz zaniedbywania żony (bitej, a nawet zgwałconej). Poćwiartowane i zamurowane zwłoki majaczą w oddali, gubiąc się gdzieś pomiędzy misą z kluskami a opisami warunków atmosferycznych..."
Nellanny opinii nie przytaczam, bo musiałbym całą (dała 3 gwiazdki).
Podzielam powyższe oceny i konczę znajomość z panem Krajewskim, tym razem definitywnie, uwieńczoną dziewięcioma gwiazdkami w sumie (5+3+1)
Ta ma 312 stron. Jest znacznie gorsza. Gwiazdka na LC pisze:
"....główna postać pan Mock wzbudzał nie tylko antypatię, ale nawet obrzydzenie. Po drugie „Koniec świata…" jest kryminałem tylko z nazwy, bo dwieście pierwszych stron ma z tym gatunkiem tylko to wspólne, ze ktoś popełnia zbrodnie, policja nie wykonuje żadnych czynności śledczych, za to autor z upodobaniem opisuje burdele i kasyna, a i jeszcze gwałty i bicie żony...."
Justyna na LC pisze:
"...Jeśli o mnie chodzi, to książka w ogóle nie trzyma czytelnika w napięciu, jest prawie w całości „przegadana”. Krajewski tą powieścią nie wywołał u mnie szybszego pulsu, ani gęsiej skórki. Intryga może i jest misternie uknuta, ale nudnie opowiedziana! Ogólnie w powieści nie ma nic czym można się zachwycić...."
Olena na LC pisze:
"Pierwsza część książki dotyczy kulinarnych upodobań głównego bohatera, którego egzystencja koncentruje się wokół jedzenia, włóczenia się od baru do baru i wlewania w swe chamskie gardło coraz to nowych trunków, oraz zaniedbywania żony (bitej, a nawet zgwałconej). Poćwiartowane i zamurowane zwłoki majaczą w oddali, gubiąc się gdzieś pomiędzy misą z kluskami a opisami warunków atmosferycznych..."
Nellanny opinii nie przytaczam, bo musiałbym całą (dała 3 gwiazdki).
Podzielam powyższe oceny i konczę znajomość z panem Krajewskim, tym razem definitywnie, uwieńczoną dziewięcioma gwiazdkami w sumie (5+3+1)
Marek KRAJEWSKI - "Dżuma w Breslau"
Marek KRAJEWSKI - "Dżuma w Breslau"
Po "Eryniach" (PAŁA!! - ode mnie) miałem go nie czytać. Czas robi swoje i wypożyczyłem jego dwie książki. Zaczynam od cieńszej (258 stron).
Niestety, nie rozumiem zachwytów nad jego twórczością: po pierwsze - ponura, dołująca aura, po drugie - za dużo moczu, kału i rzygowin, po trzecie - doszczętnie wyeksploatowany temat tajnych sprzysiężeń, związków etc z masonerią włącznie, po czwarte - wszystko jakieś brudne, lepkie. Książki czytam dla przyjemności, a ta do nich nie należy ze względu na odczucia estetyczne. Ponadto, mimo posuniętej sklerozy przy dobrych kryminałach nie zasypiam, a przy tej lekturze - dwa razy złapała mnie drzemka.
Po "Eryniach" (PAŁA!! - ode mnie) miałem go nie czytać. Czas robi swoje i wypożyczyłem jego dwie książki. Zaczynam od cieńszej (258 stron).
Niestety, nie rozumiem zachwytów nad jego twórczością: po pierwsze - ponura, dołująca aura, po drugie - za dużo moczu, kału i rzygowin, po trzecie - doszczętnie wyeksploatowany temat tajnych sprzysiężeń, związków etc z masonerią włącznie, po czwarte - wszystko jakieś brudne, lepkie. Książki czytam dla przyjemności, a ta do nich nie należy ze względu na odczucia estetyczne. Ponadto, mimo posuniętej sklerozy przy dobrych kryminałach nie zasypiam, a przy tej lekturze - dwa razy złapała mnie drzemka.
Wednesday, 16 December 2015
Jerzy STUHR - "STUHROWIE - Historie rodzinne"
Jerzy STUHR - "STUHROWIE - Historie rodzinne"
Kto ich nie lubi ? Do "starego" w popularności szybko dobił "młody", to teraz czekam na następną generację. Fajna, na końcu, tablica genealogiczna, z której wynotowuję:Barbarę Kóskę (1947) i Jerzego (1947), ich dzieci Mariannę (1982) i Macieja (1975) oraz żonę Maćka – Samantę Janas (1977) i ich dziecko, Matyldę (2000).
Świetna opowieść rozszerzająca wiedzę czytelnika o specyfice życia w Galicji czyli austriackim zaborze Polski. W szkołach głównie uczą nienawiści do Rosji, trochę wspomina się o zaborze pruskim, szczególnie w kontekście powstania wielkopolskiego, a o austriackim - to ewentualnie o Jakubie Szeli. A Jerzy Stuhr trafnie zauważa (s. 43):
"Wciąż wprawdzie panowało polityczne rozdwojenie jaźni - między dążeniami narodowymi a podległością wobec Wiednia, ale poczucie swobody w Galicji było zdecydowanie większe niż na terenach pozostałych zaborów...".
I to swobody dla wszystkich nacji, dzięki powszechnej wzajemnej tolerancji.
Proszę Państwa, szczerze cieszę się, że po przykrym incydencie z poprzednią książką (pała za wymądrzanie się dla „Tak sobie myślę”), dzisiaj mogę, z odpowiedzialnością i przekonaniem o wyjątkowości tej rodzinnej sagi, dać 10 gwiazdek, a to przede wszystkim ze względu na to, co autor zdefiniował we wstępie (s. 6-7):
„Jest to.. ..próba pokazania, jak z wielonarodowościowych wątków tworzy się jednolita więź. Patriotyzm to może za duże słowo, ale poczucie przynależności.. ...Zawsze miałem poczucie silnego mieszczańskiego zakotwiczenia w byt galicyjski. To moja prywatna miniunia europejska, w której austriackie, węgierskie i czeskie wątki mieszają się, by zaowocować przywiązaniem do Polski.... ...Dziwny jest mój związek z tą ziemią. Ile rzeczy mnie w Polsce drażni, jak głupota, pazerny arywizm, kołtuństwo,prowincjonalizm,oddanie się w ręce Kościoła rzymskokatolickiego, takie wiernopoddańcze, bezkrytyczne, bałwochwalcze.... ...Galicyjskie, wielonarodowe korzenie ułatwiały mi wyzwolenie się z okowów zaściankowości, z tej gęby, z którą walczył i Gombrowicz, i Mrożek..”.
Książka, szczególnie cenna teraz, gdy polski nacjonalizm ręka w rękę z polskim katolicyzmem, szerzą nienawiść do wszystkich i wszystkiego, wpędzając coraz szersze warstwy społeczeństwa w zadufanie i ksenofobię.
Kto ich nie lubi ? Do "starego" w popularności szybko dobił "młody", to teraz czekam na następną generację. Fajna, na końcu, tablica genealogiczna, z której wynotowuję:Barbarę Kóskę (1947) i Jerzego (1947), ich dzieci Mariannę (1982) i Macieja (1975) oraz żonę Maćka – Samantę Janas (1977) i ich dziecko, Matyldę (2000).
Świetna opowieść rozszerzająca wiedzę czytelnika o specyfice życia w Galicji czyli austriackim zaborze Polski. W szkołach głównie uczą nienawiści do Rosji, trochę wspomina się o zaborze pruskim, szczególnie w kontekście powstania wielkopolskiego, a o austriackim - to ewentualnie o Jakubie Szeli. A Jerzy Stuhr trafnie zauważa (s. 43):
"Wciąż wprawdzie panowało polityczne rozdwojenie jaźni - między dążeniami narodowymi a podległością wobec Wiednia, ale poczucie swobody w Galicji było zdecydowanie większe niż na terenach pozostałych zaborów...".
I to swobody dla wszystkich nacji, dzięki powszechnej wzajemnej tolerancji.
Proszę Państwa, szczerze cieszę się, że po przykrym incydencie z poprzednią książką (pała za wymądrzanie się dla „Tak sobie myślę”), dzisiaj mogę, z odpowiedzialnością i przekonaniem o wyjątkowości tej rodzinnej sagi, dać 10 gwiazdek, a to przede wszystkim ze względu na to, co autor zdefiniował we wstępie (s. 6-7):
„Jest to.. ..próba pokazania, jak z wielonarodowościowych wątków tworzy się jednolita więź. Patriotyzm to może za duże słowo, ale poczucie przynależności.. ...Zawsze miałem poczucie silnego mieszczańskiego zakotwiczenia w byt galicyjski. To moja prywatna miniunia europejska, w której austriackie, węgierskie i czeskie wątki mieszają się, by zaowocować przywiązaniem do Polski.... ...Dziwny jest mój związek z tą ziemią. Ile rzeczy mnie w Polsce drażni, jak głupota, pazerny arywizm, kołtuństwo,prowincjonalizm,oddanie się w ręce Kościoła rzymskokatolickiego, takie wiernopoddańcze, bezkrytyczne, bałwochwalcze.... ...Galicyjskie, wielonarodowe korzenie ułatwiały mi wyzwolenie się z okowów zaściankowości, z tej gęby, z którą walczył i Gombrowicz, i Mrożek..”.
Książka, szczególnie cenna teraz, gdy polski nacjonalizm ręka w rękę z polskim katolicyzmem, szerzą nienawiść do wszystkich i wszystkiego, wpędzając coraz szersze warstwy społeczeństwa w zadufanie i ksenofobię.
Karin ALVTEGEN - "Cień"
Karin ALVTEGEN - "Cień"
UWAGA! PROSZĘ CZYTAĆ PO LEKTURZE, BO ZDRADZAM SEDNO
Alvtegen (ur. 1965) - szwedzka scenarzystka i pisarka psychologicznych thrillerów, za "Cień" otrzymała duńską nagrodę Rosenkrantza za najlepszą powieść kryminalną na tamtejszym rynku (w 2007).
Nie do mnie należy ocena psychiatryczna szwedzkich autorek, lecz opinia o książce. Nie odpowiada mnie język kobiet, którego przykłady podaję poniżej:
s. 38 W małżeństwie: "..palcami przygotował sobie drogę, by potem agresywnymi pchnięciami doprowadzić się do wytrysku. To było ostatni raz. Od tego czasu minęło jedenaście lat....."
s. 53 O tym samym małżeństwie i to z wyższych sfer: "Tego wieczoru próbował się przemóc i zbliżyć do Louise. Czuł się tak, jakby pieprzył dozorcę własnego więzienia.."
s.179 Przedstawieni sobie godzinę temu przebywają w restauracji. "..poczuł między udami jej stopę... ..Tylko jej stopa na jego członku..."
Jestem estetą i w takiej literaturze nie gustuję!! Ale, to małe piwo przed śniadaniem. Autorka bowiem przekroczyła szczyty dewiacji i wyuzdania pisząc ten brukowiec, a nie żaden "psychologiczny thriller", którego tematem jest samobójstwo piętnastoletniej dziewczynki wskutek gwałtu dokonanego przez pijanego łachudrę, koleżkę ojca na poczet zapłaty za milczenie o jego plagiacie. Tatuś na czas gwałtu zabiera mamusię do kina. OHYDA!!!!
PS Proszę zauważyć, że przytoczone cytaty w ogóle nie wzbogacają akcji. Taki szpan, by kobieta – autorka używała języka spod latarni ulicznej.
UWAGA! PROSZĘ CZYTAĆ PO LEKTURZE, BO ZDRADZAM SEDNO
Alvtegen (ur. 1965) - szwedzka scenarzystka i pisarka psychologicznych thrillerów, za "Cień" otrzymała duńską nagrodę Rosenkrantza za najlepszą powieść kryminalną na tamtejszym rynku (w 2007).
Nie do mnie należy ocena psychiatryczna szwedzkich autorek, lecz opinia o książce. Nie odpowiada mnie język kobiet, którego przykłady podaję poniżej:
s. 38 W małżeństwie: "..palcami przygotował sobie drogę, by potem agresywnymi pchnięciami doprowadzić się do wytrysku. To było ostatni raz. Od tego czasu minęło jedenaście lat....."
s. 53 O tym samym małżeństwie i to z wyższych sfer: "Tego wieczoru próbował się przemóc i zbliżyć do Louise. Czuł się tak, jakby pieprzył dozorcę własnego więzienia.."
s.179 Przedstawieni sobie godzinę temu przebywają w restauracji. "..poczuł między udami jej stopę... ..Tylko jej stopa na jego członku..."
Jestem estetą i w takiej literaturze nie gustuję!! Ale, to małe piwo przed śniadaniem. Autorka bowiem przekroczyła szczyty dewiacji i wyuzdania pisząc ten brukowiec, a nie żaden "psychologiczny thriller", którego tematem jest samobójstwo piętnastoletniej dziewczynki wskutek gwałtu dokonanego przez pijanego łachudrę, koleżkę ojca na poczet zapłaty za milczenie o jego plagiacie. Tatuś na czas gwałtu zabiera mamusię do kina. OHYDA!!!!
PS Proszę zauważyć, że przytoczone cytaty w ogóle nie wzbogacają akcji. Taki szpan, by kobieta – autorka używała języka spod latarni ulicznej.
Monday, 14 December 2015
Józef SZCZYPKA - "Legendy polskie"
Józef SZCZYPKA - "Legendy polskie"
Szczypka (1934 – 1988) ma siedem książek na LC i ani jednej opinii. Teraz dzięki mnie będzie miał osiem książek i jedną opinię. Wiem o nim niewiele: podobno ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, a później był związany z "Paxem", w którym wydał i tą omawianą książeczkę w 1983 r. Łatwo mu to przyszło, jako, że od 1973 roku był redaktorem Instytutu Wydawniczego "Pax".
Książka nie ma przedmowy, wstępu, posłowia ani przypisów, za to napisana jest jakimś bełkotem, który prawdopodobnie ma stworzyć pozory archaiczności, do tego tekst nasycony jest słowami niezrozumiałymi i łaciną. Ze względu na brak źródeł, jak i fakt, że mimo swoich 72 lat, nigdy o żadnej z podanych legend nie słyszałem, domniemuję, że autor zażył środki odurzające, przelał na papier swoje chore pomysły i bezczelnie zatytułował je LEGENDAMI POLSKIMI.
Wskazuje na to choćby eksponowanie aż w trzech "legendach" idiotyzmów o chędożeniu kobyły przez Króla Polski Bolesława Śmiałego. Aby nie było wątpliwości wyjaśniam, że chędożyć to mieć stosunek płciowy.
To takie brewerie i prywatę, uprawiał pan redaktor Szczypka w Paxie, zaledwie cztery lata po śmierci pryncypała. Bolo Piasecki (1915-79) w grobie się przewraca!!!
PS Przesłanie większości legend: hojność wobec Kościoła przywraca zdrowie, wzrok, strzeże od złoczyńców, diabłów i innego paskudztwa. Płać dużo, a Bóg to zapamięta.
Szczypka (1934 – 1988) ma siedem książek na LC i ani jednej opinii. Teraz dzięki mnie będzie miał osiem książek i jedną opinię. Wiem o nim niewiele: podobno ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, a później był związany z "Paxem", w którym wydał i tą omawianą książeczkę w 1983 r. Łatwo mu to przyszło, jako, że od 1973 roku był redaktorem Instytutu Wydawniczego "Pax".
Książka nie ma przedmowy, wstępu, posłowia ani przypisów, za to napisana jest jakimś bełkotem, który prawdopodobnie ma stworzyć pozory archaiczności, do tego tekst nasycony jest słowami niezrozumiałymi i łaciną. Ze względu na brak źródeł, jak i fakt, że mimo swoich 72 lat, nigdy o żadnej z podanych legend nie słyszałem, domniemuję, że autor zażył środki odurzające, przelał na papier swoje chore pomysły i bezczelnie zatytułował je LEGENDAMI POLSKIMI.
Wskazuje na to choćby eksponowanie aż w trzech "legendach" idiotyzmów o chędożeniu kobyły przez Króla Polski Bolesława Śmiałego. Aby nie było wątpliwości wyjaśniam, że chędożyć to mieć stosunek płciowy.
To takie brewerie i prywatę, uprawiał pan redaktor Szczypka w Paxie, zaledwie cztery lata po śmierci pryncypała. Bolo Piasecki (1915-79) w grobie się przewraca!!!
PS Przesłanie większości legend: hojność wobec Kościoła przywraca zdrowie, wzrok, strzeże od złoczyńców, diabłów i innego paskudztwa. Płać dużo, a Bóg to zapamięta.
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Szkoła pod baobabem"
Barbara RYBAŁTOWSKA - "Szkoła pod baobabem"
Rybałtowska (ur.1936), wywieziona z matką na Syberię, dzięki armii Andersa opuściła ZSRR i po długiej podróży trafiła do Ugandy. Tu przeżyła część dzieciństwa przed powrotem do Polski. Opis pobytu w Ugandzie, przez małą dziewczynkę to temat tej książki, która jest drugą częścią jej „Sagi”.Rezolutną pięciolatkę pokocha każdy czytelnik, a ten najwolniejszy w eksplozji swoich uczuć wybuchnie na stronie 63, gdzie, teraz już sześciolatka, oświadcza:
„Straciłam więc entuzjazm do korespondencji i jednocześnie straciłam również drugiego już po Janku Wiśniewskim kandydata na męża. Jeżeli tak dalej pójdzie, zostanę w końcu starą panną i wtedy rzeczywiście nie pozostanie mi nic innego, jak iść na uniwersytet.”
Ś w i e t n e wspomnienia, podane w ś w i e t n e j formie, skutkujące ś w i e t n ą zabawą czytelnika, który chichocząc, nieświadomie przyswaja bardzo istotny materiał poznawczy na temat losu Polaków w czasie II w. św. Oczywiście, polecam tą ś w i e t n ą lekturę
Rybałtowska (ur.1936), wywieziona z matką na Syberię, dzięki armii Andersa opuściła ZSRR i po długiej podróży trafiła do Ugandy. Tu przeżyła część dzieciństwa przed powrotem do Polski. Opis pobytu w Ugandzie, przez małą dziewczynkę to temat tej książki, która jest drugą częścią jej „Sagi”.Rezolutną pięciolatkę pokocha każdy czytelnik, a ten najwolniejszy w eksplozji swoich uczuć wybuchnie na stronie 63, gdzie, teraz już sześciolatka, oświadcza:
„Straciłam więc entuzjazm do korespondencji i jednocześnie straciłam również drugiego już po Janku Wiśniewskim kandydata na męża. Jeżeli tak dalej pójdzie, zostanę w końcu starą panną i wtedy rzeczywiście nie pozostanie mi nic innego, jak iść na uniwersytet.”
Ś w i e t n e wspomnienia, podane w ś w i e t n e j formie, skutkujące ś w i e t n ą zabawą czytelnika, który chichocząc, nieświadomie przyswaja bardzo istotny materiał poznawczy na temat losu Polaków w czasie II w. św. Oczywiście, polecam tą ś w i e t n ą lekturę
Sunday, 13 December 2015
Hanna ŁĄCKA - "Kolejka dni"
Hanna ŁĄCKA - "Kolejka dni"
Łącka (ur. 1964), nauczycielka; to jest jej debiut z 2006, w 2012 napisała "Drogę donikąd" o narkomanie, co przyniosło jej popularność, ale na razie o tym nie wiemy i czytamy ten rodzaj dziennika.
Dziennik stu dni poprzedzających ukończenie przez bohaterkę trzydziestu lat życia, która jest nie tylko infantylna, lecz nieodpowiedzialna, żeby nie powiedzieć żenująco głupia. Przeciętna kobieta ma w tym wieku męża i dzieci, tzw dom na głowie, a często i poważne osiągnięcia w pracy zawodowej. Nasza bohaterka żyje samotnie, w odchodach ptasich, jest kompletnie niezorganizowana, a pracując jako nauczycielka biologii jest pośmiewiskiem całej szkoły. O ile jej przygody z rajstopami można potraktować z przymrużeniem oka i usiłować wzbudzić w sobie wesołość, to już zasypiania nauczycielki w czasie lekcji nie sposób w ogóle zrozumieć. Co gorsza na okładce czytam:
"...Hanna Łącka... ...od wielu lat wykonuje trudny i odpowiedzialny zawód nauczycielki..."
Postuluję, w obawie o nasze dzieci, wprowadzenie Kontroli Psychologicznej osób wykonujących ten "trudny i odpowiedzialny zawód". Ale to nie wszystko; bohaterka ma lalkę Paulinę (s. 80):
"...Paulina spadła za łóżko. Gdy wyciągałam ją stamtąd za włosy, wydawała się jeszcze bardziej niezadowolona. Ta lalka jest niemożliwa, patrząc na nią naprawdę ma się wrażenie, że reaguje na słowo i gesty. Raz wydaje się obrażona, kiedy indziej cyniczna.. A może coś nie tak z moją głową?"
Głową bohaterki niewątpliwie winien zająć się psychiatra, a autorką-nauczycielką - specjaliści od etyki zawodowej, gdyż szkodzi całemu środowisku. Uzupełniam, że akcję uatrakcyjniają jeszcze Murzyn i małolat, który na środku ulicy wyjmuje "ptaszka" i obsikuje bohaterkę.
Rozumiem to jako samokrytyczną propozycję autorki, by ją olano.
Łącka (ur. 1964), nauczycielka; to jest jej debiut z 2006, w 2012 napisała "Drogę donikąd" o narkomanie, co przyniosło jej popularność, ale na razie o tym nie wiemy i czytamy ten rodzaj dziennika.
Dziennik stu dni poprzedzających ukończenie przez bohaterkę trzydziestu lat życia, która jest nie tylko infantylna, lecz nieodpowiedzialna, żeby nie powiedzieć żenująco głupia. Przeciętna kobieta ma w tym wieku męża i dzieci, tzw dom na głowie, a często i poważne osiągnięcia w pracy zawodowej. Nasza bohaterka żyje samotnie, w odchodach ptasich, jest kompletnie niezorganizowana, a pracując jako nauczycielka biologii jest pośmiewiskiem całej szkoły. O ile jej przygody z rajstopami można potraktować z przymrużeniem oka i usiłować wzbudzić w sobie wesołość, to już zasypiania nauczycielki w czasie lekcji nie sposób w ogóle zrozumieć. Co gorsza na okładce czytam:
"...Hanna Łącka... ...od wielu lat wykonuje trudny i odpowiedzialny zawód nauczycielki..."
Postuluję, w obawie o nasze dzieci, wprowadzenie Kontroli Psychologicznej osób wykonujących ten "trudny i odpowiedzialny zawód". Ale to nie wszystko; bohaterka ma lalkę Paulinę (s. 80):
"...Paulina spadła za łóżko. Gdy wyciągałam ją stamtąd za włosy, wydawała się jeszcze bardziej niezadowolona. Ta lalka jest niemożliwa, patrząc na nią naprawdę ma się wrażenie, że reaguje na słowo i gesty. Raz wydaje się obrażona, kiedy indziej cyniczna.. A może coś nie tak z moją głową?"
Głową bohaterki niewątpliwie winien zająć się psychiatra, a autorką-nauczycielką - specjaliści od etyki zawodowej, gdyż szkodzi całemu środowisku. Uzupełniam, że akcję uatrakcyjniają jeszcze Murzyn i małolat, który na środku ulicy wyjmuje "ptaszka" i obsikuje bohaterkę.
Rozumiem to jako samokrytyczną propozycję autorki, by ją olano.
Nora EPHRON - "Moja szyja mi się nie podoba"
Nora EPHRON - "Moja szyja mi się nie podoba"
Ephron (1941 - 2012); amerykańska pisarka, dziennikarka, scenarzystka i reżyserka filmowa, popełniła ten niby poradnik w 2006 roku, w wieku 65 lat. Tylko, że czytelnik nie odczuwa, że to książka, lecz raczej zbiorek piętnastu niezależnych felietonów na tematy tzw kobiece. Jak już nieraz pisałem nie uznaję pojęcia "literatury dla kobiet", bo jedyny dopuszczalny podział to na literaturę dobra i złą. Ta jest całkiem niezła, dowcipna, a tak ad hoc kojarzy mnie się z humorem w stylu Joanny Chmielewskiej, jak i Marka Twaina.
Reasumując lekki, dowcipny zbiorek felietonów, liczący 144 strony, idealny na krótką podróż czy długie czekanie. Obok czytania dzieł monumentalnych i pompatycznych, warto czasem zejść na ziemię i umieć się radować z satyry dnia powszedniego.
Ephron (1941 - 2012); amerykańska pisarka, dziennikarka, scenarzystka i reżyserka filmowa, popełniła ten niby poradnik w 2006 roku, w wieku 65 lat. Tylko, że czytelnik nie odczuwa, że to książka, lecz raczej zbiorek piętnastu niezależnych felietonów na tematy tzw kobiece. Jak już nieraz pisałem nie uznaję pojęcia "literatury dla kobiet", bo jedyny dopuszczalny podział to na literaturę dobra i złą. Ta jest całkiem niezła, dowcipna, a tak ad hoc kojarzy mnie się z humorem w stylu Joanny Chmielewskiej, jak i Marka Twaina.
Reasumując lekki, dowcipny zbiorek felietonów, liczący 144 strony, idealny na krótką podróż czy długie czekanie. Obok czytania dzieł monumentalnych i pompatycznych, warto czasem zejść na ziemię i umieć się radować z satyry dnia powszedniego.
Saturday, 12 December 2015
Agata CHRÓŚCICKA - "Kwaśniewski jestem......."
Agata CHRÓŚCICKA - "Kwaśniewski jestem"
PASZKWIL GŁUPIEJ DEBIUTANTKI !!!!
O Chróścickiej trudno się coś dowiedzieć. Odnalazłem ją na wiadomości.dziennik.pl z 8.06.2010 r w artykule Piotra Zaremby (ur. 1963, nauczyciel historii mego syna w l. 80 tych, dziennikarza często pokazywanego w TV, a obecnie pracującego dla - chacha!!- "w sieci"), pt "Kto podziela los Zyzaka". Zaremba wspominał efekty publikacji omawianej książki:
"....Agata Chróścicka, występując z "doskonałym debiutem", miała 30 lat i dosyć biegania za drobnymi newsami po Sejmie z mikrofonem Radia Eska. "Myślałam, że napiszę ciekawą książkę i to pozwoli mi robić poważniejsze rzeczy w poważniejszych mediach" - opowiada. Jej cieniutkie dziełko mocno skomplikowało drogę Kwaśniewskiego do prezydenckiego pałacu - nie tylko ujawniła, że nie jest on magistrem, lecz także przedstawiła go w zasadzie jako człowieka bez właściwości, który nigdy nie powinien zajść tak wysoko w polityce.
Już miała zaklepany etat w "Rzeczpospolitej", ale książka trafiła do księgarń, a Kwaśniewski wygrał. Okazało się, że etatu nie ma. Jej miejsce zajął dziennikarz z "Gazety Wyborczej". "Załamałam się kompletnie. Wpadłam wtedy na niedorzeczny pomysł, by poszukać pracy w. Umówiłam się z Adamem Michnikiem, który powiedział, że książka mu się podoba i chętnie się za mną umówi na wódkę, ale nigdy w życiu nie zatrudni mnie w swojej gazecie - wspomina była dziennikarka.
Chróścicka zniknęła z rynku. Przez moment była rzecznikiem UKiE, przed rokiem wydała poradnik "Jak zaplanować idealny ślub? Organizacja. Budżet. Odpowiedzi na trudne pytania". Dziś mieszka w Holandii, zajmuje się wychowywaniem niespełna rocznej córki i pisze thriller. "Nie chcę mieć nic wspólnego z polityką. Jak czytam w internecie, że jednego dnia Palikot coś powiedział, a drugiego ktoś mu odpowiedział i to jest główny temat dnia, to robi mi się słabo" – podsumowuje...."
Dwadzieścia lat po wydaniu, (1995-2015) ta publikacja nabiera wartości historycznej i dlatego umieściłem ją na LC i z całym przekonaniem polecam. W pierwszym rzędzie polecam Chróścickiej i Zarembie, by zastanowili się czy pozostają z siebie dumni, choć przypadek Zaremby uznaję za beznadziejny. Wszystkim innym - jako materiał do przemyślenia, jak czas i czyny Kwaśniewskiego zweryfikowały nasze poglądy.
Mnie, konsekwentnego zwolennika Kwaśniewskiego (z czego jestem dumny) takie książeczki obecnie śmieszą, lecz stosowanych w nich technik opluwania nie akceptowałem i nie akceptuję. Ale właśnie to skłania mnie do postawienia wysokiej noty, by ta książka nie uległa zapomnieniu i była przestrogą dla debiutantów.
PS Jeżeli Zaremba pisał prawdę, to córeczka Chróścickiej ma obecnie 21 lat. Ciekawe, czy mamusia pochwaliła się swoją radosną twórczością?
PASZKWIL GŁUPIEJ DEBIUTANTKI !!!!
O Chróścickiej trudno się coś dowiedzieć. Odnalazłem ją na wiadomości.dziennik.pl z 8.06.2010 r w artykule Piotra Zaremby (ur. 1963, nauczyciel historii mego syna w l. 80 tych, dziennikarza często pokazywanego w TV, a obecnie pracującego dla - chacha!!- "w sieci"), pt "Kto podziela los Zyzaka". Zaremba wspominał efekty publikacji omawianej książki:
"....Agata Chróścicka, występując z "doskonałym debiutem", miała 30 lat i dosyć biegania za drobnymi newsami po Sejmie z mikrofonem Radia Eska. "Myślałam, że napiszę ciekawą książkę i to pozwoli mi robić poważniejsze rzeczy w poważniejszych mediach" - opowiada. Jej cieniutkie dziełko mocno skomplikowało drogę Kwaśniewskiego do prezydenckiego pałacu - nie tylko ujawniła, że nie jest on magistrem, lecz także przedstawiła go w zasadzie jako człowieka bez właściwości, który nigdy nie powinien zajść tak wysoko w polityce.
Już miała zaklepany etat w "Rzeczpospolitej", ale książka trafiła do księgarń, a Kwaśniewski wygrał. Okazało się, że etatu nie ma. Jej miejsce zajął dziennikarz z "Gazety Wyborczej". "Załamałam się kompletnie. Wpadłam wtedy na niedorzeczny pomysł, by poszukać pracy w
Chróścicka zniknęła z rynku. Przez moment była rzecznikiem UKiE, przed rokiem wydała poradnik "Jak zaplanować idealny ślub? Organizacja. Budżet. Odpowiedzi na trudne pytania". Dziś mieszka w Holandii, zajmuje się wychowywaniem niespełna rocznej córki i pisze thriller. "Nie chcę mieć nic wspólnego z polityką. Jak czytam w internecie, że jednego dnia Palikot coś powiedział, a drugiego ktoś mu odpowiedział i to jest główny temat dnia, to robi mi się słabo" – podsumowuje...."
Dwadzieścia lat po wydaniu, (1995-2015) ta publikacja nabiera wartości historycznej i dlatego umieściłem ją na LC i z całym przekonaniem polecam. W pierwszym rzędzie polecam Chróścickiej i Zarembie, by zastanowili się czy pozostają z siebie dumni, choć przypadek Zaremby uznaję za beznadziejny. Wszystkim innym - jako materiał do przemyślenia, jak czas i czyny Kwaśniewskiego zweryfikowały nasze poglądy.
Mnie, konsekwentnego zwolennika Kwaśniewskiego (z czego jestem dumny) takie książeczki obecnie śmieszą, lecz stosowanych w nich technik opluwania nie akceptowałem i nie akceptuję. Ale właśnie to skłania mnie do postawienia wysokiej noty, by ta książka nie uległa zapomnieniu i była przestrogą dla debiutantów.
PS Jeżeli Zaremba pisał prawdę, to córeczka Chróścickiej ma obecnie 21 lat. Ciekawe, czy mamusia pochwaliła się swoją radosną twórczością?
Tuesday, 8 December 2015
Asa LARSSON - "Krew,którą nasiąkła"
Asa LARSSON - "Krew, którą nasiąkła"
"Kryminał roku według Szwedzkiej Akademii Pisarzy Kryminalnych" - czytam na okładce. To u nich tak źle? Może jakiś transferem udałoby się ich podratować. Myślę, że taki transfer byłby tańszy niż w piłce nożnej, a zdolnych, chętnych by się w Polsce kilku znalazło. Faktycznie, źle się dzieje w państwie szwedzkim, skalę wartości postawiono na głowie, bo jeśli to jest najlepszy, to jak wyglądają średnie, nie mówiąc o najgorszych.
Ostatnio krytykowałem d o b r y kryminał Chmielarza za nadmierną długość, a tu Larsson w z ł y m swoim dziele, przebiła Polaka o 50 stron, ustanawiając kryminalny rekord nudy na 450 stron. Aby osiągnąć taką imponującą objętość zaangażowała wszystkie siły dalekiej Północy z wilczycą łącznie.
Nie łudźcie się Państwo, że życie jest długie i że nieszkodliwe jest tracenie czasu na takie nieudane książczyny. Ja, stary, mówię, że im więcej się czyta, tym przerażenie wzrasta, że większości arcydzieł, człowiek nie zdąży poznać. Idźcie moim śladem i jeśli książka sensacyjna, kryminał czy horror nuży Was do 100 strony, porzućcie ją i zabierzcie się do innej.
Tak też zrobiłem, czego i Państwu gorąco życzę.
"Kryminał roku według Szwedzkiej Akademii Pisarzy Kryminalnych" - czytam na okładce. To u nich tak źle? Może jakiś transferem udałoby się ich podratować. Myślę, że taki transfer byłby tańszy niż w piłce nożnej, a zdolnych, chętnych by się w Polsce kilku znalazło. Faktycznie, źle się dzieje w państwie szwedzkim, skalę wartości postawiono na głowie, bo jeśli to jest najlepszy, to jak wyglądają średnie, nie mówiąc o najgorszych.
Ostatnio krytykowałem d o b r y kryminał Chmielarza za nadmierną długość, a tu Larsson w z ł y m swoim dziele, przebiła Polaka o 50 stron, ustanawiając kryminalny rekord nudy na 450 stron. Aby osiągnąć taką imponującą objętość zaangażowała wszystkie siły dalekiej Północy z wilczycą łącznie.
Nie łudźcie się Państwo, że życie jest długie i że nieszkodliwe jest tracenie czasu na takie nieudane książczyny. Ja, stary, mówię, że im więcej się czyta, tym przerażenie wzrasta, że większości arcydzieł, człowiek nie zdąży poznać. Idźcie moim śladem i jeśli książka sensacyjna, kryminał czy horror nuży Was do 100 strony, porzućcie ją i zabierzcie się do innej.
Tak też zrobiłem, czego i Państwu gorąco życzę.
Monday, 7 December 2015
Harvey RACHLIN - "Skandale, wandale i...."
Harvey RACHLIN - "Skandale, wandale i.....
niezwykłe opowieści o wielkich dziełach sztuki"
Rachlin, bliżej nieznany, autor paru książek, pisze dla "New York Timesa" i "Writera", a pracuje w Manhattanville College. Teraz proponuje nam 26 opowiadań o wielkich dziełach sztuki w klimacie sensacyjnym.
Zaczyna od "Giocondy", a kończy "Chrystusem świętego Jana od Krzyża" Salvadora Dali. Z wielkim zainteresowaniem zacząłem czytać i dobrnąłem do końca, z wrażeniem, że nic mnie ta lektura nie dała, poza przypomnieniem rzeczy powszechnie znanych. Oczywiście jest to świetny podręcznik dla Amerykanów i moich współobywateli - Kanadyjczyków, którzy nie znają historii Europy w ogóle, a historii kultury europejskiej - w szczególe. Przydatność tej książki jest porównywalna z "Historią świata" HG Wellsa, zawierającą całą historię ludzkości w "pigułce". Takie książki są przydatne dla początkujących, szczególnie dla dzieci i młodzieży, do stworzenia w ich mózgach banku podstawowych danych, bez którego zrozumienie poważnych lektur jest niemożliwe. A więc wartościowa pozycja na etapie podstawowym.
Natomiast dla wszystkich reprodukcje umieszczone na końcu książki, choć i ich znaczenie pomniejsza dostępność, do wszystkich dzieł sztuki, w internecie. Reasumując: czasu nie straciłem, więc przekartkować warto, lecz wyłącznie dla odświeżenia swoich wiadomości.
niezwykłe opowieści o wielkich dziełach sztuki"
Rachlin, bliżej nieznany, autor paru książek, pisze dla "New York Timesa" i "Writera", a pracuje w Manhattanville College. Teraz proponuje nam 26 opowiadań o wielkich dziełach sztuki w klimacie sensacyjnym.
Zaczyna od "Giocondy", a kończy "Chrystusem świętego Jana od Krzyża" Salvadora Dali. Z wielkim zainteresowaniem zacząłem czytać i dobrnąłem do końca, z wrażeniem, że nic mnie ta lektura nie dała, poza przypomnieniem rzeczy powszechnie znanych. Oczywiście jest to świetny podręcznik dla Amerykanów i moich współobywateli - Kanadyjczyków, którzy nie znają historii Europy w ogóle, a historii kultury europejskiej - w szczególe. Przydatność tej książki jest porównywalna z "Historią świata" HG Wellsa, zawierającą całą historię ludzkości w "pigułce". Takie książki są przydatne dla początkujących, szczególnie dla dzieci i młodzieży, do stworzenia w ich mózgach banku podstawowych danych, bez którego zrozumienie poważnych lektur jest niemożliwe. A więc wartościowa pozycja na etapie podstawowym.
Natomiast dla wszystkich reprodukcje umieszczone na końcu książki, choć i ich znaczenie pomniejsza dostępność, do wszystkich dzieł sztuki, w internecie. Reasumując: czasu nie straciłem, więc przekartkować warto, lecz wyłącznie dla odświeżenia swoich wiadomości.
Andrzej WAJDA - "O polityce, o sztuce, o sobie"
Andrzej WAJDA - "O polityce, o sztuce, o sobie"
UWAGA!! PAŁA DLA KSIĄŻKI, NATOMIAST WYPOWIEDZI WAJDY (I NIE TYLKO) WARTE PRZECZYTANIA I DLATEGO POLECAM.
Cenię Wajdę, i to nie tylko jako reżysera, lecz i jako trzeźwego realistę formułującego precyzyjnie swoje poglądy. Tym większa przykrość, że ten zbiór jego publicznych wystąpień muszę ocenić negatywnie. Oczywiście, nie mam poważniejszych zastrzeżeń do tego co Wajda głosi, lecz do samego pomysłu i jego realizacji. Maria Malatyńska stworzyła skoroszyt ze wszystkimi publicznymi wystąpieniami Wajdy. To może być przydatne dla CIA, KGB czy IPN, lecz nie dla zwykłego czytelnika. Nudne okolicznościowe wystąpienia lub wywiady dla mądrych lub mniej mądrych dziennikarzy, w których Wajda się powtarza i zmuszony jest odpowiadać na głupie pytania, bo jak powszechnie wiadomo, nie ma głupich odpowiedzi, a są głupie pytania. Wątpliwości co do wnętrza tego zlepku wzbudza już wstęp Malatyńskiej, który przeczytałem dwa razy i nie zrozumiałem jego przesłania. Czytam na pierwszej stronie: „wstęp, wybór i układ tekstów Maria Malatyńska”to świetnie, lecz przydałby się też ktoś, kto by opracował przypisy, bo takowych brak.
Zaczynam odcyfrowywać teksty i w drugim znajduję (s. 17) ciekawą uwagę o roli dialogów u Dostojewskiego:
"....dialogi, przez które te postacie się określają. To fantastyczna siła Dostojewskiego i 'Biesów', jednej z najważniejszych powieści światowej literatury...".
Szczególnie druga część zdania mnie odpowiada, bo jest zgodna z moją opinią. Jednak wysiłek włożony w czytanie poszczególnych dokumentów jest za duży w stosunku do odkrytych "złotych myśli" czy choćby tylko ciekawych spostrzeżeń Wajdy. Tym bardziej, że jest to lektura dla czytelników dojrzałych, którzy coś niecoś wiedzą, a więc i o poglądach Wajdy nieraz słyszeli.
Wracając do wspomnianych „głupich pytań” prezentuję takie z wywiadu dla „Le Soir” (s. 35):
„Pisuje pan scenariusze, adaptacje teatralne, dlaczego więc nie pisze pan sztuk?
-Przyczyna jest prosta: nie jestem pisarzem...”
Dlaczego nie strzelaliście? Po pierwsze nie było armat...
Warto zacytować Wajdę wypowiadającego się na temat źródeł utrzymania się, akurat tu, aktorów, lecz w ogóle przedstawicieli wszelkich profesji, zalecającego wzór amerykański (s. 46):
„..W Nowym Jorku żyje 10 000 aktorów bez pracy. Czy to oznacza, że mieszkają pod mostem i głodują? Nic podobnego! Wykonują tysiące potrzebnych zajęć jako kelnerzy, sprzedawcy, równocześnie walcząc o rolę w teatrze, filmie, telewizji. Przy tym uczą się nieustannie, a odpowiedzialnością za niepowodzenia obciążają wyłącznie siebie... ..Nikt nie widzi powodu, dla którego społeczeństwo amerykańskie miałoby wziąć na swoje utrzymanie każdego absolwenta.....”.
I ma rację. Postawy roszczeniowe są aspołeczne.
Teraz sekwencja kończąca wywiad dla „Sterna” z marca 1990 (s. 53):
„A więc - lęk przed Niemcami, lęk przed Rosjanami i lęk przed Polakami?
- Lęk przed niedojrzałością człowieka”.
W wywiadzie dla „Życia Warszawy”, z 11-12.05.1991, Wajda kpi z świadomości w PRL-u (s.63):
„....wraz ze społeczeństwem zdobywałem coraz większą świadomość. Najpierw to była świadomość tego systemu, potem przekonanie, że należy go przekształcić, wreszcie - pewność, że zmienić go nie można...”.
Polecam uwadze Państwa przemówienie Wajdy w warszawskim „Iluzjonie”, z okazji otrzymania Felixa (17.12.1990), w którym wspomina współtwórców jego sukcesu, w tym min. Zaorskiego, ojca Janusza i Andrzeja. (s. 65 – 70). W jednym z wywiadów po zrealizowaniu „Korczaka” Wajda mówi (s. 85):
„...w Polsce większej odwagi wymaga zrobienie dla polskiej publiczności filmu o Żydzie niż rezygnacja z nakręcenia takiego filmu. Najłatwiej jest nie brać się w ogóle za jego realizację. W wielu krajach sytuacja wygląda inaczej. W Polsce robienie filmu o Żydach oznacza wejście w konflikt ze wszystkimi dokoła. Niestety, to prawda. Ale może jest to dobra konkluzja: artysta w konflikcie ze wszystkimi”.
M. in. w wypowiedziach na temat „Korczaka” obserwujemy powtarzalność pytań i odpowiedzi, co stanowi zarzut wobec wybranej konstrukcji książki. Omawiając, na spotkaniu ze studentami PWSTFiTV kryzys polskiej kinematografii, Wajda słusznie mówi (s. 91):
„..Mam obawę, ze naszym reżyserom brak rozróżnienia pomiędzy erotyzmem, który bywa sztuką, a pornografią, która jest tylko imitacją...”
O „Piłacie i innych” wg Bułhakowa mówi (s. 128):
„..Wydaje mnie się, że takiego filmu w Polsce nigdy bym nie zrobił - po prostu ze względów cywilizacyjnych. W naszym katolickim kraju widziano by go jako udział w dyskusji na temat religii, stałby się przedmiotem politycznej manipulacji.....”.
W wielu rozmowach poruszany jest problem polskiego antysemityzmu, a najciekawsze słowa padają w rozmowie Wajdy z Michnikiem i Sobolewskim (s. 141)
„Czy w relacjach polsko-żydowskich nie wchodzi w grę coś, co nazwano triumfalizmem bólu; Polacy mają poczucie, że Żydzi im coś zabrali. Palmę męczeństwa. Żydzi z kolei myślą, że Polacy chcą im coś odebrać. Konflikt wokół Oświęcimia jest klasycznym przykładem tego beznadziejnego sporu.
- Kazimierz Brandys zapisał w 'Miesiącach': 'Antysemitami nie są wszyscy, ale antysemici są w każdym, bo samo istnienie Żydów przypomina ludziom, że nie są niewinni' ….”
Na stronie 143 Wajda wypowiada istotną sentencję, o której zapominamy i której nie uczą w szkołach, choć powinni:
„Wraz z 1945 rokiem Polska przestała być społeczeństwem wielonarodowym....”
Bez pamięci o tym, nie sposób właściwie zrozumieć klasyki przedwojennych lat. Np „Ziemia obiecana” Wajdy wg Reymonta, która była nominowana w 1976 do Oscara, spotkała się z ostrą krytyką Żydów amerykańskich, co Wajda rozbrajająco tłumaczy (s. 144):
„....zrozumiałem, że amerykańscy Żydzi nie chcą pochodzić od agresywnych kapitalistów łódzkich, tylko wolą myśleć o sobie jako o potomkach romantycznego „Skrzypka na dachu”. Poetycka, zamglona, sentymentalna przeszłość jest milszą wizją niż współtworzenie w Polsce gwałtownego i brutalnego kapitalizmu”.
I za te rozsądne patrzenie Wajdę lubię. Wspomnienie słynnego tekstu Jana Błońskiego o „biednych Polakach patrzących na getto” wywołuje natychmiastową jego ripostę (s.144);
„Paradoks polega na tym, że alianci, którzy mogli bombardując Niemcy, wpłynąć na los Żydów, a nie robili tego - nie są 'biedni', bo oni są daleko. Biedni jesteśmy my, bo my 'patrzymy na getto'...”
Proszę Państwa, znowu z przyczyn objętościowych zmuszony jestem w połowie zakończyć moje uwagi, a na koniec powrócić do oceny. Można wyszukać wiele perełek autorstwa Wajdy, lecz układ, wybór i redakcja są nie do przyjęcia, a brak przypisów jest gwoździem do trumny tego „skoroszytu”. Winię za to również wydawcę, którym jest Prószyński i S-ka. Pozostaje mnie ufać, że Państwo zauważą moją początkową uwagę i nie zrezygnują z przekartkowania tego zbioru.
UWAGA!! PAŁA DLA KSIĄŻKI, NATOMIAST WYPOWIEDZI WAJDY (I NIE TYLKO) WARTE PRZECZYTANIA I DLATEGO POLECAM.
Cenię Wajdę, i to nie tylko jako reżysera, lecz i jako trzeźwego realistę formułującego precyzyjnie swoje poglądy. Tym większa przykrość, że ten zbiór jego publicznych wystąpień muszę ocenić negatywnie. Oczywiście, nie mam poważniejszych zastrzeżeń do tego co Wajda głosi, lecz do samego pomysłu i jego realizacji. Maria Malatyńska stworzyła skoroszyt ze wszystkimi publicznymi wystąpieniami Wajdy. To może być przydatne dla CIA, KGB czy IPN, lecz nie dla zwykłego czytelnika. Nudne okolicznościowe wystąpienia lub wywiady dla mądrych lub mniej mądrych dziennikarzy, w których Wajda się powtarza i zmuszony jest odpowiadać na głupie pytania, bo jak powszechnie wiadomo, nie ma głupich odpowiedzi, a są głupie pytania. Wątpliwości co do wnętrza tego zlepku wzbudza już wstęp Malatyńskiej, który przeczytałem dwa razy i nie zrozumiałem jego przesłania. Czytam na pierwszej stronie: „wstęp, wybór i układ tekstów Maria Malatyńska”to świetnie, lecz przydałby się też ktoś, kto by opracował przypisy, bo takowych brak.
Zaczynam odcyfrowywać teksty i w drugim znajduję (s. 17) ciekawą uwagę o roli dialogów u Dostojewskiego:
"....dialogi, przez które te postacie się określają. To fantastyczna siła Dostojewskiego i 'Biesów', jednej z najważniejszych powieści światowej literatury...".
Szczególnie druga część zdania mnie odpowiada, bo jest zgodna z moją opinią. Jednak wysiłek włożony w czytanie poszczególnych dokumentów jest za duży w stosunku do odkrytych "złotych myśli" czy choćby tylko ciekawych spostrzeżeń Wajdy. Tym bardziej, że jest to lektura dla czytelników dojrzałych, którzy coś niecoś wiedzą, a więc i o poglądach Wajdy nieraz słyszeli.
Wracając do wspomnianych „głupich pytań” prezentuję takie z wywiadu dla „Le Soir” (s. 35):
„Pisuje pan scenariusze, adaptacje teatralne, dlaczego więc nie pisze pan sztuk?
-Przyczyna jest prosta: nie jestem pisarzem...”
Dlaczego nie strzelaliście? Po pierwsze nie było armat...
Warto zacytować Wajdę wypowiadającego się na temat źródeł utrzymania się, akurat tu, aktorów, lecz w ogóle przedstawicieli wszelkich profesji, zalecającego wzór amerykański (s. 46):
„..W Nowym Jorku żyje 10 000 aktorów bez pracy. Czy to oznacza, że mieszkają pod mostem i głodują? Nic podobnego! Wykonują tysiące potrzebnych zajęć jako kelnerzy, sprzedawcy, równocześnie walcząc o rolę w teatrze, filmie, telewizji. Przy tym uczą się nieustannie, a odpowiedzialnością za niepowodzenia obciążają wyłącznie siebie... ..Nikt nie widzi powodu, dla którego społeczeństwo amerykańskie miałoby wziąć na swoje utrzymanie każdego absolwenta.....”.
I ma rację. Postawy roszczeniowe są aspołeczne.
Teraz sekwencja kończąca wywiad dla „Sterna” z marca 1990 (s. 53):
„A więc - lęk przed Niemcami, lęk przed Rosjanami i lęk przed Polakami?
- Lęk przed niedojrzałością człowieka”.
W wywiadzie dla „Życia Warszawy”, z 11-12.05.1991, Wajda kpi z świadomości w PRL-u (s.63):
„....wraz ze społeczeństwem zdobywałem coraz większą świadomość. Najpierw to była świadomość tego systemu, potem przekonanie, że należy go przekształcić, wreszcie - pewność, że zmienić go nie można...”.
Polecam uwadze Państwa przemówienie Wajdy w warszawskim „Iluzjonie”, z okazji otrzymania Felixa (17.12.1990), w którym wspomina współtwórców jego sukcesu, w tym min. Zaorskiego, ojca Janusza i Andrzeja. (s. 65 – 70). W jednym z wywiadów po zrealizowaniu „Korczaka” Wajda mówi (s. 85):
„...w Polsce większej odwagi wymaga zrobienie dla polskiej publiczności filmu o Żydzie niż rezygnacja z nakręcenia takiego filmu. Najłatwiej jest nie brać się w ogóle za jego realizację. W wielu krajach sytuacja wygląda inaczej. W Polsce robienie filmu o Żydach oznacza wejście w konflikt ze wszystkimi dokoła. Niestety, to prawda. Ale może jest to dobra konkluzja: artysta w konflikcie ze wszystkimi”.
M. in. w wypowiedziach na temat „Korczaka” obserwujemy powtarzalność pytań i odpowiedzi, co stanowi zarzut wobec wybranej konstrukcji książki. Omawiając, na spotkaniu ze studentami PWSTFiTV kryzys polskiej kinematografii, Wajda słusznie mówi (s. 91):
„..Mam obawę, ze naszym reżyserom brak rozróżnienia pomiędzy erotyzmem, który bywa sztuką, a pornografią, która jest tylko imitacją...”
O „Piłacie i innych” wg Bułhakowa mówi (s. 128):
„..Wydaje mnie się, że takiego filmu w Polsce nigdy bym nie zrobił - po prostu ze względów cywilizacyjnych. W naszym katolickim kraju widziano by go jako udział w dyskusji na temat religii, stałby się przedmiotem politycznej manipulacji.....”.
W wielu rozmowach poruszany jest problem polskiego antysemityzmu, a najciekawsze słowa padają w rozmowie Wajdy z Michnikiem i Sobolewskim (s. 141)
„Czy w relacjach polsko-żydowskich nie wchodzi w grę coś, co nazwano triumfalizmem bólu; Polacy mają poczucie, że Żydzi im coś zabrali. Palmę męczeństwa. Żydzi z kolei myślą, że Polacy chcą im coś odebrać. Konflikt wokół Oświęcimia jest klasycznym przykładem tego beznadziejnego sporu.
- Kazimierz Brandys zapisał w 'Miesiącach': 'Antysemitami nie są wszyscy, ale antysemici są w każdym, bo samo istnienie Żydów przypomina ludziom, że nie są niewinni' ….”
Na stronie 143 Wajda wypowiada istotną sentencję, o której zapominamy i której nie uczą w szkołach, choć powinni:
„Wraz z 1945 rokiem Polska przestała być społeczeństwem wielonarodowym....”
Bez pamięci o tym, nie sposób właściwie zrozumieć klasyki przedwojennych lat. Np „Ziemia obiecana” Wajdy wg Reymonta, która była nominowana w 1976 do Oscara, spotkała się z ostrą krytyką Żydów amerykańskich, co Wajda rozbrajająco tłumaczy (s. 144):
„....zrozumiałem, że amerykańscy Żydzi nie chcą pochodzić od agresywnych kapitalistów łódzkich, tylko wolą myśleć o sobie jako o potomkach romantycznego „Skrzypka na dachu”. Poetycka, zamglona, sentymentalna przeszłość jest milszą wizją niż współtworzenie w Polsce gwałtownego i brutalnego kapitalizmu”.
I za te rozsądne patrzenie Wajdę lubię. Wspomnienie słynnego tekstu Jana Błońskiego o „biednych Polakach patrzących na getto” wywołuje natychmiastową jego ripostę (s.144);
„Paradoks polega na tym, że alianci, którzy mogli bombardując Niemcy, wpłynąć na los Żydów, a nie robili tego - nie są 'biedni', bo oni są daleko. Biedni jesteśmy my, bo my 'patrzymy na getto'...”
Proszę Państwa, znowu z przyczyn objętościowych zmuszony jestem w połowie zakończyć moje uwagi, a na koniec powrócić do oceny. Można wyszukać wiele perełek autorstwa Wajdy, lecz układ, wybór i redakcja są nie do przyjęcia, a brak przypisów jest gwoździem do trumny tego „skoroszytu”. Winię za to również wydawcę, którym jest Prószyński i S-ka. Pozostaje mnie ufać, że Państwo zauważą moją początkową uwagę i nie zrezygnują z przekartkowania tego zbioru.
Sunday, 6 December 2015
Wojciech CHMIELARZ = "Przejęcie"
Wojciech CHMIELARZ - "Przejęcie"
To trzeci kryminał Chmielarza (ur. 1984), który zdobył popularność "Farmą lalek" (2013). Kryminał dobry, może nawet bardzo dobry, lecz ja mam poważne zastrzeżenie: za długi. Czy Wydawnictwo płaci autorowi za objętość? Bez żadnej szkody, a wręcz przeciwnie – z korzyścią, tekst można skrócić o połowę. Może jestem w błędzie, bom stary, lecz jestem przyzwyczajony do mistrzów tego gatunku, którzy z reguły nie przekraczali 250 stron. Kryminał to lektura na j e d e n wieczór, czy na j e d n ą podróż z W-wy w góry czy nad morze. Dla mnie przerywanie lektury kryminału jest jego profanacją, a prawie 400 stron przekracza moją obecną kondycję czytania bez przerwy.
To trzeci kryminał Chmielarza (ur. 1984), który zdobył popularność "Farmą lalek" (2013). Kryminał dobry, może nawet bardzo dobry, lecz ja mam poważne zastrzeżenie: za długi. Czy Wydawnictwo płaci autorowi za objętość? Bez żadnej szkody, a wręcz przeciwnie – z korzyścią, tekst można skrócić o połowę. Może jestem w błędzie, bom stary, lecz jestem przyzwyczajony do mistrzów tego gatunku, którzy z reguły nie przekraczali 250 stron. Kryminał to lektura na j e d e n wieczór, czy na j e d n ą podróż z W-wy w góry czy nad morze. Dla mnie przerywanie lektury kryminału jest jego profanacją, a prawie 400 stron przekracza moją obecną kondycję czytania bez przerwy.
Saturday, 5 December 2015
Edith PIAF - "Na balu szczęścia. Autobiografia"
Edith PIAF - "Na balu szczęścia. Autobiografia"
TO NIE JEST AUTOBIOGRAFIA, TO GARSTKA WSPOMNIEŃ
Pierwsza dama piosenki XX wieku, Edith Piaf (1915 -63), "La mome Piaf" - "Mały Wróbelek" podpisała swoim nazwiskiem dwie książki wspomnieniowe: tą oraz "Moje życie". Wyczytałem we "Wstępie", że ta została....
"....napisana przez Louis – Rene Dauvena, dziennikarza Radio – Cite i La vie Parisienne i, nawiasem mówiąc, specjalistę od historii cyrku. Po raz pierwszy ukazała się ona drukiem wiosną 1958, z przedmową Jeana Cocteau...".
Całość, ze zdjęciami, tekstami piosenek, przedmową i posłowiem liczy zaledwie 172 strony, historia fascynująca, a ja mam dla Państwa, jedną propozycję: przed lekturą proszę posłuchać jej na You Tube, patrząc jednocześnie na słowa jej wielkich przebojów zamieszczonych, w oryginale i tłumaczeniu, w książce. Moim nielicznym rówieśnikom nie muszę tej książki rekomendować, a młodsi sami, mam nadzieję, nabiorą ochoty po wysłuchaniu choćby paru jej piosenek. A jak nie, to cierpią na głuchotę!
TO NIE JEST AUTOBIOGRAFIA, TO GARSTKA WSPOMNIEŃ
Pierwsza dama piosenki XX wieku, Edith Piaf (1915 -63), "La mome Piaf" - "Mały Wróbelek" podpisała swoim nazwiskiem dwie książki wspomnieniowe: tą oraz "Moje życie". Wyczytałem we "Wstępie", że ta została....
"....napisana przez Louis – Rene Dauvena, dziennikarza Radio – Cite i La vie Parisienne i, nawiasem mówiąc, specjalistę od historii cyrku. Po raz pierwszy ukazała się ona drukiem wiosną 1958, z przedmową Jeana Cocteau...".
Całość, ze zdjęciami, tekstami piosenek, przedmową i posłowiem liczy zaledwie 172 strony, historia fascynująca, a ja mam dla Państwa, jedną propozycję: przed lekturą proszę posłuchać jej na You Tube, patrząc jednocześnie na słowa jej wielkich przebojów zamieszczonych, w oryginale i tłumaczeniu, w książce. Moim nielicznym rówieśnikom nie muszę tej książki rekomendować, a młodsi sami, mam nadzieję, nabiorą ochoty po wysłuchaniu choćby paru jej piosenek. A jak nie, to cierpią na głuchotę!
Jane MOORE - "Zmowa drugich żon"
Jane MOORE - "Zmowa drugich żon"
Jane Moore (ur. 1962), dziennikarka, TV prezenterka, no i autorka książek, w 2006 była nominowana do "British Press Award" w kategorii "Columnist of the Year". Omawianą - napisała w 2005 r., a ja przeczytałem ją jednym tchem, bawiłem się świetnie podziwiając autorkę, kobietę młodą, bo w momencie publikacji 43-letnią, że tak trafnie ujęła wszelkie niebezpieczeństwa grożące "drugim" żonom.
Wartość tej książki mogą docenić w pełni ludzie starzy, „po przejściach”, z dużym doświadczeniem życiowym i w tym widzę przyczynę stosunkowo niskich ocen na LC, jako, że większość czytelników to ludzie bardzo młodzi. A ja, staruch, rżałem ze śmiechu, bo wszystkie przypadki opisane przez Moore, znam z autopsji. Do tego lekkość i gracja, czego udziałowcem jest młodziutka (1981) tłumaczka Dobromiła Jankowska.
Postępowanie „drugich” żon wzbudzało we mnie ciąg odczuć: pierwsze to żenada z powodu beznadziejnie głupich ich prób polepszenia sytuacji, a następnie refleksja, że w rzeczywistości postępują one jeszcze gorzej. To nie są absurdalne wymysły autorki, lecz nawiązania do prawdziwych wydarzeń, gdy „tonący się brzytwy chwyta” tzn., gdy „drugie” żony „walczą z wiatrakami” starając się wyeliminować wpływ przeszłości swoich mężów na teraźniejszość. Życie „drugich” małżeństw płata dziwne figle.
Dla mnie ta lektura to „fajna” groteska na temat bezradności człowieka, wobec losu.
Jane Moore (ur. 1962), dziennikarka, TV prezenterka, no i autorka książek, w 2006 była nominowana do "British Press Award" w kategorii "Columnist of the Year". Omawianą - napisała w 2005 r., a ja przeczytałem ją jednym tchem, bawiłem się świetnie podziwiając autorkę, kobietę młodą, bo w momencie publikacji 43-letnią, że tak trafnie ujęła wszelkie niebezpieczeństwa grożące "drugim" żonom.
Wartość tej książki mogą docenić w pełni ludzie starzy, „po przejściach”, z dużym doświadczeniem życiowym i w tym widzę przyczynę stosunkowo niskich ocen na LC, jako, że większość czytelników to ludzie bardzo młodzi. A ja, staruch, rżałem ze śmiechu, bo wszystkie przypadki opisane przez Moore, znam z autopsji. Do tego lekkość i gracja, czego udziałowcem jest młodziutka (1981) tłumaczka Dobromiła Jankowska.
Postępowanie „drugich” żon wzbudzało we mnie ciąg odczuć: pierwsze to żenada z powodu beznadziejnie głupich ich prób polepszenia sytuacji, a następnie refleksja, że w rzeczywistości postępują one jeszcze gorzej. To nie są absurdalne wymysły autorki, lecz nawiązania do prawdziwych wydarzeń, gdy „tonący się brzytwy chwyta” tzn., gdy „drugie” żony „walczą z wiatrakami” starając się wyeliminować wpływ przeszłości swoich mężów na teraźniejszość. Życie „drugich” małżeństw płata dziwne figle.
Dla mnie ta lektura to „fajna” groteska na temat bezradności człowieka, wobec losu.
Friday, 4 December 2015
Andrzej ŻUŁAWSKI - "Jako nic.."
Andrzej ŻUŁAWSKI - "Jako nic"
Andrzej Żuławski (ur. 1940), syn "notorycznego" PRL-owskiego dyplomaty, i to już od 1945 roku, Mirosława Żuławskiego (1913 – 95), który był w latach 1945 -49 radcą kulturalnym w Ambasadzie w Paryżu, w latach 1949 – 52 w Pradze, w latach 1956 -65 reprezentował Polskę w UNESCO, w Paryżu, a w latach 1974 – 77 był ambasadorem w Senegalu. Podaję to, bo niewątpliwie warunki w jakich dorastał zdemoralizowały go czy też inaczej: z dobrobytu przewróciło mu się we łbie. Nie zamierzam omawiać jego życia prywatnego, lecz podaję za Wikipedią:
"Okres od listopada 2007 do listopada 2008 opisał w dzienniku pt. Nocnik; książka została wycofana ze sprzedaży po wyroku sądu, na wniosek Weroniki Rosati, poczuwającej się do pierwowzoru głównej bohaterki. 19 lutego 2014 roku Sąd Okręgowy w Warszawie wydał wyrok w tej sprawie nakazując Andrzejowi Żuławskiemu i wydawcy książki solidarną zapłatę Weronice Rosati kwoty 100 000 złotych z tytułu naruszenia dóbr osobistych, jednakże nie wycofał książki ze sprzedaży, ani nie nakazał usunięcia spornych fragmentów, co również zostało wskazane w żądaniach powódki".
Po pięćdziesiątce szukał szczęścia w literaturze, o ile dobrze wiem - nie znalazł. Omawianą napisał w 2002. Jego nazwisko dobrze się kojarzy ze względu na Jerzego Żuławskiego, autora "Na srebrnym globie", który był jego stryjecznym dziadkiem.
Bohaterem omawianej potworności jest nader prostacki i chamski hrabia, kompozytor i pederasta, który gnoi inne skądinąd wartościowe, autentyczne postacie, które a i owszem, uprawiały stosunki homoseksualne, lecz również i w innych dziedzinach miały osiągnięcia niedostępne dla autora. Wśród wskazywanych "pedałów" znaleźli się i Karol Szymanowski (1882 - 1937), i Józef Czapski (1896 - 1993), i Jerzy Andrzejewski (1909 - 1983), i Jarosław Iwaszkiewicz (1894 - 1980), i Paweł Hertz (1918 - 2001), i Henryk Krzeczkowski (1921 -1985). Natrudziłem się szukając przytoczonych dat, a to po to by podkreślić różnicę pokoleniową pomiędzy autorem a opluwanymi postaciami. A w ogóle nic mnie nie obchodzi orientacja seksualna autora i jego dewiacje seksualne. Wystarczy, że jest prymitywny i obrzydliwy. Zmuszony jestem poniekąd, przedstawić Państwu parę cytatów, abyście sami mogli stwierdzić, że to nie jest literatura, lecz bagno i rynsztok.
s. 21: "..Łono miała silnie owłosione i moczyła się, czyli nie oddawała mi się tylko z wdzięczności.."
s. 22: "...Były tam pisuary, kręcili się tani młodzikowie i rekruci na przepustkach. W rozbitym kubiku, drzwi którego przytrzymał butami, w ostrej woni szczyn i niedopałków ładny azjatycki chłopak obciągnął mi druta twardymi usteczkami..."
s. 25 "....chuj ci w dupę, pedale.."
s. 29 "...W gorącej wodzie jego ciało się rozparzało. Wielka ciemna płeć puczyła się pod powierzchnią, jej wzniesiony czub przebił wodę i wysterczał... ..Wczoraj ze swoja kobietą pirdoliliśmy się trzy godziny, powiedział. Zajebaliśmy się prawie na śmierć.. ..Zanurzyłem ręke w wodę po nadgarstek, i zacząłem pieścić mu chuja. Był to duży i gruby chuj – zastanawiałem się, ile Marek może mieć lat. Uniosłem się i rozpiąłem rozporek i wygarnąłem swojego chuja w powietrzu przy jego twarzy,... ...Przechylił się na bok, wsparł na łokciu i wziął mojego chuja w usta..."
Proszę zauważyć, że to wyciąg z zaledwie dziewięciu stron. Nie zamierzam tego dna moralnego komentować, tradycyjnie złożę gratulacje pornograficznemu wydawnictwu, tym razem - Wydawnictwu Książkowemu Twój Styl, a sam wspomnę, że jeszcze wczoraj byłem w błogim stanie czytając, a następnie recenzując zbiór opowiadań, autorki o 2 lata starszej od Żuławskiego, która wiele w życiu widziała i przeszła, a mimo to pozostała kulturalną, miłą panią. Mowa o Romy Ligockiej "Księżyc nad Taorminą".
Andrzej Żuławski (ur. 1940), syn "notorycznego" PRL-owskiego dyplomaty, i to już od 1945 roku, Mirosława Żuławskiego (1913 – 95), który był w latach 1945 -49 radcą kulturalnym w Ambasadzie w Paryżu, w latach 1949 – 52 w Pradze, w latach 1956 -65 reprezentował Polskę w UNESCO, w Paryżu, a w latach 1974 – 77 był ambasadorem w Senegalu. Podaję to, bo niewątpliwie warunki w jakich dorastał zdemoralizowały go czy też inaczej: z dobrobytu przewróciło mu się we łbie. Nie zamierzam omawiać jego życia prywatnego, lecz podaję za Wikipedią:
"Okres od listopada 2007 do listopada 2008 opisał w dzienniku pt. Nocnik; książka została wycofana ze sprzedaży po wyroku sądu, na wniosek Weroniki Rosati, poczuwającej się do pierwowzoru głównej bohaterki. 19 lutego 2014 roku Sąd Okręgowy w Warszawie wydał wyrok w tej sprawie nakazując Andrzejowi Żuławskiemu i wydawcy książki solidarną zapłatę Weronice Rosati kwoty 100 000 złotych z tytułu naruszenia dóbr osobistych, jednakże nie wycofał książki ze sprzedaży, ani nie nakazał usunięcia spornych fragmentów, co również zostało wskazane w żądaniach powódki".
Po pięćdziesiątce szukał szczęścia w literaturze, o ile dobrze wiem - nie znalazł. Omawianą napisał w 2002. Jego nazwisko dobrze się kojarzy ze względu na Jerzego Żuławskiego, autora "Na srebrnym globie", który był jego stryjecznym dziadkiem.
Bohaterem omawianej potworności jest nader prostacki i chamski hrabia, kompozytor i pederasta, który gnoi inne skądinąd wartościowe, autentyczne postacie, które a i owszem, uprawiały stosunki homoseksualne, lecz również i w innych dziedzinach miały osiągnięcia niedostępne dla autora. Wśród wskazywanych "pedałów" znaleźli się i Karol Szymanowski (1882 - 1937), i Józef Czapski (1896 - 1993), i Jerzy Andrzejewski (1909 - 1983), i Jarosław Iwaszkiewicz (1894 - 1980), i Paweł Hertz (1918 - 2001), i Henryk Krzeczkowski (1921 -1985). Natrudziłem się szukając przytoczonych dat, a to po to by podkreślić różnicę pokoleniową pomiędzy autorem a opluwanymi postaciami. A w ogóle nic mnie nie obchodzi orientacja seksualna autora i jego dewiacje seksualne. Wystarczy, że jest prymitywny i obrzydliwy. Zmuszony jestem poniekąd, przedstawić Państwu parę cytatów, abyście sami mogli stwierdzić, że to nie jest literatura, lecz bagno i rynsztok.
s. 21: "..Łono miała silnie owłosione i moczyła się, czyli nie oddawała mi się tylko z wdzięczności.."
s. 22: "...Były tam pisuary, kręcili się tani młodzikowie i rekruci na przepustkach. W rozbitym kubiku, drzwi którego przytrzymał butami, w ostrej woni szczyn i niedopałków ładny azjatycki chłopak obciągnął mi druta twardymi usteczkami..."
s. 25 "....chuj ci w dupę, pedale.."
s. 29 "...W gorącej wodzie jego ciało się rozparzało. Wielka ciemna płeć puczyła się pod powierzchnią, jej wzniesiony czub przebił wodę i wysterczał... ..Wczoraj ze swoja kobietą pirdoliliśmy się trzy godziny, powiedział. Zajebaliśmy się prawie na śmierć.. ..Zanurzyłem ręke w wodę po nadgarstek, i zacząłem pieścić mu chuja. Był to duży i gruby chuj – zastanawiałem się, ile Marek może mieć lat. Uniosłem się i rozpiąłem rozporek i wygarnąłem swojego chuja w powietrzu przy jego twarzy,... ...Przechylił się na bok, wsparł na łokciu i wziął mojego chuja w usta..."
Proszę zauważyć, że to wyciąg z zaledwie dziewięciu stron. Nie zamierzam tego dna moralnego komentować, tradycyjnie złożę gratulacje pornograficznemu wydawnictwu, tym razem - Wydawnictwu Książkowemu Twój Styl, a sam wspomnę, że jeszcze wczoraj byłem w błogim stanie czytając, a następnie recenzując zbiór opowiadań, autorki o 2 lata starszej od Żuławskiego, która wiele w życiu widziała i przeszła, a mimo to pozostała kulturalną, miłą panią. Mowa o Romy Ligockiej "Księżyc nad Taorminą".
Thursday, 3 December 2015
Roma LIGOCKA - "Księżyc nad Taorminą"
Roma LIGOCKA - "Księżyc nad Taorminą"
Ligocka (ur. 1938) popularna jest od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" (2001), którą i ja czytałem, lecz nie recenzowałem jeszcze żadnej z jej książek. A że teraz robię to po raz pierwszy, to zacznę od autorki.
Podaję za Wydawnictwem Literackim:
"Roma Ligocka, pochodzi z żydowskiej rodziny Abrahamenów mieszkającej od wielu pokoleń w Krakowie. Wraz z najbliższymi przeżyła likwidację getta krakowskiego schowana w kryjówce pod sklepem z farbami. Pod przybranym nazwiskiem Ligocka, Roma wraz z matka została ukryta przez polską rodzinę.
Po wojnie studiowała malarstwo i scenografię na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pierwszą wystawę artystki zorganizował Piotr Skrzynecki pod koniec lat 50-tych w "Piwnicy pod baranami"...".
Powyższe potrzebne mnie było do przedstawienia swojej uwagi, że Ligocka - malarka, kostiumolog i scenograf, ma zdolność plastycznego mówienia o niczym. Do takiego wniosku doszedłem skończywszy ten tom mini opowiadań. Z wielką przyjemnością czytałem te refleksyjne wspomnienia i podziwiałem zdolność pięknego mówienia o rzeczach z pozoru błahych, a nasyconych
aposteriorycznymi mądrościami. Czas odgrywa wielką rolę, bo (s. 39):
"Odwagi cywilnej uczy się człowiek z wiekiem - choć są tacy, którzy nie nauczą się jej nigdy. Młodość... ..nie jest taktowna i tolerancyjna - to też przychodzi wraz z dojrzałością...."
Podzielam zdanie autorki, tym bardziej, że jest o 5 lat ode mnie starsza (s. 55):
„A teraz to moje najpiękniejsze słowo nazywa się 'spokój'. Czasem niedoceniane, wyśmiewane, zagłuszane, ale dla każdego z nas tak ważne”.
Ba! ważne! To największe marzenie nas - starych. Czasem jednak autorka potrafi być „kąśliwa” (s.114):
„Jestem na plaży. Wiem, że w Polsce jest zima i mówienie czegoś takiego jest nieprzyzwoite. Powinnam się wstydzić, że 'mam lepiej'
W Polsce zawsze trzeba się wstydzić, jeśli ma się lepiej...”
Ligocka pogodnie przeżywa starość, lecz i świadomie (s. 136):
„Najczęściej jednak nasze historyjki z dawnych lat już tylko dla nas są interesujące. Przyjaciele - jeśli muszą – wysłuchują ich z pełna rezygnacji uprzejmością, zwłaszcza jeżeli słyszą je nie po raz pierwszy. Nasze dzieci uciekają od nich jak diabeł od święconej wody. A potem, gdy nas nie ma, żałują.
Aby móc podzielić się z kimś czarem naszych przygód z młodości, trzeba by stale znajdować sobie nowych przyjaciół....”
I na koniec, o konflikcie pokoleń na przykładzie młodego, który został wegetarianinem (s.171):
„Wyobraź sobie, że on jest... wegetarianinem!!!
Może mu przejdzie, nie martw się - pocieszałam. Oboje zresztą wiedzieliśmy, że to nie tyle o bunt przeciw jedzeniu mięsa chodzi, ile o bunt syna przeciw własnemu rodzicowi...”.
Gorąco polecam ten zbiorek, którego lektura przynosi odprężenie i pogodę ducha.
Ligocka (ur. 1938) popularna jest od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" (2001), którą i ja czytałem, lecz nie recenzowałem jeszcze żadnej z jej książek. A że teraz robię to po raz pierwszy, to zacznę od autorki.
Podaję za Wydawnictwem Literackim:
"Roma Ligocka, pochodzi z żydowskiej rodziny Abrahamenów mieszkającej od wielu pokoleń w Krakowie. Wraz z najbliższymi przeżyła likwidację getta krakowskiego schowana w kryjówce pod sklepem z farbami. Pod przybranym nazwiskiem Ligocka, Roma wraz z matka została ukryta przez polską rodzinę.
Po wojnie studiowała malarstwo i scenografię na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pierwszą wystawę artystki zorganizował Piotr Skrzynecki pod koniec lat 50-tych w "Piwnicy pod baranami"...".
Powyższe potrzebne mnie było do przedstawienia swojej uwagi, że Ligocka - malarka, kostiumolog i scenograf, ma zdolność plastycznego mówienia o niczym. Do takiego wniosku doszedłem skończywszy ten tom mini opowiadań. Z wielką przyjemnością czytałem te refleksyjne wspomnienia i podziwiałem zdolność pięknego mówienia o rzeczach z pozoru błahych, a nasyconych
aposteriorycznymi mądrościami. Czas odgrywa wielką rolę, bo (s. 39):
"Odwagi cywilnej uczy się człowiek z wiekiem - choć są tacy, którzy nie nauczą się jej nigdy. Młodość... ..nie jest taktowna i tolerancyjna - to też przychodzi wraz z dojrzałością...."
Podzielam zdanie autorki, tym bardziej, że jest o 5 lat ode mnie starsza (s. 55):
„A teraz to moje najpiękniejsze słowo nazywa się 'spokój'. Czasem niedoceniane, wyśmiewane, zagłuszane, ale dla każdego z nas tak ważne”.
Ba! ważne! To największe marzenie nas - starych. Czasem jednak autorka potrafi być „kąśliwa” (s.114):
„Jestem na plaży. Wiem, że w Polsce jest zima i mówienie czegoś takiego jest nieprzyzwoite. Powinnam się wstydzić, że 'mam lepiej'
W Polsce zawsze trzeba się wstydzić, jeśli ma się lepiej...”
Ligocka pogodnie przeżywa starość, lecz i świadomie (s. 136):
„Najczęściej jednak nasze historyjki z dawnych lat już tylko dla nas są interesujące. Przyjaciele - jeśli muszą – wysłuchują ich z pełna rezygnacji uprzejmością, zwłaszcza jeżeli słyszą je nie po raz pierwszy. Nasze dzieci uciekają od nich jak diabeł od święconej wody. A potem, gdy nas nie ma, żałują.
Aby móc podzielić się z kimś czarem naszych przygód z młodości, trzeba by stale znajdować sobie nowych przyjaciół....”
I na koniec, o konflikcie pokoleń na przykładzie młodego, który został wegetarianinem (s.171):
„Wyobraź sobie, że on jest... wegetarianinem!!!
Może mu przejdzie, nie martw się - pocieszałam. Oboje zresztą wiedzieliśmy, że to nie tyle o bunt przeciw jedzeniu mięsa chodzi, ile o bunt syna przeciw własnemu rodzicowi...”.
Gorąco polecam ten zbiorek, którego lektura przynosi odprężenie i pogodę ducha.
Anna ŻAKIEWICZ - "Witkacy"
Anna ŻAKIEWICZ - "Witkacy"
Książka genialna, a ja nie potrafiłem wiele dowiedzieć się o autorce. Anna Żakiewicz skończyła historię sztuki na UW w 1983, a doktorat z Witkacego obroniła w 2007. I to wszystko. A dokonała rzeczy niebywałej: na 80 stronach stworzyła kompendium wiedzy o Witkacym. Część miejsca zajmują reprodukcje, tak, że wszystko, co polski inteligent winien wiedzieć o tym geniuszu zajmuje nie więcej nż 50 stron. Mało tego, mamy też wyjaśnienia postaci literackich i złośliwości pod ich kierunkiem, i to już poczynając od "622 upadków Bunga", a kończy rewelacje o Witkacym na hecy z jego pogrzebem.
To się czuje, że Żakiewcz kocha Witkacego i potrafi wszystkim czytelnikom przekazać fascynację nim. Trzeba pamiętać, że zakochana kobieta jest niebezpieczna, o czym mógł się przekonać wyszydzony megaloman Iwaszkiewicz, który śmiał w 1963 roku powiedzieć (s. 78):
„Jest to dziedzina jego działalności, którą najtrudniej jest obronić. Pomimo pewnego wykształcenia w tym kierunku, pomimo uprawiania tej sztuki przez wiele, wiele lat, Witkacy nigdy nie przekroczył granicy dyletantyzmu...”
Wal się, kiepie! Na osobowość Witkacego składają się wszystkie dziedziny sztuki, a w każdej z nich jest W i e l k i !
Jeśli ktoś z Państwa nie podziela naszej, tj Żakiewicz, mojej i jeszcze paru milionów osób, fascynacji Mistrzem, to i tak powinien to krótkie opracowanie poznać, bo w sposób „lekki, łatwy i przyjemny” uzupełni wiedzę, przede wszystkim, o wielkich artystach Młodej Polski i Dwudziestolecia.
Książka genialna, a ja nie potrafiłem wiele dowiedzieć się o autorce. Anna Żakiewicz skończyła historię sztuki na UW w 1983, a doktorat z Witkacego obroniła w 2007. I to wszystko. A dokonała rzeczy niebywałej: na 80 stronach stworzyła kompendium wiedzy o Witkacym. Część miejsca zajmują reprodukcje, tak, że wszystko, co polski inteligent winien wiedzieć o tym geniuszu zajmuje nie więcej nż 50 stron. Mało tego, mamy też wyjaśnienia postaci literackich i złośliwości pod ich kierunkiem, i to już poczynając od "622 upadków Bunga", a kończy rewelacje o Witkacym na hecy z jego pogrzebem.
To się czuje, że Żakiewcz kocha Witkacego i potrafi wszystkim czytelnikom przekazać fascynację nim. Trzeba pamiętać, że zakochana kobieta jest niebezpieczna, o czym mógł się przekonać wyszydzony megaloman Iwaszkiewicz, który śmiał w 1963 roku powiedzieć (s. 78):
„Jest to dziedzina jego działalności, którą najtrudniej jest obronić. Pomimo pewnego wykształcenia w tym kierunku, pomimo uprawiania tej sztuki przez wiele, wiele lat, Witkacy nigdy nie przekroczył granicy dyletantyzmu...”
Wal się, kiepie! Na osobowość Witkacego składają się wszystkie dziedziny sztuki, a w każdej z nich jest W i e l k i !
Jeśli ktoś z Państwa nie podziela naszej, tj Żakiewicz, mojej i jeszcze paru milionów osób, fascynacji Mistrzem, to i tak powinien to krótkie opracowanie poznać, bo w sposób „lekki, łatwy i przyjemny” uzupełni wiedzę, przede wszystkim, o wielkich artystach Młodej Polski i Dwudziestolecia.
Wednesday, 2 December 2015
Tadeusz KONWICKI - "Ostatni dzień lata"
Tadeusz KONWICKI - "Ostatni dzień lata"
Konwickiego nie wypada przedstawiać, a pod powyższym tytułem kryje się siedem utworów, na podstawie których nakręcono sześć filmów. Niezrealizowano filmu na podstawie "Skoku z nieba".
W wywiadzie- rzece pt "W pośpiechu" (p. recenzja) Konwicki mówił (s. 147):
"...Wie pan co, po latach, po dziesiątkach lat urodziwszy się w innym pokoleniu, w innym świecie, w innych układach, moralizować i pouczać ludzi z innego czasu, z innej epoki, jak powinni postąpić, nie jest w dobrym guście. Pilnować siebie i starać się samemu przeżyć, na ile się da, przyzwoicie. Bo nie zawsze się uda, czasem okoliczności trochę zwichrują, zapaskudzą życie, ale trzeba się przynajmniej starać..."
Z „Mojego Pod Ręcznika”
„KONWICKI Tadeusz /1926- 2015 /, WILNIAK, autor „Sennika współczesnego”, „Kroniki wypadków miłosnych”, reżyser „Salta”, z PZPR wystąpił w 1966 /po usunięciu Kołakowskiego/ ANEGDOTA: „Konwicki, zawieszony w prawach członka PZPR, na zadane przez przewodniczącego Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej pytanie: „Czy zależy wam na partii ?” odparł „Szczerze mówiąc - nie”.”.
Powyższe wiąże się ściśle z bohaterami omawianych opowiadań, lecz i również z samym Konwickim: oni wszyscy byli „zwichrowani”.
Pierwsze opowiadanie jest z 1955, ostatnie z 1970; praktycznie cały okres rządów Gomułki, czyli dla mnie najważniejszego okresu życia - od skończenia podstawówki do pierwszej pracy po studiach. Na pierwszych moich wagarach w 1957 poszedłem do kina na film „Zimowy zmierzch” Lenartowicza, zrealizowany na podstawie pierwszego opowiadania z tego zbioru. Mój pech, że tego samego dnia nadawano ten film w TV.
Największą popularność zdobyło „Salto” w 1965 roku, przede wszystkim ze względu na Zbyszka Cybulskiego.
Warto przeczytać te podstawy scenariuszy, jak i skonfrontować je z filmami zrealizowanymi na ich podstawie.
Konwickiego nie wypada przedstawiać, a pod powyższym tytułem kryje się siedem utworów, na podstawie których nakręcono sześć filmów. Niezrealizowano filmu na podstawie "Skoku z nieba".
W wywiadzie- rzece pt "W pośpiechu" (p. recenzja) Konwicki mówił (s. 147):
"...Wie pan co, po latach, po dziesiątkach lat urodziwszy się w innym pokoleniu, w innym świecie, w innych układach, moralizować i pouczać ludzi z innego czasu, z innej epoki, jak powinni postąpić, nie jest w dobrym guście. Pilnować siebie i starać się samemu przeżyć, na ile się da, przyzwoicie. Bo nie zawsze się uda, czasem okoliczności trochę zwichrują, zapaskudzą życie, ale trzeba się przynajmniej starać..."
Z „Mojego Pod Ręcznika”
„KONWICKI Tadeusz /1926- 2015 /, WILNIAK, autor „Sennika współczesnego”, „Kroniki wypadków miłosnych”, reżyser „Salta”, z PZPR wystąpił w 1966 /po usunięciu Kołakowskiego/ ANEGDOTA: „Konwicki, zawieszony w prawach członka PZPR, na zadane przez przewodniczącego Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej pytanie: „Czy zależy wam na partii ?” odparł „Szczerze mówiąc - nie”.”.
Powyższe wiąże się ściśle z bohaterami omawianych opowiadań, lecz i również z samym Konwickim: oni wszyscy byli „zwichrowani”.
Pierwsze opowiadanie jest z 1955, ostatnie z 1970; praktycznie cały okres rządów Gomułki, czyli dla mnie najważniejszego okresu życia - od skończenia podstawówki do pierwszej pracy po studiach. Na pierwszych moich wagarach w 1957 poszedłem do kina na film „Zimowy zmierzch” Lenartowicza, zrealizowany na podstawie pierwszego opowiadania z tego zbioru. Mój pech, że tego samego dnia nadawano ten film w TV.
Największą popularność zdobyło „Salto” w 1965 roku, przede wszystkim ze względu na Zbyszka Cybulskiego.
Warto przeczytać te podstawy scenariuszy, jak i skonfrontować je z filmami zrealizowanymi na ich podstawie.
Jerzy GRUZA - "Stolik. Anegdoty, plotki, donosy"
Jerzy GRUZA - "Stolik. Anegdoty, plotki, donosy"
Jerzy Gruza (ur. 1932) to reżyser, scenarzysta i aktor; to największa gwiazda polskiej rozrywki.
Twórca najlepszych programów rozrywkowych TV, reżyser Teatru Telewizji, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni, a i autor książek.
Z tą mam pewien problem, bo jest ona czytelna dla wąskiego kręgu osób w odpowiednim wieku, a ponadto zorientowanych w sferach towarzyskich stolicy. Książka nie posiada przypisów, więc bez pewnej orientacji "kto zacz?", trudno uchwycić puentę anegdoty.
Postacią pierwszoplanową jest Gustaw Holoubek i konsekwentnie, Gruza kończy swoje wspomnienia wraz z jego śmiercią i pogrzebem. Holoubka wszyscy, lepiej lub gorzej, znają, podobnie jak często wspominanego Maklaka. Czyli, o Zdzisławie Maklakiewiczu częściej znane są mity i anegdoty niż prawda, ale "cuś" jest. Gorzej z Januarym, częściej wspominanym niż Maklak, a wydaje się przydatna znajomość, jeśli nie jego osoby, to na pewno aury mu towarzyszącej. Znałem w młodości Januarego G, bo na starej Saskiej Kępie praktycznie wszyscy się znali, lecz gdy autor nie ujawnia jego personaliów, to ja mogę podać tylko "nieszkodliwe", że był ode mnie około pięciu lat starszy i że systematycznie bywał w najmodniejszej wówczas piwnicznej kawiarence "Sułtan".
Wydaje mnie się, że to snucie opowieści, dość chaotyczne, bez szczegółów bądź przypisów zaniży ocenę tego zbioru przez Państwa, ja jednak muszę postawić mu najwyższą ocenę, co, mam nadzieję, pomoże w jego promocji. W tym też celu przygotowałem parę cytatów w nadziei, że zachęcą Państwa do lektury:
Do folkloru Warszawy należał karciarz „Koń” (Ja go znałem z „Hybryd”). Mówi do żony (s. 19):
„- Nigdy nie wierzyłaś mi, że jestem chory, a lekarz zbadał mnie i odkrył, że jestem hipochondrykiem”.
Wspomniany wyżej January przypomina szmonces (s. 29):
„- Pan Rozenkranc w domu?
- Jeszcze w domu.
- Co znaczy jeszcze?
- Za godzinę wyprowadzenie zwłok.”
s. 35. „...Gustaw opowiada dowcip o owsikach jak wyszły z pewnej części ciała. Był to synek z mamusią. Rozejrzeli się po okolicy i synek mówi: - Mamusiu, jak pięknie tu jest. Ptaszki śpiewają, błękitne niebo, zielone listki szemrzą na drzewach, kwiatki, a my siedzimy stale w dupie.
- Bo tam jest nasza ojczyzna - mówi mamusia”.
s. 57. "- Panie doktorze, niech pan powie, że umarłem na 'hifa'
- Dlaczego?
- Chcę, aby nikt po mojej śmierci nie pieprzył mnie żony. A ci, co już ją mieli, żeby umierali ze strachu."
s.73 "Mój doświadczony przyjaciel często mi powtarzał: 'Jak stoi problem pierdolić czy nie pierdolić, zawsze pierdolić! Potem możesz żałować' .."
s. 85 Ponownie Gustaw: "- Podchodzi do mnie staruszka i mówi: 'Kochała się w panu moja mama' "
s. 113 "Czytanie to korzystanie z cudzych myśli"
s. 158 "Aktor polski w zagranicznym filmie. Opowiada żona:
- To bardzo ciekawa rola. W pierwszej scenie mąż leży pijany w Paryżu. W drugiej to samo na Ibizie, a w trzeciej podnosi go z podłogi Zofia Marceau.
Mąż jest bardzo odpowiedzialnym aktorem. Bardzo intensywnie przygotowuje się do roli. Wczoraj miał delirkę"
s. 172 Józef Prutkowski w 1968 r. w klubie SPATiF-u:
„- Jak to jest? Babka Żydówka, dziadek Żyd! Matka Żydówka, ojciec Żyd! A ja.... goj?!”
s. 173 „Jedyna zemsta na wrogach Tylko sukces. Jakikolwiek!!!”
s. 174 Uwaga: mamy powrót. „Najbardziej popularne określenie człowieka w IV Rzeczypospolitej: 'podejrzany o popełnienie przestępstwa'..”.
s. 196 „Pod szkłem na biurku trzymam sentencję przepisana z graffiti gdzieś w podziemnych przejściach w Warszawie:
'Serce nie chuj, dwa razy nie staje”.
Za język ”sorry”, lecz to nie ja , to Gruza
Jerzy Gruza (ur. 1932) to reżyser, scenarzysta i aktor; to największa gwiazda polskiej rozrywki.
Twórca najlepszych programów rozrywkowych TV, reżyser Teatru Telewizji, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni, a i autor książek.
Z tą mam pewien problem, bo jest ona czytelna dla wąskiego kręgu osób w odpowiednim wieku, a ponadto zorientowanych w sferach towarzyskich stolicy. Książka nie posiada przypisów, więc bez pewnej orientacji "kto zacz?", trudno uchwycić puentę anegdoty.
Postacią pierwszoplanową jest Gustaw Holoubek i konsekwentnie, Gruza kończy swoje wspomnienia wraz z jego śmiercią i pogrzebem. Holoubka wszyscy, lepiej lub gorzej, znają, podobnie jak często wspominanego Maklaka. Czyli, o Zdzisławie Maklakiewiczu częściej znane są mity i anegdoty niż prawda, ale "cuś" jest. Gorzej z Januarym, częściej wspominanym niż Maklak, a wydaje się przydatna znajomość, jeśli nie jego osoby, to na pewno aury mu towarzyszącej. Znałem w młodości Januarego G, bo na starej Saskiej Kępie praktycznie wszyscy się znali, lecz gdy autor nie ujawnia jego personaliów, to ja mogę podać tylko "nieszkodliwe", że był ode mnie około pięciu lat starszy i że systematycznie bywał w najmodniejszej wówczas piwnicznej kawiarence "Sułtan".
Wydaje mnie się, że to snucie opowieści, dość chaotyczne, bez szczegółów bądź przypisów zaniży ocenę tego zbioru przez Państwa, ja jednak muszę postawić mu najwyższą ocenę, co, mam nadzieję, pomoże w jego promocji. W tym też celu przygotowałem parę cytatów w nadziei, że zachęcą Państwa do lektury:
Do folkloru Warszawy należał karciarz „Koń” (Ja go znałem z „Hybryd”). Mówi do żony (s. 19):
„- Nigdy nie wierzyłaś mi, że jestem chory, a lekarz zbadał mnie i odkrył, że jestem hipochondrykiem”.
Wspomniany wyżej January przypomina szmonces (s. 29):
„- Pan Rozenkranc w domu?
- Jeszcze w domu.
- Co znaczy jeszcze?
- Za godzinę wyprowadzenie zwłok.”
s. 35. „...Gustaw opowiada dowcip o owsikach jak wyszły z pewnej części ciała. Był to synek z mamusią. Rozejrzeli się po okolicy i synek mówi: - Mamusiu, jak pięknie tu jest. Ptaszki śpiewają, błękitne niebo, zielone listki szemrzą na drzewach, kwiatki, a my siedzimy stale w dupie.
- Bo tam jest nasza ojczyzna - mówi mamusia”.
s. 57. "- Panie doktorze, niech pan powie, że umarłem na 'hifa'
- Dlaczego?
- Chcę, aby nikt po mojej śmierci nie pieprzył mnie żony. A ci, co już ją mieli, żeby umierali ze strachu."
s.73 "Mój doświadczony przyjaciel często mi powtarzał: 'Jak stoi problem pierdolić czy nie pierdolić, zawsze pierdolić! Potem możesz żałować' .."
s. 85 Ponownie Gustaw: "- Podchodzi do mnie staruszka i mówi: 'Kochała się w panu moja mama' "
s. 113 "Czytanie to korzystanie z cudzych myśli"
s. 158 "Aktor polski w zagranicznym filmie. Opowiada żona:
- To bardzo ciekawa rola. W pierwszej scenie mąż leży pijany w Paryżu. W drugiej to samo na Ibizie, a w trzeciej podnosi go z podłogi Zofia Marceau.
Mąż jest bardzo odpowiedzialnym aktorem. Bardzo intensywnie przygotowuje się do roli. Wczoraj miał delirkę"
s. 172 Józef Prutkowski w 1968 r. w klubie SPATiF-u:
„- Jak to jest? Babka Żydówka, dziadek Żyd! Matka Żydówka, ojciec Żyd! A ja.... goj?!”
s. 173 „Jedyna zemsta na wrogach Tylko sukces. Jakikolwiek!!!”
s. 174 Uwaga: mamy powrót. „Najbardziej popularne określenie człowieka w IV Rzeczypospolitej: 'podejrzany o popełnienie przestępstwa'..”.
s. 196 „Pod szkłem na biurku trzymam sentencję przepisana z graffiti gdzieś w podziemnych przejściach w Warszawie:
'Serce nie chuj, dwa razy nie staje”.
Za język ”sorry”, lecz to nie ja , to Gruza
Tuesday, 1 December 2015
Joanna BATOR - "Rekin z parku Yoyogi"
Joanna BATOR - "Rekin z parku Yoyogi"
Bator (ur. 1968) to ma u mnie dwie pały: za "Ciemno, prawie noc" i "Piaskową górę". Zapytacie, Państwo, po co biorę tą książkę do ręki? Bo to reportaże, a w dodatku z Japonii. Może w tym gatunku okaże się przyswajalna, bo trudno mnie przekreślić kobietę z doktoratem. Czyli - ostatnia szansa.
Autorka przebywała w Japonii dwa lata, a później też tam bywała. Temat bardzo mnie interesujący, więc z pozytywnym nastawieniem zasiadam do lektury.
To już całkiem inna Bator. Teraz to intelektualistka. Pierwszy rozdział liczący s z e ś ć stron, nie jest reportażem; jest etiudą do popisu Pani Bator jaką wyedukowaną jest. Z początku zażywa nas Goethem, którego poezje winniśmy znać. Ja nie znam, lecz nie zdążyłem się na-wstydzić, gdy dostałem po oczach boginią Amaterasu, „Metafizyką” Arystotelesa, wykładem „O innych przestrzeniach” Michela Foucaulta oraz autorki heterotopią i pobytem w Lipsku na Targach Książki. Swoje też przyłożył Sławoj Zizek, a dobił Murakami. Porażony emisją intelektu Bator, usiłuję jeszcze z autorką podejrzeć „głowę poety (Różewicza) w aureoli złotego światła”. I tak mnie obciążyła intelektualnie na s z e ś c i u stronach.
Drugi rozdział liczy tylko t r z y strony, więc jestem nastawiony na przetrwanie. A tu atak znowu Foucault, Murakami z „Kafką nad morzem”, Marquez ze „Stu latami samotności” Ben OKRI z „The Famished Road”, Ernest Sabato, a z nimi kosplejerki, mangi i anime, oczywiście, bez jakichkolwiek przypisów. Łącznie stron d z i e w i ę ć, a mnie łeb pęka.
Trzeci rozdział: stron niecałe p i ę ć. Najpierw spotykam „szorstkie włosy łonowe” Aomame z trylogii Murakami „1Q84”, dalej staram się patrzeć na słoneczniki jak bohater Kawabaty, Shingo Ogata. Przy pomocy Wikipedii dochodzę, że autorki „głos z góry” brzmi naprawdę tak samo jak tytuł książki Kawabaty. Dalej już tylko obszerne streszczenie wczesnego opowiadania Murakamiego „Historia biednej ciotki”, w którym opowiada.....
„....o przygodzie Boku, bohatera, który w rożnych wersjach będzie alter ego Murakamiego w kolejnych książkach. Boku jest jednym z tych nieszczęśników, którzy próbują pisać.....”
Pointę o Boku kończy autorka wspomnieniem Brytyjki Katie Price, która ma sztuczne włosy, rzęsy i piersi. Jednej nade wszystko rzeczy nie rozumiem, tego „nieszczęśnika”. Przecież Bator próbuje pisać i nie wygląda na „nieszczęśnika”, a raczej na kobietę sukcesu.
To było łącznie c z t e r n a ś c i e stron. Dziękuję, więcej nie strawię.
Na stronie 231 spełniona Bator spaceruje. „Epifania podczas spaceru”.
Nie rozumiem o co jej chodzi. Nieważne. Ludzie to kupią, a ja: nigdy więcej pani Bator!!!
Bator (ur. 1968) to ma u mnie dwie pały: za "Ciemno, prawie noc" i "Piaskową górę". Zapytacie, Państwo, po co biorę tą książkę do ręki? Bo to reportaże, a w dodatku z Japonii. Może w tym gatunku okaże się przyswajalna, bo trudno mnie przekreślić kobietę z doktoratem. Czyli - ostatnia szansa.
Autorka przebywała w Japonii dwa lata, a później też tam bywała. Temat bardzo mnie interesujący, więc z pozytywnym nastawieniem zasiadam do lektury.
To już całkiem inna Bator. Teraz to intelektualistka. Pierwszy rozdział liczący s z e ś ć stron, nie jest reportażem; jest etiudą do popisu Pani Bator jaką wyedukowaną jest. Z początku zażywa nas Goethem, którego poezje winniśmy znać. Ja nie znam, lecz nie zdążyłem się na-wstydzić, gdy dostałem po oczach boginią Amaterasu, „Metafizyką” Arystotelesa, wykładem „O innych przestrzeniach” Michela Foucaulta oraz autorki heterotopią i pobytem w Lipsku na Targach Książki. Swoje też przyłożył Sławoj Zizek, a dobił Murakami. Porażony emisją intelektu Bator, usiłuję jeszcze z autorką podejrzeć „głowę poety (Różewicza) w aureoli złotego światła”. I tak mnie obciążyła intelektualnie na s z e ś c i u stronach.
Drugi rozdział liczy tylko t r z y strony, więc jestem nastawiony na przetrwanie. A tu atak znowu Foucault, Murakami z „Kafką nad morzem”, Marquez ze „Stu latami samotności” Ben OKRI z „The Famished Road”, Ernest Sabato, a z nimi kosplejerki, mangi i anime, oczywiście, bez jakichkolwiek przypisów. Łącznie stron d z i e w i ę ć, a mnie łeb pęka.
Trzeci rozdział: stron niecałe p i ę ć. Najpierw spotykam „szorstkie włosy łonowe” Aomame z trylogii Murakami „1Q84”, dalej staram się patrzeć na słoneczniki jak bohater Kawabaty, Shingo Ogata. Przy pomocy Wikipedii dochodzę, że autorki „głos z góry” brzmi naprawdę tak samo jak tytuł książki Kawabaty. Dalej już tylko obszerne streszczenie wczesnego opowiadania Murakamiego „Historia biednej ciotki”, w którym opowiada.....
„....o przygodzie Boku, bohatera, który w rożnych wersjach będzie alter ego Murakamiego w kolejnych książkach. Boku jest jednym z tych nieszczęśników, którzy próbują pisać.....”
Pointę o Boku kończy autorka wspomnieniem Brytyjki Katie Price, która ma sztuczne włosy, rzęsy i piersi. Jednej nade wszystko rzeczy nie rozumiem, tego „nieszczęśnika”. Przecież Bator próbuje pisać i nie wygląda na „nieszczęśnika”, a raczej na kobietę sukcesu.
To było łącznie c z t e r n a ś c i e stron. Dziękuję, więcej nie strawię.
Na stronie 231 spełniona Bator spaceruje. „Epifania podczas spaceru”.
Nie rozumiem o co jej chodzi. Nieważne. Ludzie to kupią, a ja: nigdy więcej pani Bator!!!
Witold Gadomski, Przemysław Wojciechowski - "Tragarze śmierci"
Witold GADOWSKI, Przemysław WOJCIECHOWSKI - "Tragarze śmierci"
Trzy reportaże napisane przez Gadowskiego (ur.1964) i Wojciechowskiego (ur. 1972), zdolnych i wykształconych dziennikarzy śledczych. Mało tego, starali się, włożyli dużo pracy, a wynik mierny. U podstaw porażki chyba leży forma. Czytelnik oczekuje formy zbeletryzowanej, opartej na faktach i dokumentach, lecz bez ich szczegółowego przytaczania. Znaczna część książki winna znależć się w przypisach, do których zajrzą ci, którzy zechcą, a tak tekst staje się nieznośny. Druga sprawa, to jakaś nienawiść panów reporterów do PRL-u, która prowadzi do wręcz idiotycznych zarzutów wobec działań PRL wywiadu i kontrwywiadu. Sprawia to wrażenie jakby autorzy nie rozumieli podstawowej prawdy, że sieć szpiegowską buduje się przez dziesiątki lat, że funkcjonuje ona w pozornie w ekstremalnie absurdalnych koneksjach i że ulega zniszczeniu wskutek zmiany ustroju państwa tylko wśród dyletantów i amatorów.
Przejawem sposobu myślenia panów autorów jest stwierdzenie tak głupie, że ręce opadają (s. 57)
"W 1981 roku nikt w MSW (przynajmniej oficjalnie) nie podejrzewał istnienia agentury wrogiego wówczas Mossadu wewnątrz najbardziej elitarnych struktur służb specjalnych.."
Idiotyzm tego "przynajmniej oficjalnie" w sprawach wywiadu i kontrwywiadu każdy wyczuwa, lecz przymiotnika "wrogiego" nawet przy najlepszych chęciach nie jestem w stanie zrozumieć. Logika sugeruje, że gdyby Mossad nie był "wówczas wrogi", to mógłby funkcjonować "wewnątrz najbardziej elitarnych struktur służb specjalnych".
Trzy ciekawe tematy zmarnowane przez autorów, którzy skupili się na swojej własnej, obsesyjnej nienawiści, bo jak inaczej przyjąć sformułowanie ze wstępu (s. 9):
"Naszym zdaniem dziś przed międzynarodowym trybunałem obok Radovana Karadżicia powinni zasiadać żyjący jeszcze generałowie KGB, Wojciech Jaruzelski i ich pobratymcy zza grobu: Janos Kadar, Gustaw Husak, Nicolae Ceausescu, Todor Żiwkow, Erich Honecker, Leonid Breżniew, Josip Broz-Tito, Jurij Andropow."
Nie sposób zrozumieć czym kierowali się autorzy dokonując powyższego wyboru "zbrodniarzy", umieszczając np ze strony sowieckiej Andropowa (bliżej nieznanego, szczególnie młodym), a pomijając nadzorcę Stasi, tak lubianego obecnie w Polsce - Putina. Nie mogę też zrozumieć umieszczenia na liście zbrodniarzy bohatera Europy, który w PRL-u nosił miano "wściekłego psa imperializmu", jedynego człowieka, który potrafił nie tylko postawić się Stalinowi, ale i utrzymać pokój na Bałkanach przez ponad 40 lat, czyli Józefa Tito (tak go nazywaliśmy za życia).
Reasumując: niewypał, który można jednak przeczytać, ze względu na atrakcyjność tematów.
Trzy reportaże napisane przez Gadowskiego (ur.1964) i Wojciechowskiego (ur. 1972), zdolnych i wykształconych dziennikarzy śledczych. Mało tego, starali się, włożyli dużo pracy, a wynik mierny. U podstaw porażki chyba leży forma. Czytelnik oczekuje formy zbeletryzowanej, opartej na faktach i dokumentach, lecz bez ich szczegółowego przytaczania. Znaczna część książki winna znależć się w przypisach, do których zajrzą ci, którzy zechcą, a tak tekst staje się nieznośny. Druga sprawa, to jakaś nienawiść panów reporterów do PRL-u, która prowadzi do wręcz idiotycznych zarzutów wobec działań PRL wywiadu i kontrwywiadu. Sprawia to wrażenie jakby autorzy nie rozumieli podstawowej prawdy, że sieć szpiegowską buduje się przez dziesiątki lat, że funkcjonuje ona w pozornie w ekstremalnie absurdalnych koneksjach i że ulega zniszczeniu wskutek zmiany ustroju państwa tylko wśród dyletantów i amatorów.
Przejawem sposobu myślenia panów autorów jest stwierdzenie tak głupie, że ręce opadają (s. 57)
"W 1981 roku nikt w MSW (przynajmniej oficjalnie) nie podejrzewał istnienia agentury wrogiego wówczas Mossadu wewnątrz najbardziej elitarnych struktur służb specjalnych.."
Idiotyzm tego "przynajmniej oficjalnie" w sprawach wywiadu i kontrwywiadu każdy wyczuwa, lecz przymiotnika "wrogiego" nawet przy najlepszych chęciach nie jestem w stanie zrozumieć. Logika sugeruje, że gdyby Mossad nie był "wówczas wrogi", to mógłby funkcjonować "wewnątrz najbardziej elitarnych struktur służb specjalnych".
Trzy ciekawe tematy zmarnowane przez autorów, którzy skupili się na swojej własnej, obsesyjnej nienawiści, bo jak inaczej przyjąć sformułowanie ze wstępu (s. 9):
"Naszym zdaniem dziś przed międzynarodowym trybunałem obok Radovana Karadżicia powinni zasiadać żyjący jeszcze generałowie KGB, Wojciech Jaruzelski i ich pobratymcy zza grobu: Janos Kadar, Gustaw Husak, Nicolae Ceausescu, Todor Żiwkow, Erich Honecker, Leonid Breżniew, Josip Broz-Tito, Jurij Andropow."
Nie sposób zrozumieć czym kierowali się autorzy dokonując powyższego wyboru "zbrodniarzy", umieszczając np ze strony sowieckiej Andropowa (bliżej nieznanego, szczególnie młodym), a pomijając nadzorcę Stasi, tak lubianego obecnie w Polsce - Putina. Nie mogę też zrozumieć umieszczenia na liście zbrodniarzy bohatera Europy, który w PRL-u nosił miano "wściekłego psa imperializmu", jedynego człowieka, który potrafił nie tylko postawić się Stalinowi, ale i utrzymać pokój na Bałkanach przez ponad 40 lat, czyli Józefa Tito (tak go nazywaliśmy za życia).
Reasumując: niewypał, który można jednak przeczytać, ze względu na atrakcyjność tematów.
Monday, 30 November 2015
Margaret ATWOOD - "Oryks i Derkacz"
Margaret ATWOOD - "Oryks i Derkacz"
Atwood (ur.1939) wytrwale dalej pisze, mimo 76 lat.. Od jej pisania pogorszyło się nie tylko mnie, lecz również Wikipedii, która podaje, t e r a z, w listopadzie 2015, publikacje wydane w 2016 !!! Może redaktorzy byli pod wpływem lektury "Oryksa i Derkacza" (wyd. 2003), której akcja przebiega w świecie fantazji. Muszę zaznaczyć, że mimo mojej niechęci do twórczości krajanki (jedna książka - ocena 1/10), to nie ja, a Wikipedia zalicza jej twórczość do "tematyki feministycznej", co jest niewątpliwie zawoalowanym obniżaniem wartości tejże.
Przyjmuję wyjaśnienie tłumaczki, że tytułowy derkacz jest jej samowolą, bo zamiast derkacza winna być rudokurka ognistogłowa, co nie robi mnie żadnej różnicy, gdyż o Oryksie nic nie wiedziałem i dopiero co znalazłem, że to antylopa. Nim przejdę do oceny książki zacytuję chorą twórczość 64 letniej Atwood o pedofilii uprawianej z 8 !!!! letnią Oryks (s. 85):
„ Zabawa polegała na energicznym zlizywaniu bitej śmietany. Efekt był jednocześnie niewinny i obsceniczny wszystkie trzy dziewczynki obrabiały faceta swoimi kocimi językami i maleńkimi dłońmi, dając mu prawdziwy wycisk przy wtórze jęków i chichotów...”
Nie rozumiem przymiotnika "niewinny". Ale to dopiero początek. Oryks zostaje sprzedana i zmuszana do dziecięcej prostytucji i uczestnictwa w pornograficznych filmach. Niewyżyta, zboczona starucha nazwiskiem Margaret Atwood wyżywa się w drastycznych opisach nie zauważając nawet, że jest to najpaskudniejsza zbrodnia jakiej człowiek się dopuszcza. Opisy są banalne i paskudne, lecz trzeba mieć nierówno pod sufitem, aby to wszystko wypisywać. Niech inne zboczone baby się masturbują przy tej lekturze. Cholera, dopiero teraz zauważyłem, że w pierwszej recenzji wytworów Atwood obiecałem, że nie splamię swoich rąk jej twórczością. Mądry Polak po szkodzie. Leży przede mną jej następna książka pt "Kocie oko". Oczywiście nie wezmę jej do ręki, a autorkę ostrzegam, żeby nie pokazywała się w Toronto, bo ją opluję.
PS Pomijając zboczenia, książka bardzo nudna i pozbawiona jakiejkolwiek logiki!!
Atwood (ur.1939) wytrwale dalej pisze, mimo 76 lat.. Od jej pisania pogorszyło się nie tylko mnie, lecz również Wikipedii, która podaje, t e r a z, w listopadzie 2015, publikacje wydane w 2016 !!! Może redaktorzy byli pod wpływem lektury "Oryksa i Derkacza" (wyd. 2003), której akcja przebiega w świecie fantazji. Muszę zaznaczyć, że mimo mojej niechęci do twórczości krajanki (jedna książka - ocena 1/10), to nie ja, a Wikipedia zalicza jej twórczość do "tematyki feministycznej", co jest niewątpliwie zawoalowanym obniżaniem wartości tejże.
Przyjmuję wyjaśnienie tłumaczki, że tytułowy derkacz jest jej samowolą, bo zamiast derkacza winna być rudokurka ognistogłowa, co nie robi mnie żadnej różnicy, gdyż o Oryksie nic nie wiedziałem i dopiero co znalazłem, że to antylopa. Nim przejdę do oceny książki zacytuję chorą twórczość 64 letniej Atwood o pedofilii uprawianej z 8 !!!! letnią Oryks (s. 85):
„ Zabawa polegała na energicznym zlizywaniu bitej śmietany. Efekt był jednocześnie niewinny i obsceniczny wszystkie trzy dziewczynki obrabiały faceta swoimi kocimi językami i maleńkimi dłońmi, dając mu prawdziwy wycisk przy wtórze jęków i chichotów...”
Nie rozumiem przymiotnika "niewinny". Ale to dopiero początek. Oryks zostaje sprzedana i zmuszana do dziecięcej prostytucji i uczestnictwa w pornograficznych filmach. Niewyżyta, zboczona starucha nazwiskiem Margaret Atwood wyżywa się w drastycznych opisach nie zauważając nawet, że jest to najpaskudniejsza zbrodnia jakiej człowiek się dopuszcza. Opisy są banalne i paskudne, lecz trzeba mieć nierówno pod sufitem, aby to wszystko wypisywać. Niech inne zboczone baby się masturbują przy tej lekturze. Cholera, dopiero teraz zauważyłem, że w pierwszej recenzji wytworów Atwood obiecałem, że nie splamię swoich rąk jej twórczością. Mądry Polak po szkodzie. Leży przede mną jej następna książka pt "Kocie oko". Oczywiście nie wezmę jej do ręki, a autorkę ostrzegam, żeby nie pokazywała się w Toronto, bo ją opluję.
PS Pomijając zboczenia, książka bardzo nudna i pozbawiona jakiejkolwiek logiki!!
Sunday, 29 November 2015
Andrzej ŻBIKOWSKI - "KARSKI"
Andrzej ŻBIKOWSKI - "Karski"
Krzysztof Burnetko na www.polityka.pl/(4.06.2011) pisze:
"...Dla prof. Andrzeja Żbikowskiego losy Karskiego stały się również okazją do opisania na nowo realiów okupacyjnego życia, kulisów polityki uprawianej wtedy w kraju i w alianckich stolicach czy strategii III Rzeszy wobec podbitej Polski. Efektem jest podważenie – mocno udokumentowane – wielu obiegowych opinii. Ot choćby tyczących siły i zwartości polityczno-organizacyjnej struktur tzw. Polskiego Państwa Podziemnego (m.in. nader często decydującą rolę grały w nim partyjne bądź osobiste ambicje)..."
No to zaczynam rozumieć, dlaczego o tak ciekawej książce, jak i jej autorze panuje zmowa milczenia. Nawet na "naszym" LC opiniuję to wybitne dzieło, o wielkim polskim bohaterze, jako pierwszy, mimo 4 lat od daty wydania. Doleję jeszcze oliwy do ognia podając za Wikipedią, że
"Żbikowski (ur. 1953) - polski historyk, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor nadzwyczajny w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, w którym kieruje badaniami nad najnowszymi dziejami polskich Żydów.."
Żbikowski podważa „siłę i zwartość Podziemia”, jest pracownikiem ŻIH, a to czynniki szkodzące książce, ale podam też dwa niewygodne fakty dla współczesnych apologetów, związane z samym Karskim. Otóż o Karskim należy (?!) mówić, że osobiście zawiadomił Roosevelta o Zagładzie. Koniec, kropka. A ja mam w „Moim Pod Ręczniku” zapisane:
„KARSKI Jan /KOZIELEWSKI/, /1914-2000/, pochwycony jako emisariusz na Słowacji, w drodze do Londynu, torturowany przez Gestapo, usiłował popełnić samobójstwo przecinając żyletką żyły z obawy, że może nie wytrzymać dalszych tortur; odratowany przez Niemców, przewieziony zostaje do szpitala w Nowym Sączu, skąd zostaje brawurowo wykradziony przez partyzantów z PPS-u, pod dowództwem Józefa CYRANKIEWICZA. W jednym z incydentów wojennych Karski spędził parę godzin w przebraniu strażnika-Łotysza w obozie zagłady w Izbicy Lubelskiej. Po wojnie poświęcił się karierze naukowej na Georgetown University w Waszyngtonie. Miał POCZUCIE WINY, że system Państwa Podziemnego, któremu z narażeniem życia służył, poświęcił życie tysięcy ludzi, w tym dzieci - całkiem niepotrzebnie. BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK - twierdził- WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUZEJ. W 1977 r. rozumując, że jest stary i może niedługo umrzeć, więc ma obowiązek opowiedzieć o tym, co widział - zgodził się na rozmowę z Claude LANZMANN. W 2012 odznaczony pośmiertnie przez Obamę najwyższym orderem amerykańskim.”
Pierwsza niewygodna sprawa, to Cyrankiewicz. To ten..........(tutaj: najbardziej uwłaczające epitety)......miałby być bohaterskim partyzantem??? Skandal!! Ale najgorsze zdanie, które bohaterscy Polacy odbierają za plunięcie im w twarz, powtórzę raz jeszcze:
BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK, WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUŻEJ !!
No to na dalszą literacką wycieczkę zapraszam tych nielicznych, którzy bez obrazy, słowa Karskiego przełknęli.
Proponuję Państwu zacząć lekturę od "Zakończenia" (s. 427 – 443), które w istotny sposób koresponduje z wydarzeniami opisanymi wcześniej i jednoznacznie wyjaśnia je szokujące czytelnika. Np Karski, wyjątkowo zaciekły wróg komunizmu, współpracownik FBI i CIA, przebywając w Polsce w 1974 roku, spotkał się z symbolem reżimu - Józefem Cyrankiewiczem (s. 430):
".....spotkał się z odsuniętym na boczny tor byłym premierem Cyrankiewiczem oraz przyjaciółmi, którym zawdzięczał swoją ucieczkę ze szpitala w Nowym Sączu..".
Również w "Zakończeniu" (s. 440) Żbikowski przytoczył słowa Karskiego rozpoczynające jego przemówienie wygłoszone z okazji "przyjęcia honorowego obywatelstwa Państwa Izrael .. ..12 maja 1994":
"Dzień dzisiejszy jest najdumniejszym i najbardziej znamiennym dniem mego życia. Poprzez honorowe obywatelstwo Izraela doszedłem do duchowego źródła chrześcijańskiej wiary. Stałem się także członkiem społeczności Izraelitów."
Katopolaków, którzy jeszcze nie dostali apopleksji dobiję informacją, że żona Karskiego, polska Żydówka, Pola Nireńska (z domu Nirensztajn) (s. 436):
"....całe życie pozostawała krytyczna wobec Polaków, i jak mówił mi Profesor, do końca życia nie chciała ani z nim, ani z jego gośćmi rozmawiać po polsku, mimo że był to jej pierwszy język.."
Po 25 latach pobytu w Kanadzie, z przykrością stwierdzam, że takie żydowskie demonstracje żalu do Polaków zdarzają się tu nader często.
Przenieśmy się teraz do "Wstępu", gdzie autor precyzyjnie określa o czym jest ta książka. Profesor cytuje Gombrowicza, po czym jego myśl rozwija (s. 6):
".....'łatwo dostrzec, że te dwa pojęcia - naród i Bóg - nie dadzą się ze sobą całkowicie pogodzić, a w każdym razie nie nadają się do tego, aby je szeregować jedno obok drugiego. Bóg - to moralność absolutna, a naród to grupa ludzka o określonych dążeniach, walcząca o by... Musimy więc zdecydować, czy najwyższą naszą racją jest nasze poczucie moralne, czy też interesy naszej grupy.'
Najwyższą racją Karskiego było właśnie poczucie moralne.... ...Nikt nie słuchał, gdy mówił, że Polaków prześladowano, bo sprzeciwiali się niemieckiemu okupantowi, bo chciano z nich uczynić naród niewolników, a Żydów mordowano, gdyż byli Żydami.
Karski do tej wiedzy dochodził stopniowo, i nie była to prosta droga. Cała moja książka tej drogi dotyczy".
Omawianie treści byłoby bezsensowne, podkreślę tylko na koniec, że prof. Żbikowski wykonał kawał rzetelnej roboty, gromadząc szeroką bibliografię i na jej podstawie omawiając każde zdarzenie wszechstronnie. Nie podlega dyskusji, że to opracowanie warte jest uwagi Państwa.
Nie daję 10 gwiazdek, bo w tej książce pt „Karski” jest trochę za mało Karskiego.
Krzysztof Burnetko na www.polityka.pl/(4.06.2011) pisze:
"...Dla prof. Andrzeja Żbikowskiego losy Karskiego stały się również okazją do opisania na nowo realiów okupacyjnego życia, kulisów polityki uprawianej wtedy w kraju i w alianckich stolicach czy strategii III Rzeszy wobec podbitej Polski. Efektem jest podważenie – mocno udokumentowane – wielu obiegowych opinii. Ot choćby tyczących siły i zwartości polityczno-organizacyjnej struktur tzw. Polskiego Państwa Podziemnego (m.in. nader często decydującą rolę grały w nim partyjne bądź osobiste ambicje)..."
No to zaczynam rozumieć, dlaczego o tak ciekawej książce, jak i jej autorze panuje zmowa milczenia. Nawet na "naszym" LC opiniuję to wybitne dzieło, o wielkim polskim bohaterze, jako pierwszy, mimo 4 lat od daty wydania. Doleję jeszcze oliwy do ognia podając za Wikipedią, że
"Żbikowski (ur. 1953) - polski historyk, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor nadzwyczajny w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, w którym kieruje badaniami nad najnowszymi dziejami polskich Żydów.."
Żbikowski podważa „siłę i zwartość Podziemia”, jest pracownikiem ŻIH, a to czynniki szkodzące książce, ale podam też dwa niewygodne fakty dla współczesnych apologetów, związane z samym Karskim. Otóż o Karskim należy (?!) mówić, że osobiście zawiadomił Roosevelta o Zagładzie. Koniec, kropka. A ja mam w „Moim Pod Ręczniku” zapisane:
„KARSKI Jan /KOZIELEWSKI/, /1914-2000/, pochwycony jako emisariusz na Słowacji, w drodze do Londynu, torturowany przez Gestapo, usiłował popełnić samobójstwo przecinając żyletką żyły z obawy, że może nie wytrzymać dalszych tortur; odratowany przez Niemców, przewieziony zostaje do szpitala w Nowym Sączu, skąd zostaje brawurowo wykradziony przez partyzantów z PPS-u, pod dowództwem Józefa CYRANKIEWICZA. W jednym z incydentów wojennych Karski spędził parę godzin w przebraniu strażnika-Łotysza w obozie zagłady w Izbicy Lubelskiej. Po wojnie poświęcił się karierze naukowej na Georgetown University w Waszyngtonie. Miał POCZUCIE WINY, że system Państwa Podziemnego, któremu z narażeniem życia służył, poświęcił życie tysięcy ludzi, w tym dzieci - całkiem niepotrzebnie. BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK - twierdził- WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUZEJ. W 1977 r. rozumując, że jest stary i może niedługo umrzeć, więc ma obowiązek opowiedzieć o tym, co widział - zgodził się na rozmowę z Claude LANZMANN. W 2012 odznaczony pośmiertnie przez Obamę najwyższym orderem amerykańskim.”
Pierwsza niewygodna sprawa, to Cyrankiewicz. To ten..........(tutaj: najbardziej uwłaczające epitety)......miałby być bohaterskim partyzantem??? Skandal!! Ale najgorsze zdanie, które bohaterscy Polacy odbierają za plunięcie im w twarz, powtórzę raz jeszcze:
BEZ PAŃSTWA PODZIEMNEGO, BEZ AK, WOJNA NIE TRWAŁABY ANI O JEDEN DZIEŃ DŁUŻEJ !!
No to na dalszą literacką wycieczkę zapraszam tych nielicznych, którzy bez obrazy, słowa Karskiego przełknęli.
Proponuję Państwu zacząć lekturę od "Zakończenia" (s. 427 – 443), które w istotny sposób koresponduje z wydarzeniami opisanymi wcześniej i jednoznacznie wyjaśnia je szokujące czytelnika. Np Karski, wyjątkowo zaciekły wróg komunizmu, współpracownik FBI i CIA, przebywając w Polsce w 1974 roku, spotkał się z symbolem reżimu - Józefem Cyrankiewiczem (s. 430):
".....spotkał się z odsuniętym na boczny tor byłym premierem Cyrankiewiczem oraz przyjaciółmi, którym zawdzięczał swoją ucieczkę ze szpitala w Nowym Sączu..".
Również w "Zakończeniu" (s. 440) Żbikowski przytoczył słowa Karskiego rozpoczynające jego przemówienie wygłoszone z okazji "przyjęcia honorowego obywatelstwa Państwa Izrael .. ..12 maja 1994":
"Dzień dzisiejszy jest najdumniejszym i najbardziej znamiennym dniem mego życia. Poprzez honorowe obywatelstwo Izraela doszedłem do duchowego źródła chrześcijańskiej wiary. Stałem się także członkiem społeczności Izraelitów."
Katopolaków, którzy jeszcze nie dostali apopleksji dobiję informacją, że żona Karskiego, polska Żydówka, Pola Nireńska (z domu Nirensztajn) (s. 436):
"....całe życie pozostawała krytyczna wobec Polaków, i jak mówił mi Profesor, do końca życia nie chciała ani z nim, ani z jego gośćmi rozmawiać po polsku, mimo że był to jej pierwszy język.."
Po 25 latach pobytu w Kanadzie, z przykrością stwierdzam, że takie żydowskie demonstracje żalu do Polaków zdarzają się tu nader często.
Przenieśmy się teraz do "Wstępu", gdzie autor precyzyjnie określa o czym jest ta książka. Profesor cytuje Gombrowicza, po czym jego myśl rozwija (s. 6):
".....'łatwo dostrzec, że te dwa pojęcia - naród i Bóg - nie dadzą się ze sobą całkowicie pogodzić, a w każdym razie nie nadają się do tego, aby je szeregować jedno obok drugiego. Bóg - to moralność absolutna, a naród to grupa ludzka o określonych dążeniach, walcząca o by... Musimy więc zdecydować, czy najwyższą naszą racją jest nasze poczucie moralne, czy też interesy naszej grupy.'
Najwyższą racją Karskiego było właśnie poczucie moralne.... ...Nikt nie słuchał, gdy mówił, że Polaków prześladowano, bo sprzeciwiali się niemieckiemu okupantowi, bo chciano z nich uczynić naród niewolników, a Żydów mordowano, gdyż byli Żydami.
Karski do tej wiedzy dochodził stopniowo, i nie była to prosta droga. Cała moja książka tej drogi dotyczy".
Omawianie treści byłoby bezsensowne, podkreślę tylko na koniec, że prof. Żbikowski wykonał kawał rzetelnej roboty, gromadząc szeroką bibliografię i na jej podstawie omawiając każde zdarzenie wszechstronnie. Nie podlega dyskusji, że to opracowanie warte jest uwagi Państwa.
Nie daję 10 gwiazdek, bo w tej książce pt „Karski” jest trochę za mało Karskiego.
Dorota SUMIŃSKA, Dorota KRZYWICKA - "Jak wychować dziecko, psa, kota.... i faceta"
Dorota SUMIŃSKA, Dorota KRZYWICKA - "Jak
wychować dziecko, psa, kota... i faceta"
rozmawia Irena A. STANISŁAWSKA
Sumińska (ur.1957) zaczyna ostro przypominając naszą ulubioną maksymę o chłopie (s. 8):
"...Choćby pił i bił, ważne, aby był.."
Sumińską, której trzeźwe, logiczne myślenie poznałem w poprzednich książkach, kochając zwierzęta, jest do bólu szczera wobec ludzi. Na pytanie Stanisławskiej o sens tresury , odpowiada (s. 35):
"Spełnieniu własnych zachcianek. Poza tym pies bywa polem, na którym możemy spełnić swoje marzenie o władzy..."
Rozmowa "naszych" Pań jest wielotematyczna i bardzo interesująca, choć ja, starzec po przejściach, nie jestem w stanie jej przydatności ocenić, bo dla mnie to wszystko cenne, ale jednak szczegółowo znane; to dla mnie - truizmy, co gorsza często rozbrajająco banalne. Niektóre fragmenty można by nazwać nawet banialukami i dyrdymałami. Znacie mnie Państwo ze zgryźliwości, więc mimo powyższych uwag, przeczytajcie rozmowę dwóch psycholożek (zwierzęcej i ludzkiej) i dziennikarki, bo warto, a najmłodsi czytelnicy niech zaczną od słusznego wywodu na temat uprawiania, przez moje pokolenie - onanizmu, a przez Wasze - masturbacji (s. 237). Tak to czas zmienia nazwy (inne przykłady: skrobanka - aborcja, klimakterium - menopauza; tych obecnych nazw w ogóle nie znaliśmy!!).
Takie książki są cenne z punktu widzenia pedagogiki i uczą odpowiedzi na pytanie: "Jak żyć?".
Kończę cytatem Sumińskiej z okładki:
"Ta książka jest prawdziwa. My naprawdę tak myślimy"
Ja też, a że nie wypada faworyzować swoich myśli, to daję tylko gwiazdek dziewięć
wychować dziecko, psa, kota... i faceta"
rozmawia Irena A. STANISŁAWSKA
Sumińska (ur.1957) zaczyna ostro przypominając naszą ulubioną maksymę o chłopie (s. 8):
"...Choćby pił i bił, ważne, aby był.."
Sumińską, której trzeźwe, logiczne myślenie poznałem w poprzednich książkach, kochając zwierzęta, jest do bólu szczera wobec ludzi. Na pytanie Stanisławskiej o sens tresury , odpowiada (s. 35):
"Spełnieniu własnych zachcianek. Poza tym pies bywa polem, na którym możemy spełnić swoje marzenie o władzy..."
Rozmowa "naszych" Pań jest wielotematyczna i bardzo interesująca, choć ja, starzec po przejściach, nie jestem w stanie jej przydatności ocenić, bo dla mnie to wszystko cenne, ale jednak szczegółowo znane; to dla mnie - truizmy, co gorsza często rozbrajająco banalne. Niektóre fragmenty można by nazwać nawet banialukami i dyrdymałami. Znacie mnie Państwo ze zgryźliwości, więc mimo powyższych uwag, przeczytajcie rozmowę dwóch psycholożek (zwierzęcej i ludzkiej) i dziennikarki, bo warto, a najmłodsi czytelnicy niech zaczną od słusznego wywodu na temat uprawiania, przez moje pokolenie - onanizmu, a przez Wasze - masturbacji (s. 237). Tak to czas zmienia nazwy (inne przykłady: skrobanka - aborcja, klimakterium - menopauza; tych obecnych nazw w ogóle nie znaliśmy!!).
Takie książki są cenne z punktu widzenia pedagogiki i uczą odpowiedzi na pytanie: "Jak żyć?".
Kończę cytatem Sumińskiej z okładki:
"Ta książka jest prawdziwa. My naprawdę tak myślimy"
Ja też, a że nie wypada faworyzować swoich myśli, to daję tylko gwiazdek dziewięć
Dorota SUMIŃSKA - "Dalej na czterech łapach"
Dorota SUMIŃSKA - "Dalej na czterech łapach"
Po przygodzie z piękną książką Sumińskiej pt "Historie, które napisało życie", z radością przystąpiłem do czytania następnej tej autorki. Wrażliwy się na starość zrobiłem i Sumińska wyciska ze mnie łzy od pierwszych stron. Pierwszy kryzys nastąpił już na 21 stronie, gdy Drapek przeżywał żałobę po Ciapku; a ja z nim. Autorka wygłasza swoje credo na stronie 203:
"Nigdy nie zawiodła mnie miłość zwierzęca, a ludzka tyle razy.."
To niezaprzeczalna prawda dotycząca tak całej ludzkości, jak i całej fauny. Warto to podkreślić, bo wspomnienia dotyczą tak Polski, jak i dalekiej Azji, w tym Tajlandii, Borneo, Filipin, ale i Krymu; bo dominują psy i koty, a i, w części azjatyckiej małpy, lecz są również łosie, myszy, pszczoły, jeże, a nawet traszki grzebieniaste. W celu jasnej prezentacji swoich poglądów "na wszystko" Sumińska porusza wątek swoich przyjaciółek lesbijek wychowujących czarnego Leosia.
Troszkę zapędziła się w materii wzajemnego zjadania, bo likwidacja rzeźni to poniekąd tendencja poprawiania natury, czy też zamysłów Pana Boga. Ale to wychwycony przeze mnie nieszkodliwy drobiazg, wobec walorów tej opowieści, propagującej miłość, chęć zrozumienia i tolerancję.
Krótko podsumowuję, bo czeka już na mnie wywiad "Jak wychować dziecko, psa, kota..i faceta", w którym autorka i Dorota Krzywicka odpowiadają na pytania Ireny Stanisławskiej. A więc: daj Panie Boże więcej tak mądrych autorek i tak uroczych książek, cennych dla każdego czytelnika bez ograniczeń wiekowych.
Po przygodzie z piękną książką Sumińskiej pt "Historie, które napisało życie", z radością przystąpiłem do czytania następnej tej autorki. Wrażliwy się na starość zrobiłem i Sumińska wyciska ze mnie łzy od pierwszych stron. Pierwszy kryzys nastąpił już na 21 stronie, gdy Drapek przeżywał żałobę po Ciapku; a ja z nim. Autorka wygłasza swoje credo na stronie 203:
"Nigdy nie zawiodła mnie miłość zwierzęca, a ludzka tyle razy.."
To niezaprzeczalna prawda dotycząca tak całej ludzkości, jak i całej fauny. Warto to podkreślić, bo wspomnienia dotyczą tak Polski, jak i dalekiej Azji, w tym Tajlandii, Borneo, Filipin, ale i Krymu; bo dominują psy i koty, a i, w części azjatyckiej małpy, lecz są również łosie, myszy, pszczoły, jeże, a nawet traszki grzebieniaste. W celu jasnej prezentacji swoich poglądów "na wszystko" Sumińska porusza wątek swoich przyjaciółek lesbijek wychowujących czarnego Leosia.
Troszkę zapędziła się w materii wzajemnego zjadania, bo likwidacja rzeźni to poniekąd tendencja poprawiania natury, czy też zamysłów Pana Boga. Ale to wychwycony przeze mnie nieszkodliwy drobiazg, wobec walorów tej opowieści, propagującej miłość, chęć zrozumienia i tolerancję.
Krótko podsumowuję, bo czeka już na mnie wywiad "Jak wychować dziecko, psa, kota..i faceta", w którym autorka i Dorota Krzywicka odpowiadają na pytania Ireny Stanisławskiej. A więc: daj Panie Boże więcej tak mądrych autorek i tak uroczych książek, cennych dla każdego czytelnika bez ograniczeń wiekowych.
Saturday, 28 November 2015
Jayne Ann KRENTZ - "Iluzjonista"
Jayne Ann KRENTZ - "Iluzjonista"
Przydźwigałem nową porcję "arcydzieł" z biblioteki w Toronto i zacząłem tradycyjnie od najcieńszej a że szybki jestem, to zdążyłem dojechać do 30 strony nim zauważyłem, że to "Harlequin". Już tyle bzdur oceniałem, już tyle pał postawiłem, że jestem uodporniony na banialuki i dyrdymały, więc zdecydowałem się przeczytać "to-to" do końca. I wcale nie żałuję, bo wcale nie jest tak źle, jak się spodziewałem.
Z czysto kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że przez ciało bohaterki „przepłynął rozkoszny, gorący dreszcz” dopiero na stronie 56. „Preludium do prawdziwej uczty” miało miejsce na stronie 103, lecz ja czekałem cierpliwie na „wyginanie się w łuk”, tak charakterystyczne dla tego gatunku literatury. Zawiodłem się, bo było tylko: „jej ciało pręży się”, „zatraci w rozkoszy”, a potem (s. 107): „...Ariana ocknęła się ze słodkiego odrętwienia i powróciła na ziemię z rozkosznego niebytu”. Po pierwszym akcie płciowym mamy przekomarzanki, aż na stronie 165: „jego ciałem wstrząsnął pierwszy potężny dreszcz”, a „spirala rozkoszy rozkręcała się coraz szybciej, aż osiągnęła punkt krytyczny”. Swoja drogą ciekawe, bo tu wszyscy mają dreszcze, a ja kopulowałem ponad 50 lat i szczęśliwie dreszczy nigdy nie miałem.
Już tylko wspólna, zwycięska walka kochanków z uzbrojonymi bandytami, która umacnia, oczywiście, ich związek i wzajemne zaufanie, i już szczęśliwy finał - oświadczyny.
W porównaniu z wszechobecnym prostactwem, zboczonym seksem i zwykłym chamstwem w tzw „dobrej” literaturze, w objęciach Harlequina znalazłem odpoczynek i pogodę ducha. Nie oznacza to, że będę teraz czytał tylko Harlequiny, bo są zbyt przewidywalne, lecz nie mogę nie podkreślić ich walorów. Za brak powszechnego chamstwa i wulgarności gwiazdek 6.
Przydźwigałem nową porcję "arcydzieł" z biblioteki w Toronto i zacząłem tradycyjnie od najcieńszej a że szybki jestem, to zdążyłem dojechać do 30 strony nim zauważyłem, że to "Harlequin". Już tyle bzdur oceniałem, już tyle pał postawiłem, że jestem uodporniony na banialuki i dyrdymały, więc zdecydowałem się przeczytać "to-to" do końca. I wcale nie żałuję, bo wcale nie jest tak źle, jak się spodziewałem.
Z czysto kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że przez ciało bohaterki „przepłynął rozkoszny, gorący dreszcz” dopiero na stronie 56. „Preludium do prawdziwej uczty” miało miejsce na stronie 103, lecz ja czekałem cierpliwie na „wyginanie się w łuk”, tak charakterystyczne dla tego gatunku literatury. Zawiodłem się, bo było tylko: „jej ciało pręży się”, „zatraci w rozkoszy”, a potem (s. 107): „...Ariana ocknęła się ze słodkiego odrętwienia i powróciła na ziemię z rozkosznego niebytu”. Po pierwszym akcie płciowym mamy przekomarzanki, aż na stronie 165: „jego ciałem wstrząsnął pierwszy potężny dreszcz”, a „spirala rozkoszy rozkręcała się coraz szybciej, aż osiągnęła punkt krytyczny”. Swoja drogą ciekawe, bo tu wszyscy mają dreszcze, a ja kopulowałem ponad 50 lat i szczęśliwie dreszczy nigdy nie miałem.
Już tylko wspólna, zwycięska walka kochanków z uzbrojonymi bandytami, która umacnia, oczywiście, ich związek i wzajemne zaufanie, i już szczęśliwy finał - oświadczyny.
W porównaniu z wszechobecnym prostactwem, zboczonym seksem i zwykłym chamstwem w tzw „dobrej” literaturze, w objęciach Harlequina znalazłem odpoczynek i pogodę ducha. Nie oznacza to, że będę teraz czytał tylko Harlequiny, bo są zbyt przewidywalne, lecz nie mogę nie podkreślić ich walorów. Za brak powszechnego chamstwa i wulgarności gwiazdek 6.
Thursday, 26 November 2015
John IRVING - "Ostatnia noc w Twisted River"
John IRVING - "Ostatnia noc w Twisted River"
I znowu niespodzianka, wychodzi, że ja nic jego nie czytałem. A dorobek i popularność ma, ba, nawet Oscara dostał (1999), a to za scenariusz do filmu "The Cider House Rules" (w Polsce pod tytułem "Wbrew regułom") napisany na podstawie własnej książki pt "Regulamin tłoczni win". Karierę zaczął od "The World According to Garp" w 1978, czyli w wieku 36 lat. Bo urodził się jako John Wallace Blunt, Jr. 2.03.1942 r, tj 1 rok 1 miesiąc i 25 dni przede mną.
Ta książka to już produkt emeryta, bo w 2009 miał 67 lat. Akcja zaczyna się w 1954, a po 574 stronach, kończy w "moim" Ontario w 2005. Jest to powieść obyczajowa, lecz czyta się ją jak dobry kryminał. Przegląd amerykańskiej historii w II połowie XX wieku skłania czytelnika do porównania z genialnym filmem "Forrest Gump", który obejrzałem pięć razy. (Książki nie czytałem w obawie przed ewentualnym zakłóceniem swojego podziwu). Rezultatu takiego porównania nie trzeba podawać.
Ja mam trzy zarzuty, po pierwsze: nie lubię grubych książek; po drugie: jestem łakomczuchem, lecz nie znoszę gadania o żarciu (to podobnie jak z seksem), a po trzecie Irving nie wiedział gdzie skończyć i całkowicie zbędnie ciągnął opowieść do kiczowatego końca.
A w ogóle niezłe czytadło !
I znowu niespodzianka, wychodzi, że ja nic jego nie czytałem. A dorobek i popularność ma, ba, nawet Oscara dostał (1999), a to za scenariusz do filmu "The Cider House Rules" (w Polsce pod tytułem "Wbrew regułom") napisany na podstawie własnej książki pt "Regulamin tłoczni win". Karierę zaczął od "The World According to Garp" w 1978, czyli w wieku 36 lat. Bo urodził się jako John Wallace Blunt, Jr. 2.03.1942 r, tj 1 rok 1 miesiąc i 25 dni przede mną.
Ta książka to już produkt emeryta, bo w 2009 miał 67 lat. Akcja zaczyna się w 1954, a po 574 stronach, kończy w "moim" Ontario w 2005. Jest to powieść obyczajowa, lecz czyta się ją jak dobry kryminał. Przegląd amerykańskiej historii w II połowie XX wieku skłania czytelnika do porównania z genialnym filmem "Forrest Gump", który obejrzałem pięć razy. (Książki nie czytałem w obawie przed ewentualnym zakłóceniem swojego podziwu). Rezultatu takiego porównania nie trzeba podawać.
Ja mam trzy zarzuty, po pierwsze: nie lubię grubych książek; po drugie: jestem łakomczuchem, lecz nie znoszę gadania o żarciu (to podobnie jak z seksem), a po trzecie Irving nie wiedział gdzie skończyć i całkowicie zbędnie ciągnął opowieść do kiczowatego końca.
A w ogóle niezłe czytadło !
Tuesday, 24 November 2015
Anna FRYCZKOWSKA - "Kurort Amnezja"
Anna FRYCZKOWSKA - "Kurort Amnezja"
Fryczkowska (ur. 1968) napisała już pięć książek wcześniej, zaczynając, dość późno, bo w 2007. Omawianą wydała w 2014. Niewiele mam do powiedzenia o niej czy też jej twórczości. Więc, już po przeczytaniu, powiem tak. Po pierwsze do wielkiego grona polskich pań piszących dołączyła jeszcze jedna. Gratulacje, cieszmy się, bo w kupie cieplej; po drugie: tak, jak większość, nie ma kompletnie nic ciekawego do powiedzenia; po trzecie: najważniejsze jest prawo popytu i podaży, a jej książki cieszą się popularnością i dostają nadzwyczaj wysokie oceny. Zauważmy, że na LC cztery z jej sześciu książek dostały 6,49 – 6,73 gwiazdek, przy dużej liczbie ocen, jak i opinii.
Dla mnie to pierwsza i zarazem ostatnia przygoda z jej twórczością, lecz ja wielu najpopularniejszych autorów nie czytuję.
Pamiętając o małej szkodliwości jej książek, jak i haśle: "Daj innym żyć", staram się zachować obojętność w ocenie i by nie psuć dobrego samopoczucia zwolennikom takich czytadeł daję gwiazdek aż 5.
Fryczkowska (ur. 1968) napisała już pięć książek wcześniej, zaczynając, dość późno, bo w 2007. Omawianą wydała w 2014. Niewiele mam do powiedzenia o niej czy też jej twórczości. Więc, już po przeczytaniu, powiem tak. Po pierwsze do wielkiego grona polskich pań piszących dołączyła jeszcze jedna. Gratulacje, cieszmy się, bo w kupie cieplej; po drugie: tak, jak większość, nie ma kompletnie nic ciekawego do powiedzenia; po trzecie: najważniejsze jest prawo popytu i podaży, a jej książki cieszą się popularnością i dostają nadzwyczaj wysokie oceny. Zauważmy, że na LC cztery z jej sześciu książek dostały 6,49 – 6,73 gwiazdek, przy dużej liczbie ocen, jak i opinii.
Dla mnie to pierwsza i zarazem ostatnia przygoda z jej twórczością, lecz ja wielu najpopularniejszych autorów nie czytuję.
Pamiętając o małej szkodliwości jej książek, jak i haśle: "Daj innym żyć", staram się zachować obojętność w ocenie i by nie psuć dobrego samopoczucia zwolennikom takich czytadeł daję gwiazdek aż 5.
Monday, 23 November 2015
Andrzej PILIPIUK - "Wampir z MO"
Andrzej PILIPIUK - "Wampir z MO"
Po zbiorze opowiadań pt "Carska manierka", kolej na pierwszą powieść (obie pozycje w 2013). Zaczynam od uwagi negatywnej: prostackie, populistyczne wstawki szydzące z tragedii Wielkiego Polaka gen. Wojciecha Jaruzelskiego, z jego ciemnych okularów, pomagają zapewnie zdobyć czytelnika – gamonia, natomiast zrażają niepotrzebnie innych, chyba, ze na "innych" Pilipiukowi nie zależy. W kazdym razie zaczynamy od minusa. Ale tylko jednego, bo o drobnych błędach jak np cenie wódki w Pewexie nie będę wspominał, bo autor młody i w tych latach pijać nie mógł.
A dalej, same pochwały: znowu dobry język, świetny pomysł, żywa akcja, w efekcie dobra zabawa. To tyle i aż tyle. Bo, jeszcze raz powiedzmy., zabawa dobra, lecz i najlepszą trzeba kiedyś zakończyć. W związku z tym daję znowu 7 gwiazdek, informuję, że więcej czytać jego utworów nie będę, bo te dwie pozycje wystarczają mnie do orientacji, co przy masowej produkcji autor jest w stanie stworzyć.
A na zakończenie krótko. Panie Pilipiuk, po napisaniu tak wielu książek, które stały się popularne i przyniosły sporo kasy, przekroczywszy równocześnie czterdziestkę, porzuć Pan dotychczasowe życie i weź się Pan do porządnej pracy dla potomności, bo Pana na to stać. Czyli kosztem ilości zadbaj o jakość, byle w miarę szybko, bo chciałbym przeczytać.
Po zbiorze opowiadań pt "Carska manierka", kolej na pierwszą powieść (obie pozycje w 2013). Zaczynam od uwagi negatywnej: prostackie, populistyczne wstawki szydzące z tragedii Wielkiego Polaka gen. Wojciecha Jaruzelskiego, z jego ciemnych okularów, pomagają zapewnie zdobyć czytelnika – gamonia, natomiast zrażają niepotrzebnie innych, chyba, ze na "innych" Pilipiukowi nie zależy. W kazdym razie zaczynamy od minusa. Ale tylko jednego, bo o drobnych błędach jak np cenie wódki w Pewexie nie będę wspominał, bo autor młody i w tych latach pijać nie mógł.
A dalej, same pochwały: znowu dobry język, świetny pomysł, żywa akcja, w efekcie dobra zabawa. To tyle i aż tyle. Bo, jeszcze raz powiedzmy., zabawa dobra, lecz i najlepszą trzeba kiedyś zakończyć. W związku z tym daję znowu 7 gwiazdek, informuję, że więcej czytać jego utworów nie będę, bo te dwie pozycje wystarczają mnie do orientacji, co przy masowej produkcji autor jest w stanie stworzyć.
A na zakończenie krótko. Panie Pilipiuk, po napisaniu tak wielu książek, które stały się popularne i przyniosły sporo kasy, przekroczywszy równocześnie czterdziestkę, porzuć Pan dotychczasowe życie i weź się Pan do porządnej pracy dla potomności, bo Pana na to stać. Czyli kosztem ilości zadbaj o jakość, byle w miarę szybko, bo chciałbym przeczytać.
Andrzej PILIPIUK - "Carska manierka"
Andrzej PILIPIUK - "Carska manierka"
Pilipiuk (ur.1974), wg Wikipedii "polski pisarz fantastyczny...". To się zgadza, bo jego literacka płodność jest de facto fantastyczna. Przez długi czas unikałem go, bo widziałem gdzieś jego nazwisko w okolicach Ziemkiewicza, a ludzi z tego grona się brzydzę. Wskutek sklerozy zapomniałem chwilowo o swojej awersji i wypożyczyłem z tutejszej biblioteki, obok omawianej, "Wampira z MO". A skoro już trafiły do mojego sanktuarium, to je przeczytałem.
Zacząłem od tego zbioru opowiadań (z 2011) i od pierwszych stron Pilipiuka polubiłem. Ma chłopak pomysły i ma zdolność opowiadania. Zresztą tych walorów tak wiele, że trudno wszystkie wymienić. Przede wszystkim logiczny przebieg zdarzeń i całkiem niezły język polski. Już to wystarczy na pozytywną ocenę.
Każdy ma prawo do indywidualnych skojarzeń, więc, nikomu mojej opinii nie narzucając, wyjawię, że w trakcie lektury przypominały mnie się utwory Rylskiego i Twardocha.
Nie są to jakieś arcydzieła, lecz literatura dobra, solidna, a przy tym „miła lekka i przyjemna”; po prostu polecam, a i sam sięgnę po jego inne pozycje. Z gwiazdkami jestem ostrożny, lecz przecież zawsze będę mógł dorzucić.
Pilipiuk (ur.1974), wg Wikipedii "polski pisarz fantastyczny...". To się zgadza, bo jego literacka płodność jest de facto fantastyczna. Przez długi czas unikałem go, bo widziałem gdzieś jego nazwisko w okolicach Ziemkiewicza, a ludzi z tego grona się brzydzę. Wskutek sklerozy zapomniałem chwilowo o swojej awersji i wypożyczyłem z tutejszej biblioteki, obok omawianej, "Wampira z MO". A skoro już trafiły do mojego sanktuarium, to je przeczytałem.
Zacząłem od tego zbioru opowiadań (z 2011) i od pierwszych stron Pilipiuka polubiłem. Ma chłopak pomysły i ma zdolność opowiadania. Zresztą tych walorów tak wiele, że trudno wszystkie wymienić. Przede wszystkim logiczny przebieg zdarzeń i całkiem niezły język polski. Już to wystarczy na pozytywną ocenę.
Każdy ma prawo do indywidualnych skojarzeń, więc, nikomu mojej opinii nie narzucając, wyjawię, że w trakcie lektury przypominały mnie się utwory Rylskiego i Twardocha.
Nie są to jakieś arcydzieła, lecz literatura dobra, solidna, a przy tym „miła lekka i przyjemna”; po prostu polecam, a i sam sięgnę po jego inne pozycje. Z gwiazdkami jestem ostrożny, lecz przecież zawsze będę mógł dorzucić.
Sunday, 22 November 2015
Andrzej MUSZYŃSKI - "Południe"
nieudaczność doskonała
Andrzej MUSZYŃSKI - "Południe"
Muszyński (ur. 1984) debiutuje w formie książkowej, lecz w ogóle debiutantem nie jest, bo wiele reportaży drukował np w "Wyborczej". Nic o nim nie znalazłem, poza tym, że objechał pół świata. Z tej tajemnicy rodzi się we mnie niecne przypuszczenie, ze mamy następnego trawelebrytę. (w "Moim Pod Ręczniku" znajduję:
"TRAWELEBRYTA - od ang travelebrity, powstałego z travel i celebrity, oznacza osobę, która ze swego podróżowania uczyniła zawód i źródło niezłego dochodu. Polacy: nestor Kapuściński, a dalej - Beata Pawlikowska, Martyna Wojciechowska, Wojciech Cejrowski, Piotr Kraśko, Jarosław Kret i inni..”)'
Tylko, że piszę w tym momencie 929 recenzję w celu opublikowania na LC, a nie znajdziecie Państwo wśród nich ani jednej dotyczącej twórczości Kapuścińskiego, ani jego młodszych kolegów. Zapewniam Państwa, że większość książek Kapuścińskiego czytałem, jego niektórych następców też, a nie opiniuję, bo nie lubię słowa „quasi”, które nadaje danemu pojęciu sens zbliżony do para-, prawie lub niemal. Czyli reportaż, z założenia dokumentarny, staje się quasi reportażem paradokumentarnym. To jak nie wiadomo gdzie real, a gdzie fikcja, to o czym ja biedny mam pisać?
Robert Buciak (http://reportaze.blox.pl/t/486503/Andrzej-Muszynski.html) wyśpiewuje peany na temat Muszyńskiego, jednak pod koniec zaznacza:
"...Czasami trudno się połapać, o czym autor pisze. Miejscami szwankują podziały na podrozdziały. Za często w tekście pojawiają się podmioty domyślne. I drugie, tej książki nie da się czytać bez atlasu. Na początku każdego reportażu obowiązkowo powinna znajdować się mapa...."
A na LC wyręcza mnie "Artur" (polecam całą recenzję), który m. in. pisze:
"...."Południe" ma kilka dobrych momentów, ale to wszystko ginie w irytującej manierze Muszyńskiego i zbyt widocznej chęci napisania czegoś poruszającego, co ostatecznie kończy się pretensjonalnym bagnem... ..pretensjonalność i licealne natchnienie ... ....rozkwita pompatyczność.."
A ja czytam i chłonę mądrości trawelebryty Muszyńskiego. Już na stronie 12 zostaję oświecony innością dżungli kambodżańskiej:
"..Jest inna niż w Afryce i Amazonii: bardziej soczysta, gęsta.."
Niestety, autor nie wyjawia różnic między afrykańską, a tą z Amazonii czyli południowoamerykańską. Trzy różne kontynenty, trudno będzie samemu sprawdzić. Czytam dalej, a każde zdanie wykazuje trudności autora w posługiwaniu się językiem polskim, który wprowadza nową odmianę minimalizmu polegającą na tworzeniu jak najkrótszych zdań. Ponieważ na końcu książki dziękuje pracownikom Wydawnictwa "Czarne" za "wnikliwą redakcję książki", to strach sobie wyobrazić, jak to dzieło wyglądało wcześniej.
No i w tej Kambodży było jak w czeskim kinie, nikt nie wiedział, kto dobry, a kto zły, Amerykanie bombardowali, miejscowi wyrywali paznokcie, a i jeszcze byli Wietnamczycy. To już możemy przenieść się do Maghrebu czyli do płn-zach. Afryki.
Szykuje się coś ciekawego, bo autor podkreśla to oryginalną stylistyką (s. 62):
".....ciągnie mnie tam wtedy jak pszczołę w ul.... ...Gdy w Maghrebie idzie wiosna, chcę być sam.."
A tu na złość Muszyńskiemu (s. 64):
"....Mohamed Bouazizi się spalił.! Zhańbili go! On zrobił to dla nas wszystkich!"
Za autora też. To niech to opisze. A potem mamy jeszcze Amerykę Łacińską i Afrykę. Dobrze, że nie zawitał do Australii, bo bym już tego nie przeżył....
Miłego czytania tego internacjonalistycznego bełkotu!!!
Andrzej MUSZYŃSKI - "Południe"
Muszyński (ur. 1984) debiutuje w formie książkowej, lecz w ogóle debiutantem nie jest, bo wiele reportaży drukował np w "Wyborczej". Nic o nim nie znalazłem, poza tym, że objechał pół świata. Z tej tajemnicy rodzi się we mnie niecne przypuszczenie, ze mamy następnego trawelebrytę. (w "Moim Pod Ręczniku" znajduję:
"TRAWELEBRYTA - od ang travelebrity, powstałego z travel i celebrity, oznacza osobę, która ze swego podróżowania uczyniła zawód i źródło niezłego dochodu. Polacy: nestor Kapuściński, a dalej - Beata Pawlikowska, Martyna Wojciechowska, Wojciech Cejrowski, Piotr Kraśko, Jarosław Kret i inni..”)'
Tylko, że piszę w tym momencie 929 recenzję w celu opublikowania na LC, a nie znajdziecie Państwo wśród nich ani jednej dotyczącej twórczości Kapuścińskiego, ani jego młodszych kolegów. Zapewniam Państwa, że większość książek Kapuścińskiego czytałem, jego niektórych następców też, a nie opiniuję, bo nie lubię słowa „quasi”, które nadaje danemu pojęciu sens zbliżony do para-, prawie lub niemal. Czyli reportaż, z założenia dokumentarny, staje się quasi reportażem paradokumentarnym. To jak nie wiadomo gdzie real, a gdzie fikcja, to o czym ja biedny mam pisać?
Robert Buciak (http://reportaze.blox.pl/t/486503/Andrzej-Muszynski.html) wyśpiewuje peany na temat Muszyńskiego, jednak pod koniec zaznacza:
"...Czasami trudno się połapać, o czym autor pisze. Miejscami szwankują podziały na podrozdziały. Za często w tekście pojawiają się podmioty domyślne. I drugie, tej książki nie da się czytać bez atlasu. Na początku każdego reportażu obowiązkowo powinna znajdować się mapa...."
A na LC wyręcza mnie "Artur" (polecam całą recenzję), który m. in. pisze:
"...."Południe" ma kilka dobrych momentów, ale to wszystko ginie w irytującej manierze Muszyńskiego i zbyt widocznej chęci napisania czegoś poruszającego, co ostatecznie kończy się pretensjonalnym bagnem... ..pretensjonalność i licealne natchnienie ... ....rozkwita pompatyczność.."
A ja czytam i chłonę mądrości trawelebryty Muszyńskiego. Już na stronie 12 zostaję oświecony innością dżungli kambodżańskiej:
"..Jest inna niż w Afryce i Amazonii: bardziej soczysta, gęsta.."
Niestety, autor nie wyjawia różnic między afrykańską, a tą z Amazonii czyli południowoamerykańską. Trzy różne kontynenty, trudno będzie samemu sprawdzić. Czytam dalej, a każde zdanie wykazuje trudności autora w posługiwaniu się językiem polskim, który wprowadza nową odmianę minimalizmu polegającą na tworzeniu jak najkrótszych zdań. Ponieważ na końcu książki dziękuje pracownikom Wydawnictwa "Czarne" za "wnikliwą redakcję książki", to strach sobie wyobrazić, jak to dzieło wyglądało wcześniej.
No i w tej Kambodży było jak w czeskim kinie, nikt nie wiedział, kto dobry, a kto zły, Amerykanie bombardowali, miejscowi wyrywali paznokcie, a i jeszcze byli Wietnamczycy. To już możemy przenieść się do Maghrebu czyli do płn-zach. Afryki.
Szykuje się coś ciekawego, bo autor podkreśla to oryginalną stylistyką (s. 62):
".....ciągnie mnie tam wtedy jak pszczołę w ul.... ...Gdy w Maghrebie idzie wiosna, chcę być sam.."
A tu na złość Muszyńskiemu (s. 64):
"....Mohamed Bouazizi się spalił.! Zhańbili go! On zrobił to dla nas wszystkich!"
Za autora też. To niech to opisze. A potem mamy jeszcze Amerykę Łacińską i Afrykę. Dobrze, że nie zawitał do Australii, bo bym już tego nie przeżył....
Miłego czytania tego internacjonalistycznego bełkotu!!!
Subscribe to:
Posts (Atom)