Wojciech
Gołębiewski
OBSESJA
PROLOG
I
Marek porozsuwał
papiery na blacie, wyjął z szuflady dwie dodatkowe
teczki, wstał, odszedł dwa kroki od biurka i
spojrzał na pozostawiany bajzel. Chyba nieźle. Niedopita
szklanka kawy i niewyłączony laptop uwiarygadniały
jego zapowiedź, że wróci tu zaraz po przerwie
obiadowej.
- Jadę do
galerii na lunch, może coś stamtąd potrzebujesz? -
rzucił w stronę pulchnej Haliny, okupującej sąsiednie
pomieszczenie.
- Nie,
dziękuję, tylko nie spóźnij się na zebranie u
szefa; zapowiedział poważne zmiany personalne.
No właśnie.
Marek wiedział, że wpadł w pułapkę i dlatego
postanowił natychmiast zniknąć. Usunięcie go z pracy,
o którym szef miał dzisiaj poinformować Zespół,
to pierwszy krok do unicestwienia nielojalnego
podwładnego. Pozostawiając rozgardiasz w kuciapie chciał
opóźnić początek pościgu o co najmniej 2-3
godziny. Tyle czasu wystarczy mu, by znaleźć się
poza granicami Warszawy, czyli strefą ekstremalnie
inwigilowaną, w której nie istniała żadna możliwość
ukrycia się.
Windą
zjechał do garażu i skierował się do swojego
Volvo. Gdy otwierał drzwi samochodu usłyszał jej
głos. Jej, tzn Doroty, przyczyny jego klęski.
- A gdzie
to mój „macho” się wybiera ? Może bym zabrała
się z tobą ?
Wystudiowany
uśmiech zakwitł mu na twarzy, podszedł do niej,
objął i namiętnie pocałował, a po chwili czule
wyszeptał:
- Kochanie,
wiesz, że każda chwila z tobą jest dla mnie
rozkoszą, lecz teraz bardzo się spieszę, by wrócić
na odprawę u szefa. Będziesz przecież tam, więc
się zobaczymy.
Wysunął się
z jej objęć, wskoczył do samochodu i ruszył z
piskiem opon. Każda minuta była obecnie istotna.
Magnetyczną kartą otworzył bramę wyjazdową i wyjechał
na zatłoczoną ulicę. Dotarcie do galerii zajęło
mu 10 minut. W samochodzie przebrał się w dżinsy i
bluzę, a służbowy garniturek, koszulę, krawat i
buty wepchnął do plastikowej torby. Wyjął z
bagażnika uprzednio spakowany plecaczek, zarzucił na
plecy i udał się do supermarketu. Na parterze, koło
toalet, otworzył drzwi do pomieszczenia na kontenery
do śmieci, cisnął do jednego z nich plastikową
torbę, i spokojnym krokiem udał się do windy.
Zadaniem
windy był transport na I piętro niepełnosprawnych i
obarczonych dziecięcymi wózkami, więc często stała
nieużywana. I teraz też nie było chętnych do
jazdy, co Marka bardzo ucieszyło. Gdy znalazł się
wewnątrz uruchomił ją, a sam stanąwszy na plecaku
uchylił płytkę w suficie i umieścił tam swój
telefon komórkowy i kartę magnetyczną; na pierwszym
piętrze wysiadł, zbiegł schodami i opuścił galerię.
Tuż obok była stacja metra i za chwilę mknął
nim w kierunku Młocin. Na tym etapie najistotniejszym
było pozbycie się karty magnetycznej, specjalnie dla
agentów zaopatrzonej w GPS, dzięki czemu Centrala
nieustannie kontrolowała swoich pracowników. Umieszczenie
jej w windzie sprawiało, że kontrolerzy odnotowując
przemieszczanie, nie będą podejrzewać porzucenia
identyfikatora.
Spojrzał na
zegarek; od opuszczenia biura minęło 45 min. Miał
rezerwę co najmniej 15 minutową, postanowił więc
zaryzykować i spróbować autostopu. Wyjątkowe szczęście
mu sprzyjało, bo już po paru chwilach siedział w
dostawczej furgonetce zmierzającej do Myszyńca. Tak
więc desperacka próba ratowania życia, jak na razie,
przebiegała pomyślnie.
II
I to
wszystko przez jego naiwność. Tak głupio dał się
omotać Dorocie. Nie darmo ludowe przysłowie mówi, że
gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Ino, że
w tym przypadku nie diabeł, lecz Centrala.
Pracując w
Centrali nie mógł w żaden sposób zorientować się
w koligacjach, toteż nie wiedząc kto należy do
„układu”, zachowywał rezerwę wobec wszystkich. Tak
zresztą postępowali i inni. Obowiązywała uprzejmość,
ba, nawet serdeczność, dobrze widziane były wspólne
lunche, jak i koleżeńskie wypady do pobliskiego
pubu. Wzmiankowało się tam ogólnikowo o rodzinie,
przygodach z domowym zwierzakiem (wypadało mieć psa
lub kota, w ostateczności rybki w akwarium), lecz
było to tylko bla – bla czy pitu – pitu, czyli czcza
gadanina przy jednoczesnym zachowaniu uwagi, by nie
przekroczyć umownej granicy zażyłości.
Marek czuł
się zdecydowanie źle w tej sztucznej atmosferze, tym
bardziej, że nie założył jak dotąd rodziny i po
pracy wracał do pustego mieszkania. Miał powodzenie,
lecz strzegąc swojej niezależności nie dopuszczał do
zagnieżdżania się panienek w jego eleganckim
mieszkaniu, które zresztą zawdzięczał Centrali.
Podświadomie szukając bratniej duszy łatwo zaufał
nowej ślicznej stażystce Dorocie, świeżo upieczonej
absolwentce Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego,
która, jak mu się wydawało, odwzajemniała jego
zainteresowanie i oczekiwała na inicjatywę z jego
strony. Wspólny lunch ułatwił przełamanie pierwszych
lodów. Rozmowa zaczęła się od spraw zawodowych.
Właśnie wtedy uśpiła jego czujność po raz
pierwszy, okazując entuzjazm nowicjuszki któremu towarzyszył
uroczy rumieniec), w wychwalaniu Instytutu:
- Wie pan,
panie Marku, ja, już od trzeciego roku studiów,
marzyłam, żeby tu, do Instytutu, się dostać, dlatego
też specjalizowałam się w fizyce kwantowej. Pracę
magisterską pisałam na temat hipotetycznego bozonu
Higgsa i to ułatwiło mi kontakt z dyrekcją
Instytutu. A teraz, gdy przydzielili mnie do waszego
Zespołu, jestem w pełni usatysfakcjonowana.
- Ja
również cieszę się z dokooptowania pani - skrzętnie
odrzekł Marek - Tym bardziej, że pani uroda,
niewątpliwie, rozjaśni ponurą aurę panującą w
Zespole. Oprócz naszej pulchnej Halinki, mamy samych
„macho”, którzy rywalizują o pozycję samca alfa.
Niech pani o tym pamięta, bo na pewno będą
walczyć o pani względy.
- Tego się
nie obawiam, mam bogate doświadczenie z mężczyznami
- roześmiała się Dorota - ale, ale, chyba palnęłam,
sądząc z pana miny. To nie to, co pan brzydko
pomyślał, oczywiście nie jestem cnotliwą Zuzanną,
miałam narzeczonego, przez pięć lat, lecz on, teraz,
ożenił się z inną, a moje doświadczenie powstało
z racji posiadania ojca i trzech starszych braci.
- Muszę
szczerze przyznać, że się przestraszyłem tego pani
doświadczenia - czarował Marek - a nawiązując do
narzeczonego, muszę się przyznać, że ja również
mam za sobą doświadczenie rozstania z bliską osobą,
wobec której snułem poważne plany, a teraz, od
ponad dwóch lat, nie potrafię się z nikim na
poważnie związać.
- Biedny
„macho” - roześmiała się Dorota, podniosła
filiżankę i wypiła ostatni łyk kawy - Panie
Marku, chyba już powinniśmy się zbierać.
- Tak,
ma pani rację, tylko jeszcze jedno. W Zespole
przyjęliśmy modern American
standards i wszyscy, zwracamy
się do siebie po imieniu, więc ty dostosuj się
też do tego. Z drugiej strony, mam nadzieję, że
nie odmówisz mnie wypicia bruderszaftu i dasz się
zaprosić, dzisiaj, na kolację.
- No, i się
sprawdziło, tak, jak myślałam, „macho” - najpierw
zatrzepotała rzęsami, potem uroczo się uśmiechnęła,
a w końcu odrzekła, wręczając mu swoją wizytówkę
- Okej, przyjedź po mnie o siódmej, tu masz mój
adres.
Wrócili do
pracy, a wieczorem......
III
Przed
wyjściem z domu, Marek przejrzał się w wielkim
lustrze, zamontowanym w przedpokoju.
- Nie jest
źle - skonstatował - trzeba będzie ino pochodzić na
siłownię. Ostatnio coś mi się nie chciało, i
psiakrew, znów przytyłem.
Popsikał się
jeszcze drogą wodą kolońską i wyszedł z
mieszkania, by rozpocząć burzliwy związek, szczegółowo
zaplanowany (o czym, oczywiście, nie miał zielonego
pojęcia) przez Centralę. Aby sprawiedliwości stało
się zadość, zaznaczyć trzeba, że to on, wskutek
swojej słabości doprowadził do tragedii, a nie
Centrala, która, jak najsłuszniej, co potwierdziły
fakty, „tylko” go inwigilowała.
Podjechał
przed dom Doroty, nacisnął przycisk dzwonka i po
chwili, w uchylonych drzwiach, ukazała się Dorota.
Marek oniemiał z wrażenia, bo tak, panie dzieju,
pięknie wyglądała.
By nie
karmić czytelnika banałami o wzajemnym zauroczeniu,
które doprowadziło ich do łóżka, w którym podczas
zaspokajania namiętności „wyginała
się w łuk” (jak opisują w
Harlequinach), zajmijmy się zamętem w stanie ducha
naszego bohatera wywołanym już tą pierwszą upojną
nocą, tym bardziej, że ten zamęt miał wyrwać go
z dwuletniej depresji, w jakiej się pogłębiał,
wskutek - o czym nie omieszkał wspomnieć na
pierwszym lunchu z Dorotą - zerwania swoich zaręczyn.
IV
Obecnie
trzydziestoletni Marek rozpoczął gry męsko-damskie
wcześnie, bo nie miał jeszcze 18 lat, gdy zaciągnęła
go do łóżka o dwa lata starsza sąsiadka.
Szczęśliwie zaszło to kilka dni przed wyjazdem z
rodzicami na wakacje do Zakopanego, gdzie tęsknotę za
swoją „pierwszą” ukoił seksem z trzema kolejnymi
partnerkami w ciągu niespełna dwóch tygodni. Dzięki
temu uniknął przywiązania do „pierwszej” i w
dalsze, zresztą sporadyczne, z nią zbliżenia, po
powrocie z wakacji, nie angażował się uczuciowo.
Okres studiów na Wydziale Matematyki, na Uniwersytecie
Warszawskim, zleciał mu w towarzystwie, najpierw,
koleżanki z roku, która systematycznie chodziła na
wykłady i udostępniała mu swoje skrzętnie robione
notatki, a następnie młodej asystentki, pomocnej przy
pisaniu pracy magisterskiej. Nie przeszkadzało mu to
bywać w akademiku, gdzie w trakcie licznych hulanek
zdarzały się niezobowiązujące zbliżenia. Nie można
jednak zarzucić mu cynizmu, gdyż obie kolejne, „stałe”
partnerki na swój sposób kochał, lecz po prostu
jeszcze nie dojrzał do prawdziwej miłości czy też
do zakładania rodziny.
Inaczej
wyglądała znajomość z Weroniką, której początek
zbiegł się w czasie ze zdobyciem przez niego
stypendium doktoranckiego. Podekscytowany leciał do domu, by
tą świetną wiadomością podzielić się z
rodzicami.
- No, i
udało się - wykrzyknął na progu - jednak się
załapałem na stypendium. Będę robił doktorat w
Instytucie Matematyki w PAN-ie, u mego dotychczasowego
promotora, i na jego życzenie, prowadził, równocześnie,
ćwiczenia ze studentami na Uniwerku.
- Świetnie,
Mareczku, bardzo się cieszę - zareagowała mamusia -
to jeszcze by ci się przydała jakaś poważna
panienka, bo już jak jesteś doktorant, to wydorośleć
trzeba, a tak skakać z kwiatka na kwiatek nie
wypada.
- Oj, mamo,
ty zawsze o tym samym. Tak ci pilno babcią zostać
?
- Ja też
się cieszę - włączył się ojciec - ale o twoich
panienkach mówić nie zamierzam. Natomiast, żywię
nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z różnicy między
wolnością studencką, a dorosłego człowieka, że co
studenciakowi uchodzi, to dorosłemu nie przystoi.
- Dobra, nie
truj. Wyjmij lepiej jakąś buteleczkę ze swego barku,
to uczcimy mój sukces
- Niestety,
synu, jest to niemożnością, gdyż z szanowną twoją
matką udajemy się z wizytą do naszych przyjaciół.
Jeśli chcesz napić się w zacnym towarzystwie
dorosłych osób, dorosłych - podkreślam, bo do takich,
jak mniemam, sam chcesz się zaliczać, to przebierz się
i chodź z nami.
- A do
kogo, tak konkretnie się wybieracie ?
- Idziemy
fetować dyplom magistra psychologii, córki naszych
przyjaciół.
- Już
wiem, to musi być Weroniki; cholera ja jej z pięć
lat nie widziałem.
- To żałuj,
bo piękna panna z niej wyrosła i nie wiem, czy
na ciebie spojrzy - wtrąciła matka.
- A to
zobaczymy, idę z wami, poczekajcie, migiem będę
gotów.
Z zasady,
unikał, według niego, zramolałych, znajomych rodziców.
Córkę „ramoli”, Weronikę, oczywiście znał, lecz
nie widział jej co najmniej pięć lat i mniemał,
że znów ujrzy nudnego „kujona” z warkoczykiem.
Teraz,
zaskoczony zmianą, widząc uroczą dziewczynę,
wyluzowaną, a do tego supermodnie ubraną, zmieszał
się, a dalej było już tylko gorzej. Młoda dama,
bo na takie określenie zasługiwała, błyszczała
bowiem nie tylko urodą i swobodą, lecz również
intelektem. Onieśmielony, co po raz pierwszy mu się
to zdarzyło, zwlekał ze złożeniem jej należnych
gratulacji, gdy nagle usłyszał jej pytanie,
niewątpliwie skierowane do niego:
- Mareczku,
czyżby mój zmieniony wgląd obezwładnił ciebie ? Bo
chyba to właśnie utrudnia ci szpanowanie, przedwcześnie
dojrzałego „macho”, jakim to ciebie zapamiętałam. No,
już, nie obruszaj się na zmienność fortuny i
zostań moim paziem, a ja postaram się wynagrodzić
ci utracone gwiazdorstwo.
Odkrycie jego
myśli świadczyło o jej profesjonalizmie, mimo
dopiero co ukończonych studiów; jednocześnie dawało
jej pewną przewagę na starcie ich ewentualnej miłosnej
historii. Tak, miłosnej historii, bo zaplanowana ona
została „na górze”, i co do tego Marek nie
miał cienia wątpliwości, poszedł więc na całość
i ni to poważnie, ni to żartobliwie odpowiedział:
- Dręczy
mnie poważna wątpliwość, czy rola pazia, pazia
oczarowanego, pazia zakochanego od pierwszego wejrzenia,
nie stanie się przeszkodą w uzyskaniu wzajemności ze
strony księżniczki ? Czy ta propozycja to
perspektywa wiecznego przebywania pod pantoflem ?
- Nie
filozofuj, bo już starożytni to rozstrzygnęli: przecież
już Wergiliusz mówił, że miłość wszystko
zwycięża, a Seneka - że miłość z miłości się
rodzi. Tak więc kochaj mnie mocno, a nagroda
ciebie nie ominie.
Gdyby
wiedzieli jakie skutki przyniesie to beztroskie
żartowanie ! Prowadzili bowiem niebezpieczną grę: ona
- zakochana w nim co najmniej od dziesięciu lat,
a on - od „pierwszego” dzisiejszego wejrzenia -
opętany namiętnością całkowicie mu dotąd nieznaną.
Po dłuższym szczebiotaniu w przytoczonym stylu, Marek
poczuł potrzebę przejęcia inicjatywy i zaaranżowania
ich pierwszej randki. Ktoś mu gdzieś wspomniał, że
w Warszawie odbywa się obecnie Jazz Jamboree, więc
nie mając lepszego pomysłu zagrał va
banque:
- Mam
bilety na sobotni koncert Jazz Jamboree, czy poszłabyś
ze mną ?
- Oczywiście,
jeśli ty wybierzesz się ze mną jutro do Ateneum,
na Mrożka.
No i
się zaczęło. Biletów oczywiście nie miał, lecz
prowadząc „rozrywkowe” życie, miał wszędzie
znajomych, więc zdobył je szybko. O jazzie, coś
niecoś wiedział, a Mrożkowi poświęcił całą noc,
czytając pożyczone z biblioteki „Tango”.
Tak przysposobiony, uniknął
totalnej wpadki przez dwa pierwsze spotkania, lecz nie
mógł nie odczuć przepaści intelektualnej między
sobą a Weroniką.
Marek
bowiem w filharmonii i teatrach raczej nie bywał, a
literaturę piękną podziwiał przez okna wystawowe
księgarni, wolny czas, a miał go dużo, poświęcając
brydżowi, szachom, a przede wszystkim konsumpcji
alkoholu i drugiej płci. Teraz, by utrzymać tak
pożądaną przez siebie bliskość z ukochaną, musiał
w ekspresowym tempie nadrobić zaległości w swoim
„rozwoju osobowym”.
Po kilku pierwszych dniach, przeszedł do
systematycznego pogłębiania swoich wiadomości hołdując
zasadzie głoszącej, że cel uświęca środki, a tym
celem była chęć zaimponowania Weronice. Nie zauważył
nawet, kiedy to polubił i kiedy szczere
zainteresowanie światem intelektualnym zdominowało
pierwotne pobudki. Tak czy inaczej, po dwóch latach
„chodzenia” z Werą nasz bohater stał się innym
człowiekiem. Niestety, nie była to ostatnia zmiana w
jego życiu.
Nim
przejdziemy do dalszej historii, zaspokoimy ciekawość
czytelnika intymnymi szczegółami. Otóż, doszło do
tego, co wiecie, po raz pierwszy po koncercie Jazz
Jamboree - a więc po
drugiej randce - w jej kawalerce, w jej łóżku, w
różowej pościeli o godzinie dwudziestej trzeciej
dwadzieścia. No co, za mało wam ? Dobra, macie. Ona
była cnotliwa, mimo 23 lat, a on, dzięki swemu
bogatemu doświadczeniu, bardzo delikatny. Także i tu
ona rządziła i o wszystkim decydowała. Po wstępnych
pieszczotach poszła się wykąpać, po czym, wróciwszy
w podomce kazała wykąpać się jemu. Podczas jego
kąpieli posłała łóżko, rozebrała się do naga i
położyła weń. Kołdrą przykryła się częściowo,
pozostawiając obfite, jędrne piersi odkryte. On wśliznął
się do łóżka o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt
dwie. Przez dwadzieścia osiem minut pieścili się i
pieścili, po czym on w nią „wszedł,
poczuł opór, pokonał go, a jej ciało wygięło
się w łuk”
(Harlequin). Koniec, kropka, bo
nie piszę dla ero-tu-manów.
W dalszych
dniach, tygodniach, miesiącach doskonalili technikę
seksualną dochodząc do pewnej perfekcji, jednakże
doskonałość ich pożycia była wynikiem wzajemnej
czułości, delikatności i sympatii. Sukcesywnie
dochodziły wspólne zainteresowania i wyrównanie poziomu
intelektualnego. Poza pracą zawodową, czytali to
samo, oglądali to samo i słuchali też, jednakże
odczuwali różnie, co stwarzało podstawę do
nieustannej wymiany zdań na każdy temat. Idealny
związek, trudno więc dziwić się, że wszyscy od
Marka się odwrócili, po zniszczeniu tego układu. Czy
naprawdę to była jego wina ?
V
Równolegle
z uzupełnianiem ogólnego wykształcenia Marek rozpoczął
pracę nad swoim doktoratem. Przewidywany temat pracy
doktorskiej wynikał z kontynuowania jego badań w
dziedzinie liczb urojonych, tj zawierających „i”
określone jako pierwiastek kwadratowy z (-1).
Dla zwykłego
śmiertelnika, któremu wbijano przez długie lata
szkoły, że nie można wyciągać pierwiastka
kwadratowego z liczb ujemnych, liczby urojone są
nieprzyswajalne, podobnie jak ujemne ciśnienie tj
mniejsze od próżni, którego istnienie uwzględniał
już wykres Bernoulliego, czy też prędkość
przewyższająca światło, którą, jak wydawało się,
uzyskano praktycznie, w 2012 roku, w Wielkim
Przyspieszaczu Hadronów. Jednakże nauki ścisłe są
dla „Wybrańców Boga” (p. Infeld w książce o
Einsteinie).
Dla Marka
okazało się istotne zastosowanie liczb urojonych w
analizie obwodów elektrycznych, ruchu drgającego i o
czym jeszcze nie wiedział, w wyjaśnieniu teorii
korpuskularno-falowej światła, jak i uzyskiwaniu
prędkości przewyższającej 300 000 km/sek.
Po dwóch
latach pracy nad nowatorskim modelem wektorowym liczb
urojonych, usłyszał pierwszą wzmiankę od swego
promotora, o zainteresowaniu „ważnych” ludzi jego
próbami, a rok później dyrektor nowo powstałego
Instytutu Badań Kosmosu przedstawił mu propozycję, „nie
do odrzucenia”, przejścia do jego placówki i tam -
ukończenia pracy doktorskiej. Ta zmiana miejsca pracy
odbywała się nie tylko za aprobatą promotora, co
wręcz na jego polecenie. Marek, oszołomiony
nieoczekiwaną sytuacją próbował zwierzchnika indagować:
- Panie Profesorze, może niesłusznie, ale odnosiłem
wrażenie, że jest pan ze mnie zadowolony, mało
tego, sądziłem, że pan mnie lubi. Czemuż więc tak
łatwo akceptuje pan moje odejście?
- Ależ
oczywiście, kolego, bardzo pana cenię i lubię,
jednakże ta sytuacja mnie przerosła. Panie Marku, sam
mało co z tego rozumiem, a co wiem, powiem panu.
O pana przejściu decydują najważniejsze osoby w
państwie, z którymi w świetnej komitywie pozostaje
dyrektor Instytutu. Nie mam koligacji w wyższych
sferach, lecz mam powody aby sądzić, że zaangażowane
w to są służby specjalne, a im się nie
odmawia.
- A
gdybym odmówił ? Przecież wie Pan, że jestem
apolityczny i że ponad wszystko cenię swoją
niezależność i prywatność.
- Panie
Marku ! Czy pan jest kamikaze? A może od razu pan
popełni seppuku ?
Wstyd mu
było przyznać się Weronice do swojej bezradności,
toteż nie zwierzył się jej z matni w jaką
wpadł. A może wtedy właśnie popełnił pierwszy błąd
? Tak to sobie rozważał teraz, po latach, czekając
na okazję na myszynieckiej drodze.
A później ?
Później, już było za późno. Pierwsza rozmowa w
Instytucie, nie była właściwie rozmową, lecz
informacją, jakim nakazom i zakazom od dziś podlega.
Klamka zapadła, gdy został „utajniony” i podpisał
cyrograf. Nieszczęście spadło na niego, jak na
Hioba, któremu żadne rady nie mogły pomóc. A
gdyby powiedział Weronice i gdyby, po wspólnej
decyzji, nie poszedł na pierwszą rozmowę do
Instytutu ? O naiwności ludzka !! Przecież to on był
bezradny, a nie „oni”. Znaleźli by go na końcu
świata i byłoby jeszcze gorzej.
Bijąc się
z własnymi myślami przeszedł już ze dwa kilometry
w kierunku Piszu, gdy zadał sobie ostatnie pytanie.
Dlaczego dzisiaj miał siłę podjąć ucieczkę? Bo
więcej wiedział, więc i desperacja była większa.
Ponadto dziś ratował życie, a wtedy tylko zmieniał
i łudził się, że wszystko się jakoś ułoży.
Oczywiście, o
zmianie miejsca pracy Weronice powiedział,
przedstawiając same walory, w tym podwyżkę uposażenia,
które przewyższało znacznie nie tylko stypendium
doktoranckie, lecz wszystkie jego łączne dochody,
uwzględniając zarobki z korepetycji, artykułów i
układania zadań „Mensy”. Nie dopuszczał do
świadomości myśli, że to dopiero początek jego
tragedii.
VI
Weronice
sprzyjało szczęście od urodzenia. Rodzice byli
„od zawsze” bogaci, gdyż w PRL-u należeli do
grupy „prywaciarzy”, niezbędnych do zapełniania luk
w centralnie sterowanej gospodarce państwowej. Dziadek,
inżynier po Politechnice Warszawskiej, potrafił
zorganizować produkcję wszystkiego, co potrzebne na
wczoraj, i tak, przez pewien czas wytwarzał lusterka
samochodowe dla Starachowic, by później „przebranżowić”
się na guziki do ubrań eksportowanych do ZSRR.
Jeszcze później zajął się produkcją nadkoli
samochodowych dla FSO, by w końcu, na bazie tych
samych surowców, tj maty szklanej i żywic
poliestrowych i epoksydowych, budować przyczepy kempingowe
i jachty. Ojciec przejął „interes” po dziadku,
wzbogacił asortyment o wszelkiego rodzaju deski tj
surfingowe, skate boardowe etc i był pewien boomu na
wiele lat.
Dla dziadka,
ojca i o siedem lat starszego brata była „oczkiem
w głowie”, a z babcią i matką tworzyła silną
grupę feministyczną. W szkole i na studiach była
prymuską, bo, po prostu, lubiła się uczyć. Kończąc
szkołę dalej plotła warkocz, lecz już po miesiącu
studiowania włosy krótko obcięła i zaczęła się
modnie stroić. Przyzwyczajona do swego prymatu tak w
domu, jak i w szkole, łatwo zdobyła podobną
pozycję w środowisku studenckim, zachowując jednakże
we wszystkim umiar. Paliła papierosy, czasem „trawkę”,
nie stroniła od alkoholu ani od „chłopaków”,
ale nie przekraczała nigdy granic, które wyczuwała
instynktownie.
To wspaniałe
życie zakłócało wspomnienie wydarzenia na początku
studiów, gdy jeszcze nosiła warkocz i ubierała się
jak pensjonarka. Wtedy to, z okazji imienin ojca,
znalazł się w ich domu Marek, towarzyszący rodzicom
zaprzyjaźnionym z jej domem. Młodzi się nudzili,
więc szybko, pod pretekstem obejrzenia jej nowego
komputera, wymknęli się do jej pokoju. I tam
właśnie, to się stało; całowali się, pieścili, a
jej dziecięce marzenie o księciu z bajki,
przemieniało się w poważne uczucie; sielankę
przerwało wejście jej matki.
- Dzieci !
Dołączcie do nas, bo tort i szampan czeka.
Czar prysł,
powrócili do gości, a późnym wieczorem, kładąc
się do łóżka, uświadomiła sobie, że po raz
pierwszy zakochała się. A Marek ? Marek był trochę
zblazowany, stroił się na „macho”, poszedł w
„siną dal” i długie lata go nie widziała. Jak
się, po latach, okazało, on w ogóle tego wieczoru
nie pamiętał.
Weronika była
silna, ponadto kierowała się zasadą, że na
wszystko przyjdzie czas. A teraz był czas na studia.
Przeleciała je na
samych piątkach, a w pracy dyplomowej zajęła się
wolnymi skojarzeniami. Postawiła tezę, że testy na
wolne skojarzenia wykażą różnice w odpowiedziach
intro- i ekstrawertyków. Sama żartowała, że inspiracją
jej pracy była odpowiedź Kowalskiego z wojskowego
dowcipu, w którym sierżant, starając się uświadomić
żołnierzom znaczenie skojarzeń, wymachiwał chusteczką
i pytał z czym ona im się kojarzy:
- Jak mnie
brali do wojska, to matula w chusteczkę szlochała -
odpowiedział pierwszy.
- Pociąg,
ze mną, poborowym, ruszył, to moja dziewczyna
chusteczką machała.
Wszystkie
odpowiedzi były podobne, aż trafiło na szeregowego
Kowalskiego:
- Mnie to
się z dupą kojarzy, panie sierżancie.
- O,
wreszcie coś ciekawego. A to dlaczego, Kowalski ? -
zapytał sierżant
- Bo mnie
się wszystko z dupą kojarzy, panie sierżancie.
A więc był
to ekstrawertyk - kończyła żart Weronika.
Już przed
dyplomem zaproponowano jej pozostanie na uczelni i tak
z nowym rokiem akademickim rozpoczynała pracę
dydaktyczną jako asystentka w Katedrze Psychoanalizy.
Nim zaczęła nowe życie zawodowe zmieniło się jej
życie prywatne, wskutek spotkania Marka.
Nie planowała
tego spotkania, była wręcz zaskoczona, że Marek
towarzyszył tym razem swoim rodzicom, skoro jednak tak
się stało, postanowiła go z sobą związać. Nie
mając żadnych kompleksów, działała zawsze odważnie
i otwarcie. Wiedziała, czego chciała. A że stara
miłość nie rdzewieje, to chwilowo przymknęła oczy
na jaskrawe braki w jego edukacji, jednocześnie
stawiając sobie zadanie zmobilizowania ukochanego do
pracy nad sobą. Udało jej to się świetnie i
tak, po trzech latach doskonalenia swoich relacji,
stanowili idealne stadło.
Niestety,
mimo swoich zdolności psychoanalitycznych, nie rozpoznała
trafnie Marka psychiki. Zdawała sobie sprawę, że
jest pozerem, że jest introwertykiem duszącym w
zanadrzu tak swoje sukcesy, jaki i porażki, lecz,
gubiąc po drodze zawodowy instynkt i racjonalne
myślenie, uwierzyła, może dlatego, że chciała
uwierzyć, w jego lojalność wobec siebie, czy też
po prostu, w uczciwość. Dlatego też jego, jak jej
się wydawało - irracjonalne, odejście najpierw ją
zaskoczyło, zszokowało, a wskutek niezrozumiałych
przyczyn wpędziło w poważną depresję. I ta kobieta
sukcesu porzuciła pracę, a że nie mogła znieść
samotności w domu ruszyła „w miasto” i pozornie
beztrosko, balowała. Gdyby jej powiedział..., gdyby..
Ale nie powiedział, bo nie chciał, bo nie mógł,
bo był skrytym egoistą
VII
Po kilku
miesiącach pracy w Instytucie powołano Marka do
Zespołu, o czym powiadomił go osobiście sam
dyrektor.
- Panie
Marku, chcę panu wyjaśnić, że nie znalazł się
pan tu przypadkowo. Był pan obserwowany i testowany
przez pięć lat. W jaki sposób pana testowano,
dowie się pan w odpowiednim czasie, nazwijmy to, gdy
osiągnie pan adekwatny stopień wtajemniczenia. Obecnie
zapraszam pana do Zespołu, w którym, mam nadzieję,
zabłyśnie pan swoimi zdolnościami analitycznymi.
Nie muszę chyba panu tłumaczyć, że to
powołanie jest następnym stopniem integracji z nami.
W szczegóły wprowadzi pana szef Zespołu, Kowalski.
Gratuluję i życzę powodzenia.
No to już
lepiej nie będzie - pomyślał Marek, krocząc do
Kowalskiego. Ten już na niego czekał. Marek przywitał
się, usiadł, a Kowalski zaczął przemowę:
- Ja, ze
względu na swoją pozycję, przyjąłem ciężar
uświadomienia panu, czym naprawdę Instytut jest i czym
się zajmuje. Nazwa „Instytut” jest przykrywką dla
naszej rzeczywistej działalności. „Instytut Kosmologii”,
ładnie brzmi, ponadto taka nazwa usprawiedliwia nasze
zainteresowanie najnowszymi technikami tak cywilnymi, jak
i wojskowymi. Otóż, dla „wybranych” jesteśmy
Centralą, centralą ogólnoświatową, czyli centrum
koordynującym pracę naszych agentów rozsianych po
całym świecie. I pan, panie Marku, od dziś jest
jednym z nas, „wybranych”. Jesteśmy, można
powiedzieć „masonerią” trzeciego tysiąclecia. Jesteśmy
jądrem intelektualnym świata. - przerwał przemowę,
by ukontentować się wypowiedzianymi słowami.
- Przepraszam,
ale się troszkę pogubiłem - skorzystał z przerwy
Marek - Rozumiem potrzebę zachowywania ścisłej
tajemnicy naukowej przez wszystkich pracowników Instytutu,
tfu, przepraszam, Centrali. Oczywiście, i przeze mnie.
Jednakże miano „agenta” źle mi się kojarzy i
nie widzę merytorycznego związku takiej nazwy z
wykonywaną przeze mnie pracą stricte naukową.
- Ma
pan rację, panie Marku, ten swoisty żargon, w
pierwszym momencie szokuje, lecz jest to takie nasze
wewnętrzne uproszczenie, które wynika z faktu, że
angielskie collaborator,
którego używamy na całym świecie w sensie
współpracownika naukowego, źle się kojarzy w Polsce.
- odrzekł Kowalski. Odchrząknął i kontynuował wykład
- Naszym zadaniem jest sterowanie życiem na Ziemi,
tak, by nie dopuścić do samozagłady. Już wyścig
z bronią jądrową stanowił poważne ostrzeżenie przed
nią, a perspektywa „wojen gwiezdnych” została
przez nas oddalona przez doprowadzenie do upadku
imperium sowieckiego. Od tego czasu naszym zadaniem
jest strzeżenie odkryć naukowych przed wykorzystaniem
ich do celów militarnych.
- Zadanie
szczytne, tylko czy to my, Polacy, jesteśmy
predestynowani do kierowania Centralą?
- Proszę
pana, kto tu mówi o kierowniczej, ba, choćby o
znaczącej, roli Polaków ? W dobie globalizacji jest to
przedsięwzięcie podjęte przez całą ludzkość, no
może - prawie całą, a umieszczenie Centrali w
Warszawie jest bez znaczenia, równie dobrze mogła by
się mieścić w Kuala Lumpur. Przyzna pan jednak,
że położenie geograficzne Polski wydaje się
atrakcyjniejsze niż Malezji ?
- Zgoda.
Tylko, czy ta działalność nie jest sprzeczna z
interesem Polski ? Czy zachowana jest lojalność wobec
niej ?
- Panie Marku
! Oczywiście, nasza działalność jest legalna i
lojalna. Podobne „instytuty” funkcjonują w Houston i
Nowym Jorku, w Londynie i pod Paryżem, Genewie i
Kolonii, a nawet w Canberze, a w Chinach i Rosji
mamy licznych naukowców pracujących dla nas.
- To kto tym
zarządza ? Kto właściwie jest moim pracodawcą ? -
zdenerwował się Marek
- Czego, do
diabła, szuka pan dziury w całym ? Jest pan
pracownikiem P O L S K I E G O Instytutu Kosmicznego,
dofinansowywanego, jak inne instytuty, z budżetu Państwa
i pracuje pan naukowo, wespół z dziesiątkami
tysięcy innych naukowców
z całego świata, dla dobra ludzkości, zachowując
lojalność wobec Polski, lecz również strzegąc
tajemnic przed potencjalnie niebezpiecznymi „maluczkimi”.
Niech pan wydostanie się wreszcie z kokona tej
ksenofobicznej, nacjonalistycznej polskości - zdenerwował
się Kowalski
- Ale kto
podejmuje decyzje ? Kto ponosi odpowiedzialność ? -
drążył Marek
- Jak to kto
? Pan, ja, wszyscy naukowcy. W praktyce trust mózgów,
kierownicy zainteresowanych Zespołów analizują, dyskutują
i podejmują decyzję, której wykonanie zlecają
Centrali. I tak nasz Zespół skupia się na
zderzeniach hadronów, uzyskaniu bozonu Higgsa, a przy
okazji prędkości większej od fali elektromagnetycznej.
Partykularnie, pana pracą będzie matematyczne opracowanie
poprawki do równania Einsteina dla prędkości większej
od „c”. Od tej chwili będzie miał pan dostęp
do supertajnych materiałów Centrali i proszę to
szybko wykorzystać do pogłębienia przez pana wiedzy
z atomistyki.
Po
ochłonięciu, Marek przyjął przemowę Kowalskiego nader
spokojnie, bo zbytnio to nie komplikowało jego stylu
życia. Perspektywa pogłębiania wiedzy też mu
odpowiadała, bo przy Weronice znacznie intelektualnie się
rozwinął. Oczywiście nie mógł tą nową prawdą
z nikim się dzielić, lecz i to nie stanowiło
problemu, póki nie zakłócało jego prywatnego życia.
Upłynął
rok wytężonej pracy, Marek poznawał tajniki nauki i
nie tylko nauki. Mając dostęp do tajnych dokumentów
odkrywał rzeczywistość nieznaną zwykłym śmiertelnikom.
W jego dziedzinie, nową perspektywę podróżowania z
prędkością powyżej „c”. Koncepcja, w uproszczeniu
polegała na analizie i syntezie obiektu, ale nie na
rozebraniu obiektu na czynniki pierwsze, przesłaniu i
ponownym złożeniu, lecz na zapisaniu kodu
identyfikacyjnego, przesłania go strumieniem np neutrino i
na jego podstawie, konstrukcji obiektu w punkcie
docelowym. Dla wyjaśnienia tej koncepcji, tak istotnej
w historii Marka, posłużmy się genomem.
Genom to
łańcuchy DNA złożonego z białek. Wystarczy zapisać
kolejność białek w DNA i ten zapis przesłać. Nie
ma potrzeby przesyłania samych białek, czyli cegiełek
w strukturze żywego organizmu, gdyż one są
dostępne w miejscu docelowym, np na planecie w
innej galaktyce, wystarczy wysłać kod. Surowiec jest na
miejscu, tylko instrukcja jest potrzebna.
Te rewelacje,
których nikomu nie mógł ujawnić, męczyły go, a
z każdym dniem ich przybywało. Już Weronika zauważyła
zmiany w jego nastrojach. Niestety, zauważono też
w Centrali. Wezwał go Kowalski. Bez wstępu, czy
jakichkolwiek ogródek, powiedział to najgorsze, co Marek
mógł usłyszeć.
- Nim
zapadła decyzja o włączeniu pana do mego Zespołu,
został pan dokładnie sprawdzony. Przekonani byliśmy,
że nie sprawi pan kłopotów. Niestety rzecz ma się
inaczej. Błąd popełnili psychoanalitycy, oceniający
pana odporność psychiczną. Obserwując pana, doszliśmy
do wniosku, że niebezpieczne jest dla nas utrzymywanie
przez pana jakiejkolwiek dalszej znajomości z pańską
narzeczoną Weroniką. Przygotowaliśmy scenariusz według
którego odejdzie pan bez słowa, bez jakichkolwiek
wyjaśnień. Od jutra zamieszka pan we wskazanym przez
nas mieszkaniu, zmieni pan numer telefonu i samochód.
Nie, nie będzie musiał pan się ukrywać, utrudnimy
tylko ewentualną próbę kontaktu ze strony pani
Weroniki. Rozumiem, że jest to szokująca wiadomość
dla pana, lecz naprawdę jest to konieczne. Przy
jakimś przypadkowym spotkaniu zachowa pan „pokerową”
twarz i nie dopuści do rozwinięcia tematu odejścia.
- Kowalski przerwał na chwilę, odchrząknął, wypił
łyk kawy i już mniej oficjalnym głosem kontynuował -
Teraz, poniekąd dla wyjaśnienia, zreasumuję, że
przyczyną tej konieczności jest pan sam. Jak
zaobserwowaliśmy, w związku waszym pan był
zdominowany od samego początku, co w połączeniu z
wybitnymi zdolnościami psychoanalitycznymi pańskiej
partnerki, a co gorsza jej umiejętnościami w analizie
wolnych skojarzeń, stanowi przeogromne zagrożenie dla
zachowania przez pana tajemnic służbowych. Nie możemy
sobie na to pozwolić, tym bardziej, że pan już
dużo wie, a prawdziwie wielkie tajemnice są jeszcze
przed panem. Teraz zaopiekuje się panem nasza pulchna
Halinka, na której łonie może pan użalić się
nad sobą.
Marek dostał
obuchem w łeb i dobrze nie oprzytomniał, gdy
pulchna Halinka przywołała go do działania. Pojechała
z nim do mieszkania Weroniki, spakowała jego rzeczy
i kazała podpisać krótki list:
„To była
pomyłka. Nie potrafię tak dłużej żyć, więc
odchodzę. Nie szukaj mnie, bo nie mam nic więcej
do powiedzenia. Życzę szczęścia - Marek”.
Zawiozła
go do nowego, z gustem urządzonego mieszkania, spiła
szampanem i pozostała z nim do rana. On pozostał
w domu, a ona zdawszy relację szefowi Nowakowi, wnet
powróciła, a że był piątek, pozostała na weekend
hojnie oddając swoją pulchność w jego posiadanie,
a „ciało jej wielokrotnie
wyginało się w łuk” (Harlequin).
Jeszcze przez dwa miesiące
spędzała weekendy w jego mieszkaniu, a i później
sporadycznie wpadała do niego na niezobowiązujący
seks. Aż przyszła stażystka Dorota......
VII
Kroczył
dalej drogą w kierunku Piszu i nagle poczuł
potrzebę napicia się wódki. W przydrożnym sklepie
kupił dwie półlitrowe butelki, z zamiarem wypicia
drugiej po przybyciu do celu, czyli domu kolegi ze
studiów Andrzeja Mazura, położonej nad Jeziorem
Nidzkim, tuż koło słynnej leśniczówki Pranie. Na
zakąskę wziął dwa piwa i ruszył dalej szosą do
widocznego dalej zagajnika. Wszedłszy weń, po paru
krokach znalazł polankę, gdzie się ochoczo rozgościł.
Pociągnął dużego łyka i otworzył piwo; po
drugim łyku wypił piwo i czekał na efekt. Odrzucił
nachodzące go wspomnienia, koncentrując się, póki
umysł jeszcze trzeźwy, na swoim planie. U Andrzeja
będzie mógł siedzieć, ile zechce, lecz co dalej ?
Nie chodziło mu tylko o ratowanie własnego tyłka,
marzyło mu się naprawienie szkód i zaczęcie życia
od nowa. Najważniejszą misją było nakłonienie
Andrzeja do podjęcia się misji pojednawczej z
Weroniką i jego rodzicami, którzy po zerwaniu
narzeczeństwa wyrzekli się jego. A to już minęło
sześć lat. Kto mu uwierzy ? Przecież wszystko co
przeszedł będzie brzmiało niewiarygodnie. Spiskowa
teoria dziejów ? Pseudo-masoneria ? On - bohater broniący
całą ludzkość ?
Wypił dalsze
dwa łyki i zaczął coraz bardziej wątpić w
drugą część planu. Jedyne rozwiązanie jakie do tej
pory widział, to nawiązanie kontaktu z rosyjskimi
służbami specjalnymi. Tylko, czy przy pierwszej próbie
nie natnie się na agenta Centrali ? A czy, po
ujawnieniu tajemnicy, nie zlikwidują go? Bez wódki
nie razbieriosz - pomyślał i zgodnie z tą złotą
myślą pociągnął solidnie z butelki. Ucztował
jeszcze z pół godziny w ciągu której opróżnił
do końca butelkę, na deser poprawił pozostałym piwem
i zapadł w pijacką drzemkę. Od wielu lat nie
mógł pozwolić sobie na upijanie się, więc dopiero
teraz wszystkie napięcia znalazły ujście w pijackiej
malignie. Nadlatujący rój hadronów, którego szpicę
stanowiły neutrina wyraźnie zmierzał w jego kierunku.
W mgnieniu oka neutrina uderzyły silnie w niego,
poczuł silny ból, wyemitował elektrony, sam zostając
zbiorem dziur po elektronie czyli pozytonów. Stracił
na chwilę przytomność, a gdy odzyskał ujrzał
sędziego, prokuratora i ławę przysięgłych. Prokurator
pytał (po angielsku):
- Czy
oskarżony może wyjaśnić sądowi okoliczności kradzieży
litery „r”? Jeżeli bowiem utracił pan elektrony,
to winien pan być zbiorem POZYTRONÓW, a nie
POZYTONÓW; istnieje więc podejrzenie zawłaszczenia
składnika „r”.
-
Wysoki Sądzie ! To jest nieporozumienie, a nie
kradzież; to specyfika mego języka ojczystego. Oczywiste
jest w świecie, że posiTRON
pochodzi od słów POSItive
i elecTRON,
lecz u nas, w Polsce, positron
jest pozytonem;
jednakże wyszliśmy obronną
ręką z tej pozornej malwersacji stwarzając równoległą
nazwę dla elektronu
- negaton.
Tak więc polskim odpowiednikiem „światowej” pary
positron-electron
jest pozyton-negaton.
Bo u nas, proszę Wysokiego Sądu, wszystko jest
pojebane, nawet prosty oxigen
przybrał dziwne miano tlenu,
że niby się „tli”. Na swoją obronę dodam,
że my Polacy, naród szczycący się swoją wiarą,
nazywamy ją chrześcijaństwem w
powszechnym zrozumieniu wywodzącym się od chrztu,
co nadaje jej znaczenie baptismu,
a nazwy chrystianizmu
w ogóle nie używamy. Tak więc nie jestem winien
żadnej kradzieży, a za błędy leksykalne nie ponoszę
winy.
- Takich
andronów słuchać nie wypada; należy więc skierować
oskarżonego na tortury - podsumował prokurator.
Szczęśliwie,
a może nieszczęśliwie, Marek się obudził. Trudno
osądzić co było bardziej przerażające, jawa czy
sen. Zobaczył bowiem trupa.
Trup wisiał;
wisiał pół metra nad ziemią; wokół szyi pas
wojskowy przywiązany do gałęzi drzewa. Marek rozpoznał
czyje to ciało. Wpadł w panikę, porwał plecak i
zaczął uciekać. Wypadł na szosę i biegł, biegł,
biegł... Potem złapał okazję, dobrnął do Andrzeja
i przez tydzień pił na umór.
KONIEC PROLOGU
ROZDZIAŁ I
TRUP
Sierżant
Makuła wstawał z łóżka zawsze o piątej. Tak też
było i tego dnia, gdy znalazł tego trupa (niech
będzie przeklęty !). Teraz była jednak dopiero piąta
i jeszcze nie wiedział co go spotka później.
Kilka minut zajęło mu mycie się i golenie, po
czym, włożywszy dres udał się do obory.
- Nie jest
żle - pomyślał - bo pensja policjanta, połączona z
małym, bo małym, lecz dobrze zorganizowanym gospodarstwem
zapewniała poczucie materialnego bezpieczeństwa. Do tego
starsza siostra, Jadźka, co urządziła się w Kanadzie,
o rodzinie nie zapominała i paczki z ciuchami
przysyłała. No i choćby ten dres, proszę, jak mi
się przydał. A przecie i laptop Jaśkowi przysłała,
by w szkole innym nie zazdrościł.
Tak sobie
rozważając wszedł do obory, co to i oborą była,
i chlewikiem, a i sąsiek obelkowany miała. Sam, z
Jaśkiem, to zbudował.
- Witam was,
rogate bestie - rzekł do dwóch „holenderek”,
które odpowiedziały mu muczeniem. Uwolnił łańcuchy i
ciągnąc uwiązane do nich krowy kontynuował swoją do
nich przemowę. - Chodźcie, dziewczyny, na dwór,
ładna pogoda dzisiaj, to zaczerpniecie świeżego
powietrza. Wyprowadził je za chałupę, zapalikował i
wrócił do obory.
- Teraz czas
na was, wy świnie jedne - zwrócił się do
maciory i pięciu prosiaków. Uchylił drzwi chlewu i
ponaglał prosiaki do wyjścia. – No, już, jazda na
zewnątrz, bo ja muszę tu posprzątać.
Zamknął je
w kojcu zrobionym koło obory, a sam wrócił do
maciory, która była gruba i nieruchawa. Załadował
obornik na taczki i wywiózł do gnojówki, dwa razy
musiał obracać, po czym wziął szlauch i zaczął
polewać betonową podłogę. Maciora przyzwyczajona do
tych ablucji, przemieszczała się posłusznie, aby
umożliwić mu sprawne posprzątanie. Teraz z sąsieku
przerzucił podściółkę i włączył mieszalnik, do
którego wlał, przygotowaną w dwóch wiadrach strawę.
Po chwili przekręcił kurek i żarcie spłynęło
rynną do świńskiego koryta. Wyszedł z obory i
ujrzał żonę, Marysię, udającą się, z bańką na
mleko, do krów, by je wydoić. Od dzieciaka
przyzwyczajona, to chętnie ręcznie doiła, a krowy
doceniały jej czułą rękę i dawały najlepsze mleko
we wsi.
- Jeszcze
wcześnie, mogłaś poleżeć, przecież sami teraz
jesteśmy, to i roboty masz mniej.
- A tam,
jak ja przywykłam tak wstawać, a po prawdzie, to
lepiej by było, żeby dzieciaki już wróciły.
Wywczasów im się zachciało. Ja tam prawie nigdy
wiochy nie opuszczałam, to i kłopotów nie było.
- No wiesz,
teraz inne czasy; oni to globalizacją nazywają, a
tak naprawdę to te internety ludziom w głowie
mieszają - odpowiedział zdawkowo żonie, bo nie miał
teraz ochoty na dłuższe gadanie. - Słuchaj, ja raz,
dwa się w mundur przebieram i zaraz wychodzę, bo,
przed robotą, do Zawiślaka zajdę, by mi protokół,
o tej kradzieży, podpisał.
- Ino
śniadania i termosu nie zapomnij.
I tak
Jędrek Makuła wyruszył do Zawiślaka, tego pamiętnego
dnia, o godzinie szóstej trzydzieści, lecz, jak
się słusznie spodziewamy, nie dotarł. Droga, od
jego gospodarstwa do Zawiślaka, prowadziła, na skróty,
przez zagajnik i w nim właśnie natknął się na
trupa.
- O, kurwa !
- wykrzyknął. Tylko tego mnie
brakowało. Nie mógł, skurczybyk powiesić się gdzie
indziej ? - sam siebie retorycznie zapytał.
Trup wisiał;
wisiał pół metra nad ziemią; wokół szyi pas
wojskowy przywiązany do gałęzi drzewa. Drzewo dość
wysokie o szerokim pniu, trudno byłoby na nie wejść.
Dotknął wisielca; sztywny, znaczy się co najmniej
od wczoraj tu wisi. Przyjrzał się mu. Nietutejszy.
Wyjął komórkę i połączył się z Komendą w
Myszyńcu.
- Sie macie !
Jędrek Makuła mówi. Trupa mam. Pomóżcie !
- A gdzieś
ty jest ?
- W tym
zagajniku, co do Zawiślaka idzie. Będę przed nim czekał.
A trup wisi, w środku, na drzewie. Nieznajomy.
- Dobra,
wysyłam radiowóz i dzwonię do Ostrołęki, bo od
wczoraj wielki rwetes, jakiś agent zaginął i o
wszystkim każą informować Komendę Wojewódzką. Trzymaj
się, na razie !
Makuła miał
co najmniej piętnaście minut czasu, zaczął więc
rozglądać się wokół. W odległości nie większej
niż dziesięć metrów od wisielca zobaczył pustą
półlitrówkę i dwie butelki po piwie. Postanowił nie
dotykać ich, a, że o tej porze mało kto tędy
chodził, to pozostawił wisielca i wyszedł przed
zagajnik.
Wnet
przyjechali, i to nawet sam komendant, kpt Waszczak.
- Panie
kapitanie, miejsce zabezpieczone, nikogo nie było, a ja
niczego nie ruszałem - zameldował Makuła - Proszę
za mną, poprowadzę.
Ruszył w
kierunku polanki, a za nim ekipa; aż pięciu
przyjechało.
- Jędrek,
meldowałeś, że nietutejszy. To musisz ludzi popytać,
czy kto go nie widział - usłyszał głos kapitana.
- Oczywiście,
Walduś - po imieniu Makuła się zwrócił, bo przecież
znali się od dzieciaka, razem do podstawówki chodzili,
to ino przy ludziach służbową formę stosował -
Tam leży flaszka po wódce i dwie po piwie,
warmińskim, to, mnie się widzi, że nieboszczyk mógł
je kupować w sklepiku, u starej Maciągowej.
Stanęli na
skraju polany, by nie zadeptać ewentualnych śladów.
- Zdejmijcie
go i szybko dajcie zewnętrzne dane wisielca, bo muszę
dzwonić do Ostrołęki - powiedział kpt Waszczak,
przepuszczając powiatowych specjalistów.
- A właśnie,
co to, jakiś ważniak zginął ? - zapytał Jędrek
- Bo coś mi Kazek bąknął.
- Tak, raban
na całą Polskę. Niby podwójny agent, do
największych tajemnic miał dostęp. Szuka go i CBŚ,
i wywiad, i kontrwywiad, i cholera wie kto jeszcze.
Nie daj Boże, by ten nim był, bo ich wszystkich
będziemy mieli na głowie.
Ledwo
przepalili papierosa, a już, z danymi spisanymi w
notatniku, podszedł Heniek Gdacz, młody, lecz
utalentowany, technik policyjny.
- Panie
kapitanie, tu są pierwsze wyniki oględzin - meldował
- Wzrost około 185, ważyć będzie z 80 kilo, ciężki
psiakrew, ciemny blondyn, oczy nijakie, uszy przyległe,
numer buta 12, brak dokumentów, lub czegokolwiek w
kieszeniach. Zmarł więcej niż 12 godzin temu. Poza
ciałem, zabezpieczyliśmy ślady na trzech butelkach.
Jak na razie nie znaleźliśmy śladów osób trzecich,
więc wstępna hipoteza - samobójstwo.
- Dobra,
róbcie swoje, tylko pamiętajcie o zabezpieczeniu
miejsca, ustawcie posterunek, by nikt się nie zbliżał.
Ja wracam do Komendy, a ty, Jędrek, wal do
Maciągowej, a i innych popytaj o denata. - zadysponował
kapitan, i już miał iść do samochodu, gdy sobie
przypomniał - A, psiakrew, Ostrołęka.
Wyjął
komórkę, połączył się z Komendą Wojewódzką,
przekazał dane, i jak mu kazali, czekał na
dyspozycje. Po chwili usłyszał głos:
- Cześć,
mówi Kruk, kapitanie, zróbcie natychmiast zdjęcie
twarzy denata i przyślijcie e-mailem. Obawiam się, że
to on. Czekam, jak dostaniemy foto, zadecydujemy co
dalej. Chyba czeka nas większa zadyma.
Kapitan
wrócił do techników, ci przesłali zdjęcia do
województwa, a on wsiadł wreszcie do samochodu i
podążył do myszynieckiej Komendy. A Makuła, zgodnie
z poleceniem poszedł do Maciągowej, do jej chałupy,
bo sklepik otwierała koło dwunastej, a była dopiero
ósma.
- Otwierać,
policja - krzyknął wesoło, jednocześnie stukając
kołatką w drzwi.
- Coś ty,
Jędrek, telewizji się napatrzałeś, że takie najścia
porządnym ludziom robisz - zapytała Wanda, synowa
Maciągowej, wysuwając głowę przez uchylone drzwi.
- Dzień
dobry - powitał Jędrek - A tam, telewizja, tu
zrobimy serial, już trupa mamy, teraz ty możesz go
zidentyfikować !
- O Matko
Przenajświętsza, co ty Jędrek, wygadujesz, a kto to
ducha wyzionął ?
-
Nietutejszy, ale przypuszczam, że mógł w waszym
sklepiku, wczoraj wódkę i piwo kupować.
- Ja,
żadnemu obcemu wódki wczoraj nie sprzedawałam, ale
czekaj, mamę zapytam, ona pół dnia za ladą stała.
Weszła do
środka, a po chwili wyszła wraz z zaciekawioną
Maciągową. Ta się przywitała i rzekła.
- Jędruś,
to było tak po trzeciej. W dżinsach, bluzie, lecz
taki czysty, elegancki; nadszedł od Myszyńca, wziął
dwie flaszki i dwa piwa, ze stu złotych mu resztę
wydałam. A gadaj, co z nim ?
- Powiesił
się, w tym zagajniku, po lewej, jak do Zawiślaka
się idzie.
- Nigdy
bym nie przypuszczała, owszem taki uważny, znaczy się
skupiony był, ale na samobójcę nie wyglądał.
Jędrek
pożegnał się i ruszył po opłotkach wypytać innych,
czy nie spotkali denata. Gdyby dobrze się wsłuchał
wtedy w słowa Maciągowej... Przecież wyraźnie
powiedziała, ze wydała mu resztę ze stu złotych,
a przy trupie nie znaleziono grosza...
W czasie
gdy Makuła przepytywał mieszkańców wioski, kapitan,
pijąc kawę w Komendzie, czekał na telefon z
Ostrołęki. O dziesiątej zadzwonił wojewódzki oficer
operacyjny.
- Dzień
dobry, panie kapitanie, czeka was gorący dzień. Nasza
ekipa jest już w drodze, a i innych służb możecie
się spodziewać. Podajcie dokładne miejsce zdarzenia.
- Ósmy
kilometr od Myszyńca, na drodze do Pisza, po prawej
stronie zagajnik, zobaczycie nasz radiowóz. To jednak
ten ?
- Wszystko na
to wskazuje, cześć, trzymajcie się.
Jak oni są
w drodze, to ja też tam pojadę - postanowił kpt
Waszczak. - Jadę do wisielca, z „wojewódzkiej” tam
będą - zwrócił się do dyżurnego i poszedł do
samochodu.
W tym samym
czasie powiatowa ekipa skończyła swoją pracę i
rozsiadła się na polance rezolutnie gaworząc. Technik
Heniek Gdacz mówił:
- Chłopaki,
tylko nie pisnąć słowa, przy tych z „wojewódzkiej”.
Bo wiecie mnie tu coś śmierdzi. Po pierwsze to
jakby on, ten niby samobójca, miał wleźć na to
drzewo, jak pień taki gruby, a gałęzi też z ziemi
nie sięgniesz. A co potem ? Zawiązać pas wokół
gałęzi, założyć pętlę na szyję i obsunąć się
w dół. Pas za krótki. To niewykonalne. A po
drugie, to obcy facet w zagajniku bez dokumentów,
dobra, celowo się pozbył, ale co z forsą, jakimiś
biletami, kluczami ? Tak absolutnie nic ? Ze wszystkiego
się wyczyścił ? No to, gdzie schował ? A może
ktoś upozorował samobójstwo?
- Iii, tam.
Przecież nima żadnych innych śladów, ino te Makuły.
- swoje sceptyczne podejście do komplikowania śledztwa
wyraził kierowca Maciek.
- No, nic,
zobaczymy do czego ci z Ostrołęki dojdą.
Rozdział II
ŚLEDZTWO
Przyjechali, powymądrzali się, i
pojechali. Najpierw ci z „wojewódzkiej”, a nazajutrz
z CBŚ, ABW, CBA, i jeszcze jacyś inni, a z nimi, i
za nimi, szukający sensacji dziennikarze i politykierzy
z PiS-u i od Ziobry, z „Frondy” i od Rydzyka, z
SLD i od Palikota, od Michnika i od Urbana, no i z
PSL-u, zwolennicy i przeciwnicy Pawlaka. Każdy chciał
zbić „interes” na trupie. Śledztwo formalnie
przejęła Prokuratura Ostrołęcka, czym oczywiście nie
przejęli się- ani agenci wywiadu, ani kontrwywiadu,
nie mówiąc o tajemniczych agentach powiązanych z
Instytutem Kosmologii, w którym pracował zaginiony
Marek W., i dalej prowadzili swoje dochodzenia. Nie
ukrywał swego zainteresowania i sierżant Makuła,
któremu przecież zawłaszczono trupa, „jego” trupa,
znalezionego w jego regionie i to przez niego samego.
Także technik Gdacz nie mógł zaznać spokoju, gdyż
dręczyły go „dziwności”, o których mówił
kolegom.
Tymczasem
wróciły dzieciaki z „wywczasów” i Jasiek szykował
się do szkoły, w tym roku zdawał maturę, a
Irka, do wyjazdu, do Warszawy, bo jeden egzamin, z
fizyki, zostawiła sobie na sesję jesienną. Pierwszy
rok studiów, na Wydziale Chemii Politechniki
Warszawskiej poszedł jej dobrze, a delikatny nadzór
ze strony ciotki Neli, siostry ojca, u której
mieszkała, sprzyjał postępom w nauce. Dowiedziawszy
się o historii z wisielcem, szybko pozbierali
wiadomości, co ludzie o tym mówią. Młodzi zawsze
są bystrzejsi i bardziej otwarci, przeto ciekawostki
najszybciej przekazują. I tak, po paru dniach,
wieczorem, zaraz po „Wiadomościach”, Jasiek zagadał:
- A wiecie,
ten Józek od Grzybów, no wiecie, co za wsią
mieszkają, mówi, że pod wieczór, w przeddzień
znalezienia wisielca, to go widział, jak biegł jak
opętany, na Pisz, z plecakiem na plecach. Chłopaki
śmieli się z niego, ale on, na wszystkie świętości,
przysięgał, że to prawda.
- Ej, synek,
jak by to było, przecież ja sam go znalazł,
wisiał, a żadnego plecaka nie było, ino trzy butelki,
po wódce i dwie po piwie się pętały - odparł
Makuła.
- Widzi
ojciec, coś w tym jest, bo Maciągowa mówi, że
ten obcy chował butelki do plecaka.
- O,
psiakrew ! Słuchaj, jak ja teraz pomyślał, to ty masz
rację. Bo widzisz, nawet żadnej torebki plastikowej ja
nie widział, a przecie trzech butelek w ręku nie
niósł. Ty, wiesz, nie trzech, a czterech, bo tyle
przecież kupił.
- No, to
wychodzi, że mu plecak z jedną flaszką ktoś zajumał.
- podsumował Jasiek - A ciekawe co on jeszcze w tym
plecaku miał.
- Jasiek, ty
bystry jesteś, popatrz po kolegach, może jakąś nową
komórkę albo co inszego, będą mieli.
Przerwali, bo
w telewizorze film się zaczął i tak śledztwo
sierżanta Makuły stanęło w miejscu. Natomiast
śledztwo w Ostrołęce szło pełną parą. Nadzorował
je młody prokurator wojewódzki Zbigniew Lubieniecki,
a że młody, to niecierpliwy, i już po tygodniu
zwołał naradę i zażądał kompletnego raportu. Na
wstępie zagaił:
- Jak wiecie,
denat pracował dla służb specjalnych, miał też
dostęp do materiałów ściśle tajnych, toteż
interesują się nim wszyscy, niuchają, szukają
znaczy się prowadzą swoje śledztwo i na nas
naciskają, byśmy spieszyli się z naszym wnioskiem.
Mówcie, co na dziś macie.
- Ich
fachowcy i tak będą szukać drugiego dna, a my
pozostańmy przy faktach - zaczął major Śliwa - A
więc, zacznijmy od tego, czego nie wiemy. Nie
wiemy, czemu i jak Marek W. opuścił Warszawę,
nie wiemy też czemu popełnił samobójstwo, pozostaje
też tajemnicą, co zrobił z plecakiem, i dlaczego
niczego, dosłownie niczego, nie znaleziono w jego
kieszeniach.
- Zwracam
uwagę, panie majorze, że samobójstwo to tylko jedna
z opcji - przerwał prokurator
- Tak, lecz
wszystko na nie wskazuje. Nie znaleźliśmy żadnych
śladów wskazujących na udział osób trzecich. Na
miejscu zdarzenia, oprócz śladów denata były tylko
sierżanta Mateji, który trupa znalazł. Protokół z
sekcji zwłok mówi o śmierci przez powieszenie.
- Uduszenie
- poprawił prokurator
- Co do
motywów samobójstwa, rozważaliśmy dwie opcje -
zawodową i prywatną, osobistą. Tej pierwszej nie
jesteśmy w stanie ugryźć, bo specjalne służby nas
odsunęły i wprost zabroniły tym wątkiem się
zajmować. Prywatne życie, natomiast, prowadził denat
dość ustabilizowane. Z rodziną kontaktów nie
utrzymywał, a od około dwóch lat wszędzie bywał
ze swoją obecną partnerką, Dorotą B, która
również pracuje w Instytucie.
- Może
warto by wyjaśnić przyczynę, dla której nie
utrzymywał stosunków z rodziną.
-
Sprawdziliśmy, stara historia, odbiło mu i zerwał
zaręczyny z narzeczoną, akceptowaną przez rodzinę.
Strasznego wstydu rodzicom narobił, bo to była córka
ich najlepszych przyjaciół
- A to
gagatek - uśmiechnął się prokurator - Jedźcie dalej.
-
Rozmawialiśmy z Dorotą B., jak również z ich
znajomymi. Protokóły są w teczce. Zgodnie uważają,
że zgodnie żyli, bez skoków na bok, gdyż łączył
ich właśnie seks. Co dalej ? Jak mówiłem żadnych
śladów przebywania tam osób trzecich nie znaleźliśmy,
spróbowaliśmy więc użyć psa, w celu znalezienia
plecaka, lecz pies tropu nie podjął. A jeszcze, te
butelki, na wszystkich były tylko linie papilarne
denata, co laboratorium kryminalistyki stwierdziło łatwo,
bo jego linie były w kartotece służb specjalnych.
- To
świetnie, możemy więc sprawę zamknąć. Denat
popełnił samobójstwo z przyczyn nieustalonych, umyślnie
ukrywając wprzód plecak i zawartości
kieszeni, by utrudnić identyfikację - podsumował
prokurator - A teraz, prywatnie, panie majorze,
przecież ten Mateja, mógł wyczyścić wisielca.
- Oczywiście,
już go sprawdzamy, a i służby specjalne koło
tego chodzą, bo się boją, czy w plecaku nie było
jakiś tajnych materiałów.
W ten
sposób urzędowe śledztwo zostało zakończone, trochę
pochopnie, lecz szybko. Nie spieszyło się natomiast
myszynieckiemu technikowi policyjnemu Henrykowi Gdaczowi,
temu, co swoimi wątpliwościami dzielił się z
kolegami na miejscu zdarzenia. W pierwszą niedzielę
od zdarzenia, poszedł do lasu, wlazł na drzewo,
uwiązał pas na gałęzi i próbował założyć sobie
pętlę na szyję; nie dał rady, choć był bardzo
wysportowany i ważył tylko 65 kilo. Nie mógł
więc, dokonać tego otłuszczony, osiemdziesięciokilowy
zgred. Heniek teraz wiedział to na pewno, czyli ktoś
denata powiesił. Poszedł z tym do kapitana Waszczaka.
- Ja, do
pana, panie kapitanie, tak półprywatnie - zagaił -
Spać nie mogę, tak mi ten wisielec chodzi po
głowie.
- Siadaj,
Heniek, pogadamy - zaprosił kapitan - Kupę plotek
na wsi gadają, był tu dziś Makuła, a żeśmy z
jednego rocznika i do jednej szkoły chodziliśmy, to
ufny jest i szczery ze mną. Mówił, że ludzie o
zaginionym plecaku, gadają, o pustych kieszeniach denata,
o reszcie, jaką sklepowa mu z setki wydała, lecz
też, o najdziwniejszym, że denat biegł jak opętany
drogą na Pisz. Czego to ludziska nie wymyślą ?.
A ty, z czym przychodzisz ?
- Panie
kapitanie, bo ja już wtedy, na miejscu się dziwiłem,
jak se popatrzyłem na pień tego drzewa co
nieboszczyk wisiał. Toć ja jestem, jak pan wie,
wysportowany, a miałbym kłopot, by tam wleźć. Nogi
pasem bym musiał związać, a i tak by było
ciężko. A w dodatku ten pas krótki. – opowiadał
Heniek - Tak o tym myślałem, i wczoraj poszedłem do
lasu i sprawdziłem. Za krótki, nie da rady
siedzieć na gałęzi, pas do niej uwiązać i pętlę
se na szyję nałożyć. Wychodzi mnie, że jacyś go
powiesili, i to dwóch, albo lepiej trzech, musiało
ich być.
- Ale smród
koło tego się robi. Heniek, ja ciebie rozumiem, ale
powiem ci tak. Myśmy za mali, by całą sprawę
rozwikłać. Rozmawiałem z chłopakami z „wojewódzkiej”,
i oni też tym szczegółowo zajmować się nie
będą. Prokuratura ich naciska, by śledztwo szybko
zamknąć i sugeruje, że ma być samobójstwo z
przyczyn rodzinnych, a co do plecaka, to, że albo
denat go schował, albo ktoś ukradł. - powiedział
kapitan - A do tego, ten denat, to był jakiś
ważny gość, do ściśle tajnych dokumentów miał
dostęp, toteż wszystkie służby specjalne tym się
zajmują. Wniosek z tego taki, że lepiej siedzieć
cicho, jak mysz pod miotłą, bo można sobie narobić
bigosu.
- A nie
mógłby pan kapitan podszepnąć im słówko o naszych
odkryciach ? Tak, nieoficjalnie, prywatnie.
- Owszem,
właśnie w sobotę jedziemy z żoną do Warszawy, na
imieniny mego kumpla ze szkoły oficerskiej, który
teraz w Cebeesie robi, to z nim pogadam.
Jak
powiedział, tak zrobił, tylko, że skutków nie
przewidział. A no, wskutek tej rozmowy, jakoś z
miesiąc po tych warszawskich imieninach, o szóstej
rano, antyterroryści zaatakowali chałupę sierżanta
Jędrka Makuły. Wyłamywać drzwi nie musieli, bo były
otwarte. Córka Irka, wyjechała już na studia, to
znaleźli tylko Maryśkę, która wybierała się wydoić
krowy, i syna - Jaśka, który jeszcze spał. Maryśkę
obalili na podłogę, a Jaśka zrzucili z łóżka;
przystawili im pistolety do głowy i darli mordy:
- Gdzie
Makuła ? Gadaj szybko, bo będzie niedobrze.
- Coście
powariowali ? Przecież mąż policjantem jest, nie
wiecie ? Swojego atakujecie ? - zdenerwowała się Marysia
- Już on wam kłopotu narobi !
- Milcz,
suko - stereotypowo zwrócił się do niej zamaskowany
drab - Gdzie on jest ?
- A gdzie
ma być ? W oborze, świnie obrządza.
Na takie
rezolutne dictum „cichociemnym” miny zrzedły, czego,
oczywiście, nikt nie widział, bo twarze mieli zakryte.
Powinni przecież zaatakować równocześnie wszystkie
budynki, a więc, cholera, znów premii nie będzie,
bo „spieprzyli” akcję - tak sobie smutno
pomyśleli. Ze wzmożoną wściekłością wtargnęli do
obory, obalili Mateję, wywlekli na podwórze i
wywieźli do Warszawy, odzianego w ten kanadyjski dres,
w którym zwykł chlew czyścić.
Minęło pół
godziny nim ochłonęli.
- Co teraz
robić ? - wycierając wierzchem dłoni łzy zapytała
Marysia
- Czekaj,
matka, komórki ojca frajerzy nie zabrali; tam jest
telefon do Waszczaka - Janek sprytnie zauważył
I już po
chwili Jasiek, z komórki ojca, z kapitanem rozmawiał:
- Co się,
Jędrek, stało, siódma dopiero, co spać nie możesz ?
- Dzień
dobry, panie kapitanie, to ja, Jasiek, przepraszam, że
tak wcześnie dzwonię, ale ojca zabrali.
- Co ty
mówisz, kto ?
- Chyba
z abewu oni byli, zamaskowani, ja spałem jeszcze, z
łóżka mnie zrzucili, a ojca z obory wywlekli i
zabrali.
- Jasiek,
nic nie rób i nikomu nie mów. Uspokój matkę i
czekaj na mój telefon. Ja już dzwonię do Warszawy
to wyjaśnić
Matka
słyszała rozmowę, trochę się już uspokoiła, wzięła
bańkę na mleko i wychodząc do krów, rzekła:
- Jasiek, ty
do szkoły dziś nie idź, bo na ten telefon trza
czekać. A teraz ogarnij się raz, dwa i robotę
ojca w oborze dokończ.
- Dobrze,
mamo - odparł Jasiek - A pamiętasz, jak rozmawialiśmy
o tym plecaku, w który wisielec flaszki chował ? I
plecak zginął, i jedna butelka wódki też.
- Potem
pogadamy, muszę krowy wydoić - rzekła matka i wyszła
z chałupy.
W tej samej
chwili, kpt Waszczak rozmawiał z „solenizantem” z
Warszawy.
- Co ci,
kurwa, odbiło ? - krzyczał w słuchawkę - Co to,
kurwa, ma znaczyć ?. Takie świństwo, kurwa, mi robić
? Taki przyjaciel, kurwa, jesteś ?
- Hola,
hola, czekaj Waldek - próbował przerwać „solenizant”
- Mów jasno, bo naprawdę nie wiem o co chodzi.
- Nie wiesz
? Najlepszego człowieka mi zgarnęliście, kobitę jego i
syna po ziemi wytarzaliście, jak swołocz jaką i
ty nie wiesz ?
- Naprawdę,
nie wiem. Dane jego dawaj i kiedy to było ?
- A
dzisiaj, z półtorej godziny temu, on sierżantem jest,
Andrzej Makuła się nazywa, to on znalazł tego
wisielca, o którym na imieninach ci mówiłem. Ja
głowę za niego daję, lata go znam, jeszcze od
podstawówki, do której razem chodziliśmy.
- O, kurwa
- posłużył się teraz popularnym przerywnikiem
„solenizant” - Walduś, naprawdę nic nie wiedziałem.
Zaraz się wypytam i do ciebie oddzwonię.
Waszczak
czekał cały dzień, koło południa próbował nawet
zadzwonić, ale nikt nie odpowiadał. Wreszcie o
trzeciej komórka zabrzdąkała.
- No co,
kurwa, w końcu dzwonisz ? Coś załatwił ?
- Niewiele.
Niedobrze jest. Zabronili mnie się tą sprawą
interesować, że to bardzo tajna sprawa i tylko wąski
krąg osób ma prawo o niej wiedzieć - usiłował
wytłumaczyć się „solenizant” - ale, ja powąchałem,
tu i ówdzie, i uczciwie, Walduś, już ci mówię.
Nadgorliwce są, i chcą się wykazać, a że żadnego
wyjaśnienia śmierci bardzo ważnego, tego Marka W. nie
mają, to niedorzeczne historie z tego się robią.
- A co mój
Jędrek, kurwa, ma z tym wspólnego ? On tylko trupa
znalazł, mnie natychmiast zawiadomił, to co wy, kurwa,
macie na niego ? - denerwował się Waszczak.
- No
widzisz, w tym sęk, że na zdrowy rozsądek nic. Ale
gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Maszyna śledcza
ruszyła i miażdży po drodze wszystko. Oni muszą się
wykazać, a nie mają kogo aresztować. Naszli też
jego, znaczy się wisielca laluchę, troszkę ją
poturbowali, i sparzyli się okrutnie, bo agentką
ważniejszą od nich się okazała. Prowadzącego
śledztwo na przymusowy urlop wysłali, nie wiadomo co
z nim będzie, bo ona taka ważna; nowego dali, to
ten boi się i tylko mniejszych atakuje.
- To, kurwa,
mój uczciwy Makuła ma przestępcą zostać ? Bo te
gamonie sprawy wyjaśnić nie potrafią. Trzeba było
śledztwo nam zostawić, to byśmy je lepiej prowadzili.
Słuchaj, powiedz mnie, jakie zarzuty Makule stawiają,
bo ja, drogą służbową, raport do Komendanta
Głównego wyślę.
- Posłuchaj
uważnie, Walduś, ja ci, po przyjacielsku, wszystko
powiem, co wyniuchałem. Tylko, na Boga, pamiętaj, ja
ci nic nie mówiłem. Otóż, oni wysłali tam aż
czterech, w cywilu, by z ludźmi pogadali i teraz
wszystko pozbierali do kupy, i na razie tego twego
Makułę oskarżają o obrabowanie wisielca, że plecak
z flaszką zabrał i kieszenie przetrzepał. Ich też
„góra” naciska, bo nie wiadomo, co w plecaku
było. Ale oni w zanadrzu większego zakalca mają.
Po cichu się mówi, że to nie było samobójstwo,
tylko, że najpierw go ubili, a dopiero po tym
powiesili. I pewnie, z tym do Makuły wyjadą, by
wspólników wydał, bo sam by trupa, na gałęzi, nie
dał rady uwiązać.
- No to,
kurwa, ich pogięło; przecież ja przed nimi tam
byłem, z moimi technikami, i żadnych śladów, poza
Makuły nie było, a jego były wyraźne.
- Wyraźne,
bo ranne, a z poprzedniego dnia żadnych nie było.
Musieli to zrobić po widnemu, przed wieczorem.
Zresztą sekcja wykazała, że w momencie znalezienia
denat nie żył co najmniej osiem godzin.
- Ale,
kurwa, po co miałby Makuła go zabijać ? - retorycznie
zapytał Waszczak - Dla flaszki i plecaka ?
- Widzisz,
oni mają jeszcze gorszy zachwost. Ludzie widzieli
denata jak biegł w panice do Pisza około siódmej
wieczorem.
- To już,
kurwa, nic nie rozumiem.
- To
posłuchaj ich wersji. Denat kupił alkohol w wiejskim
sklepiku i spożywał go na polance, gdzie go
naszli oprawcy. On się wystraszył, uciekł im i
biegł szosą. Oni musieli go dogonić samochodem, ubić
go, wrócić do zagajnika i zawiesić na gałęzi, a
plecak i rzeczy osobiste zabrać ze sobą.
- To co ja
teraz powiem jego rodzinie ? - zmartwił się Waszczak
- Jak będziesz coś więcej wiedział, to dzwoń.
Cześć, na razie !
Odłożył
słuchawkę i zapadł w zadumę. Czuł się
odpowiedzialny za los Jęrdka,i jako przełożony, i
jako kolega.
- Lepiej nie
dzwonić, pojadę do nich - postanowił, a że już
po czwartej było, pożegnał się z dyżurnym i
poszedł na parking. Zapalił silnik, zapalił
papierosa, zgasił silnik, lecz nie papierosa i myślał.
Zgasił peta i zapalił nowego papierosa, i tak
jeszcze trzy razy. Z komendy przybiegł dyżurny.
- Panie
kapitanie, wszystko w porządku ? - grzecznie zapytał.
- Nie w
porządku, zupełnie nie w porządku - odparł Waszczak
- ale ty nic mi pomóc nie możesz.
Przekręcił
kluczyk stacyjki i ruszył na wieś, i po pięciu
minutach wjechał w obejście Makuły. Marysia i Jasiek
wyskoczyli z chałupy, z nadzieją w oczach.
- No i co ?
Wyjaśniło się ? Gdzie Jędrek ? - zapytała Marysia
- Nic się
nie wyjaśniło. Odbiło tym z Warszawy. Myślą, że
są bezkarni. Ja jutro raport do Głównego Komendanta
wyślę. Dziś nie zdążyłem, bo dopiero po
trzeciej, kolega z Warszawy podał mnie szczegóły -
kapitan próbował potokiem słów pokryć swoje
zmieszanie - Marysiu, wiesz, że z Jędrkiem się
lubimy, więc nie tylko jako przełożony, lecz i jako
dobry kumpel, zrobię wszystko, by go stamtąd
wyciągnąć.
- Ale, o
co w tym wszystkim chodzi ? Czy o tego wisielca ?
- O niego,
o niego. On był bardzo ważny, nie wiadomo czy
jakichś tajnych kodów nie wyniósł. A im nic w tym
śledztwie nie chce logicznie się złożyć, to
wykombinowali, że to Jędrek kieszenie wisielca
przeczesał i plecak ukradł.
O prawdopodobnych
dalszych zarzutach postanowił nie wspominać, bo im i
tak cały świat się zawalił. Mimo pracy poza
gospodarstwem, zachowali tradycyjny, chłopski patriarchat,
i bez gospodarza, czuli się poniekąd bezradni.
Pomartwili się jeszcze z pół godziny, a gdy Waszczak
się żegnał i zamierzał odjechać, tumult na
podwórzu się zrobił, bo „warszawiaki” w trzy
samochody w obejście wparowały. Dowodził nimi młody
porucznik i do niego natychmiast podszedł kapitan.
- Co wy
wyrabiacie ? To mój teren; Waszczak jestem, z
Myszyńca.
Młody
porucznik, który z racji wieku mógłby być synem
kapitana, wziął go pod rękę, poprowadził na
ubocze, by nikt postronny nie usłyszał i
konfidencjonalnie szepnął:
- Słuchaj,
kapitanku powiatowy, zjeżdżaj stąd natychmiast, bo moi
ludzie się tobą zajmą. To sprawa wagi państwowej,
nie dla takich jak ty.
Waszczak
oniemiał, nikt jeszcze nigdy, tak się do niego nie
odzywał.
- Warszawę
powiadomię - bezradnie odszczeknął, podszedł do
Marysi, by się pożegnać i powiedział - Muszę
jechać, jak oni skończą, zadzwońcie do mnie, bez
względu na porę.
Wsiadł w
samochód i upokorzony odjechał. Jeszcze z samochodu,
połączył się z „solenizantem” i opowiedział o
zdarzeniu. Usłyszał wyjaśnienie.
- Widzisz,
Waldek, mówiłem, no i wszędzie „wióry” lecą.
Uważaj, bo wściekłość ich roznosi. Jedynie ta
„pinda” wisielca się wybroniła, mało tego,
dostali, za nią, po łapach. Za nieudolne działanie
na miejscu powieszenia, bo przecież napisali, że to
samobójstwo, za nieprofesjonalne pojmanie Makuły, co
więcej, za nie przeszukanie jego gospodarstwa, poleciał,
na razie na przymusowy urlop, dowódca. Dali teraz
tego młodego „wilka”, ale on wie, że jak się
nie wykaże, to długo na następną gwiazdkę będzie
czekał.
Pogadali
jeszcze chwilę, a gdy się rozłączyli, zatrzymał
samochód i zadał, sam sobie, pytanie :
- Co ja
jeszcze mogę zrobić ? Cholera, przecież ja nie
powiadomiłem Ostrołęki - uświadomił sobie. Natychmiast
połączył się z Komendą Wojewódzką, miał
szczęście, mimo późnej pory, major Śliwa był,
pracował nad raportem. Waszczak zrelacjonował wydarzenia
i powiedział o przygotowywanym raporcie do Komendy
Głównej. Major zasępił się i po chwili rzekł:
- Mamy
problem, i to nie tylko my. Wszyscy - prokuratura,
abewu, cebeeś, a nawet cebea. Kapitanie, ja pomysł
raportu do Głównego Komendanta popieram, lecz przed
formalnym wysłaniem, chciałbym, tak prywatnie, z nim
się zapoznać. Może wpierw by pan dostarczył mi go
drogą pozasłużbową, to byśmy ewentualne poprawki
przedyskutowali.
- Oczywiście,
panie majorze - zgodził się Waszczak - Ja,
osobiście, będę u pana majora, o 12, może być ?
Śliwa
zaakceptował godzinę i obaj wzięli się do swoich
raportów, jeden w Komendzie Wojewódzkiej, a drugi - w
domu.
A w Makuły
obejściu „warszawiaki” szalały. Psa mieli, jakąś
szmatę mu pod nos podtykali, a on tylko ogonem
merdał i zalotne miny do Makułowej Suni stroił.
Kazali ją w chałupie zamknąć, a on i tak niczego
nie znalazł. Sami dobrze nie wiedzieli, czego szukają,
bo przecież nie byli tak naiwni, że plecak
znajdą. Na koniec zobaczyli nierozpakowaną paczkę z
Kanady.
- Co to jest
? - inteligentnie zapytał porucznik
- Paczka,
kurier z Polimeksu przywiózł - ujawniła pochodzenie
paczki Marysia
- A kto
przysłał ? Co w niej jest ? Czemu nierozpakowana ? -
krzyżowym ogniem pytań usiłował ją osaczyć
porucznik.
- Szwagierkę
mam w Kanadzie, a nierozpakowana, bo czasu nie było,
większe zmartwienia mam na głowie. A jak
nierozpakowana, to jak mam wiedzieć, co w niej jest
? - rezolutnie odparła Marysia.
- Leśniak,
do mnie - przywołał podwładnego - Zabierz paczkę
do samochodu; ostrożnie, bo nie wiadomo, co w niej
jest.
Nic, poza
„podejrzaną” paczką nie znaleźli i wreszcie, a
było już po dziewiątej, się wynieśli, pozostawiając
niesamowity rozgardiasz. Marysia z Jaśkiem ogarnęli,
z grubsza, chałupę i obejście, i usiedli przy
świeżo zaparzonej kawie.
- Jasiek,
weź, zadzwoń do ciotki Neli, toć przecież Irka o
niczym nie wie.
Jasiek
połączył się z Warszawą, przywitał z ciotką i
oddał komórkę matce.
- Nela,
Jędrka aresztowali i do was, do Warszawy wywieźli -
zaczęła Marysia, by następnie opowiedzieć, ze
szczegółami, całą historię. – Powiedz delikatnie
Irce, bo wiesz jak ona jest za ojcem - zakończyła.
Nazajutrz,
Jasiek, jak nigdy, wstał o 5, oporządził oborę,
wziął rower i w kierunku matki, zdążającej do
krów, rzucił:
- Jadę do
Grzybów, Józka za język muszę pociągnąć, a
stamtąd od razu do szkoły - wsiadł na rower i
odjeżdżając dodał - Wrócę pod wieczór, bo do
Komendy zajrzę, a jakby, co, to z komórki ojca, co
na szafce zostawiłem, niech mama, dzwoni.
I tak,
swoje śledztwo rozpoczął Jan Makuła, syn Andrzeja,
ur. 25.06.1995 r., niekarany /na razie/. Z Józkiem
lubili się, to i rozmowa szła na luzie:
- Józek,
wiesz, ze muszę ojca wyciągnąć - zaczął Jasiek
- więc, pomyślałem sobie, żeś jak ty widział
tego gościa, co uciekał szosą, to mi pomożesz
- A z
chęcią, Jasiek - odrzekł młody Grzyb - ino nie wiem
jak ?
- A no,
powiedz mi, ze szczegółami, jeszcze raz. O której
to było ? I jak on wyglądał ?
- W bluzie
niebieskiej i dżinsach był, kawał chłopa, plecak w
ręku trzymał i biegł, jak przerażony. Nie
truchtał, a biegł zadyszany. A że to dziwnie
wyglądało, bo wiesz, jakby ten plecak miał na
plecach, to bym pomyślał, że jeszcze jeden
nawiedzony amator biegania, a tak, to podszedłem do
szosy, popatrzeć za nim. Ale on wnet zamachał na
nadjeżdżający autobusik, taki wiesz „Mercedes”, co
z 15 osób pomieści i wsiadł do niego, i pojechał.
To wszystko, nic więcej nie wiem - zakończył
Józek
- Chłopie,
to bomba, bo jak, on z plecakiem, wsiadł i
pojechał, to niemożliwe, by wrócił i się powiesił.
A więc, mój ojciec żadnego plecaka ukraść nie
mógł !
Gdy
podekscytowany Jasiek pędził rowerem do Myszyńca,
oczywiście, nie do szkoły, tylko do Komendy, w domu
Makułów zadzwoniła Jędrka komórka. To Irka,
widząc, że wczoraj z komórki ojca dzwonili, na ten
numer zadzwoniła. Wiedziała już o wszystkim od
cioci Neli i sama starała się pomóc.
- Mamo, ja
z moim kolegą, Ryśkiem, do domu przyjadę. Jego
ojciec jest bardzo znanym adwokatem, i na pewno nam
pomoże.
- Córciu,
jakże to, ojciec kolegi ma taki kłopot se brać
na głowę ? Może to coś więcej niż kolega ?
- Oj, mamo,
dobrze; to mój chłopak, kocha mnie bardzo, ciocia
go zna. Będziemy koło piątej.
Tymczasem
Jasiek dojechał do Komendy. Ósmej jeszcze nie było,
gdy zapytał dyżurnego o kapitana Waszczaka.
- „Stary”
to dopiero koło dziewiątej przyjdzie, ale jeno na
chwilę, dzwonił, że do Ostrołęki na 12 będzie
jechał - obszernie poinformował go dyżurny Maciek M.
- Cholera,
niedobrze, mam gardłową sprawę do niego, o mego
ojca chodzi, a do szkoły muszę też iść.
- Czekaj,
czekaj, czy ty nie jesteś Makuła ? Ja cię kiedyś
widziałem.
- Ano,
jestem. A bo bo ?
- Jak to
co ? My tu wszyscy murem za twoim ojcem stoimy, a
dowódca najbardziej. Na ambit se wziął, że Makułę
uwolni i zrehabilituje. Ja też tam, przy tym
wisielcu byłem. I ci powiem, od początku coś tam
śmierdziało. Pierwszy to wyczuł Heniek, nasz technik
kryminalny, od razu nam powiedział, że coś mu nie
pasuje.
- A jest
on ? Może bym z nim pogadał ?
- Nie ma,
ale zaraz przyjdzie, o ósmej powinien być.
- No, to
ja do szkoły dziś nie pójdę - zawyrokował Jasiek
- Niech się dzieje, co chce.
Heniek Gdacz
był punktualny. Dyżurny Maciek ich poznajomił, po
czym wyszli na zewnątrz, porozmawiać.
- To, co
mówisz, pasowałoby, do mojej układanki - stwierdził
Heniek, po wysłuchaniu Jaśka. - Bo, ja, widzisz, tak
sobie, wykombinowałem: gościu, przypadkowo zobaczył,
jak wieszają jakiegoś trupa; przestraszył się i
uciekł. Tylko, jedna rzecz się nie zgadza.
Mianowicie, sam zabezpieczyłem odciski palców na
butelkach, i te odciski zgadzają się z liniami
papilarnymi Marka W. z tajnej kartoteki.
- No, to
by znaczyło, że to ten Marek W. kupował wódkę i
piwo u starej Maciągowej, potem w zagajniku balował, aż
się bandziorów wystraszył i uciekł, a to znaczy,
że żadnej kradzieży plecaka, ani przeszukiwania
kieszeni nie było - podsumował Jasiek, mając na
uwadze oskarżenia wobec jego ojca.
- Tylko, że
to wszystko do dupy, bo wisielca zidentyfikowali jako
Marka W.
- No, to
tylko zostaje, że pomylili odciski na butelkach. Bo,
byłoby tak: nieznajomy gościu pił, a potem uciekł,
a bandziory Marka W. powiesili...
- To prawie
niemożliwe, ale jakby na to nie patrzeć, to
wychodzi, że dwóch ich było. Czekaj, a może jednak
ten Marek wódkę kupował, jego dorwali, powiesili,
a tego drugiego wcale nie było ?
- A skąd
by Józek Grzyb wiedział, jak był ubrany ? I co
Mercedesa też by wymyślił ?
- Zaraz,
zaraz, czekaj ! A jak był ubrany ? Co ci mówił ?
- zaciekawił się Heniek
- A mówił,
że w niebieską bluzę i dżinsy, i że kawał
chłopa był.
- No to
sprawa się rypła. Bo wisielec też kawał chłopa
był, na polecenie kapitana mierzyłem go, to wiem,
tylko, że żadnej niebieskiej bluzy nie miał, tylko
czarną, ze znakiem NIKE. Ty, a przecież, ta w
sklepiku, gdzie wódkę kupował, może pamiętać jak
był ubrany.
- To ja
migiem do niej jadę, góra w godzinę będę nazad,
a ty, Heniu, przytrzymaj kapitana, bo jemu trza
wszystko powiedzieć.
I Jasiek
wsiadł na rower i popędził do Maciągowej. Spała
jeszcze, lecz, że sprawą ojca wszyscy we wsi się
przejmowali, to na prośbę synowej, Wandy, raz, dwa
się ogarnęła i do Jaśka wyszła.
- No, i co
ty, Jaśku, ty mój niebogo, jak mam ci pomóc ? - ze
szczerym współczuciem zapytała.
- Pani
Maciągowa, to bardzo ważne, pani powie, jak ten
wisielec wyglądał ?
- Oj,
Jasiu, toć ojcu mówiłam, niemiejscowy, po sportowemu,
ale elegancko ubrany był. Wysoki, przy kości, ponad
trzydziestkę, stuzłotówkę mi wręczył.
-
A jak ubrany był ?
- A taką
drogą, niebieską bluzę miał i dżinsy, i drogi
zegarek na ręku miał
- Pani Wando
- zwrócił się Jasiek do synowej Maciągowej - jak
będzie trzeba, pani potwierdzi ?
- Potwierdzę,
potwierdzę - pokiwała głową.
Jasiek je
ucałował i już pędził do Myszyńca. Razem z
Heńkiem zapukali do pokoju komendanta. Waszczak wpuścił
ich niechętnie, bo był zaabsorbowany swoim raportem
opisującym wszelkie zniewagi jakich od „warszawiaków”
doznał; nie mógł jednak ich nie wysłuchać, skoro
Jaśka ojciec, tak po prawdzie, przez jego gadaninę,
siedział. Głowę mu rozsadzało od tych rewelacji,
ale chwilę pomyślał i głośno zaczął konkludować:
- Po
pierwsze, jadę, wprawdzie, do Ostrołęki, ale drogą
służbową nic nie mogę zrobić. Wiem, że prokuratura
zamyka śledztwo stwierdzeniem samobójstwa, wyłączając
sprawę kradzieży plecaka i rzeczy osobistych do
osobnego postępowania. Sprawę prowadzi młody prokurator
i zmusza majora Śliwę do przyjęcia tej wersji.
Póki młodziak nie dostanie po uszach od swoich
przełożonych, my nic nie możemy zrobić. Po drugie,
sprawa jest bardzo poważna i konsekwencje mogą być
straszne. Bo jeśli to prawda, co mówicie, a ja wam
wierzę, to mamy dwie możliwości: albo spieprzono
identyfikację linii papilarnych na butelkach, albo
pochowano nieznanego faceta. W pierwszym przypadku uciekł
nieznajomy, a powiesili Marka W, w drugim, na odwrót,
zawisł nieznajomy, a uciekł Marek W. W obu przypadkach
polecą głowy.
Kapitan
przerwał, a Heniek i Jasiek cicho czekali na dalszy
ciąg wywodu. Po dłuższej chwili zastanowienia Waszczak
kontynuował:
- Oni, z
Warszawy, jak się dowiedziałem, dopuszczają wersję, że
Marka W., a czasie samotnej libacji ktoś wystraszył, ten
porwał plecak i zaczął uciekać, oprychy go
samochodem dogoniły i w zagajniku powiesiły. Aby
pogodzić obie hipotezy, to tym mercedesem musiałyby
jechać oprychy. I wtedy wszystko się zgadza.
- Nie
wszystko, panie kapitanie - przerwał Heniek - bo
musieliby, przed powieszeniem, bluzę denatowi zmienić. A
po co mieliby to robić ?
- A może,
ta niebieska się zakrwawiła, albo zabrudziła ? -
próbował Waszczak podtrzymywać podaną wersję
- To
najlepiej by było tego mercedesa znaleźć - zauważył
Jasiek.
- My sami
go nie znajdziemy - orzekł kapitan - Tak, czy inaczej,
pozostaje nam druga droga, nieformalna, ale skorzystałem
z niej na życzenie twego ojca, Jasiek, no i
tragicznie się to, jak wiecie, skończyło. Ja zaufanie
do „mego człowieka” w Warszawie mam, lecz on nie
ma żadnego wpływu na decyzje zapadające „na
górze”. Jeżeli zdecyduję się na przekazanie waszych
spostrzeżeń tą drogą, muszę się liczyć z
ewentualnością, że wszyscy trafimy do pierdla.
- Panie
kapitanie, a czy możemy nie ryzykować ? Przecież, jak
nic nie zrobimy to oni ojca zgnoją ! - Jasiek
rozwiewał wątpliwości Waszczaka.
- No dobrze,
jak tak uważasz, to ja wieczorem do Warszawy
zadzwonię, a teraz zmykajcie, bo ja zaraz do Komendy
Wojewódzkiej wyjeżdżam.
I tak, jak
obiecał, o wszystkim powiedział „solenizantowi” i
maszyna śledcza, która wszystkie wersje systematycznie
mieliła, „już” po trzech miesiącach, orzekła, że
ekshumacja denata jest konieczna. Wyszło bowiem na jaw,
że nie pobrano odcisków palców od nieboszczyka, bo
po co, skoro rodzina i znajomi zidentyfikowali denata.
Nim to jednak nastąpiło, przez długie tygodnie
przesłuchiwano Makułę. Najpierw stosując metodę
„dobrego” i „złego” policjanta. Jeden „zły”
straszył:
- W życiu z
„pierdla” nie wyjdziesz, bo w plecaku były tajne
materiały - by, później, gdy zaczęto rozważać wersję
zabójstwa, żądać - gadaj, kto ci pomagał ?, dla
kogo pracowałeś ? Twoi zagraniczni mocodawcy ci nie
pomogą, „czapę” masz pewną !
Drugi „dobry”
tłumaczył:
- Panie
sierżancie, tamten źle z panem rozmawiał, on młody,
narwany. Ja panu spokojnie wszystko wytłumaczę. Sprawa
jest najwyższej wagi państwowej i sam plecak jest
bez znaczenia, jeśli się znajdzie, bo pewnie w nim
nic ciekawego nie było. Dobra, człowiek błędy robi,
jak to ewangelia uczy, kto jest bez winy, niech
pierwszy kamieniem rzuci. Odda pan plecak, wszystko
zostanie między nami, i wróci pan do pracy i
rodziny. Ale, jak plecak się nie odnajdzie, to się
robi afera. Bo przecież to obcy wywiad mógł za
tym stać, a w plecaku ważne akta się znajdować.
Ten denat miał dostęp do najtajniejszych kodów. No
to co, pomoże nam pan ?
Po paru
dniach przesłuchujący skupili się na wątku
„kanadyjskim”.
- Paczki
pan z Kanady dostaje ? A szwagra pan lubi ?
- A co mam
nie lubić. Dwa razy go widziałem, raz u nas z
siostrą byli, a i ja, u nich w Kanadzie, dwa tygodnie
balowałem.
- A, to,
kacap, przecież, i tak się polubiliście ?
- Rosjanin,
swój chłop, ino przy kielichu, trudno mu dorównać.
- A o
polityce gadaliście ? A może jakiś interes proponował ?
Jakąś przysługę ?
- Jak wy,
ze mną, policjantem, co zaraz po wojsku się zaciągnął,
tak rozmawiacie, to ja już nic nie powiem - odrzekł
Makuła, a że twardy był, to przez dalsze dwa
miesiące, słowem się nie odezwał.
Tymczasem
Marek W. .....
ROZDZIAŁ
III
U
MAZURA
U Andrzeja
Mazura Marek W. zjawił się tuż przed dziesiątą.
Andrzej szczerze się ucieszył, bo w czasie studiów
bardzo się lubili i razem imprezowali. Później
kontakty ich były sporadyczne, przy okazji wypadów
Andrzeja do Warszawy, lub Marka „na ryby”, do Nidy
Ruciańskiej. Andrzej, jedynak, po śmierci ojca (matka
wcześniej zmarła) porzucił rozrywkową Warszawę,
powrócił na stare śmiecie i nauczał matematyki w
miejscowym liceum. W lecie wyżywał się na
żaglówkach, a w zimie na bojerach. Znał się
nieźle na szkutnictwie, więc ojcowską stodołę na
pracownię przerobił i cały czas, po zajęciach w
szkole, spędzał przy żaglówkach.
- Szkoda, że
nie zadzwoniłeś, bym węgorza uwędził. Rozgość
się, albo nie, chodź do kuchni, ja szybko rybę
usmażę.
- Czekaj, daj
szkło, najpierw po jednym łykniemy - powiedział
Marek, wyciągając butelkę z plecaka.
- Oj,
Marek, drwa do lasu nosisz, ja gąsior nalewki własnej
roboty w stodole trzymam. I nic, z niego nie ubywa,
bo bez towarzystwa pić nie umiem.
Andrzej
podał kieliszki, wypili i przenieśli się do kuchni.
-
Długo zostaniesz ?
Piękną pogodę mamy, warto skorzystać.
- Pies
trącał pogodę, kłopoty mam, i to poważne, chciałbym
się u ciebie zamelinować.
- A
siedź i ad usranem mortem,
jak mówili, starożytni Rzymianie. Dla mnie i lepiej.
A o kłopotach, później, przy stole, mnie opowiesz.
Marek
poszedł do pokoju, wrócił z napełnionymi kieliszkami,
wypili i Andrzej dokończył smażenie. Po posiłku,
przy którym opróżnili butelkę, poszli do stodoły,
utoczyć nalewki niezbędnej do nocnej rozmowy.
-
Andrzej, abyś wszystko dobrze zrozumiał i mógł mnie
pomóc, a na to liczę, wyłuszczę ci wszystko po
kolei - zaczął Marek.
-
Domyślam się, że wszystko
zaczęło się od odejścia z „Uniwerku”.
- Tak, choć
wtedy całkowicie nie zdawałem sobie, że będę, jak
spiralą, wciągany w coraz większą głębię spraw
mrocznych i niezrozumiałych. Instytut to przykrywka
międzynarodowej, a raczej globalnej, Centrali, która
uzurpowała sobie prawo do ochrony naszej planety, przed
destruktywnym, potencjalnie, zamiarom nas samych.
Wyjaśniam, że określenie globalny, jest o wiele szersze
i również bardziej adekwatne, gdyż poza oficjalnymi
„instytutami” funkcjonującymi w licznych krajach,
Centrala obejmuje nieformalne grupy naukowców w
praktycznie wszystkich krajach „poza-instytutowych”.
Można by powiedzieć masoneria dwudziestego pierwszego
wieku; sami, zresztą, niby to z przymrużeniem oka, tak
się często nazywają. Im więcej poznawałem tajnych
dokumentów, tym bardziej stawałem się od nich
uzależniony, aż po wymuszenie na mnie zerwania z
Weroniką z racji ich wyimaginowanego strachu przed
możliwością ujawnienia przeze mnie jakiegoś sekretu,
wskutek ponoć jej zdolności psychoanalitycznych.
- O, masz,
to tu pies pogrzebany - przerwał Andrzej - A ja
się tak dziwiłem, dlaczego ci odbiło.
- Widzisz,
Andrzej, nikomu o tym nie mówiłem, bo nie mogłem,
bo to ewentualnego powiernika narażałoby. Lecz
rzeczywistość, była jeszcze gorsza. Jak łatwo się
domyśleć, stałem się również „targetem” polskich
służb specjalnych, i to szantaż z ich strony
przeważył szalę na stronę natychmiastowego zerwania
mego narzeczeństwa. Niebezpieczeństwo groziło i Weronice,
i moim rodzicom. Nie miałem wyjścia.
- Wnioskuję,
dzięki swemu IQ wynoszącemu 150, a przeto zdolnościom
logicznego myślenia, że zostałeś co najmniej
podwójnym agentem.
- Brawo, w
tym sedno. Ale, to dopiero początek kłopotów.
Zostałem włączony do Zespołu, co umożliwiło dostęp
do supertajnych wyników badań, i to z całego świata.
Poznałem trendy prac nie tylko w hodowli komórek
macierzystych czy modyfikacji kodu genetycznego, lecz
również ogrom prac nad kompletnym zapisem kodu
osobniczego. Waga tej mojej nowej świadomości przygniotła
mnie i doprowadziła do depresji.
- Czekaj,
chlupniem, bo ignorantem jestem i ni cholery nie
rozumiem.
- No
to, w uproszczeniu, pewne światło na podstawy nauki
ci rzucę. Jak wiesz in vitro
umożliwia poza ustrojowe zapłodnienie, lecz również
pozwala na selekcję tak zarodków, jak i, oczywiście,
plemników i jajeczek, możemy więc wybierać np płeć
dziecka; z kolei, hodowla komórek macierzystych prowadzi
do otrzymania tkanek, ba, nawet organów, możliwych
do przeszczepu na miejsce chorych czy uszkodzonych, lecz
również do klonowania, a więc otrzymywania, amatorsko
ujmując, duplikatów. Jak wiesz, duplikatów
„dorosłych”. Zauważ, klon owieczki siedmioletniej,
pozbawionej operacyjnie jednej nogi, będzie też
„siedmioletni” , ale ze wszystkimi nogami. Ale to
tylko dygresja. Wyższym etapem jest modyfikacja kodu
genetycznego. Celem szczytnym jest eliminacja chorób
dziedzicznych, lub też predyspozycji do nich. Natomiast
celem wątpliwym etycznie jest sterowanie płcią,
wyglądem fizycznym, nie wspominając o zdolnościach czy
predyspozycjach psychicznych. Przecież możemy, a raczej,
w najbliższym czasie będziemy mogli, „programować”
np samych rudych, o wybitnych zdolnościach muzycznych.
Jeszcze wyższy etap to kod osobniczy, w którym
obok genomu, musi się znaleźć kod cech nabytych.
Klon jest, w pewnym sensie, prymitywem, bo zawiera tylko
cechy przekazywane genetycznie, które w sensie
intelektualnym sprowadzają się do bliżej niesprecyzowanego
tzw instynktu.
- Jeśli
ciebie dobrze rozumiem, to powraca problem Łysenki,
czyli dziedziczenia cech nabytych.
-
Żartobliwie można tak powiedzieć, tylko, że za jego
czasów nie było informatyki. No i tu nie chodzi o
dziedziczenie, lecz o przenoszenie. Idea jest prosta.
Wszystkie „newsy”, a więc sedna cech nabytych,
umieszczają się samoistnie w szarych komórkach, które
są „komórkami do wynajęcia”. Możemy, w
uproszczeniu, przyjąć, że w momencie narodzin są
puste, a kolejni lokatorzy wprowadzają się do nich
sukcesywnie w rozwoju osobniczym człowieka. Każda
komórka zawiera więc pewną liczbę bitów informacji,
informacji przetworzonych dzięki zdolnościom danego
osobnika, które tworzą pewną konfigurację łańcuchów
DNA i RNA. Zakodowanie tych informacji utrudnia
przeogromna ilość permutacji, lecz, przy obecnym postępie
w informatyce, jest to kwestią dni. Wtedy powstanie
kod osobniczy człowieka, w skład którego wejdą m.in.
genom oraz kod cech nabytych, a ściślej przetworzonych
po nabyciu.
- W tym
uściśleniu, chodzi o to, że „news” jest różnie
przetwarzany, i jak Archimedesowi wylała się woda, czy
Newtonowi spadło na łeb jabłko, to przetworzyli te
informacje w prawa, a jak to się zdarzy Nowakowi, to
jeno zaklnie i zawoła żonę, by wzięła ścierkę i
zebrała wodę, nieprawdaż ?
- W rzeczy
samej - przytaknął Marek - No to polej, bo w gardle
zaschło.
Wypili,
zagryźli i Marek ciągnął dalej.
- Pozostaje
ostateczna kwestia, czemu to ma służyć ? I tu musisz
przyjąć, że ja jestem trzeźwy i sam otrzeźwij.
Celem jest podróż do innych galaktyk. Nie uśmiechaj
się, tylko poważnie posłuchaj. Zacznijmy od problemu,
chyba łatwiejszego, bo technicznego tj uzyskania prędkości
o wiele większej od „c” tj 300 000 km/sek. I tu muszę
się pochwalić swoim sukcesem, udowodniłem bowiem,
używając analizy wektorowej liczb urojonych, że
teoretycznie jest to możliwe, i że trzeba ponownie
poprawić równania Einsteina. A praktycznie, już w tym
roku, rozeszła się pogłoska, że w Wielkim Zderzaczu
Hadronów, pod Genewą, neutrina poruszały się z
prędkością większą od światła. Oczywiście, jak
wiesz, tę rewelację zdementowano, lecz przysłowie
mówi, że w każdej plotce jest ziarnko prawdy. W
tym przypadku prawda opiera się na nadziejach
związanych z bozonami, a uzyskanie bozonu Higgsa,
tłumaczącego przenoszenie masy, je urealnia. Wiadomo
już, że osiągnięcie prędkości wielokrotnie większych
od „c” jest tylko kwestią czasu. Teraz druga
strona zagadnienia, wpierw tylko świetnej naleweczki
posmakujmy.
Po krótkiej
przerwie Marek wrócił do swego wykładu.
-
Zweryfikowano tradycyjne marzenia o podróżach w
przestworzach. Postawiono podstawowe pytanie: czy naprawdę
konieczne jest przemieszczanie w przestworzach tej kupy
kości, wody, tłuszczu i białek, jaką jest ciało
ludzkie ? Dzięki negatywnej odpowiedzi na to pytanie
powstała nowa, śmiesznie prosta idea. Kwintesencję jej
przedstawię ci na banalnym przykładzie z architektury.
Jeśli w miejscowości A zamierzamy zbudować budynek
identyczny ze stojącym już w miejscowości B, to
czy będziemy transportować cegłę, cement, piasek, wodę
czy też wystarczy dostarczyć plan budowy ? Oczywiście
jest to słuszne dla miejsca, w którym te materiały
są dostępne. A więc, jeżeli, na jakiejś planecie,
w jakiejś galaktyce znajdują się jakieś organizmy
tzw „żywe”, a precyzyjniej są białka, cukry, tłuszcze
czy woda, to nie ma powodu, by przesyłać tam
wspomnianą „kupę”, wystarczy kod osobniczy. Idąc
dalej, wystarczą same „ziemskie” pierwiastki, z
których można wszystko zsyntetyzować.
- Ślicznie -
podsumował Andrzej - tylko pominąłeś całkowicie
jeden aspekt. A właściwie nie aspekt, lecz wprost
absurdalność tej całej bajeczki. Bo, skoro nazywasz
ciało ludzkie „kupą”, to czy warto się tak
męczyć, by tą „kupę” komuś podrzucić ? Jeżeli
przydatne do czegokolwiek „tam”, mogą być zasób
wiadomości, inteligencja czy choćby ironia na przykład
takiego Urbana, to na pewno bezsensowne jest wysyłanie
jego odstających uszu.
- Mylisz
się, związek osobowości z ciałem jest nierozerwalny.
Udowodniły to wszystkie testy psychologiczne osób,
które się poddały operacjom plastycznym. Mimo zmiany
zewnętrznej, osobowość dalej jest determinowana wyglądem
pierwotnym. Brak dotychczasowej powłoki może skutkować
utratą dotychczasowych walorów.
- Dobra, do
niczego nam nie potrzebne dalsze roztrząsanie tych
dyrdymał. Wróć do własnych kłopotów.
- Masz
rację, chciałem tylko wykazać, że skala tych
naukowych działań przerosła mnie i wpędziła w
głęboką depresję. Wiesz, czułem instynktownie lęk,
że zabawa z zapałkami, to bardzo małe piwo w
odniesieniu do igraszek z kodowaniem osobowości; do
tego przymus utrzymywania wszystkiego, absolutnie
wszystkiego w tajemnicy. Ponadto, po porzuceniu
Weroniki, zostałem wyklęty. Wyklęty przez rodziców,
jak również przez wszystkich dotychczasowych znajomych.
Samotność doprowadzała mnie do rozstroju nerwowego.
Przyznać muszę, że „oni” troszczyli się o mnie.
W pierwszych dniach kazali roztoczyć wszechstronną
opiekę nade mną koleżance z pracy, zwanej pulchną
Halinką, która najpierw stała się, prawie że,
domownikiem, a później, przez dwa lata „pilotowała”
mnie, od czasu do czasu, w razie potrzeby, od- stresując
mnie w łóżku. Po wspomnianych dwóch latach
poznałem Dorotę, która od pierwszego spotkania
oczarowała mnie. Kosmiczna fascynacja ! Kobieta mego
życia ! Niestety, brutalna prawda, która wyszła na
jaw obecnie, zniszczyła mnie i zmusiła do panicznej
ucieczki.
- No, i
widzisz, tyle pierdół pleciesz, a tu stereotyp - baba.
Począwszy od Ewy, a poprzez choćby piękną Helenę,
kobiety są sprawczyniami wszystkich nieszczęść
ludzkości, lecz życie bez nich byłoby koszmarem. No
to wypijmy za ich zdrowie !
Po spełnieniu
toastu Marek tłumaczył:
- Słuchaj,
ja już wtedy miałem trzydzieści lat i, jak wiesz,
w sprawach seksu, miałem pewne doświadczenie, a
jednak to, czego doznałem podczas pierwszego zbliżenia
było wstrząsem, to było tsunami. Ale, nie w tym
rzecz, a w tym, że uwierzyłem w jej naiwność,
szczerość, jak i w jej spełnienie się w seksie
równe mojemu. Bo, Dorota, świeżo upieczona absolwentka
fizyki, przyszła do Instytutu jako stażystka i była
tak dziecinnie rozentuzjazmowana swoją pierwszą pracą,
że zachwyciła mnie jej naiwność; bo, sprzedała mi
bajeczkę, o narzeczonym, który ją porzucił i ożenił
się z inną, a ja to kupiłem; no i „bo”
najistotniejsze, że zapewniała o mojej perfekcji w
łóżku, a ja, próżny samiec, z satysfakcją, w to
uwierzyłem. Tymczasem, ona była zakłamaną, wielce
doświadczoną dziwką, skierowaną przez Centralę do
„opieki” nade mną. Największą tajemnicę związaną
z nią, nazwijmy ją „nieziemską”, zostawię na
później, by trzymać się wątku mojej ucieczki. A
więc przez dwa lata pracowaliśmy w jednym Zespole, a
po pracy prawie nie rozstawaliśmy się.
- Czekaj,
czekaj - przerwał Andrzej - taka idyllę zafundował
ci pracodawca, a ty narzekasz. Nieziemską dupę ci
podstawił, dobrze ci dawała, miło było, samotny już
nie byłeś, to i na depresję czasu nie miałeś, a
ty dziury szukasz w całym.
- Niestety,
chyba, masz rację, ale posłuchaj co się stało.
Sądzę, że nie zdziwi cię, że o sprawach zawodowych
zaczęliśmy rozmawiać również w pieleszach domowych, co
było samo w sobie, naruszeniem obowiązującej nas
dyscypliny i skrajną głupotą, gdyż, mogłem przecież
przypuszczać, że moje mieszkanie jest naszpikowane
pluskwami i kamerami. Co gorsza, wyznałem jej, że
współpracuję z polskim kontrwywiadem, gdy nie umiałem,
czy też nie chciało mnie się, szukać wyjaśnienia
moich częstych „obiadków” na mieście. A Dorota,
codziennie, zdawała raport do Centrali. No i grunt
zaczął mi się pod nogami palić - nagle Marek
skończył, gdyż doszedł do wniosku, że na dziś
rewelacji starczy.
- Toś papla,
koleś, a nie agent - podsumował Andrzej i
zaproponował udanie się na spoczynek, bo już
świtało.
Przez
następne dwa dni Marek rozmyślał i pił, a Andrzej
robił przy łodziach, wędził węgorze, a do
naleweczki, od czasu do czasu, doskakiwał. Trzeciego
dnia dowiedzieli się z mediów o samobójstwie agenta
Marka W., który miał dostęp do supertajnych kodów.
Przypuszczano, że w zaginionym plecaku agenta mogły być
tajne materiały. Wysuwano najdziwniejsze hipotezy:
najpierw, że współpracował z obcym wywiadem, w
domyśle - rosyjskim, zdradził ojczyznę i bojąc się
konsekwencji, popełnił samobójstwo, później, gdy
dziennikarze wyniuchali pogłoski o zabójstwie, że „oni”
(na pewno ruskie) oszukali go i utłukli, a cenny
plecak ukradli. Rozeszło się też o porzuconym w
windzie identyfikatorze, a więc zdrajca, szukał
schronienia u ruskich, a oni ... itd. Gdy zatrzymano
Makułę stało się jasne, dlaczego denat znalazł się
w zagajniku koło Myszyńca: szwagier Makuły, ten z
Kanady - ruski, zwerbował Makułę do rosyjskiego wywiadu
i on był „kontaktem” dla Marka W. Po
wysłuchaniu pierwszych wiadomości o trupie, Andrzej
powiedział:
- Coś mi
się widzi, że mój drogi kolega o czymś zapomniał.
Marek, dawaj sprzęt na stół na ganku, ja już niosę
węgorza, i zamieniam się w słuch, bo zapowiada się
ciekawie.
Stół
zastawili, wypili, zakąsili i Marek zaczął od
wyjaśnień:
- Nie
powiedziałem ci wszystkiego, bo nie zdążyłem. I tak
musisz wszystko szczegółowo wiedzieć, bo inaczej nie
będziesz w stanie mnie pomóc. Z trupem to było
tak. Jak już dostałem się autostopem do Myszyńca,
poczułem odprężenie. Służbowy GPS pozostawiłem w
windzie, w warszawskim supermarkecie, ale oni dysponują
dodatkowym jeszcze systemem lokalizacji swoich ludzi.
Nie wiem, na jakiej zasadzie on działa, lecz na
pewno jest stosowany tylko w dużych aglomeracjach.
Dlatego też starałem się jak najszybciej odskoczyć od
terenu wielkiej Warszawy i teraz, za Myszyńcem,
poczułem się bezpieczny. Ciężko mnie było pozbierać
myśli, więc idąc w kierunku Piszu, zaopatrzyłem się
w wiejskim sklepiku w alkohol i w napotkanym zagajniku
zrobiłem sobie libację. Pijąc, snułem marzenia o
wysłaniu ciebie z misją pojednania do moich rodziców
i Weroniki. Teraz te wszystkie marzenia stały się
absolutnie nierealne. Alkohol zmorzył mnie i zapadłem
w drzemkę. Śniły mi się jakieś koszmary i mokry
z przerażenia się obudziłem. Otwieram oczy, patrzę, a
tu wisi na gałęzi trup. Co gorsza, mój
trup, Nie byłem pewny, czy
to jawa, czy sen. Porwałem plecak, i w nogi.
Biegłem, biegłem, aż otrzeźwiałem, stanąłem i
zacząłem łapać „okazję”; miałem szczęście,
pierwszy samochód się zatrzymał, no i tak, do ciebie
dotarłem. Ot, to wszystko.
- No, to mamy
problem. Odpocznij sobie, a ja przeprowadzę logiczny
wywód. Jak coś będzie nie tak, przerywaj. Najpierw
założenie wyjściowe: trup jest tobą, czyli wg naszej
wiedzy, ma sprawiać wrażenie, że to ty. Za tym
przemawia identyfikacja, którą niewątpliwie przeprowadzono.
- I ubrany
był w moje ciuchy, dżinsy i czarną bluzę,
najczęściej w nich chodziłem; bo tę niebieską kupiłem
dwa dni temu, nikt mnie w niej nie widział, bo
schowałem ją w plecaku, w samochodzie.
- Z tego
wyciągam dwa logiczne wnioski, pierwszy - „zły”,
twoja ucieczka nie udała się, twoi - nazwijmy ich -
nadzorcy kontrolują każdy twój ruch. Nie ma żadnych
sensownych przesłanek, że na myszynieckim zagajniku
skończyli. Drugi - „dobry”, nie mają wobec ciebie
złych zamiarów, inaczej, nie chcą cię na razie
unicestwić; bo gdyby chcieli, to by ciebie powiesili.
Ergo, jesteś im potrzebny. Samo powieszenie jest dla
ciebie poważnym ostrzeżeniem, lecz trud, jaki sobie
zadali miał na celu, raz na zawsze, usunąć ciebie
z przestrzeni publicznej. Wydaje się, że tylko ta
twoja Centrala mogła tym sterować, przy okazji
przerywając twoje kontakty z polskimi służbami
specjalnymi. A więc, udzielili ci urlopu, byś odpoczął
i nabrał sił. No to wzmocnijmy się. Sursum corda !
- zakończył Andrzej wznosząc kieliszek.
Pojedli,
popili, humor im się poprawił i już „na luzie”
Andrzej zapytał:
- A skąd
oni wytrzasnęli „twego” trupa ?
Marek
momentalnie spoważniał i zaczął „swoje”:
- No
widzisz, znów powraca kwestia ich eksperymentów
naukowych. Ja widzę tylko dwie opcje: albo to był mój
klon, albo zrealizowali koncepcję tworzenia duplikatu
przez kod osobniczy. To by oznaczało, że poczynili
ogromny postęp, w tajemnicy przede mną.
- Przestań
pieprzyć, ulegasz jakiejś paranoi. Genetyki nie było,
informatyki nie było, a każda ważna postać miała
sobowtórów, których w odpowiednim czasie się
likwidowało. Nie pomyślałeś o najprostszym. Skoro
jesteś dla nich ważny, a jesteś, bo cię nie
zlikwidowali, to co za problem mieć dla ciebie w
zanadrzu sobowtóra. A teraz, gdy zamierzają usunąć
ciebie z przestrzeni publicznej, to sobowtór nie
będzie więcej potrzebny.
- Ale ja
nie wiedziałem, że mam sobowtóra.
- A że
masz swojego klona czy duplikat, wiedziałeś ? - uciął
Andrzej dalszą dyskusję.
Dwa dni po
pogrzebie wisielca temat zszedł z łam gazet; zajęły
się turystami oczekującymi na powrót z zagranicy, z
powodu seryjnych upadłości biur podróży. Przyszedł
czas refleksji. Andrzej szpachlował łodzie, a Marek
rozmyślał. Swoje lęki łagodził nalewką, to pomagało,
ale nie wystarczało. Czuł potrzebę podzielenia się
swoją „wiedzą” z Andrzejem. Któregoś wieczoru
zaczął ostrożnie, od „nieziemskiej” Doroty.
- Czy ty
pamiętasz, Andrzej, że mówiąc o seksie z Dorotą,
jak i o niej samej, używałem określenia „nieziemski”
?
- No, dalej,
nawijaj - uśmiechnął się Andrzej.
- Bo,
widzisz, jak popatrzę na to z perspektywy czasu, bez
emocji, to ona była zbyt idealna, była nie „z tej
ziemi”. Ciało - bez najmniejszego defektu; gotowość
do seksu - nieustanna, no i zawsze - dobry humor; po
prostu - nie z tej planety.
- Ale cię
pogięło ! Zamiast cieszyć się z takiej laski, ty
znów marudzisz. To ty jesteś z innej planety. Nie,
wróć, ty jesteś wzorcowy Polak: malkontent, wszędzie
dopatrujący się knowań żydów, masonów i cyklistów,
a jak ich nie starcza, to Marsjan.
- Tak
ci się wydaje, lecz jeśli mnie spokojnie wysłuchasz,
na pewno, zmienisz zdanie. Widzisz, oni mnie
sukcesywnie uświadamiali. Nie będę się rozwodził nad
ich wzmiankami o zatopieniu Atlantydy czy zniszczeniu
licznych starożytnych cywilizacji, lecz przejdę do spraw
nam współczesnych. I tak dyskutując np o Drugiej
Wojnie Światowej koncentrowali się nie na Holocauście,
lecz na idei
produkcji cyklonu B oraz, a właściwie, przede
wszystkim, na decyzji
zrzucenia bomb na Hiroszimę i Nagasaki. Dalej, rozpad
Związku Radzieckiego nie był celem samym w sobie,
oni wręcz drwili z pojęcia totalitaryzmu, według
nich był to środek, ba, konieczność do zastopowania
wyścigu zbrojeń, do zaprzestania prób z umieszczaniem
ładunków termojądrowych w sferze wokółziemskiej; jednym
słowem - do niedopuszczenia do „wojen gwiezdnych”.
- Jak, na
razie, walisz powszechnie znane truizmy. Przecież każdy
w miarę inteligentny człowiek podziela takie opinie.
- Zgoda,
tylko ta wyższość z jaką to mówili, ta pogarda
dla ludzkości. Oni wręcz dawali do zrozumienia, że
są „inni”, z innej ulepieni gliny i że tylko
oni mogą uratować świat przed samozagładą...
- Oni, ale
kto konkretnie ?
- Nie wiem,
dyrektor, szef Zespołu, szef bezpieki, Dorota, a kto
więcej nie wiem. Ci jawnie afiszowali pogardę dla
ludzkości.
- A czyż
ludzkość permanentnie dążąca do samozagłady nie
zasługuje na pogardę ? - retorycznie zapytał Andrzej.
- Ależ,
właśnie, w tym rzecz, że oni patrzą na nas, na
ludzkość, na Ziemię z dystansu, z kosmicznego
dystansu. Sami, uważając się za doskonałych, uzurpują
sobie prawo do sądzenia nas, to jest Ziemian.
- Po
pierwsze: Nobody is perfect,
a po drugie i ostatnie, czyż myśląca jednostka /czy
też elita/, gardząca pospólstwem, automatycznie staje się
alien –
Marsjaninem ? - zakończył dysputę Andrzej.
- I tak,
Marek pozostał sam ze swoimi myślami i tkwił w
bezczynności, coraz mniej się bojąc i coraz mniej
pijąc.
A w
Centrali...
ROZDZIAŁ
IV
W
CENTRALI
W
Centrali, od zawsze,
przywiązywano wielką wagę do dyskrecji pracowników,
gdyż jakikolwiek przeciek z prowadzonych prac naukowych
zniszczyłby samą ideę jej egzystencji tj kontrolę
wykorzystania zdobyczy nauki. Przy propagowaniu jej
posługiwano się niechlubnym przykładem wykorzystania
„rozbicia” atomu, najpierw w ataku na Japonię,
następnie w intensyfikacji wyścigu zbrojeń pomiędzy
USA i ZSRR, aż po rozprzestrzenienie arsenału
nuklearnego na cały świat, od Indii po Izrael i
aspirujący do niego Iran. Centrala czuła się
odpowiedzialna za bezpieczeństwo całego globu i jego
mieszkańców. To górnolotne sformułowanie było
konsekwentnie realizowane w praktyce, m. in. przez dbałość
o kondycję psychiczną pracowników, drastycznie narażanych
na stressy, wywoływane wynikami prac badawczych, które
burzyły dotychczasowy status quo. Możliwość istnienia
prędkości większej od światła, ciśnienia mniejszego od
próżni, temperatury poniżej zera Kelvina, „czarnych
dziur”, fullerenów czy nanorurek etc, czy też szerokich
możliwości manipulacji kwasami DNA i RNA, mąciła w
najtęższych głowach i wymagała szczególnej odporności
psychicznej naukowców. Tej dbałości służyła szczegółowa
obserwacja pracownika, wnikliwa ocena jego zachowań i, w
razie potrzeby, szybka interwencja zmierzająca do
poprawy jego stanu psychicznego. Szczególnym przypadkiem,
wymagającym licznych interwencji okazał się genialny (o
czym sam nie wiedział) matematyk Marek W.
Wskutek
swojej niedojrzałości psychicznej Marek W. wymagał
stałej opieki. Rozpieszczony jedynak, maminsynek, pozorny
„macho” był, w rzeczywistości, infantylny i nader
podatny na wpływy. Jego talentem Centrala zainteresowała
się już w trakcie pisania, przez niego, pracy
magisterskiej, obserwowała go i dyskretnie pomogła w
uzyskaniu stypendium doktoranckiego. Po dwóch latach,
ściągnięto go do Instytutu, akceptując, na razie,
jego narzeczeństwo z młodą psycholożką, Weroniką, która
zgwałciła go (psychicznie, o stronie fizycznej nie
mówiąc) i nakłoniła do rozwoju intelektualnego. O
ile, postępy w rozwoju osobniczym „geniusza” były
Centrali na rękę, o tyle dominacja psycholożki, i to
niebezpiecznie spostrzegawczej, stała się nie do
zniesienia, tym bardziej, że zasób tajnych informacji
dostępnych jemu systematycznie się powiększał. I tak
doszło do narady, w której wzięli udział dyrektor,
kierownik Zespołu Kowalski i szef bezpieki. Zaczął
Kowalski:
-
Marek niepokoi mnie, obawiam się, że źle znosi ciężar
poznawania tajnych dokumentów, a że jest z natury
paplą, to istnieje możliwość, że ta jego psycholożka
coś z niego wyciągnie. Do tego, w ostatnich dniach,
stał się bardziej nerwowy.
- Tak, to
prawda - potwierdził szef bezpieki - mam informatora w
gronie ich znajomych, który potwierdza niebezpieczną
wręcz dominację Weroniki. Co do zwiększonej nerwowości,
to mniemam, że spowodowana jest zwerbowaniem naszego
drogiego Mareczka przez służby polskiego kontrwywiadu,
lecz z tym nie ma problemu, bo „ich” prowadzący
pracuje również dla nas.
- Co,
panowie, proponujecie ? - zapytał dyrektor.
-
Natychmiastowe zerwanie z narzeczoną. - odparł Kowalski.
- Jestem tego
samego zdania, - poparł Kowalskiego, szef bezpieki -
lecz widzę uboczne poważne skutki. Według mojego
rozeznania odwróci się od niego rodzina i wszyscy
znajomi; będzie absolutnie sam, a to grozi załamaniem.
- Zgadzacie
się, że to narzeczeństwo stało się dla nas
niebezpieczne - dyrektor zaczął podsumowywać - a przecież
bezpieczeństwo jest naszym priorytetem. Nie mamy więc
innego wyjścia. Na pana, jako kierownika Zespołu -
dyrektor zwrócił się do Kowalskiego - spada ciężar
uświadomienia Marka. Wydaje mnie się, że najlepiej na
niego z góry,.. z hukiem,.. trochę postraszyć. A pan
- spojrzał na szefa bezpieki i parsknął śmiechem -
utuli go w bólu.
- W porządku
- odrzekł ten z uśmiechem - tylko wypada, by szef
Zespołu wyraził zgodę na zaangażowanie pulchnej Halinki
w to utulanie.
- Zgoda,
zgoda, niech utula, przytula, byle bym odzyskał sprawnego
pracownika.
Panowie się
rozeszli, a po chwili jeden rozmawiał z Markiem, a drugi
instruował pulchną Halinkę.
- Sprawa
jest bardzo poważna. Marek zerwie z narzeczoną,
inaczej, ty napiszesz krótki list pożegnalny, on podpisze,
pojedziesz z nim po jego rzeczy i przewieziesz do
nowego mieszkania. Tu masz klucze i adres. No i
zaopiekujesz się nim. Sądzę, że co najmniej przez dwa
tygodnie.
- A to
gratka, on zawsze mnie się podobał - ucieszyła się
pulchna Halinka.
- Jeszcze
jedno, w ciągu tych dwóch tygodni, musisz choć raz
go dobrze, z dodatkiem środka nasennego, spić i
wszczepić identyfikator.
Wszystko
poszło zgodnie z planem. Marek wrócił do pracy, Halinka
i Kowalski mu pomagali, czas płynął, Marek markotniał
i tak upłynęły dwa lata, aż nadszedł czas narady
ponownie zmieniającej życie Marka. Zagaił szef
bezpieki:
- Czujność
to moja dewiza i dlatego chciałem panom przedstawić
mój pomysł dotyczący Marka.
- A mnie
się wydawało, że wszystko jest w porządku. Słucham
kierownika Zespołu - rzekł dyrektor
- Zgadza
się. Skupiony jest na pracy i to przynosi rewelacyjne
wyniki. Jednakże, jak wiemy, szukanie zapomnienia w
pracy jest skuteczne tylko na pewien czas, w dodatku
latka lecą i brak bratniej duszy może stać się
dokuczliwy.
- No,
właśnie. Już czas, by przeszła formalnie do nas
Dorota, ta znana panu, panie dyrektorze. Uważam, że
świetnie nada się do umilenia życia Markowi. Połączy
ich praca i seks, a nam zapewni ciągły dopływ
informacji. - przedstawił swoją propozycję szef bezpieki.
I tak się
stało, i tak było prawie dwa lata, aż znów
pojawiła się Markowa depresja. Wraz z nią zaczął za
dużo mówić w domu, a co gorsza również poza
domem, konkretnie do „prowadzącego” z kontrwywiadu, a
że ten był prymitywem, to mu łopatologicznie
tłumaczył:
- Oni
pracują nad tak zwanym kodem osobniczym człowieka, by
cyfrowo, no wiesz, digital
zapisać wszystkie elementy człowieka. To tak, jak
telewizja cyfrowa. I taki kod będzie można w
sekundę przesłać. Chcesz spotkać się z ciotką w
Australii, masz, fiu, bździu i już tam jesteś, i to
sam nie ruszając się z miejsca. A będą chcieli, to
mogą ciebie powielić wiele razy i zostaniesz
superagentem, przebywającym w wielu miejscach jednocześnie.
Tyle
zrozumiał agent kontrwywiadu i przekazał (również)
Centrali. Nie dziw, że na kolejnej naradzie powrócił
temat Marka. Po zreferowaniu wydarzeń przez
uczestników, zabrał głos dyrektor:
- Powiem
krótko. Już wcześniej trust mózgów zażądał
przeniesienia Marka, więc teraz to zrobimy. Marek wraz
z Dorotą, zostaną przeniesieni. Mamy dwa warianty:
wariant A, który zakłada formalny wyjazd, ma dwie
poważne wady; pierwsza to stan psychiczny Marka, druga
- to pewny sprzeciw Polski, zwłaszcza służb specjalnych.
Wariant B - wyrafinowany, który bardzo szczegółowo
rozważaliśmy, polega na sprowokowaniu ucieczki Marka, jego
pozornym samobójstwie, a następnie rehabilitacji
psychicznej u naszego człowieka, by w nowym miejscu
pojawił się w świetnej formie.
Zgodnie z
życzeniem dyrektora stało się możliwe wdrożenie
wariantu B, bo Marek uciekł.
W dniu
ucieczki Marka, punktualnie o godzinie trzeciej, zaczęło
się zaplanowane zebranie. Dyrektor polecił natychmiast
wyjaśnić, nie wybaczalną wręcz, absencję Marka.
Umyślni, zlokalizowali GPS, udali się do Galerii i
wrócili ze znalezionym GPS-em, lecz dopiero po dwóch
godzinach, a więc, gdy już wszyscy pracownicy poszli
do domu. Powiadomiony telefonicznie dyrektor, uśmiechnął
się i połączył z szefem bezpieki.
- Tak, jak
przewidywaliśmy, Marek uciekł; około 14-ej, zostawił
samochód i GPS. Działajcie !
- Tak jest,
realizujemy wariant B.
- Informujcie
mnie na bieżąco.
Wieczorem
powiadomiono dyrektora o powieszeniu trupa, a o północy
obudził go telefon.
-
Meldował Andrzej z Nidy Ruciańskiej, target
jest u niego od 22.
- Brawo !
Dziękuję. Proszę przyjść na naradę jutro, o 11.
Zadowolony
dyrektor przeszedł do kuchni i nalał sobie pół szklanki
wódki. Wypił, chuchnął i sam do siebie głośno
powiedział:
- Jak łatwo
są przewidywalni.
Narada o
11, dotyczyła spraw czysto technicznych i toczyła
się w atmosferze zadowolenia ze sprawnie zrealizowanego
zadania. Trup wisiał, target
siedział (w chałupie u Andrzeja), a polskie służby
specjalne węszyły. Atmosfera zmieniła się po kilku
dniach, gdy media doniosły o możliwości zabójstwa
Marka W. Dyrektor wezwał szefa bezpieki i wprost
spytał:
- Coście
spieprzyli ?
- Wydawało
się, że nic, póki nie zaczął niuchać, psiakrew,
taki detektyw-amator, młody technik policyjny stamtąd, z
Myszyńca. Nie spodobało mu się drzewo, na którym
wisiał trup, że niby grube i trudno by na nie
wleźć, a potem wykombinował, że pasek krótki i
trudno by było siedzieć na gałęzi i pętlę sobie
na łeb założyć. Ale prokuratura w Ostrołęce
upiera się przy samobójstwie.
- Nie mydl
mi oczu, przecież wiesz, że działania prokuratury są
nieistotne. To kontrwywiad stracił swego agenta, a oni
łatwo nie odpuszczą.
- Zdaję
sobie sprawę, że to mój błąd, ale na uspokojenie
mam wiadomość, że sekcja przeszła bez przeszkód i
trup będzie uroczyście pochowany jako Marek W.
- Niedobrze
się stało, teraz będą szukać zabójców i ich
motywów.
Złożyła
też raport Dorota, która była dwukrotnie
przesłuchiwana. Była, jak zawsze, w świetnym humorze
i sprawnie poprawiła samopoczucie dyrektora.
- Przebiłam
lady Makbet. Wiesz, że jestem wielką aktorką, więc
odstawiłam świetny spektakl w trakcie przesłuchań.
Bardzo pocieszać mnie chcieli, tylko moja żałoba ich
hamowała. Teraz zrozpaczoną wdowę odegram na
pogrzebie. Kowalski mnie mówił, że jest w kontakcie
z rodzicami Marka i że to oni pogrzeb organizują, na
Powązkach. Szopka będzie we wtorek, o 12. A właśnie,
kto od nas przemówi ?
- Jak
to kto ? Ja, przecież naprawdę go ceniłem. No i,
prawdę mówiąc, nadal cenię. A mowę wygłoszę
szczerą, bo faktycznie się z nim żegnam. A propos,
masz jeszcze czas, jakiś, sądzę, co najmniej miesiąc,
ale powoli, dyskretnie się pakuj. Będziesz miała
tam
około trzech miesięcy na aklimatyzację i przygotowanie
na przyjazd Marka. A póki co, czy nie zjadłabyś w
moim towarzystwie dzisiejszej kolacji ?
- Oczywiście,
bardzo chętnie, mój stary satyrze; w końcu po
dwuletniej opiece nad naszym Mareczkiem, należy mnie
się chwila relaksu.
Gdy przyszła
wiadomość o zamiarze ekshumacji, Doroty już od
dawna w Polsce nie było.
Rozdział
V
EKSHUMACJA
Wióry
leciały. Na pożarcie mediom poszła najpierw Ostrołęka.
Zmieniono komendanta wojewódzkiego, ale negatywnym
bohaterem stał się młody prokurator Lubieniecki.
Wytykano mu nie tylko brak profesjonalizmu, lecz również
wywieranie nacisku na służby śledcze. Rzecznik MSW
zarzucał prokuraturze zmarnowanie wysiłków policji,
której wątpliwości co do samobójstwa prokurator nie
chciał rozważyć. Mało tego, że odrzucił wersję
zabójstwa, to nie umiał podać racjonalnych przyczyn
samobójstwa. Prokurator Generalny zarzucił brak nadzoru ze
strony Prokuratura Wojewódzkiego, wypichcił wniosek o
zmianę personalną i przeniósł śledztwo do Warszawy. W
Warszawie nastąpiły rotacje w służbach specjalnych, lecz
jako tajne, nie zostały upublicznione. Parlamentarna opozycja
oświadczyła, ze wszystkiemu jest winien „Nic nie robi
Tusku” i zażądała powołania Komisji Śledczej, która
oczywiście nie powstała, dzięki przewadze głosów koalicji
rządzącej.
Mercedesa,
którym miał, ponoć, odjechać uciekinier nie znaleziono,
a paczkę z Kanady zwrócono, po interwencji „znanego
adwokata”, prywatnie ojca Ryśka - chłopaka Irki.
A Jędrka Makułę wypuścili po
ponad dwóch miesiącach, jak napuszczony przez mecenasa
dziennikarz zrobił program w telewizji o rodzinie
Makułów. I tak Makuła wrócił do pracy i do domu, i
do obory, a tak wychudzony, że go własne krowy i
świnie nie poznały. W końcu przyszedł czas na naradę
u ministra MSW.
- Przypominam,
że nasze posiedzenie jest ściśle poufne - zaczął
rzecznik Ministerstwa. - Proszę, o przedstawienie stanowiska
Prokuratury Warszawskiej.
- Wiemy,
co jest najistotniejszą kwestią naszego spotkania -
zaczął prokurator - więc, od razu, do niej przejdę.
Krótko, jestem za, a nawet przeciw. Proszę się nie
uśmiechać, bo to nie kpiny. Powiedzenie byłego
prezydenta jest tu jak najbardziej na miejscu.
Nieskuteczne dotąd śledztwo przemawia za ekshumacją,
tego też domaga się łakoma prasa i urabiana przez
nią opinia publiczna. Tylko, że nam to nic nie da, a
nawet gorzej ustawi nas wszystkich w jeszcze gorszej
pozycji niz obecna. Jesteśmy bowiem przekonani w 99 %, że
to nie Marek W. został pochowany i sądzę, że
wszyscy obecni z tym się zgadzają. Wykopiemy
nieboszczyka podobnego do Marka W., o innym DNA i
innych liniach papilarnych, których, przypominam, zaniedbano
sprawdzić, i nie będziemy w stanie go zidentyfikować,
bo o to na pewno zadbali autorzy inscenizacji, i co ? w
jaki sposób to
ma pomóc w naszym śledztwie
? Wystawimy się tylko na wzmożone ataki. Przecież
śledztwo dalej będzie się toczyć, czy jak złośliwi
powiedzą pełzać, bez względu na wynik ekshumacji.
Po
wielogodzinnej burzliwej dyskusji dotyczącej wszelkich
szczegółów śledztwa, rzecznik Ministerstwa podsumował
naradę.
-
Podejmujemy więc decyzję, że oficjalne nasze stanowisko
jest, że „ekshumacja, tak bolesna
dla bliskich nie jest potrzebna”.
Zgadzamy się natomiast na tajną ekshumację, pod
warunkiem uzyskania zgody rodziny W. i nabraniu
przeświadczenia o zachowaniu przez nią dyskrecji. Tą
ewentualną operacją zajmie się precyzyjnie dobrany zespół
z cebeeś. Proszę o uwagi, a jeśli ich nie ma, to o
akceptację mego podsumowania przez podniesienie rąk.
Dziękuję, naradę zakończyliśmy.
Trzeba być
warszawiakiem, by pojąć koneksje towarzyskie w tej
stołecznej wsi i przeto nie dziwić się, że CBŚ
zwróciła się z prośbą o podjęcie delikatnych
rozmów z rodziną W., do „znanego” adwokata, tak,
tak, tego samego, który pomógł Makule, poproszony przez
syna, chłopaka Irki. I tak, mecenas, okazjonalnie
bywający u państwa W., zaaranżował spotkanie w celu
wywiązania się z podjętej misji. Po miłej pogawędce
w czasie kolacji, przy kawie i koniaku, mecenas
przeszedł do meritum sprawy.
- Zdaję
sobie sprawę, że temat jest dla was bolesny, lecz
pozwolę sobie przedstawić pozytywy zaistniałej sytuacji,
i tak, zacznę od najważniejszego: według wszystkich
znaków na niebie i ziemi, Marek żyje i ma się
dobrze. I to jest, moim zdaniem, najważniejsze.
Przekonany jestem, że brak kontaktu z wami przez
ostatnie lata, wytworzył wewnętrzny opór w nim, do
podjęcia próby przesłania jakiejkolwiek wiadomości o
sobie. Oczywiście, nie wiemy, czy aktualnie ma możliwości
do tego.
- Daj Boże
- odezwała się Marka matka - w końcu, to nasze
jedyne dziecko.
- Strasznie
nas Bóg doświadczył - przemówił ojciec.
- A mnie
się wydaje, przepraszam was bardzo, lecz, sympatyzując z
wami, muszę to powiedzieć, że zbyt pochopnie
osądziliście go, nie znając całej prawdy. Teraz
gazety trąbią, że był podwójnym agentem, ale nikt
nie wie, jak do tego doszło, jak dał się w to
wciągnąć .
- Przyzwoitość
zawsze obowiązuje - odparł ojciec - Nawet jakaś tam
agentura, nawet i pięciokrotna, nie wytłumaczy
niegodnego, nieprzyzwoitego, wręcz haniebnego postępku wobec
Weroniki.
- I tak
dobrze, że po wielu latach się pozbierała. Wyszła za
mąż i w Ameryce na Uniwersytecie pracuje.
- Tak,
słyszałem. A wracając do Marka, to nie wiemy
przecież, czy zerwał ich związek z własnej woli.
- Bez
znaczenia, przyzwoitość
to przyzwoitość - zakończył temat ojciec.
-
Dobra, czas na to, z czym do was przyszedłem. Poproszono
mnie o przedstawienie wam pewnej propozycji i
uzyskanie waszej akceptacji dla niej. Niewskazana, a może
nawet, dla ekipy rządzącej, wręcz szkodliwa, byłaby
ekshumacja tego nieszczęsnego nieboszczyka, pochowanego
jako Marek. Opozycja i media wykorzystałyby ją znów
do walki politycznej, bez względu na wyniki badań. Ze
względu jednak na chęć rozwiania jakichkolwiek wątpliwości
w prowadzonym śledztwie, postanowiono ekshumację
przeprowadzić, lecz ściśle tajnie. Warunkiem sine
qua non jest wasza zgoda i
zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Co wy na to ?
- Skoro
twierdzisz, że to nie Marek, to ci powiem, że
wzmiankowana przeze mnie, przed chwilą, zwykła ludzka
przyzwoitość nie zezwala mnie na utrudnianie życia
prowadzącym dochodzenie, uno verbo,
drogi mecenasie, zgadzamy się i obiecujemy nikogo o
tym nie informować.
- Oczywiście,
będą podjęte starania, by nikt nic nie widział,
lecz wasze czułe oczy mogą spostrzec jakieś szczegóły
zmian w miejscu pochówku. Aha, jeszcze zostałem
upoważniony do zadania pytania, czy po ekspertyzie
stwierdzającej, że to nie Marek, (a że tak będzie,
jestem pewien), pozwolicie by NN leżał w tym grobie,
czy też nie ?
- Fatum
włączyło niejako denata w naszą historię, stał się
cząstką naszego życia, niech więc wreszcie spocznie w
spokoju, miejsca mu nie pożałuję - zapewnił ojciec
Marka.
Po paru
dniach od tej rozmowy specjalna powołana grupa przystąpiła,
późną nocą do ekshumacji. Przedtem poinformowano
kierowników prosektorium i stosownych laboratoriów, o
wyjątkowości przedsięwzięcia i konieczności ich
osobistego zaangażowania w identyfikację denata. Po trzech
godzinach pobytu w prosektorium ciało zostało przewiezione
na cmentarz, ponownie pochowane, a wszystkie ślady
dokładnie zatarte. Wydawało się, że zadbano o wszystkie
detale, nawet służbę cmentarną usunięto na tę noc, a
jednak, po dwóch tygodniach, media ujawniły ekshumację.
Mimo tylu starań był przeciek. Oczywiście powołano
zespół śledczy do badania przecieku, który nic nie
zdziałał, a raczej, dużo szumu robił, dziennikarzy
podsłuchiwał, straszył, lecz winnych zdrady nie
znalazł. Nim to wszystko nastąpiło, trzeba było
bardzo prędko przygotować komunikat dla mediów i
zorganizować konferencję prasową.
Na
konferencji rzecznik prasowy MSW powitał serdecznie
nader liczną rzeszę dziennikarzy, przeczytał, znany juz,
komunikat i zaczął wyjaśniać zaistniałą sytuację
własnymi słowami:
- Proszę
państwa, już powinniście państwo przyzwyczaić się do
kuriozalnej sytuacji, że każde praworządne, i to
podkreślam z całą stanowczością, praworządne działanie
organów naszego Państwa, staje się pretekstem do
bezwzględnej walki politycznej, do bezwzględnego, ślepego
ataku, ataku opozycji, a ściślej wiadomej jej części. Aby
nie stwarzać okazji do tych ataków, postanowiono
ekshumację przeprowadzić poufnie, a opinię publiczną
poinformować po skompletowaniu wyników wszelkich możliwych
analiz. Podkreślam, że ekshumacji dokonano za zgodą i
przy pełnym poparciu rodziny Marka W. Zastosowano
procedury obowiązujące w praworządnym państwie. Niestety,
wroga inwigilacja organów naszego Państwa doprowadziła
do przecieku informacji i dezinformacji społeczeństwa.
Dołożymy wszelkich starań zmierzających do ujawnienia
sprawców przecieku i ukarania ich. Jesteśmy niemal
pewni zgodności obecnych wyników z wcześniej uzyskanymi, a
działania nasze, świadczące o zdawaniu sobie sprawy z
odpowiedzialności na nas spoczywającej, podyktowane są
głęboką troską o ustalenie prawdy i wynikają z
podejrzenia niezachowania pewnych procedur skwapliwie
wykorzystanego przez opozycję do szumu medialnego. Jak
wcześniej informowaliśmy, wyciągnięto daleko idące
konsekwencje wobec odpowiedzialnych za zaniedbania. Jeśli
państwo macie pytania, proszę bardzo, jestem do państwa
dyspozycji - zakończył swoje wystąpienie rzecznik.
Zamiast
pytań, zaczęła się młócka polityczna, gdyż każda
konferencja prasowa stwarzała okazję do głośnej
autoprezentacji.
Wyniki
kompletowano sukcesywnie i tak też powiadamiano „górę”.
Zdumienie wzrastało i wprawiało w osłupienie, które
przerwał minister wzywając „kompetentnych” na naradę.
- Panowie, wy
kpiny sobie robicie, co to się dzieje, żądam
wyjaśnień. Panie prokuratorze, to pan mówił o jakichś
99 procentach, proszę to wytłumaczyć - zwrócił się
minister do prokuratora.
- Przyznaję,
myliłem się, ten brakujący jeden procent okazał się
słuszny. Sytuacja jest poważna. Wprawdzie wyniki nie mają
wpływu na wersję przygotowaną dla mediów, opozycji i
całego społeczeństwa, lecz wywracają do góry nogami
całe dotychczasowe śledztwo. Nie jestem patologiem czy
też jakimś specjalistą w tych sprawach, lecz czytam w
papierze przede mną leżącym, że wynik DNA denata
dopuszcza pokrewieństwo tak z ojcem, jak i z matką Marka
W. Dalej czytam, że linie papilarne prawdopodobnie są
tożsame. Określenie prawdopodobnie wynika ze zmian, a
właściwie deformacji, które nastąpiły po śmierci. Wydaje
mi się, że musimy więc przyjąć, że pochowany został
Marek W. Powraca więc opcja jednej osoby, bądź też
dwóch, w wersji NN uciekł, a Marka W. powiesili, lecz
nie chcę wchodzić w kompetencje służb śledczych. To
tyle - zakończył prokurator.
Po
wielogodzinnej naradzie, w której wszyscy wzajemnie się
oskarżali, minister zapytał:
- A co z
rodziną Marka W. ? Co im powiecie ?
- Wydaje mnie
się, że nie należy im mówić prawdy - rzekł szef CBŚ
- niech żyją nadzieją. Nasz mediator - adwokat,
zaprzyjaźniony z nimi, delikatnie utrzyma ich w tej
„prawdzie”.
Tak
więc śledztwo zatoczyło koło i nowo powołany zespół
pod dowództwem płk Jasińskiego de
novo zmagał się z dylematem:
było ich dwóch czy jeden. Na odprawie pułkownik
zaczął od rekapitulacji ich wiedzy:
- Bazowym,
bezdyskusyjnym zdarzeniem jest zabójstwo Marka W., a
zadaniem wyjaśnienie wszelkich okoliczności z nim
związanych. Uprzedzając wątpliwości niektórych z was,
stanowczo podkreślam, że na tym etapie, absolutnie nie
wolno nam kwestionować tożsamości denata. Ja sam, mimo
jednoznacznych wyników badań po ekshumacji, nie jestem
już niczego pewien, lecz powołano nasz zespół do
wnikliwej analizy tej wersji, a że właściwie nic
pewnego dotychczas nie ustalono, roboty mamy w bród.
Przypatrzmy się przebiegowi zdarzeń: Marek W. opuszcza
Instytut o godzinie 13, zapewniając, że powróci przed
15, by zdążyć na zebranie u dyrektora. Czy zamierzał
wrócić ? Następnym śladem jest jego zaparkowany
samochód przed galerią. I tu właśnie ślad się
urywa. Do chwili znalezienia wisielca przez sierżanta
Makułę mamy zaledwie trzech świadków, którzy są
mniej, lub bardziej wiarygodni. Pierwszy, kierowca
dostawczej furgonetki, który sam się zgłosił, po
nagłośnieniu sprawy w prasie. Niestety, nie sprawdzono,
czy faktycznie tego dnia i o tej porze miał kurs z
Warszawy do Myszyńca. Z opisu wyglądu, a
szczególnie niebieskiej bluzy, wspominanej przez
następnego świadka - Maciągową, tak się ucieszono, że
zrezygnowano z weryfikacji tych zeznań. Jeśli nawet
kierowca mówił prawdę, to znaczy, że wiózł faceta
w niebieskiej bluzie, to i tak nie wiemy, czy to był
Marek W. To samo dotyczy drugiego świadka -
Maciągowej, która sprzedawała alkohol facetowi, znów, w
niebieskiej bluzie. I tu też, nie mamy żadnych
dowodów, że to był Marek W. No, i w końcu, trzeci
świadek - Józef Grzyb, który widział przerażonego
faceta w niebieskiej bluzie, który biegł szosą,
zatrzymał się i wsiadł do autobusiku marki Mercedes.
I znów nie wiemy, czy to był nasz Marek W. A co,
jeśli był ?
Korzystając z
zawieszenia głosu przez pułkownika, odezwał się kpt.
Kowal:
- Pozwoli
pan, panie pułkowniku, że zreasumuję krótko tę opcję.
Jakiś NN, ubrany w niebieską bluzę, przyjeżdża
furgonetką do Myszyńca, potem idzie szosą na Pisz,
kupuje u Maciągowej alkohol, robi se popijawę w
zagajniku, czegoś się wystrasza, biegnie szosą,
zatrzymuje Mercedesa i odjeżdża w siną dal. A
tymczasem, o Marku W. wiemy, że dojeżdża swoim
samochodem do galerii, w garniturze, a następnie wisi na
gałęzi w czarnej bluzie. I nic poza tym.
- Świetnie,
panie kapitanie, lepiej sam, bym, tego lepiej, nie ujął.
Tylko, co z liniami papilarnymi na butelkach ? No i
gdzie ten NN ?
- To proste,
mordercy wytarli ślady NN i odcisnęli linie papilarne
nieboszczyka, a NN, ze strachu, nie zgłosił się i nie
zgłosi.
-
Prawdopodobne, owszem. Niech pan spróbuje teraz
zrelacjonować wersję, że człowiek w niebieskiej bluzie, to
Marek W.
- Proszę
bardzo, spróbuję - rozochocił się kpt Kowal - Pierwsza
zasadnicza różnica polega na tym, że w pierwszej opcji
nic nie wiemy o zamiarach Marka W., to znaczy, czy w
ogóle zamierzał uciekać czy też wrócić na zebranie,
natomiast, w drugiej oczywista jest ucieczka, i to
precyzyjnie zaplanowana. Przebiera się, w samochodzie, w
dżinsy i niebieską bluzę, garniturek wyrzuca do śmieci i
pryska. Samochód dla zmyły zostawia, ze niby jest gdzieś
w galerii, a pryska metrem, a potem złapaną
furgonetką. Za Myszyńcem, zadowolony z siebie, kupuje u
Maciągowej alkohol i w zagajniku pije. No i coś go
w zagajniku, lub po wyjściu z niego, wystraszyło, więc
ucieka, albo nie ucieka. Jeśli uznamy zeznania Grzyba za
wiarogodne, to ucieka i nieświadom, że Mercedes jest
oprawców, wsiada, a ci go wiozą, nazad, do zagajnika i
wieszają. A tyle starań, ze strony oprawców,
świadczyłoby, o ich profesjonalizmie. A jeszcze, wtedy,
zostaje sprawa zmiany bluzy. Natomiast, jak odrzucimy
zeznania Grzyba, to nie ucieka, ino go dorywają w czasie
picia, wieszają i okradają, a jest już w czarnej
bluzie, bo się spocił i zmienił. A robią to
przypadkowi, miejscowi bandyci, bo jakby „fachowcy” z
Warszawy mieliby go w tym zagajniku znaleźć.
- Dziękuję
- rzekł pułkownik - mamy więc dwie, a właściwie
trzy, diametralnie różne hipotezy. Przystąpmy więc do
podziału zadań. Jednym z nich jest odnalezienie
Mercedesa...
Techniczne
szczegóły omawiano długo, no i „nowe” śledztwo
ruszyło i ciągnęło się długie lata... I choć ekipy
rządzące się zmieniały, a gangsterzy wzajemnie się
oskarżali, nigdy nie wykryto sprawców rzekomego
morderstwa; tak, tak, rzekomego, bo w rzeczywistości, nikt
nikogo nie zabił.
ROZDZIAŁ
VI
TERAPIA
Tymczasem w
Andrzeja gąsiorze zaczęło prześwitywać dno, przeto
panowie uruchomili aparaturę i zaczęli destylować zacier.
Marek wpadł w apatię i w kółko zadawał sobie pytanie:
- Co teraz
ze mną będzie ?
Zrezygnował
z planów prób kontaktów z rodziną czy z Weroniką.
Planów po części nierealnych, choćby ze względu na
zamążpójście Weroniki i wyjazd jej do Stanów, o czym w
ogóle Marek nie wiedział. Odrzucił też pomysł
powiadomienia rosyjskich służb specjalnych o „kosmicznym”
spisku. Doszedł bowiem do logicznego wniosku, że mimo
braku w Rosji formalnego „instytutu” podległego Centrali,
macki wszechwładnych aliens
i tam sięgają. A więc jest w matni, nic nie ma
sensu, niczego nie powinien próbować, bo „oni” i tak
wszystko wiedzą, o wszystkim decydują, pozostaje mu
czekać na swój „marny” los. W ciągu dnia Andrzej
był zbyt zapracowany szykowaniem łodzi, (i bimbru), by
bawić się w dyskusje, natomiast wieczorem, przy nalewce,
podejmował terapię Marka.
-
Najważniejsze, żebyś wreszcie racjonalnie zaczął myśleć,
przecież dla nas, matematyków, priorytetem jest logika.
I tak, pierwszym radosnym aksjomatem jest twoje
bezpieczeństwo, że nic ci nie grozi, a nawet jest lepiej,
bo „im” na tobie zależy i roztaczają nad tobą
ochronny parasol.
- Ależ ja
jestem ubezwłasnowolniony, nic nie mogę.
- Masz jakiś
spaczony, super konserwatywny pogląd na pojęcie wolności,
a przy tym jesteś egoistyczny i niesprawiedliwy. Pomyśl o
innych. Ty możesz jeść co chcesz, pić, palić do woli,
nosić najlepsze garnitury i zaliczać najlepsze dziwki, jak
również rozbijać się luksusowymi brykami, i ty śmiesz
narzekać ? Takie narzekanie jest nieetyczne, jest nieuczciwe,
jak jesteś taki mądry, to powiedz to ludziom nieuleczalnie
chorym, powiedz to dzieciom umierającym z głodu..
- Może i
masz rację, lecz tu chodzi o psychikę, ja się duszę z
niemocy..
- Nie pieprz
głodnych kawałów, a rodzice patrząc na umierające
dziecko, nie duszą się z niemocy?
- To jest
sprawa sił wyższych, zrządzenia losu, a ja jestem
uzależniony od innych, jestem podporządkowany..
- I to
mówi tzw naukowiec. Wstyd, nie mogę cię nazwać nawet
jaskiniowcem, bo bym jemu ubliżył. On bowiem wiedział,
że w celu zabicia mamuta, co było niezbędne do
survival,
musi działać w grupie, podporządkować
się jej, ograniczając tym samym swoją wolność i
możliwość decydowania o własnych postępkach. A
dziś, w XXI wieku, my, ludzie, których populacja
przekroczyła już 7 mld, tworzymy globalną
wolność
dla wszystkich i dla każdego, kosztem ograniczenia
egoistycznych zachcianek jednostki. Jest to konieczne, bo
inaczej, wcześniej czy później, pozabijamy się.
- Z takiego
gadania rodzi się totalitaryzm, w którym jednostka się
nie liczy..
- Puste
frazesy, spopularyzowane przez Arendt, wykorzystywane przez
Stany Zjednoczone jako oręż, w „zimnej” wojnie ze
Związkiem Radzieckim, lecz dawno stępiały. Właśnie Stany
Zjednoczone jako pierwsze, dostrzegły konieczność stawiania
interesu społecznego powyżej partykularnego. Pomyśl, czy
tam, w Stanach, budowę priorytetowej autostrady mógłby
zablokować jeden góral, obstający przy swojej działce ?
Zostałby wykwaterowany w ciągu jednego dnia, a różnica
leży w ekwiwalencie: w ZSRR, oddałby dla „idei”, a w
Stanach - Sąd Federalny, by zadecydował o wysokości
odszkodowania. Tylko w zacofanej cywilizacyjnie Polsce „pan
na zagrodzie” może swawolnie ograniczać wolność ogółu,
w tym przypadku jedynej możliwości zbudowania porządnej
drogi, pożądanej przez wielu i dla wielu. Lecz
abstrahując od tego, ty miałeś szczęście dostać się
do elity, która nie tylko dysponuje większą wolnością,
lecz ma decydować o losach całej ludzkości, i ty,
zamiast czuć się zaszczycony i cieszyć się - narzekasz.
- Ale te
„ich” eksperymenty są nieludzkie, prowadzą do duplikatów,
to diabelski pomysł rodem z innej planety - przechodził
Marek, do przyczyn swoich stressów.
- To
czysta obsesja, dlaczego wątpisz w potęgę ludzkiej myśli
? Nie tak dawno prosektoria były źle widziane, a głupie
sto lat później, przeszczepiano, można powiedzieć
taśmowo, narządy i to włącznie, z otoczonym tabu,
sercem. Równocześnie w „nowym wspaniałym świecie”,
posługując się określeniem Huxleya, w którym żyją setki
tysięcy ludzi dzięki tym przeszczepom, egzystują ludzie,
według których zwykła transfuzja narusza ich religijne
tabu. Teraz takim następnym milowym krokiem jest hodowla
komórek macierzystych w celu otrzymania poszczególnych
organów do przeszczepu. Odpadnie cały problem bariery
immunologicznej, tak trudnej do pokonania przy przeszczepie z
obcego dawcy. A badania DNA, czyż nie będzie szczęściem
dla ludzkości możliwość usuwania defektów genetycznych u
mających się urodzić dzieci. Parę dni temu, decyzją
amerykańskiego Sądu Najwyższego, przyznano prawo do
sterowanego
zapłodnienia in vitro
małżeństwu, którego dwoje dzieci cierpi na genetyczną
Mucopolysaccharidoses,
a w zapyziałej Polsce toczy się dyskusję o
dopuszczalności tej metody w ogóle. I ty jesteś „zgniłym
produktem kastrowania osobowości przez kler”,
jak mówił Lejzorek Rojtszwaniec, jesteś reliktem
przeszłości, i dlatego podważasz nasze – ludzkie autorstwo
tych wspaniałych przedsięwzięć.
- Mutując
kod genetyczny można stworzyć potwora, jakiegoś
Frankensteina.
- A bawiąc
się zapałkami wzniecić pożar. Poza tym stosujesz w
naszej rozmowie metodę: nie kijem go, to pałką. Jak ci
nie wychodzi z teorią spiskową Marsjan, to walisz w etykę
badań naukowych. Wyjdź najpierw z obsesji, że ta
wasza zakichana Centrala, to siedlisko stworów
pozaziemskich. A ponadto, ty sam powiedziałeś, że
właśnie Centrala zamierza nie dopuszczać do wykorzystywania
odkryć naukowych do celów mogących przynieść zagrożenie
ludzkości. Więc sam sobie zaprzeczasz.
Tak,
mniej więcej, toczyły się ich wieczorne rozmowy, które
w zamyśle Centrali miały przywrócić Markowi równowagę
psychiczną. Któregoś wieczoru, gdy Marek znów wyjechał
z aliens,
Andrzej powiedział:
- Słuchaj, ja
ci po przyjacielsku, powiem. Jeśli idea rządzenia tą
twoją Centralą, przez „globalny” trust mózgów ci nie
leży, to przemyśl zależność od CIA.
I Marek
zapadł w zadumę. Przeanalizował podsuniętą koncepcję,
rozpatrzył wszystkie za i przeciw, i po paru dniach
zagadnął;
- Nie mogę
znaleźć wytłumaczenia, dlaczego by Amerykanie mieli się
zdecydować na umieszczenie Centrali w Polsce ?
- To znajdź
najpierw racjonalne wytłumaczenie na umieszczanie i
torturowanie więźniów z Iraku czy Afganistanu na jakimś
zadupiu w Polsce. Bo Warszawa jest chociaż względnie
niedaleko Genewy, w pobliżu której przeprowadza się
rewelacyjne zderzenia hadronów, więc jakieś wytłumaczenie,
marne bo marne, ale jest, natomiast tworzenie nowego
„trójkąta bermudzkiego” - Bagdad-Kiejkuty-Guantanamo - w
którym znikają ludzie wydawać by się mogło czystą
paranoją. A jednak miało miejsce. I weź pod uwagę,
że amerykańskie prawo pozwala na torturowanie więźniów, a
polskie nie. Rozpatrzmy teraz np próby klonowania
człowieka, które, wcześniej czy później, zakończą
się sukcesem, a są zakazane w Stanach. Przecież
logiczne jest umieszczenie ośrodków decyzyjnych poza
terenem Stanów. Prace doświadczalne można prowadzić
wszędzie, bez większego ryzyka wycieku rezultatów, groźba
zaś kompromitacji jakiejkolwiek amerykańskiej instytucji,
wynikająca z odpowiedzialności za sterowanie zakazanym
procederem, powoduje chęć nadania mu charakteru
międzynarodowego i umieszczenie centrum decyzyjnego poza
granicami Stanów. Przywołam tu przykład NATO, paktu
głównie finansowanego przez USA i służącego jego
interesom, którego negatywna ocena działań jest
usprawiedliwiana i rozmyta w jego międzynarodowym
charakterze.
- Czyli sam
przyznajesz, że efektem będzie duplikat człowieka ?
- Na razie
mówiliśmy o klonowaniu, a więc procedurze stosowanej przez
człowieka od tysięcy lat w rolnictwie, jak również
samoistnej zdolności niektórych robaków. Jak można było
przewidzieć, gdy tylko rozwój nauki nam na to pozwolił,
przeszliśmy na wyższą półkę i nauczyliśmy się
hodować komórki w warunkach laboratoryjnych, dzięki czemu
udało się sklonować myszy, żaby, aż w końcu, w 1996
r, owieczkę „Dolly”, bez udziału spermy i umieszczając
wyhodowany embrion w „surogatce”. Trzeba być idiotą
lub zakłamanym obłudnikiem, by dopuszczać myśl, że po
tym niewątpliwym sukcesie ludzkiego umysłu, „coś”
ludzkość oświetliło, i to całą ludzkość, a nie
pojedynczego człowieka, jak w przypadku Buddy pod drzewem
Bo, i spowodowało grzech zaniechania dalszych prób
sklonowania człowieka z przyczyn etycznych. Byłby to
fenomen zwycięstwa etyki, (nota bene dyskusyjnej); etyki
ludzkości, tejże ludzkości, która od zarania dziejów
morduje się wzajemnie, pojedynczo i zespołowo, bez
oglądania się na nią. Racjonalnie myśląc, dochodzimy do
niemal pewności, że przez 16 lat, które upłynęły od
sklonowania owcy, uczeni całego świata stają na głowie
by sklonować człowieka, i jeśli tego jeszcze nie
dokonali, to na pewno to im się uda w najbliższych
latach. A jeśli już im się udało, to nie rozgłaszają,
ze względu na strach przed motłochem, który zniewolony
przez wszelkie religie, nie dojrzał nawet do masowej
akceptacji darwinizmu.
- Przedstawiasz
perspektywę fabryki ludzi..
- Spostrzegam,
że lata spędzone z tak mądrą dziewczyną jak Weronika,
niewiele ci pomogły, a i brak umiejętności logicznego
myślenia, u matematyka, jest żenujący. Fabryki, nie ludzi,
a klonów, których dewaluującą własnością jest wiek
taki, jak donora komórek, przy jednoczesnej kompletnej pustce
w głowie, przy całkowitym braku wiadomości i świadomości
nabywanych przez lata. Klon jest jedynie powłoką
zaopatrzoną w wybrany przez nas materiał genetyczny. Jest
i będzie niezdolny do samodzielnego życia, bez
długoletniego kształcenia. Gdyby można byłoby uruchomić
fabrykę klonów, o odpowiednio tanim koszcie wytwarzania, to
miałaby rację bytu najwyżej do wytwarzania tuczu
wieprzowego. Ta metoda nie rokuje wielkich nadziei. Gdyby
rozwiązano następne wyzwanie tj przenoszenie wiedzy i
umiejętności, czyli amatorsko wyrażając się, zawartości
szarych komórek, to moglibyśmy odtworzyć donora, bez
defektów fizycznych nabytych w dotychczasowym życiu,
jednocześnie, oczywiście, jego uśmiercając. Klonując
wybitnego fachowca 40-letniego, który stracił w wypadku nogi
i ma niewydolną wątrobę, byśmy mieli tegoż samego
fachowca ze zdrową wątrobą i mającego obie nogi. Do tej
pory dawaliśmy coraz gorzej widzącemu - okulary, coraz
bardziej niedosłyszącemu - aparat słuchowy, a któremu
wątroba wysiadła - przeszczepialiśmy wątrobę, teraz
stajemy przed możliwością „generalnego remontu”, z
zastrzeżeniem, że podana za przykład wątroba wysiadła
wskutek wypadku, a nie schorzenia.
- A co z
dotychczasowym ciałem ?
- Nie
z ciałem, lecz zwłokami. Poczytaj wspaniałego humanistę
ks. Twardowskiego. On twierdził, że ciało i dusza są
nierozerwalnie ze sobą związane, a to, co jest chowane do
grobu i zżerane przez robaki, to tylko zwłoki -
etymologicznie pochodzące od zwlekania,
czyli zrzucania niepotrzebnej już szaty. Ale nawet pełne
odwzorowanie konkretnego człowieka, przy zachowaniu przy
życiu wzoru, nie wkraczałoby w „kompetencje Boga”, jak
to ciemni oponenci nazywają, gdyż wszystko bierze
początek od żywej
komórki macierzystej, a więc, nawet w odległych
marzeniach, ludzie będą zdolni, tak jak dziś, tylko
do reprodukcji,
wykorzystując zdobycze nauki i techniki, lecz tylko do
reprodukcji, czyli odtworzenia, a nie stwarzania.
Po pewnym
czasie, gdy wydawało
się, że andrzejowa terapia jest skuteczna, Marek wyskoczył
z „rewelacyjnym” wnioskiem:
- Skoro udało ci się przekonać
mnie do racjonalności postępowania Centrali, dzięki czemu
pozbyłem się depresji, to mógłbym dać znak życia
moim rodzicom.
Andrzejowi opadły ręce.
- Wszystkie
służby specjalne zajmują się twoją śmiercią, Centrala
włożyła tyle wysiłku w mistyfikację, a ty wpadasz na
pomysł dekonspiracji. Gratuluję ! Gdy Centrala uzna, że
jesteś odpowiednio psychicznie przygotowany, wyjedziesz z
Polski, a tam, w odpowiednim czasie i odpowiednim sposobem
będziesz mógł skontaktować się z rodzicami.
- Andrzej, a
skąd ty to wszystko wiesz ? Czy ty dla nich pracujesz ?
- Oczywiście,
tak, nazywam się naprawdę E.T., spłodził mnie Steven
Spielberg, a wygląd Andrzeja nadano mi operacją klonowo -
plastyczną, i teraz, po poznaniu nieuleczalnej, ksenofobicznej
obsesji jaka opanowała ludzi, takich jak ty, zgładzimy
was.
Cierpliwość
Andrzeja wyczerpywała się, przede wszystkim wskutek
zaskoczenia, jakie przyniosło bliższe poznanie Marka.
Andrzej, człowiek otwarty, wyrażał zawsze jasno swoje
poglądy, umiał je racjonalnie uzasadnić i tego samego
wymagał od rozmówców. Ponadto, uważał, że wyższe
wykształcenie poniekąd nobilituje, a już, na pewno, w
ich przypadku, tj erudycji w naukach ścisłych,
predestynuje i zobowiązuje do logicznej argumentacji.
Dotychczas, na podstawie razem spędzonych lat studenckich
i późniejszych, okazyjnych spotkań, uważał Marka za,
może co nieco zbyt „rozrywkowego”, lecz wybitnie
zdolnego i nowoczesnego, tym bardziej poznana obecnie
konserwatywna gnuśność przerażała go.
Nowy temat
rozmowy wynikł z ogłoszonych w mediach wyników
ekshumacji. Zaczął Marek:
- No to,
mistrzu logiki, ciekawy jestem, jak wytłumaczysz zgodność
linii papilarnych i DNA trupa z moimi.
- Możliwości
jest bardzo dużo: pierwsza, że to ty; druga, że
nieznany ci twój brat bądź kuzyn; a trzecia,
najbardziej prawdopodobna, że ogłoszone wyniki nie są
prawdziwe. Istnieje do tego jeszcze wiele niejasności,
np materiał genetyczny trupa wskazuje na jego związek
z twoją matką i twoim ojcem, ale nie z tobą,
bo nikt przecież twego DNA nie badał. Z punktu
widzenia logiki, nie można odrzucać alternatywy, że
w ogóle nie jesteś ich synem. Tak samo, nie można
odrzucać istnienia licznej rzeszy potomków twoich
rodziców. Lecz zostawmy te etiudy logiki, i omówmy
opcję trzecią. Tu mamy trzy możliwości: fałszerstwo
próbek, fałszerstwo wyników oraz fałszerstwo publikacji
ich.
- A ja
sądzę, że służby specjalne, tym razem, nie mogły
sobie pozwolić na zbłaźnienie, i dopilnowały tak
wszelkich procedur przy pobieraniu próbek i
przeprowadzaniu analiz.
- No
widzisz, i wszystko logicznie się ułożyło.
Wtajemniczeni mają teraz pewność, że trup to NN, a
ogół uspokojono informacją, że to ty.
- Wątpliwy
spokój dla mojej rodziny - zauważył Marek.
- I znów
błąd w logicznym rozumowaniu: nie ma żadnej
przesłanki, by twoich rodziców wykluczyć z grona
wtajemniczonych.
W Centrali
studiowano uważnie raporty Andrzeja, z postępu w terapii
Marka, a po trzech miesiącach zwołano telekonferencję, by
podjąć decyzję co z nim zrobić. Wszyscy
uczestnicy byli zgodni, że dobrze by było, aby Marek
powrócił jak najszybciej do pracy, gdyż przerwanie
prac nad rozwinięciem poprawki do równania Einsteina
przynosi niepowetowane straty. Prof. Svedenborg, szwedzki
neurochirurg, przedstawił alternatywę interwencji
chirurgicznej:
-
Jesteśmy przygotowani technicznie do zabiegu usunięcia
elementu genetycznego, uniemożliwiającego dalszą efektywną
pracę Marka W. Element ten, znany w neurochirurgii jako
plica
polonica,
występuje nader często w populacji narodowości polskiej
i determinuje postawy ksenofobiczne i urojeniowe, o których
wyjaśnienie poprosiłem prof. Moshe Potockiego. Ja tylko
chcę zwrócić uwagę, że w takich przypadkach, na
defekt genetyczny nakłada się wpływ otoczenia wyznającego
identyczne poglądy, co prowadzi do radykalizacji poglądów
i dlatego też rehabilitacja, po ewentualnym zabiegu,
wymaga oderwania od wpływu dotychczasowego środowiska i
udziału psychologa.
Wywołany
amerykański socjolog prof. Potocki zaczął od elementów
autobiograficznych:
-
Urodziłem się w Polsce i uważam Polskę za swoją
ojczyznę do dziś, mimo, że zmuszony zostałem do
opuszczenia jej w 1968 roku, w wieku 35 lat. Ksenofobia
Polaków, którą poznałem wyśmienicie, jest sumą cech
przekazywanych genetycznie i cech nabywanych sukcesywnie pod
wpływem otoczenia. Jak wiemy, powiedzenia i przysłowia są
mądrością narodu, lecz precyzyjniej należałoby powiedzieć,
że są okruchami prawdy o tymże narodzie. Jednym z nich
jest, że „Polacy wysysają
antysemityzm z mlekiem matki”.
Coś na pewno w tym jest, lecz indoktrynowani nim są
również przez wpływową katolicko - nacjonalistyczną
prawicę. Prowadzi to do pewnej psychozy, do uczucia stanu
zagrożenia, do strachu przed spiskiem zagrażającym ich
egzystencji. Na pytanie kto miałby im zagrażać daje
pospolite twierdzenie, że to „spisek
żydów, masonów i cyklistów”.
Polska ksenofobia wyraża się również w pogardzie dla
sąsiadów nazywanych odpowiednio kacapami,
pepiczkami, rezunami i szwabami.
Z drugiej strony, od epoki romantyzmu, pokutuje w nich
poczucie mesjanizmu,
stąd wywyższanie się i wiara w posłannictwo własnego
narodu, wybranego przez Boga do wypełnienia zbawczej misji
wobec zdemoralizowanego Zachodu. Przekonanie o tej misji
skutkowało ogłoszeniem Matki Jezusa królową Polski i
chęcią intronizacji Chrystusa, czemu, nota bene, stanowczo
sprzeciwił się Watykan. Obecnie, w polskim parlamencie toczą
się dyskusje nad całkowitym zakazem
in vitro, aborcji i hodowli
ludzkich komórek macierzystych, co najdobitniej świadczy
o zacofaniu cywilizacyjnym tego społeczeństwa. To
wystarczy, chyba, do ukazania diametralnej różnicy między
atmosferą, w jakiej żył i pracował Marek W., a tą,
która jest niezbędna do rozwiązywania problemów
globalnych, dotyczących ludności całego świata, jakie
stoją przed nami. Kończę, postulując, by przenieść
Marka W. do naszej bazy w Houston i, na okres trzech
miesięcy, zawiesić sprawę ewentualnej decyzji o
interwencji chirurgicznej.
Z
ciekawszych wystąpień warte może przytoczenia jest
wyjaśnienie językoznawcy szwajcarskiego prof Rahnera, który
zauważył:
-
Prof. Svedenborg nie wyjaśnił nam pochodzenia terminu plica
polonica, więc ja, jako
lingwista, pozwolę sobie wytłumaczyć, że pierwotnie ten
termin, znany w języku polskim jako kołtun,
miał dwa znaczenia, jedno medyczne, a drugie popularne,
określające człowieka zacofanego, konserwatywnego, co może
oddać angielskie fogey,
diehard
lub dodo.
Tak więc nazwa tego kawałka DNA, o którym mówił prof.
Svedenborg jest w pełni etymologicznie uzasadniona.
Dorzucił też swoje uwagi francuski psycholog,
prof. Claude de Lamartine:
- Prof.
Potocki pominął jedną cechę charakterystyczną dla Polaków,
a nader istotną w omawianym przypadku, mianowicie
epatowanie własnym cierpiętnictwem, które może doprowadzić
do poważnej depresji. Już w XIX wieku moi rodacy nie
mogli tego pojąć, gdy po przegranym powstaniu, napłynęła
do Francji fala polskich emigrantów z ich romantycznym
wieszczem, Mickiewiczem na czele. Domagali się podziwu dla
ich cierpienia; z kolei, po zakończeniu zwycięskiej, a wg
samych siebie, co warte podkreślenia, przegranej, Drugiej
Wojnie Światowej, epatują cały świat, przez siedemdziesiąt
prawie lat, aż po dzisiejszy dzień, żądaniem podziwu
dla ofiar samobójczego powstania w 1944 r. czy też około
25 tys ofiar tzw mordu katyńskiego, nie zauważając
dysproporcji wobec 10 mln cywilnych ofiar totalitaryzmów, jak
i niedawnej zagłady w Srebrenicy czy też wzajemnych
zbrodni przeciw ludzkości Tutsi i Hutu, w afrykańskiej
Rwandzie. Atmosfera takiej narodowej egzaltacji klęskami i
nieszczęściami przyczyniła się niewątpliwie do depresji
Marka W.
Po długiej
dyskusji Trust Mózgów polecił kierownictwu Centrali
zorganizowanie przemieszczenia Marka W. do bazy w Houston i
zapewnieniu tam opieki psychiatrycznej.
ROZDZIAŁ VII
WYJAZD
Pierwsza
przyjechała pulchna Halinka. Jak przed laty, oddelegowana
do spakowania i ukojenia Marka. Pakować nie było czego,
więc pozostało więcej czasu na ukojenie. I również
teraz wywiązywała się ze swego zadania ochoczo i
sumiennie, a „ciało jej wyginało
się w łuk” (Harlequin).
Podczas jednej z krótkich chwil
wytchnień, Marek zapytał:
- Po co
ciebie wysłali ? Co oni zamierzają ?
- Powinieneś
pamiętać, że jestem specjalistką od przeprowadzek. Mam
cię spakować i pilotować, aż znajdziesz się w
samolocie.
- A dokąd lecę ?
- Najpierw
zawiozę ciebie samochodem do Berlina, tam wsiądziesz do
samolotu do Nowego Jorku, gdzie przesiądziesz się do
innego samolotu lecącego do Houston, największego miasta
w Teksasie. Już w Nowym Jorku będzie na ciebie czekał
człowiek Centrali, który uprzyjemni ci podróż.
- A
kiedy ruszamy ?
-
Zostało nam około 30 godzin, w czasie których musisz
perfekcyjnie opanować swoje, nowe curriculum
vitae.
Świtało,
gdy Marek zagadnął:
- Pamiętasz, jak wtedy, po zerwaniu z Weroniką, zachowali
się moi rodzice ?
- Tak, nie chcieli cię znać.
- A teraz,
czy wiedzą, że żyję ? Widziałaś ich na pogrzebie ?
- Oczywiście,
widziałam, miałeś naprawdę piękny pogrzeb; dyrektor
przemawiał tak ślicznie, że się popłakałam. Rodzice,
słuchając tego przemówienia, jakby zrozumieli swój błąd
w pochopnym osądzeniu ciebie, strasznie rozpaczali.
- Czy oni są
pewni, że umarłem ?
- Tego, to ja
nie wiem. Widzisz wszystko zagmatwała ta ekshumacja, teraz
nikt już nic nie wie. Media zaspokoiły ciekawość
pospólstwa, zgodnie podając wersję, że nieboszczyk to ty,
lecz co kombinują służby śledcze i co wmawiają twoim
rodzicom, nikt nie wie. Jedyny przeciek jaki znam, to,
że szukają oprawców tak zorganizowanych, jak i
przypadkowych, miejscowych. Na łbie stają, by znaleźć
mercedesa, do którego wsiadłeś, lecz szczęśliwie Centrali
udało się ich uprzedzić i przekonać kierowcę, by nigdy
się nie ujawnił.
- A powiedz
mi wreszcie, jak mnie wyśledzili w tym zagajniku i kogo
powiesili ?
- Ależ
ty jesteś infantylny, przecież wszyscy dopuszczeni do
supertajnych wyników badań kontrolowani są przez ICS –
individual control system, a
w twoim przypadku, dodatkowo, miałeś opiekę anioła
stróża, od momentu opuszczenia biura, gdyż kierownictwo
trafnie przewidziało twoje zachowanie po zawiadomieniu o
zebraniu w dyrekcji. Troszkę im nabruździłeś tym GPS-em
zostawionym w windzie, lecz anioł stróż był czujny i
zdążył wsiąść za tobą do metra.
- A kogo powiesili ? Był ubrany jak
ja i podobny do mnie, sam przecież widziałem - dopytywał
się Marek
- O tym się dowiesz w odpowiednim
czasie, powiem ci tylko, że przeoczyli zakup przez ciebie
niebieskiej bluzy, i to niebezpiecznie zagmatwało,
zainspirowane przez nich, oficjalne śledztwo. Gdyby nie te
dwie bluzy, dawno by się ono zakończyło.
Wyspali się do dziesiątej, wstali i zaczęli
przygotowania do pożegnalnej popijawy, którą rozpoczęli w
samo południe. Przy pierwszym kieliszku Halinka powiedziała:
- No to, pierwszy toast, panie
Andrzeju, za pańską wolność, bo jutro z tym marudą
wyjeżdżamy, to pan wreszcie odetchnie.
- Niech pani tak surowo go nie
ocenia, nie było tak źle, a że na Marku szlifowałem
moje kwalifikacje pedagogiczne, to będzie to procentować w
nadchodzącym roku szkolnym.
Przy drugim kieliszku wypili
„brudzia”, a po szóstym czy siódmym zaczęli wspominać
studenckie lata. Po dziesiątym się przekąpali, a po
trzynastym pechowym - ucięli drzemkę. Obudzili się, gdy
zmrok zapadał, więc przyrządzili kolację tzn przynieśli
ze stodoły uwędzone węgorze i rozpoczęli ucztę, w
trakcie której Andrzej nie omieszkał wygłosić
pedagogicznych uwag:
- Słusznie byłem i jestem
przeciwnikiem rodzin jednodzietnych, w których rodzice całym
bagażem uczuć przygniatają biedne dziecko, a ono nie
mogąc go udźwignąć, ulega takiej, czy inszej dewiacji.
Czasem dewiacja objawia się nieposłuszeństwem, poczuciem
bezkarności i idącą za tym butą i bezczelnością,
najczęściej jednak - przewlekłym, trudno uleczalnym
infantylizmem, z którym właśnie mamy tu do czynienia, w
przypadku, drogiego naszym sercom, kolegi Marka. Wypijmy więc
za jego infantylizm !
Wypili, po czym Marek się odciął:
- Tyradę wygłosił jedynak,
trzydziestoparoletni samotnik, kawaler, bezdzietny, mieszkający
na zadupiu, co jest bardzo istotne, gdyż to co jest
wytłumaczalne w metropolii, nie jest na prowincji.
- Mój szanowny adwersarz, wygłosił
pogląd, że aby mówić o alkoholizmie trzeba zostać
alkoholikiem, a aby mówić o infantylności jedynaków trzeba
być dzieciorobem. Taka logika prowadzi do absurdu, że
wartość książki mają oceniać pisarze, a nie czytelnicy,
a filmu - nie widzowie, ani recenzenci, ino inni reżyserzy.
- Aby
zdeprecjonować poglądy niezgodne z własnymi, najłatwiej
posłużyć się zarzutem infantylizmu. Jest to odrzucenie a
priori wszelkich poglądów
konserwatywnych.
-
Bzdura, istotą mego rozumowania jest aksjomat, że sensem i
celem życia człowieka myślącego jest nieustająca,
konsekwentna weryfikacja wszelkich poglądów zastanych na
tym świecie w momencie przyjścia naszego na niego oraz
poglądów nabytych w okresie niedojrzałości, a ponieważ
człowiek jest w jakimś stopniu niedojrzały przez całe
swoje życie, to właśnie dlatego ta weryfikacja musi mieć
charakter permanentny, bo to jest conditio
sine qua non postępu ludzkości.
Skończyłem. Wypijmy za postęp !
Dyskusję podsumowała Halinka:
-
Wszyscy mężczyźni są infantylni i wymagają opieki
kobiet, które poprzez wpływ na samców de
facto rządzą światem, co
udowodniła już Lizystrata i jej następczynie.
Koło
dziesiątej udali się na odpoczynek, a o szóstej rano
obudzili ich spodziewani goście. Było ich dwóch, podobnych
do siebie, bo łysych i umięśnionych. Po przywitaniu,
jeden z nich, zagaił:
- Mamy jedną
walizkę i podręczny neseser; jeśli chcecie, to przyniosę
z samochodu.
- Przynieś
tylko walizkę, bo ja muszę dopakować parę rzeczy
Marka. I raz, dwa ruszamy.
No i
uściskali Andrzeja, i o siódmej ruszyli, w troje - kierowca,
Halina i Marek, bo drugi łysy samochodem Haliny pojechał
do Warszawy. W drodze, Halina przepytywała Marka z
curriculum vitae,
które niewiele różniło się od prawdziwego. Nazywał
się teraz Waluś, co, po odrzuceniu apostrofu nad „s”,
dawało angielskie brzmienie przypominające brytyjską Walię
- łejls.
Jako wybitny matematyk, przyjeżdżał na zaproszenie NASA,
które dodatkowo zapewniło mu jednoroczny kontrakt wykładowcy
na miejscowym Texas Southern University. A że klauzula
ścisłej tajności obejmowała personalia wszystkich naukowców
powiązanych z NASA, to sytuacja wydawała się być
komfortowa, bo nie dawała powodów do powstawania stressów
z konieczności szczegółowego mataczenia. Podróż
przebiegła szybko i o jedenastej znaleźli się na
berlińskim lotnisku, a o drugiej po południu samolot
uleciał do Ameryki z Markiem i jego obsesjami.
ROZDZIAŁ
VIII
ASYMILACJA
Po odprawie w urzędzie
imigracyjnym, Marek wziął bagaże, wyszedł do poczekalni
i rozejrzał się uważnie. Wielu oczekujących na podróżnych
dzierżyło w dłoniach kawałki kartonu z wypisanym
nazwiskiem podróżnego. Przyglądał im się bacznie, lecz
nie zauważył żadnego napisu odnoszącego się do niego.
Był skazany na czekanie, bo oprócz 500 dolarów w kieszeni
nie miał nic, ani biletu do Houston, ani żadnych
namiarów w Nowym Jorku. Wyszedł przed halę przylotów i
zamierzał zapalić papierosa, gdy nagle, spod ziemi wyrosła
ona, jego fatum, jego mojra, tj Dorota, roześmiana, z
kamerą w ręku.
- Nie podchodziłam, bo musiałam sfilmować
twoje pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi; będziesz miał
pamiątkę. Welcome, Marek, jak mówią Amerykanie ! -
wykrzyknęła, rzuciła mu się w objęcia i przywarła do
jego ust.
Marek, jak to Marek, jak pacan, nie wiedział
jak zareagować, stał osłupiały, aż w końcu wydukał:
- Ty ? Tutaj ?
A skąd ty tu się wzięłaś ? - zadał inteligentne
pytanie, a w głowie czuł powracający koszmar. Przecież
to wszystko przez nią, to ona go zdradziła.
- Myślałam,
że się ucieszysz, bo ja się stęskniłam. A jestem tu
od dwóch miesięcy, Centrala mnie przysłała bym
przygotowała dla nas miłe gniazdko.
- Oczywiście, cieszę się, tylko
niespodzianką jesteś tak wielką, że oniemiałem - próbował
zatrzeć wydźwięk pierwszych słów.
- Chodź
przejdziemy na właściwy terminal, bo do odlotu pozostało
mało czasu.
Szli, Marek z
ciekawością poznawał Amerykę, bo był tu po raz
pierwszy, w głowie kłębiły się myśli o Dorocie, a w
sercu i trzewiach uczucia. Bo znów został
ubezwłasnowolniony, a nie bardzo mu się chciało przeciwko
temu protestować. Wcześniej, by sam sobie zarzucał
konformizm, a obecnie, po serii pedagogiczno - filozoficznych
andrzejowych pogadanek, stał się mniej skłonny do
utyskiwania na swój los. Bo właściwie na co narzekać ?
Zapewniona bardzo dobrze wynagradzana, satysfakcjonująca praca
naukowa, a po niej, oczekująca w łóżku, „kosmiczna
dupa”, jak w myślach nazywał Dorotę, gotowa do
spełnienia wszelkich jego erotycznych zachcianek.
Po wylądowaniu
w Houston, udali się na parking lotniskowy, gdzie Dorota
zostawiła swoją Hondę, która niczym nie wyróżniała się
spośród innych samochodów. I tu dostał pierwszą lekcję
zasad życia w Stanach, bowiem Dorota zauważywszy jego
lustrujące spojrzenie na samochód, pospiesznie wyjaśniła:
- Tu nie
wypada po polsku szpanować. Używa się samochodu
adekwatnego do twojej pozycji. Co więcej, ludzie z „górnej
półki” jeżdżą na co dzień też autami tej klasy, a
luksusowe wyciągają z garażu, gdy jadą do golf-clubu
lub na prestiżowe przyjęcie. To samo z ubraniami, do pracy
tylko przepisowy garniturek, drogi, dobrej jakości, lecz nie
rzucający się w oczy.
Wsiedli i
Dorota poprowadziła samochód przez śródmieście, by Marek
je zobaczył. On nie ukrywał swego zdziwienia wielkością
miasta:
- Myślałem, że to zadupie, a widzę wielkie
miasto, chyba niewiele mniejsze od Warszawy.
- Sporo większe, mieszkańców ponad
2 mln, a do tego oprócz „naszego” NASA centrum i
„twojego” Uniwersytetu, mają słynny Rice University i
największy w świecie Texas Medical Centre. Do tego trzeci
co do wielkości port w Stanach.
- No, właśnie, powiedziałaś „naszego” NASA, czy to
znaczy, że będziemy pracować dla Amerykanów ? A co z
mitem Centrali ?
-
Nic się nie zmienia. Pracujemy nie dla Amerykanów, lecz,
wyrażając się pompatycznie, dla całej ludzkości. Tak, jak
w Polsce, Instytut Kosmologii był, poniekąd, przykrywką
dla Centrali i naszego Zespołu, tak tutaj NASA firmuje
działalność naszego nowego Zespołu, którego zresztą
uczestników w większości znasz. Stanowimy odrębną grupę,
grupę naukowców z całego świata, i dlatego też nie
mamy dostępu do niektórych, ściśle tajnych, dokumentów
NASA, objętych klauzulą ważności dla obronności kraju.
Jutro poznasz cały Zespół, który zresztą niecierpliwie
czeka, abyś podjął kontynuację swoich obliczeń.
Wyjechali
z centrum i po kilku minutach znaleźli się na osiedlu
domków, zamieszkiwanych przez pracowników NASA. Dorota
zatrzymała się przed jednym z nich i wysiadając rzekła:
-
Czy chcesz tego, czy nie, pierwsze tygodnie będziemy
mieszkali tutaj, wspólnie, ale się nie przejmuj, ja ci nie
będę zakłócać twojej intymności. Są trzy sypialnie,
salon, gabinet do pracy, tylko z kuchni będziemy korzystać
oboje.
-
Czuje się urażona - skonstatował Marek i postanowił
udawaną szorstkością poprawić atmosferę
-
Co ci, do cholery, odbiło ? Co było, to było, o tym i
tak musimy pogadać, ale myślałem, że jesteśmy znowu
razem, bo bez tego, to wszystko nie ma sensu. Sądzę, że
intymność to będziemy mieć wspólną.
-
Dobra, bierz bagaże, wybierzesz sypialnię i rozpakujesz się.
Marek
wybrał największą sypialnię, wyrażając nadzieję, że
dwie pozostałe będą puste, rozpakował się i obszedł
dom.
-
Kurczę, ale tandeta. Jakby pięścią uderzyć, to ściana
się rozsypie. Najlichsza willa w Polsce, to przy tym pałac.
A jak tu się wykąpać, jak do wanny jedna noga tylko
wchodzi ?
-
Amerykanie się nie kąpią, a biorą shower,
bo kąpiel niezdrowa, a jak, w końcu, zdecydują się
wykąpać, to włażą do jacuzzi.
Dorota
przygotowała kolację, usiedli w salonie i rozpoczęli
wzajemne wyjaśnienia. Zaczęła ona.
-
Marek, ty masz jakiś żal, jakieś wyimaginowane, infantylne
pretensje, że ja na ciebie donosiłam, że ciebie zdradziłam,
i póki nie zrozumiesz racji drugiej strony, będziesz tkwił
w swojej obsesji, w swojej spiskowej manii. Musisz zdać sobie
sprawę ze swoich obowiązków i przyrzeczeń. Nie ma żadnych
spisków, żadnych niecnych planów, jest natomiast szczegółowy
nadzór nad naszym postępowaniem i nikt tego nie ukrywa.
Ten nadzór jest niezbędny dla bezpieczeństwa nas wszystkich.
-
Niemniej, poza moimi plecami, każde wypowiedziane przeze
mnie słowo w raporcie umieszczałaś, o szczegółach
naszego intymnego związku donosiłaś.
-
Ty nic nie rozumiesz, zacznijmy więc od początku, a jeśli
się pogniewasz, to tym samym potwierdzisz gorzką prawdę o
sobie. Ze względu na swoją słabość wpadłeś w sidła
kontrwywiadu, a ze względu na skłonność do paplania,
stworzyłeś niebezpieczeństwo dla Centrali i Zespołu. W tej
sytuacji konieczne było wymuszenie na tobie zerwania z
Weroniką, ustanowienie „niańki”, którą dość ochoczo
została Halina, oraz naszpikowanie twego mieszkania i
samochodu „pluskwami” i kamerami. Po dwóch latach
oglądania twoich wyczynów z różnymi panienkami, Centrala
zadecydowała o skierowaniu mnie do twojego łóżka w
celu ustabilizowania życia wybitnego matematyka. Nie
możesz winić mnie ani innych za swoją naiwność i
ślepotę. Dodać jeszcze mogę, że twoje przekonanie, że
moje raporty wnosiły coś nowego, czego Centrala bez nich,
by nie wiedziała, potwierdza twoją naiwność.
-
Czyli cały nasz związek był z twojej strony wykonywaniem
poleceń służbowych ?
-
Co za dziecinada ! Znów wychodzi twoja niedojrzałość. Czy
ty uważasz, że możliwe jest dzielenie stołu i łóżka
przez dwa lata bez rozwoju pewnych uczuć ? Nie, Marku, to
jest niemożliwe, bo jeśli nawet nie rozkwitnie miłość
bądź nienawiść, to na pewno przywiązanie czy sympatia
bądź niechęć czy wręcz odraza. Dwa lata to szmat czasu
! Daleka jestem w tej chwili od wyjaśniania charakteru moich
uczuć, lecz naucz się, że jeśli chcesz zasługiwać na
miano człowieka przez duże „C”, to nigdy nie traktuj
innych instrumentalnie. Według twojej mentalności kobiety
takie jak ja, czy Halina, to dziwki na usługach aparatu.
Bo uczucia przysługują tylko tobie, ty głupi szowinisto !
-
Ależ mogłaś być, choć trochę, ze mną szczera i
ostrzec przed nimi !
-
Ty znowu swoje, co znaczy „nimi”; nie ma „onych”
contra „nas”, jesteśmy tylko „my”. Byłeś w
depresji, a moim zadaniem było ciebie z niej wyciągnąć;
w dodatku wykombinowałeś sobie spisek aliens,
co zresztą sama ci podsunęłam, abyś przekonująco
otumanił twego prowadzącego z kontrwywiadu. Czytając jego
raporty pękaliśmy ze śmiechu !
-
Bawiliście się mną i wyszedłem na kompletnego idiotę.
-
Nikomu zabawa nie była w głowie, gdyż istniała poważna
obawa dekonspiracji naszej misji i naszej struktury,
wskutek twego gadulstwa. W końcu przewidując twoją niechybną
ucieczkę, przygotowano wariant z „trupem”, aby cię
ostrzec przed nierozważnymi posunięciami, dzięki czemu
przestraszyłeś się i nikomu, poza Andrzejem, nic nie
powiedziałeś. Zastanów się, ile kłopotów przysporzyłeś
i w imię czego ? Określ sam sobie, z czym i o co
walczysz ? Pozbądź się swego zacofania, co najmniej
czterechsetletniego, będącego skutkiem kościelnej
indoktrynacji. Dlaczego akurat mówię o czterystu latach ? Bo
tyle potrzebował Kościół, by, dzięki nota
bene
odwadze JP II, zrehabilitować Galileusza. Świat idzie do
przodu, to jest nieuniknione i od ciebie niezależne,
natomiast ty musisz zdecydować, czy wolisz być w
awangardzie czy tkwić w okowach ciemnoty.
Dlatego konieczne jest, by wielki matematyk, a więc i
logik, jakim podobno jesteś, zrewidował swój tok myślenia.
A teraz żegnam, czas spać - zakończyła rozmowę Dorota
i udała się do swojej sypialni pozostawiając osłupiałego
Marka, ktory liczył na wspólną noc. Marek się otrząsnął,
ruszył za nią, probował zagaić, lecz Dorota jego zapędy
powstrzymała słowami:
-
Słuchaj, moją dewiza brzmi „bez szacunku nie ma
stosunku”, a ty potraktowałeś mnie jak prostytutkę
opłacaną przez Centralę. Jeśli uważasz, że moje
postępowanie w pierwszym okresie znajomości na takie miano
zasługuje, w porządku, to twoje zmartwienie. Teraz jednak
Centrala poleciła mnie służyć waszej wysokości jako
amerykański cicerone,
jak również „opiekować” się nim jako srogi cerber.
Wbrew twoim mniemaniom, ja się szanuję i dlatego zapomnij
o tych sprawach ze mną. Pa ! Mój drogi ! - zakończyła i
zatrzasnęła drzwi.
Nazajutrz,
obudziła go o siódmej.
- Zbieraj się, śniadanie czeka,
wychodzimy o ósmej, bo wprawdzie my mamy nielimitowany czas
pracy, lecz correctness powoduje,
że wypada przychodzić o ósmej trzydzieści, korzystać z
przerwy na lunch między pierwszą i drugą, i nie
opuszczać miejsca pracy, bez ważnych powodów, przed godziną
piątą.
- A co ja będę robił pierwszego dnia,
przecież nic nie mam, wszystko w Warszawie zostało ?
- O
ósmej trzydzieści - odprawa u kierownika Zespołu, dzisiaj,
ze względu na twój przyjazd, prawdopodobnie się przedłuży
„aż” do dziewiątej, a potem zasiądziesz przy swoim
biurku i będziesz intensywnie pracował. Pokażę ci
biblioteki i archiwa oraz zaprowadzę do zdjęcia i
odciśnięcia palców. Pod koniec dnia otrzymasz wszystkie
identyfikatory i przepustki, a po pracy pojedziemy do
dealera,
byś wybrał sobie samochód. Aha, wszystko co miałeś w
warszawskim komputerze, jak również w prywatnym laptopie,
zostało przeniesione tu, oczywiście, tylko do twojego
komputera.
Po wyjściu z
łazienki zobaczył na łóżku naszykowane ubranie, koszule,
krawat, a obok łóżka buty. Ubrał się i zszedł na
śniadanie. Chciał się przymilić, więc zaczął od
pochwał ubrania:
- Dziękuję
ci bardzo, wszystko idealnie pasuje, bez ciebie bym zginął
- podlizywał się
- Wiem o tym,
dlatego tu jestem. Po pracy, przed udaniem się do
dealera, podjedziemy do banku. Masz tam przetransferowane
aktywa na koncie, lecz trzeba wyrobić kartę bankową i
karty kredytowe.
Zjedli
śniadanie, Dorota posprzątała i punktualnie o ósmej wyszli
z domu, a 15 minut później przejechali przez bramę
terenu NASA. Dorota pokazała Markowi jego pomieszczenie i po
chwili udali się na odprawę. Było bardzo przyjemnie,
wszyscy Marka poklepywali, a uśmiech z ich lic nie
schodził. Kierownik wygłosił parę powitalnych frazesów i
punktualnie o dziewiątej wszyscy rozeszli się do swoich
boksów. Marek usiadł przy biurku, zalogował komputer
i czekał; nie bardzo wiedział na co, ale czekał, a że
nic się nie działo, znudził się i wziął się do
pracy. Prawie czteromiesięczna przerwa nie przeszkodziła mu
w podjęciu na nowo swoich obliczeń; po paru minutach czuł
się jakby je przerwał poprzedniego dnia. Zawsze był
pasjonatem swojej pracy, więc w trakcie niej zapominał o
całym świecie i zatracał poczucie czasu. I teraz, był
zaskoczony, gdy wchodząca do pokoju Dorota oświadczyła, że
już dwunasta i muszą pójść do działu personalnego.
Potem był lunch, po lunchu praca, a po 17-ej bank i
dealer, który wcześniej zawiadomiony o ich wizycie,
specjalnie na nich czekał. Po załatwieniu formalności,
dealer polecił przymocować tymczasowe tablice do wybranego
samochodu, obiecując przygotować stałe tablice i dokumenty,
na dzień następny. Wrócili do domu po dziewiątej dwoma
identycznymi samochodami, bo Marek wybrał konformistycznie
model Doroty. Przy kolacji Dorota zapytała Marka o pierwsze
wrażenia z pracy.
- Bez wrażeń,
nuda. Całe szczęście, że jestem w pracy samowystarczalny
i angażuję się w nią tak, że nie odczuwam upływu
czasu. Natomiast w banku i u dealera czułem się
zakłopotany, bo nie wszystko rozumiałem.
- Normalka,
sama przez to przeszłam; to kwestia różnicy między
angielskim a amerykańskim, po miesiącu osłuchania
pozbędziesz się kompleksów. Całe szczęście, że
Amerykanie wprawdzie inaczej mówią, ale angielski dobrze
rozumieją, więc nie ma potrzeby od razu ich naśladować.
- Powiedz mi, Dorota, jak wyglądają moje
zobowiązania finansowe ?
- Jesteś w szczęśliwej sytuacji,
że do końca miesiąca o nic nie musisz się martwić.
Orientacyjnie ci powiem, że oprócz raty za samochód i
kosztu wynajmu tego domku, będziesz obciążony wszelkimi
kosztami mojej asystentury, z wiktem i opierunkiem włącznie,
lecz nie przejmuj się, bo to małe piwo wobec dochodów
wielkiego matematyka. A jeszcze ci dojdzie kontrakt na
uczelni.
- Bardzo się cieszę, lecz przyznasz, że
ze względu na nasz uczuciowy
związek sytuacja jest trochę niezręczna.
- Nie przejmuj się, patrz na mnie, jak na
niepracującą żonę, która z jakichś przyczyn nie może z
tobą iść do łóżka lub jak na opiekunkę do dzieci
lub zniedołężniałych starców.
- Znowu wykluczasz seks,
a ja usycham z tęsknoty za twoim ciałem.
- Wysychaj, dopóki nie
zrozumiesz, że nie jestem wyłącznie ciałem.
- Nie łap za słowa,
bo wiesz dobrze, jak bardzo ciebie kocham.
- Pogadać dobra rzecz
– odpowiedziała Dorota i pomaszerowała do swojej sypialni.
Nazajutrz
pojechali do pracy jeszcze jednym samochodem, tym razem
Marka samochodem, by po południu wpaść do dealera.
Wczesnym wieczorem Marek sam wybrał się na przejażdżkę,
a tak naprawdę, by kupić kosz kwiatów i dobre wino.
Zeszło mu trochę czasu na wytłumaczenie kwiaciarce czego
chce, bo gust amerykański okazał się całkiem różny. Po
powrocie, wręczył Dorocie kwiaty i zaczął się kajać:
- Przepraszam
cię za wszystko, lecz ja naprawdę byłem w stanie takiego
rozstroju nerwowego, że nie wiedziałem co robię. Nie
kontrolowałem swoich reakcji, bo opanowała mnie obsesja, że
kierują nami stwory z innej cywilizacji, które tylko
chwilowo przybrały ludzkie kształty. Przyznam ci się, że
doskonałość twego ciała, twój zawsze dobry humor oraz,
a może przede wszystkim, perfekcyjność w łóżku,
nasunęły mi myśl, że i ty jesteś nie z tej ziemi,
lecz z kosmosu.
Dorota nie
wytrzymała i wybuchła śmiechem.
- No widzisz,
do czego doprowadziło ciebie kochanie się ze mną. Musisz
strzec się mnie, bo mogę cię zgwałcić i porwać w
kosmos.
- Teraz
jestem już zdrowy i gotowy do seksu, bez żadnych
uprzedzeń.
- No to bierz wino i kieliszki, idziemy
do jacuzzi.
I tak Marek uzyskał
przebaczenie, a rano wstali niewyspani, bo przez cała noc
figlowali, a jej ciało
wielokrotnie „wyginało się w
łuk” (Harlequin)..
Marek
łatwo nawiązał kontakty z najbliższymi współpracownikami
i z centrum obliczeniowym NASA, które natychmiastowo
wykonywało wszelkie jego zlecenia. To, nad czym ślęczał
w Polsce tygodniami, tu było rozwiązywane w ciągu paru
dni, dzięki pomocy tego centrum. W sobotę pierwszego jego
weekendu w Stanach, zostali zaproszeni do domu kierownika
Zespołu na spotkanie integracyjne. Takie spotkania odbywały
się co miesiąc i, w założeniu, miały sprzyjać
pogłębianiu poczucia więzi z Zespołem i nawiązywaniu
osobistych kontaktów między jego członkami. Na pierwszym
spędzie Marek czuł się wyobcowany, bo nic nie rozumiał z
dyskusji o golfie i amerykańskim futbolu, toteż
zareagowała Dorota i już w niedzielę musiał pójść na
naukę golfa. Nudziło go to niemożebnie, lecz „cerberka”
oświadczyła, że to obowiązek wynikający z przynależności
do middle class.
- Musisz
zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski, jak i o polskim
sposobie rozumienia wolności. Tu, za wolność uważa się
możliwość radosnego wykonywania najprzeróżniejszych
czynności odpowiednich tylko, i wyłącznie, dla ludzi
twojej klasy. Twój status społeczny skutkuje nakazami i
zakazami, które określają pole twojej wolności,
niedostępne dla innych. I ty masz być dumny i szczęśliwy,
że masz „wolność”, o której nienależący do twojej
klasy, mogą tylko pomarzyć. O jakichkolwiek wybrykach, które
nie przystają twojej klasie, zapomnij, bo wystarczy jeden,
by zniszczyć swoją reputację. I dlatego m.in. będziesz
płacił olbrzymią forsę za członkostwo w klubie golfowym
i, od czasu do czasu, tam bywał.
- Psiakrew, ja tu jestem czasowo i nie chcę
należeć do żadnej klasy.
- Większość członków Zespołu jest tu czasowo i jakoś
przestrzega narzuconych norm, a właśnie twoja
„tymczasowość” zapowiada się na permanentną. Nie bądż
znów buntującym się małym chłopczykiem, tylko zaakceptuj
nowy styl z zadowoleniem, bo w gruncie rzeczy nic mu
przykrego nie można zarzucić.
- To, kiedy
ja będę miał czas dla siebie ? Z roboty, przed piątą,
nie wypada się urwać, a w weekendy golf i spotkania
integracyjne. Może jeszcze do kościoła mam chodzić ?
- A i owszem, dobrze byłoby to
widziane; tylko, że nie musisz do katolickiego, tu masz do
wyboru samych chrześcijańskich ponad trzydzieści, które w
dodatku są podzielone na niezależne organizacje. A co do
spotkań integracyjnych, to odbywają się tylko raz w
miesiącu, a w pozostałe weekendy członkowie Zespołu, i
nie tylko oni, zapraszają się wzajemnie. To wspaniale, bo
gdyby tego nie było, zdechłbyś z nudów. Tu nie ma co
robić z wolnym czasem, to nie Europa, gdzie wspólne życie
kwitnie na ulicach, bulwarach czy kafejkach.
- Dobra, poddaję się. Chodź, idziemy do
łóżka się integrować.
I tak,
i integracja, jaki i asymilacja postępowała; wolno, lecz za
to skutecznie. Marek zachęcony przez kolegę z Zespołu,
baptystę, umówił się z nim na niedzielne spotkanie w
ich kaplicy i uczestnictwo we wspólnotowym studiowaniu
Biblii. I jemu, i Dorocie najbardziej przypadły do gustu
komentarze interpretacyjne pastora, dzięki którym zaczęli
doceniać mądrość Pisma św. Potem „zaliczyli”
adwentystów, prezbiterianów, różnych ortodoksów,
zielonoświątkowców, metodystów, mennonitów etc i dyskusje
z mormonami oraz Jehovah’s Witnesses. Marek był
zszokowany własną ignorancją i zawężeniem swych
horyzontów, wskutek biernego poddawania się indoktrynacji
Kościoła Katolickiego w Polsce. Ta, dotychczasowa bierność
i wynikające z niej bezmyślne posłuszeństwo prowadzące
do powierzchownego uczestnictwa w liturgii, bez zrozumienia,
już nie Biblii, lecz choćby katechizmu, przeraziła go i
skłoniła do obłożenia się książkami o tematyce
religijnej i namiętnego pochłaniania ich, by zniwelować,
jak najszybciej, własną ograniczoność. Tak więc czas,
poznawanie wielokulturowości etc robiły swoje, lecz
decydujący wpływ na szybkość asymilacji miały kontakty
interpersonalne, bo jak ktoś mądry kiedyś powiedział
trzeba „ujrzeć siebie w drugim
człowieku”. I tym drugim
człowiekiem stał się kolega z Zespołu, astrofizyk,
amerykański Żyd, David Archer. Lubili się od początku
znajomości, lecz za początek ich przyjaźni można uznać
moment, gdy David zapytał Marka:
- Mark, czy
ty wiesz co mnie do ciebie ciągnie ? - i patrząc na
zdziwioną minę Marka, sam udzielił odpowiedzi: - Wspólne
korzenie.
- Przepraszam
cię, nie rozumiem, czyżbyś miał w rodzinie Polaka ? -
spytał Marek.
- O tym nie wiem, natomiast faktem
jest, że moi przodkowie żyli w Polsce przez ponad pięćset
lat. Dzisiaj te ziemie są w granicach Ukrainy, Żydów już
tam praktycznie nie ma, ale i Polaków niewielu, lecz do II
w. św. te trzy narody - Ukraińcy, Polacy i Żydzi -
wspólnie tam egzystowały.
- A ty tam byłeś ?
- Tak, byłem, odbyłem fascynującą
podróż po Polsce i Ukrainie, odkrywając ślady moich
przodków. Mojej rodzinie udało się wyemigrować w końcu
1940 roku, przed wejściem Niemców na te ziemie. „Sztetli”,
małych żydowskich osad, miasteczek już nie ma, lecz
krajobraz i pamięć ludzka pozostały. Po powrocie, ponownie
przeczytałem wszystkie dostępne książki Sholem Aleichema i
Isaaca Singera, i to w oryginale, bo znam nieźle jidysz.
One wspaniale pokazują życie żydowskiej diaspory na tych
terenach.
- Singera czytałem, ale tego drugiego nie
kojarzę.
- Z opowiadań
Aleichema pochodzi Tevje -mleczarz, a jego na pewno znasz z
filmu i musicalu „Skrzypek na dachu”.
- Przepraszam
cię, David, ale niektórzy moi rodacy mówią, że po II
w. św. Żydów już w Polsce nie ma, tylko antysemityzm
pozostał.
- Nie masz co mnie przepraszać,
antysemityzm wiąże się z rozwojem chrześcijaństwa i
przyjął monstrualne formy już w IV wieku, np w
Aleksandrii, a symboliczna postać - Żyda-wiecznego
tułacza znana jest szeroko od
XII wieku; zgodnie z tym, diaspora żydowska rozeszła się
po całym świecie, natomiast paradoksem jest to, że skrajny
antysemityzm, prowadzący do pogromów Żydów, przybierał
ekstremalne formy tylko w krajach zdominowanych przez
chrześcijan, głoszących dewizę:
kochaj bliźniego jak siebie samego.
- Powoduje to populistyczne przekonanie, że
Żydzi zabili naszego
Pana Jezusa. – zauważył Marek
- Skoro podkreślasz „naszego”,
to znaczy, że widzisz absurdalność tych twierdzeń.
Jeszcze nieraz wrócimy do tych tematów.
I faktycznie wracali wielokrotnie,
lecz coraz częściej rozmawiali o sprawach zawodowych i
zamierzeniach Centrali.
- Mnie
się wydaje, że jesteśmy na początku drogi, którą
zakończy nowa ogólniejsza formuła fizyki, której teoria
Einsteina będzie tylko szczególnym przypadkiem, tak jak
genialna fizyka newtonowska okazała się cząstką
einsteinowskiej. Zauważ, że współczesny Newtonowi Huygens
podważył jego korpuskularną teorię opisującą światło
jako emisję cząsteczek, udowadniając jego charakter fali.
Stworzono więc kompromisową korpuskularną-falową teorię,
której braku logiczności nie rozwiązała nawet fizyka
kwantowa, bo obowiązujące twierdzenie, że światło
zachowuje się w niektórych doświadczeniach, jak strumień
cząsteczek, a w innych - jak fala, niczego nie załatwia.
Dopiero dominująca teraz teoria Standard
Model, wg której mamy cząsteczki
materialne - fermiony, oraz cząsteczki przenoszące energię
- bozony, ma szansę rozwiązać ten problem. - zaczął
kiedyś David
- Wiem, do
czego zmierzasz, bo właśnie pracuję nad formułą
matematyczną ruchu bozonu Higgsa. Może coś wymyślę, lecz
i tak pozostanie pytanie, czy on w ogóle istnieje ? Przecież
od powstania tej koncepcji mija prawie pięćdziesiąt lat. -
podjął temat Mark (”e” w USA stracił).
- To czuj się
jak Mendelejew, który tworząc stale aktualny układ
okresowy pierwiastków nie znał nawet połowy z nich. A czy
zauważyłeś, że media, by w jakiś sposób zaspokoić
ciekawość nic nie rozumiejących szerokich mas, nazwały
bozon Higgsa - „Bożą cząstką” ?
- Bo
wszystko, co niezrozumiałe, najłatwiej wytłumaczyć Panem
Bogiem, a wydarzenia nie akceptowalne – wolą
Bożą,
o racjonalności której nie wolno nam dyskutować, bośmy za
mali, by ją pojąć.
- Brawo, w tym sedno; dlatego postęp
naukowy trzeba utrzymywać w tajemnicy, by nie być
oskarżanym o naruszanie prawa naturalnego, które stoi na
straży konserwatyzmu, choć nikt tak naprawdę nie wie, co
ono głosi.
- No,
właśnie, czy latanie w powietrzu, np przy użyciu lotni
lub szybowca jest zgodne z prawem naturalnym ? A wszczepianie
rozrusznika serca - pacemakera
? No i najważniejsza kwestia: czy obrońca prawa
naturalnego, który protestuje przeciwko in
vitro, może akceptować sztuczną
inseminację np krów? - przedstawił swoje wątpliwości
Marek.
- Ode
mnie nie usłyszysz odpowiedzi, bo są to pytania z rzędu
tych, jakie my, Żydzi, zadajemy rabbiemu, a najcenniejszym
przykładem ich jest to z „Lejzorka” Erenburga: „Czy
jajko zniesione w szabas jest koszerne ?”
- To już poruszamy się po
krainie paradoksów, w której ma swoje miejsce ten o
fryzjerze, przypisywany Bertrandowi Russelowi. Pozwolisz, że
go przypomnę. Otóż, „w pewnym
miasteczku fryzjer goli wszystkich
mieszkańców, którzy sami się nie golą, i tylko
ich. Czy fryzjer goli się sam?”.
Innym razem Marek zaczął rozmowę od
problemów zawodowych.
- Mam wątpliwości co do stworzonej
przeze mnie matematycznej formuły ruchu bozonów. Chyba
wszystko, co robiłem od pięciu lat, będzie musiało być
poddane bardzo skrupulatnej weryfikacji, bo ja się boję
podać wnioski z niej płynące.
- Tym się nie martw, to tylko
kwestia uzyskania zgody kierownika Zespołu na przekazanie
danych centrum obliczeniowemu NASA. Oni to szybko i solidnie
zrobią. Ale, mów, co jest przyczyną twoich obaw ?
- Widzisz, ewidentnie mnie wychodzi,
że szybkość światła nie jest wartością graniczną;
gorzej - wychodzi, że może być przekroczona wielokrotnie
przekroczone.
- No i dobrze. W gorszej
sytuacji był wasz Kopernik, który „zatrzymał
Słońce, a poruszył Ziemię” obalając
system Ptolemeusza, obowiązujący od ponad dwunastu wieków,
a i jego teoria zdobyła uznanie dopiero dobre sto lat
później dzięki równaniom Keplera. I zobacz, do dziś,
ludzie mają z tym problem, bo jeśli nawet uwierzą, że
chodzący do „góry nogami” Australijczycy trzymają się
ziemi, dzięki niepojętej magicznej sile, zwanej grawitacją,
to i tak pozostaje problem Nieba, bo jeśli wspomniani
Australijczycy mają je nad sobą, to Polacy czy Kanadyjczycy
muszą je mieć - pod sobą. Ale dość żartów; ty jesteś
jak Kepler, stwarzając pierwsze formuły matematyczne
budujesz bazę dla przyszłego Newtona, a że obecnie
wszystko odbywa się szybciej, to zamiast stu „keplerowskich”
lat, wystarczyć może pięć lub dziesięć. I tak
powstanie nowa fizyka, nadrzędna do einsteinowskiej, która
jest nadrzędną wobec newtonowskiej.
Niestety, wszystko się skomplikowało,
gdyż kierownik Zespołu najpierw stwierdził, że musi
decyzję w tej sprawie skonsultować z „trustem mózgów”,
a następnie, kategorycznie zakazał przekazywania materiałów
Marka do centrum obliczeniowego. Marek wyraził zdziwienie,
więc kierownik uznał za stosowne dodać parę słów:
- Powiem
ci na pocieszenie, Mark, że ten bezwarunkowy zakaz dotyczący
zresztą nie tylko ciebie, lecz wszystkich, jest efektem
naszych sukcesów; postęp jakiego dokonaliśmy w ciągu tych
kilku lat istnienia Centrali zmusza nas do przestrzegania
ścisłej tajemnicy. Rewelacje do jakich ty doszedłeś nie
są na miarę tych czasów,
czyli znów mamy z odkryciem wyprzedzającym epokę. Z
twoją dziedziną to pół biedy, dlatego, że matematyka
była zawsze „pojemniejsza” niż otaczająca rzeczywistość,
a przede wszystkim, że mało kto zrozumie cokolwiek z
twoich wzorów. O wiele gorzej sprawa się ma u genetyków,
których każde słowo może być przekręcone, fałszywie
zinterpretowane lub zmanipulowane w celu wzburzenia pospólstwa,
wywołania jego gniewu i agresji w obronie konserwatywnego
status quo.
- Rozumiem
doskonale, w Polsce zdarza się to tak często, że ma
swoją, ukutą na bazie historycznej, nazwę. Mówimy wtedy o
obronie okopów św. Trójcy, jako o ostatnim bastionie
konserwatystów.
-
Przedwczesne przecieki spowodują atmosferę niekorzystną dla
naszych badań. Pamiętasz ile wrzawy było wobec owieczki
Dolly, która szczęśliwie ucichła po paru latach dzięki
wprowadzeniu przez nas zakazu publikacji wyników prac w tej
materii. A wracając do twojej pracy, to, niestety empiryczne
potwierdzenie twoich wyników boryka się z trudnościami od
początku drogi. Nakłoniliśmy CERN do przebudowy LHC, aby
zwiększyć otrzymywaną tam prędkość. I znów dwa lata
czekania.
- To według praw logiki i
uwzględniając tempo prac teoretycznych, to ten Wielki
Zderzacz Hadronów będzie za dwa lata zabytkiem, jeszcze
bardziej odległym od naszych potrzeb niż obecnie.
- Tak, to prawda, i dlatego
zaczynamy rozmowy o perspektywach przeprowadzania doświadczeń,
nazwijmy to „w kosmosie”. Pełni jesteśmy obaw, by nie
przyczyniło się to, do powrotu chorej idei „wojen
gwiezdnych”, którą zamroził rozpad Związku Radzieckiego.
Tak więc Marek sam musiał sprawdzać
swoje wyliczenia, a w międzyczasie doszły mu wykłady na
Uniwersytecie. Szczęśliwie David, sam prowadzący tam
zajęcia, udzielił mu cennych wskazówek na temat
obowiązującego trybu prowadzenia ich.
- Studenci sami decydują w
jakich zajęciach będą uczestniczyć, by zdobyć potrzebne
„kredyty”. Konsekwencją wolnego wyboru jest wysoki stopień
zainteresowania wykładanym przedmiotem, o czym, w ich
mniemaniu, mają świadczyć „mądre” pytania stawiane
wykładowcy po skończonej lecture,
które są dla niego zmorą. Szczególnie na początku, gdy
nie masz jeszcze rutyny, uważaj na każde słowo, bo
nieprecyzyjne sformułowania mogą być wykorzystane przeciw
tobie. Unikaj wszelkich dygresji i udzielaj odpowiedzi tylko
na pytania związane z twoim wykładem.
I faktycznie
już na pierwszych zajęciach został zasypany gradem pytań,
z którymi się nieźle uporał dzięki zachowaniu zalecanej
przez Davida pewnej sztywności. Gorzej było z autorami, a
ściślej z autorkami, pytań, jedną jasną „czekoladką”
imieniem Mary Lou oraz drugą „skośnooką” zwaną Chou,
bo sam nie mógł zdecydować, która go bardziej oczarowała.
Los zadecydował, że najpierw doszło do zbliżenia z Mary
Lou, a parę dni później z Chou. Beztrosko skorzystawszy
z okazji poznania, po raz pierwszy w życiu, „miłości”
w objęciach przedstawicielek czarnej i żółtej rasy był
bardzo zadowolony z siebie, bo infantylizm prowadzi do zaniku
logicznego myślenia, i w ogóle nie pomyślał o
ewentualnej reakcji Doroty. Przygody go odmłodziły i znów
się czuł jak „macho”. A tu, raptem, „cerberka”
Dorota rzeczowo przemówiła:
- Sam
dokonałeś wyboru, więc mnie pozostaje tylko zaakceptowanie
go. Od dziś nie obchodzi mnie twoje jedzenie, pranie czy
sprzątanie, zakres moich obowiązków zawęża się do
nakazanego przez Centralę pilnowania ciebie, abyś nie
narobił głupstw i korzystając ze swojej wolności, nie
zagroził bezpieczeństwu nas wszystkich. W związku z tym
informuję ciebie, że twój przyjaciel David pracuje również
dla izraelskiego Mossadu, Mary Lou – dla CIA, a Chou dla
chińskiego wywiadu. Uważaj więc, byś nie wpadł w
tarapaty, bo limit tolerowania przez Centralę wybryków
geniusza matematyki jest na wyczerpaniu.
Wszelkie
próby tłumaczenia i przepraszania zdały się na nic i
Marek został jedynym użytkownikiem własnej sypialni i
jacuzzi.
Niedługo cieszył się narcystycznie swoim powodzeniem, gdyż,
po paru dniach od rozmowy z Dorotą, wezwał go dean
Wydziału Nauk Ścisłych i oświadczył, że kontrakt z
nim zostaje ograniczony do bieżącego semestru z powodu
niedopuszczalnych ekscesów ze studentkami, które, dziwnym
trafem, stały się nagle bardzo busy
i nie miały czasu na spotkania z nim. Udana poniekąd
ucieczka „w pracę” zdawała egzamin w Polsce, natomiast
tu pogłębiała jeszcze bardziej poczucie samotności. Tam
czuł się „swojsko” i już znalezienie się na gwarnej,
warszawskiej ulicy poprawiało nastrój, a tu samo
znalezienie podobnego miejsca okazało się niemożliwe.
Do tego doszły obowiązki związane z nim samym, jak i
z domem, które do tej pory spadały na Dorotę. Nie miał
wyjścia, musiał udać się do
Canossy i przebłagać
„cerberkę”. Zaczął od spraw ogólnych.
- To teraz, w sobotę, mamy zebranie integracyjne u szefa ?
- Mamy, i co z tego ?
- Bo, może byśmy integrację zaczęli
od nas. Ja naprawdę żałuję, że stało się to co się
stało i cię bardzo przepraszam za te incydenty.
- Twoja bezczelność przekracza
wszystkie granice. Wyleli cię z uniwerku, panienki olały,
zostałeś sam jak palec, więc przychodzisz i uważasz, że
powiesz „przepraszam” i wszystko powróci do poprzedniego
stanu. Bo po co uwzględniać czyjąś godność, czy też
uczucia. Żadna kobieta, a nawet płatna dziwka, bo za taką
przecież mnie uważasz, nie pogodzi się z takim
traktowaniem.
- Ależ wiesz, że jestem niedojrzały i robię
błędy, a potem żałuję.
- Nawet gdybym przełknęła tę
gorzką pigułkę, to i tak nie poszłabym z tobą do łóżka
w obawie przed chińskim syfem czy murzyńskim aidsem.
- Jak możesz podejrzewać takie świństwa ?
- Ja ci dobrze radzę, zasuwaj
jutro do przychodni, to za tydzień będziesz wiedział czy
panienki czymś cię poczęstowały czy też nie.
No i Marek
następnego dnia szybciutko poleciał do lekarza, bo, prawdę
mówiąc sam się nagle przestraszył ewentualnych konsekwencji
swoich erotycznych przygód. A w sobotę, razem, wybrali
się na umówione spotkanie u kierownika Zespołu, po którym
Marek doszedł do wniosku, że asymilacja jego się
skończyła, gdyż bawił się dobrze i nie czuł już
żadnego skrępowania przy omawianiu ostatnich wyników drużyn
baseballowych czy futbolowych.
ROZDZIAŁ
IX
STABILIZACJA
Marek
zrozumiał, że w Stanach ponura gęba odstrasza ludzi i
dlatego nauczył się uśmiechać po amerykańsku i każdego
pozdrawiać; pojął też, że pytanie „how
are you ?” jest tylko zwrotem
grzecznościowym, bo jego samopoczucie, tak naprawdę, nikogo
nie interesuje i nikt nie ma ochoty wysłuchiwań jego
utyskiwań, a ponadto, że postawione merytorycznie naruszałoby
jego prywatność. Zdziwił się trochę, że obowiązująca
politeness -
grzeczność, jest synonimem polish,
ale słusznie uznał to za językowy lapsus. Okazało się,
że spędzanie czasu, tak w pracy, jak i poza nią, w
towarzystwie ludzi uśmiechniętych zmniejsza skłonność do
frustracji czy depresji. Również jego zachowanie w domu
uległo zmianie i przestał użalać się nad sobą,
narzekać czy żądać podziwu dla skali jego cierpień.
Dorota zauważyła to i natychmiast skomentowała:
- Miło patrzeć na twoją, wreszcie
uśmiechniętą, twarz. Czyżbyś uwolnił się od ciężaru
polskości ?
- Uczę
się szybko, a skoro wszyscy się do mnie uśmiechają, to
na zasadzie feedbacku
i ja to robię. Poza tym przypomniałem sobie film, bodajże
„Nowojorczycy”, a
w nim wykład Lindy do m. in. Zamachowskiego na temat
polskiej gęby, jak również drwiny Gombrowicza, szczególnie
w „Trans-Atlantyku”,
z przywar Polaków.
- Film
to jakoś inaczej się nazywał, ale wiem o czym mówisz,
bo pamiętam książkę Redlińskiego, na podstawie której
zrobili scenariusz. Dobrze, że zauważyłeś brak tolerancji
dla „smutasów”, tu trzeba być assertive
i to nie tylko w znaczeniu pewny
siebie, walczący o swoje, lecz przede wszystkim -
zrównoważony.
- No
właśnie, tu nie lubią destruktywnej opozycji, a my,
wychowani w tradycji walki, żle się czujemy bez wroga, a
fałszywie pojęty honor
nakazuje nam polec na polu chwały
lub w walce z okupantem, a
nie normalnie umrzeć.
- Tak, to
jest podstawą naszego bytu. Zawsze musi być podział na
„my” i „oni”, i „my” jako opozycja obarczamy
„onych” winą za wszystko. Dobra, to wszystko wiedział
już Norwid, a my lepiej pomówmy o naszej sytuacji. -
Dorota sprowadziła rozmowę na przyziemne tematy.
- No właśnie. Jak widzisz,
ciężko pracowałem na to, ale się udało, i się
zasymilowałem, zamerykanizowałem, zmieniłem swój stosunek do
otoczenia, a ponadto nauczyłem się grać w „piłkę do
dołka” zwaną golfem i poznałem zasady amerykańskiej
piłki nożnej, w której wbrew logice gra się głównie
rękami. W pracy uśmiecham się do wszystkich, a na
zebraniach integracyjnych i w klubie golfowym bryluję. Ino
w domu, jedna urocza pani, której niesamowicie pragnę,
odpowiada na moje zaloty wzrokiem zamrażającym krew w
żyłach. Znam oczywiście powiedzenie „a
największy to ambaras, aby dwoje chciało naraz”,
lecz jestem asertywny i mówię wszystkim ambarasom i
celibatom stanowcze NIE.
Dorota się
uśmiechnęła, Marek westchnął z ulgą i wsłuchał się
w jej słowa; a ona rzekła:
- Stosuję się
do poleceń Centrali i opiekuję się tobą, przez co nie
mam absolutnie czasu na podjęcie prób ułożenia sobie
życia prywatnego i jest mnie niewątpliwie ciężej niż
tobie. Nie dość, że nie zaliczyłam jakichkolwiek „skoków
na bok”, to upływająca młodość, a to jest o wiele
groźniejsze u kobiet niż mężczyzn, przeraża mnie. Dlatego
też odczuwam potrzebę stabilizacji. Reasumując, jeśli
chcesz ze mną pójść do łóżka, to się ożeń !
Marek
podbiegł do niej i namiętnym pocałunkiem zamknął jej
usta.
- Ależ,
oczywiście, choćby jutro. Skoro sama wystąpiłaś z takim
pomysłem, to nie ma żadnego powodu by z tym zwlekać.
I
wreszcie, ku obopólnej radości, poszli do łóżka i, tej
nocy, wielokrotnie jej ciało
wyginało się w łuk (Harlequin).
Z pomocą
Centrali złożyli niezbędne papiery do ślubu, a na
świadków zaprosili Davida i pulchną Halinkę. Ucieszono
się po obu stronach Atlantyku, bo ożenek Marka, i to w
dodatku z Dorotą, - stwarzał nadzieję na koniec
jego wybryków, na jego stabilizację, a więc dawał szansę
na pozbycie się kłopotów wynikających z jego
niedojrzałości. Ułożenie listy gości poszło szybko, bo
prywatnych, nie związanych z pracą, znajomych nie mieli,
więc poza nazwiskami wszystkich członków Zespołu, wraz z
rodzinami, zaprosili kilkunastu współpracowników z NASA oraz
poznanych miejscowych notabli. Wynajęli salę bankietową,
ustalili menu i czekali na przylot Haliny. Przyleciała
trzy dni przed ślubem i przywiozła tak sensacyjne
wiadomości, że nawet dobrze poinformowana Dorota oniemiała.
Oczywiście pierwszym pytaniem narzeczonych było, co słychać
w Warszawie i w Centrali. Halina oświadczyła:
- Marek,
nalej najpierw po dużym kielichu, bo wstrząs będzie duży.
- Nalał, wypili, i Halina zaczęła
- Cała
Centrala zrywa boki ze śmiechu, bo już po ogłoszeniu,
wszem i wobec, zgodności wyników DNA wisielca i twoich,
Marku, rodziców, uczeni polscy genetycy przyjrzeli się
dokładniej i zauważyli brak paru chromosomów u trupa, mimo
występowania ich w obu gametach. A więc mają pewność,
że nie jest on „naturalnym” potomkiem twoich rodziców,
lecz boją się tego ujawnić.
- Nie rozumiem
- przerwał Marek - Wyjaśnij łopatologicznie, co jest
grane.
-
Centrala na „trupie” postanowiła upiec dwie pieczenie;
jednej posmakowałeś, bo było nią wzbudzenie przemożnego
strachu w tobie, druga zaś to smakowity test reakcji
sprowokowanych uczonych oraz, w przypadku „przecieków”,
opinii publicznej, na wyniki bezspornie świadczące o
dokonanych zmianach w genomie klona. Właściwie na sensację
składają się dwie wiadomości: pierwsza o próbach
klonowania człowieka, a druga o „kombinowaniu” czyli o
sterowanych zmianach w genomie.
- To „trup”
był moim klonem ?
- Niezupełnie,
raczej próbą, namiastką klona; tworu, którego funkcje
fizjologiczne sztucznie podtrzymywano. Centrala słusznie
założyła, że nikt w trakcie sekcji nie rozłupie czaszki,
bo wtedy okazałoby się, że jest pusta, pozbawiona mózgu.
Ściśle się wyrażając nie pozbawiona, lecz bez mózgowa z
natury, bo mózg nie powstał. Teraz czekają w Centrali na
nieuniknione przecieki do opinii publicznej i kształt
dysputy, a i politycznej wojny, jaką te sensacje
wywołają. Jest to swoisty test mentalnego stanu
społeczeństwa.
- No to wreszcie się dowiedziałem czemu
wisielec był moją kopią.
- Tylko zewnętrznie. Poza tym nikt by nie podjął
wysiłków bezkrytycznego kopiowania twojej niedoskonałości.
Podstawą doświadczeń były zmiany w twoim genomie, tj
usunięciu tych paru wspomnianych chromosomów, aby klon nie
wykazywał twojej infantylności i podatności na wpływy
otoczenia.
- Wynika z
tego, że mógłbym okazać się zbędny, bo ulepszony klon
by mnie zastąpił.
- No i mamy
znów małego Mareczka. A nie pomyślałeś o cechach
nabytych, czyli twoich umiejętnościach, o zasobie twojej
wiedzy ? Przecież w tym leży cały problem, bo w
klonowaniu żab czy innych paskudztw, instynkt przekazywany
genetycznie w ich zestawie chromosomów umożliwia życie
dorosłego osobnika, podczas gdy ludzki instynkt jest w
zaniku, a funkcjonowanie człowieka, w głównej mierze,
bazuje na informacjach nabytych. Do umownego progu dorosłości
nasycanie gąbki zwanej mózgiem odbywa się przez
osiemnaście lat i rzadko kończy się pełnym sukcesem,
szczególnie u mężczyzn, co między innymi ujawnia się w
ich infantylnej rywalizacji w sprawach całkowicie
nieistotnych. Tak więc, mimo swojej infantylności, możesz
spać spokojnie, nikt nie zamierza się ciebie pozbyć. A
skoro w ogóle powstają takie dylematy w twoim łbie, to
to najlepiej świadczy o słuszności decyzji Centrali o
ukrywaniu przed tobą prawdy o pochodzeniu „trupa”.
- A do mojego
„klona” nie potrzebowali materiału od moich rodziców,
bo wzięli z „banku” moje komórki macierzyste i przy
nich pokombinowali, by mnie ulepszyć, ino im nie wyszło i
zrobili „bezmózgowca”.
- Nic
się nie martw, następne „egzemplarze” są bardziej
udane. Pomyśl lepiej, jaką uciechę będzie miała Dorota,
jak w szafie powiesi kolekcję twoich alter
ego.
Temat
został chwilowo zamknięty, a dalsza rozmowa dotyczyła
przygotowań do ślubu i wesela. Ślub się odbył i wesele
też, lecz najważniejsze zdarzyło się w przeddzień ślubu,
gdy poznali się świadkowie. Brak słów na określenie
tego, co nastąpiło przy pierwszej wymianie spojrzeń. To
nie była zwykła eksplozja uczuć, to było tsunami. David,
rozkochany w folklorze ziem polsko - ukraińskich, ujrzał go
w oczach Haliny, a ją ujęła jego dojrzała łagodność
uczonego humanisty. Efektem było przedłużenie, o tydzień,
pobytu pulchnej Halinki w Stanach, dzięki czemu miłość
połączyła ich na zawsze. Kroniki odnotowały, że pierwsze
„połączenie” nastąpiło w domu Davida, po weselnym
przyjęciu, około 23, a ciało
Haliny
wyginało się wielokrotnie
w łuk” (Harlequin).
Natomiast państwo młodzi, gdy
odetchnęli po weselu, zaczęli planować zmiany w ich
gospodarstwie. Po przeanalizowaniu wielu wariantów, Dorota
zapytała:
- A właściwie, czy my musimy cokolwiek
zmieniać ?
- Jest to pytanie zasadnicze. Do tej
pory byłem przekonany, że chcesz wprowadzić zmiany w
umeblowaniu, jako poniekąd konsekwencję zmiany swego stanu
cywilnego.
- Co za drobnomieszczańska głupota ! Na zmiany przyjdzie
czas, gdy będę w ciąży.
- A kiedy, kochanie, zamierzasz ? Chciałbym w
jakimś stopniu przyczynić się do tego.
- Porozmawiam z genetykami z Zespołu i
ustalimy wspólnie, kiedy będą mieli czas zająć się nami
ekstremalnie troskliwie.
- Zaraz, to
nie będziemy robić dzidziusia „po Bożemu”? To teraz,
po ślubie, będziesz miała migrenę bądź wapory i nie
wpuścisz mnie do łóżka ?
- Och,
drogi mężu, bądź mężczyzną nowoczesnym i nie mieszaj
skrajnie odrębnych spraw tj uprawiania „seksu” z
planowaniem rodziny. Uprawiać „seks” będziemy
systematycznie, nader często i wyczerpująco, bo takie są
oczekiwania twojej żony, natomiast zapłodniona zamierzam być
in vitro,
po oczywistej korekcie naszych genotypów.
- Jeśli myślisz o skorzystaniu z
doświadczeń Human Genome Project, to pamiętaj, że mimo
ponad dwudziestoletniego trwania, jest on dalej w powijakach,
a więc na w pełni efektywne skorzystanie z niego,
musielibyśmy poczekać jeszcze kilka ładnych lat.
- Wyraźnie znasz tylko oficjalną
wersję podawaną do wiadomości ogółowi, bo w
rzeczywistości dokładna mapa genów w chromosomach została
sporządzona, a od pierwszych sukcesów osiągniętych w walce
z chorobą Huntingtona dzieli nas epoka. Oczywiście, z
przyczyn tzw etycznych, nie można ogłaszać sukcesów, które
nie są na miarę tych
czasów. Genetycy mają nasze
wszystkie dane, tak więc nam pozostaje tylko podjąć
decyzję, kogo chcemy na początek: syna czy córkę ?
- Wynika z twoich słów, że nie
zamierzasz poprzestać na jednym dziecku. To, ile planujesz ?
- Tylko dwoje.
- W takiej sytuacji zacznijmy od
syna, bo koncepcja starszego brata wydaje się
perspektywicznie lepsza, niż starszej siostry. Gdy dorosną,
koledzy brata będą odpowiednimi wiekowo partnerami dla
siostry.
- No to planowanie dzieci
zakończyliśmy, a teraz wracamy do pierwszej sprawy. Bierz
mnie i kochaj !
- Jesteśmy teraz małżeństwem,
więc wszystko winno odbywać się statecznie. Pójdę więc
wpierw przygotować jacuzzi -
odpowiedział Marek, następnie
wziął wino i kieliszki, a po chwili wrócił po Dorotę,
która mu wskoczyła na ręce, a on ze słodkim ciężarem
pokonywał schody prowadzące do miejsca ich wstępnych
rozkoszy.
ROZDZIAŁ X
SPOWIEDŻ
Szczęśliwie,
zdolna psycholożka Weronika zdążyła obronić pracę
doktorską przed porzuceniem jej przez Marka, gdyż załamanie
jakie ono przyniosło, dotyczyło nie tylko sfery prywatnej,
lecz, i to przede wszystkim, sfery zawodowej. Straciła
wiarę w sensowność swoich badań wskutek poniesionej
porażki w rozpoznaniu osobowości własnego narzeczonego,
klasycznego introwertyka. Dotychczas wszystko się zgadzało,
bo przybrana przez niego, począwszy już od młodzieńczych
lat, maska „macho”
była wyrazem jego wewnętrznego samopoczucia wyższości w
stosunku do otaczającego świata, i jednocześnie złudnym
pancerzem przed nim, jak i frustracją czy alienacją. W
swojej doktorskiej pracy rozważała relację między
„freudowskim” superego,
a „jungowską” personą,
definiowaną jako „rola, jaką
jednostka wybiera do odegrania w życiu, aby wywołać
zaplanowane wrażenie na zewnątrz”,
a więc idealnie Markową maską. Tę pozę tłumaczyła
sobie jego ukrywanymi lękami przed światem, przed
niedowartościowaniem i wkładała wiele wysiłku przez długie
lata, by poprzez rozwój intelektualny ograniczyć jego
egocentryzm i skierować zainteresowanie ku innym. Teraz, cały
jej świat naukowych teorii legł w gruzach; nie rozumiała
motywów postępowania Marka, a jego wizerunek pojawił się,
delikatnie mówiąc, bardzo prozaiczny. Ale to później,
najpierw wpadła w rozpacz, a ukojenie znalazła w zabawie.
Rzuciła pracę, piła i „balowała”. Dopiero po paru
miesiącach przyszedł czas na refleksje. Któregoś ranka
walnęła „klina”, w postaci pół szklanki whisky (sec !),
zapaliła papierosa i pomyślała:
- Co ja, do
cholery, wyrabiam ? Po co ja piję ? Aha, mam dwa powody,
dwa upokorzenia. Pierwsze - odejście Marka. Nie wiem
dlaczego odszedł, lecz przecież to jest bez znaczenia.
Ubodła mnie fałszywa, własna diagnoza; po prostu, przejęta
teoriami psychologicznymi, których słuszność spodziewałam
się potwierdzić w życiu, zatraciłam zdolność prostego
„chłopskiego” spostrzegania świata. Przecież Marek to
rozpieszczony „maminsynek”, infantylny smarkacz, poza tym
zero intelektualne, które ja dopiero trochę oświeciłam, i
żadne teorie tu niepotrzebne, bo nic nie pomoże, gdy w
dzieciństwie zabrakło silnej ręki. Niech egoistyczny pajac
buja się beze mnie. Bye-bye! No tak, lecz pozostaje drugie
upokorzenie - naukowe.
Wypiła drugą lufę i coraz rozsądniej
deliberowała:
- No to,
droga pani doktor, przyszedł czas na weryfikację naszych
naukowych poglądów. Nie jest pani pierwszym naukowcem, który
przechodzi kryzys. Odrzucamy od dziś Junga i bierzemy się
za Fromma, który już nas wcześniej zafrapował. No to
ostatni kieliszeczek i do łóżeczka.
Podniosła się
dopiero nazajutrz rano, ale za to pełna energii i chęci
działania. Wróciła do pracy, a po kilku miesiącach
zaczęto ją widywać w filharmonii i teatrach w towarzystwie
wysokiego bruneta, profesora filozofii w Oklahoma City
University, Roberta Kota, czasowo wykładającego na UW, z
którym tworzyli, doprawdy, uroczą parę. Ślub odbył się
pół roku później, a w miesiąc po nim, państwo Kotowie
wyjechali do Stanów, gdzie zamieszkali w, oczywiście,
Oklahoma City.
Robert mieszkał w przestronnej pięknej willi, z
rodzicami, których Weronika poznała w czasie przygotowań
do ślubu. Bezpośrednio po weselu wyjechali z Polski, by
wszystko przygotować na przyjazd syna i synowej. Mieli
wielki sentyment do Polski, mimo przymusowej emigracji, po
wypadkach marcowych 1968 roku. On był socjologiem,
asystentem Zygmunta Baumana, ona - fizykiem jądrowym w
Świerku. W Stanach zostali przyjęci z otwartymi ramionami, i
od razu mogli kontynuować swoją naukową pracę; tu
urodził się w 1975 roku Robert, a obecnie, po przejściu
na emeryturę, cieszyli się z pogodnej jesieni życia i
dyskretnie asystowali sukcesom jedynaka. Pokochali, od
pierwszego wrażenia Weronikę, a jej, przyzwyczajonej do
życia rodzinnego, perspektywa mieszkania z teściami bardzo
odpowiadała. Zachwycona zresztą była wszystkim: willą,
teściami i miastem. Ponad półmilionowe miasto nasycone
wyższymi uczelniami, w tym uczelnią University of Oklahoma,
z dziesięcioma tysiącami studentów, na której wkrótce
podjęła pracę. Idyllę umacniały wspólne z teściami
kolacje, podczas których niejednokrotnie wspominano Polskę.
Ostre sformułowania były specjalnością teściowej. Któregoś
dnia powiedziała:
- W
Polsce popularnym powiedzeniem jest „Mądry
Polak po szkodzie”, niestety,
nawet po wielkiej szkodzie, jaką była bezpowrotna strata
elity naukowej w 1968 roku, „mądrość” nie rozkwitła.
Obecny, kato-nacjonalistyczny antysemityzm rodem z II RP,
używający sformułowań „prawdziwy
Polak” czy „Polska
dla Polaków” najlepiej o tym
świadczy.
- Ale mój profesor Bauman, znów w Polsce
jest wydawany.
- Tylko, że
Bauman ma indeks Hirscha, wyrażający liczbę cytowań i
publikacji, równy 97, podczas gdy żaden polski uczony nie
przekracza 30, a większość ma w granicach 2-4. No to
warto pod niego się podpiąć. Najciekawsze, że „mądrzy”
ludzie w Polsce zdają sobie z tego sprawę, bo to
wyczytałam w polskiej gazecie, której udzielił wywiadu
prof. Gorzelak. A dodajmy, że w rankingu wyższych uczelni
najwyższą pozycję zajmuje UW, szkoda tylko, że dopiero
czterysta dziewięćdziesiątą ósmą. Po 1968 roku
drastycznie spadł poziom polskich uczelni.
- Tu, muszę
wesprzeć moją żonę, podając przykłady świadczące o
zapominaniu o czyimś „żydostwie”, gdy to wygodne. Tak
się dzieje w przypadku Kamila Baczyńskiego czy
Boya-Żeleńskiego.
- Nie
mogę się zgodzić z takim ujęciem tych niewątpliwie
bolesnych spraw. - przerwała Weronika - Musimy rozróżnić
czysto populistyczny antysemityzm bazujący na trzech hasłach
„Żydzi zabili naszego Pana
Jezusa”, „Żydokomuna” i
„spisek żydów, masonów i
cyklistów” oraz ciemnocie mas,
indoktrynowanej przez obóz nacjonalistyczno - katolicki, od
normalnej kohabitacji, wzajemnego przenikania
czy asymilacji elit obu narodów.
Nie akcentuje się „żydostwa” Chopina czy Mickiewicza,
gdyż tworzyli kulturę POLSKĄ,
podobnie jak jej kultywatora, twórcy „Mazowsza”
Sygietyńskiego. I to można zrozumieć. Antysemityzm nie
dotyczy też twórców czterech ewangelii, nie mówiąc już,
Boże broń, o Jezusie, jego Matce i św. Józefie. Wprost
przeciwnie, za wspomnienie o ich pochodzeniu grozi lincz. To
też można zrozumieć. Gorzej ze współczesnością, a
szczególnie bolesnym, nie tylko dla was, rokiem 1968. Nie
zapominajmy, że Gomułka, na którego poleciały wtedy gromy
za skutki wypadków marcowych, za jego „antysyjonizm”,
miał za żonę Zofię, de facto
Liwę Szoken, a sam wywodził się z KPP, uważanej,
niesłusznie zresztą, za organizację zdominowaną przez
Żydów. Dalej, uwielbiany do 1989 roku, najsławniejszy
więzień polityczny, Adam Michnik, który przesiedział 8 lat
w więzieniach PRL-u, jest obecnie opluwany jako
przedstawiciel „żydokomuny” i brat (de
facto przyrodni) Stefana, byłego
sędziego w procesach politycznych w latach stalinowskich. .
Polska to kraj absurdów, lecz przede wszystkim zacofanej
społecznej świadomości, którą jest wyjątkowo łatwo
manipulować.
- Mam to
szczęście, że urodziłem się w Stanach, gdzie koegzystują
z sobą wyznawcy najprzeróżniejszych religii, a bożnica
żydowska, meczet i kościół współtworzą architekturę
jednej, tej samej ulicy. - podsumował rozmowę Robert.
- Nie idealizuj - upomniał ojciec - bo
tu w Oklahomie, jeszcze pół wieku temu funkcjonował
Ku-Klux-Klan, a dziś wystąpienia „anty
muslimskie” nie wróżą nic
dobrego.
Dr Wera Kot
wykładała teraz psychologię społeczną, ze szczególnym
uwzględnieniem teorii Fromma oraz Sullivana. Szybko zdobyła
uznanie i zaczęto ją zapraszać na sesje wyjazdowe. Jedna
z nich odbyła się w Houston, gdzie oczywiście doszło do
przypadkowego spotkania z Markiem. Oboje byli zaskoczeni, bo
nie znali swoich obecnych nazwisk, ani też miejsc pobytu.
Ponadto Weronika była przekonana o jego śmierci, a więc
jej zaskoczenie było większe. Przy pierwszym spotkaniu
zachowali się niedorzecznie; zapanowali nad własnym wzrokiem,
odwrócili głowy i oddalili się w przeciwnych kierunkach,
po czym polecieli ustalać, wzajemnie, swoje personalia.
Marek, bez najmniejszego trudu, znalazł na liście
uczestników sesji Werę Kot, dr psychologii z Oklahomy i
nie mial cienia wątpliwości, że to „jego” Weronika.
Jej pomógł przypadek; gdy znalazła się wieczorem, na
prywatnym spotkaniu ze znajomym męża, Davidem Archerem,
rozmowa szybko zeszła na tematy „polskie” i wtedy
wynurzyła się postać jego najbliższego kolegi, wybitnego
matematyka z Polski, imieniem Mark. Weronika nie pytała
nawet o nazwisko, bo była pewna o kim David mówi.
Zresztą, nie zamierzała podejmować żadnych kroków w celu
odszukania Marka, gdyż uważała ten etap życia za
definitywnie zamknięty. Natomiast Marek poczuł się
zagrożony; zgodnie z swoim charakterem nic nie powiedział
Dorocie, a rano, zaraz po odprawie, pojechał szukać
Weroniki na Uniwersytecie. I znalazł. Podszedł do niej w
holu auli, uśmiechnął się i głupio zapytał:
- Poznajesz
mnie ? Bo ja byłem tak zaskoczony, że poleciałem
sprawdzić, na liście uczestników sesji, że to ty. To
teraz nazywasz się Kot ?
- A ty jak
się nazywasz ? Przecież pod swoim nazwiskiem nie
występujesz ?
- Słuchaj, to bardzo
długa historia, może pójdziemy gdzieś spokojnie porozmawiać
?
- A mamy o czym ? Po
tylu latach ?
- Mamy, ja muszę ci
się ze wszystkiego wyspowiadać, inaczej nigdy nie zaznam
spokoju.
Po dłuższej chwili zastanowienia, Weronika zgodziła się
pójść z nim na lunch.
- Robię to tylko ze względu na
sympatię do twoich rodziców, których, bądź pewien, nie
omieszkam natychmiast poinformować o naszym spotkaniu.
Gdy znaleźli się w restauracji, Marek zaczął
od przeprosin:
- Ja ciebie
za wszystko bardzo przepraszam, lecz wysłuchaj mnie uważnie
i powiedz, gdzie popełniłem błąd. Jako psycholog,
wytłumacz mnie, czy miałem inną alternatywę.
- Z mego
punktu widzenia, to błąd polegał na tym, że w ogóle
się urodziłeś, a później dołożyli się twoi rodzice
wychowując rozpieszczonego samoluba, bez charakteru i
moralnych zasad.
- Okej, masz
rację będąc rozgoryczona, ale posłuchaj. Już moje
przejście z uczelni do Instytutu było zaplanowane i
wymuszone na moim promotorze, a tam, od pierwszego dnia,
zostałem ubezwłasnowolniony. Sukcesywnie dopuszczano mnie do
coraz większych tajemnic, równocześnie ograniczając moją
wolność. W końcu postawiono mnie pod ścianą. Zażądano,
bym porzucił ciebie, gdyż nasze dalsze narzeczeństwo
miałoby, jakoby, zagrażać bezpieczeństwu Zespołu. Uważali,
że ty, jako zdolny psycholog, możesz wyciągnąć ze mnie
zawodowe tajemnice. Aha, źle się wyraziłem, że
„zażądano”, nie, bo wtedy mógłbym ulec żądaniu lub
nie; a oni w rzeczywistości nie dali mnie żadnej
możliwości wyboru. Załadowali mnie do samochodu, z aniołem
stróżem, który mnie spakował, kazał podpisać list do
ciebie i zawiózł do nowego mieszkania, i nie wypuszczał z
niego przez dwa tygodnie.
- Słuchaj, daruj sobie takie
bajeczki, żyjemy w XXI wieku, i zawsze istnieją jakieś
możliwości powiadomienia najbliższych.
- Może, lecz
na to było już za późno, gdyż poważne
niebezpieczeństwo groziło też - tobie i moim rodzicom - z
drugiej strony, polskiego kontrwywiadu. Szantażem zmusili
mnie do współpracy, i w ten sposób stałem się podwójnym
agentem. Zrywając z tobą wykonywałem polecenia jednych,
jednocześnie ograniczałem możliwość szantażu przez
drugich.
- Co za
brednie opowiadasz! Przecież w momencie przejścia do
Instytutu, i cały czas później, co najmniej przez dwa
lata, mogłeś o wszystkim powiedzieć mnie czy swoim
rodzicom. To twoje szczeniackie milczenie, mniemanie, że
„jakoś tam będzie”,
to brnięcie w ślepy zaułek świadczy najgorzej o twoim
egoizmie, o uważaniu się „za
pępek świata”, o całkowitym
nieliczeniu się z uczuciami innych. Dlaczego przyznałeś
sobie prawo decydowania o losie twoich bliskich ? To
dewiacja psychiczna. Introwertyk, psiakrew, z rozwiniętą
neurozą. Uważasz się za lepszego od innych.
- Ależ, nie. Przecież widziałaś
zmiany w moim zachowaniu, ja się dusiłem, naprawdę nie
wiedziałem, co robić.
- Zwykłe tchórzostwo, idiotyczne dziecięce wymówki
słabeusza, ktory nie potrafił stanąć, oko w oko, z
problemem. Z twojej wypowiedzi jasno wynika, że miałeś
wybór, albo być lojalnym wobec najbliższych, albo ich olać
i ratować własny tyłek.
- Ja, naprawdę, bałem się o ciebie, a
odchodząc oddalałem od ciebie niebezpieczeństwo.
- Już ci powiedziałam, twoja
troskliwość jest z gruntu fałszywa, bo skazałeś
najbliższych na cierpienie, nie dając im żadnego wyboru,
podczas gdy ty sam wybór miałeś.
- A ty,
psycholog, nie uwzględniasz mego stanu psychicznego, przecież
ja wtedy, byłem nie tylko ubezwłasnowolniony, lecz i
ekstremalnie przerażony wskutek poznania celów ich
działalności. Ich plany doprowadziły mnie do obsesji, że
są istotami pozaziemskimi; oni chcieli stwarzać człowieka
według własnych upodobań.
- O czym ty
mówisz ? Stwarzanie to domena Boga, i lepiej tego nie
ruszaj, natomiast asymilacja społeczna człowieka, i nie
tylko człowieka, ma miejsce od początku dziejów. A czym
jest edukacja i wychowywanie, jak nie kształtowaniem
człowieka według własnych czy też społecznych upodobań ?
- Ty mówisz o Bogu, to ty jesteś wierząca ?
-
Prymitywnie rozumujesz. Ja podążam za Carlem Jungiem, który
twierdził, że wiarą nie musi się zajmować, ponieważ
on, po prostu wie, że Bóg istnieje. Lecz wracajmy do
tematu; ja doskonale znam twój sposób myślenia, tylko
winieneś być konsekwentny i kwestionować prawo do
używania okularów, aparatów słuchowych czy też
wytwarzanie np protez dla dzieci urodzonych bez rąk czy
nóżek. Przecież jest to „poprawianie
Pana Boga”. A skoro tego nie
robisz, to wara ci od profilaktyki chorób genetycznych,
czy jak wolisz przekazywanych na drodze dziedziczenia,
polegających na eliminacji „ułomnych” chromosomów z
plemnika czy jajeczka ! - wykrzyczała zdenerwowana Weronika
- Tak,
teraz ja to wszystko rozumiem, lecz wtedy miałem całkiem
inne poglądy na, nazwijmy to, interwencje genetyczne.
Właśnie zdecydowaliśmy się z żoną na syna, przy
zastosowaniu in vitro
i eliminacji niepożądanych chromosomów.
- A co to
za mistyfikacja z twoim pogrzebem, no i z tym wisielcem ?
-
Depresja i obsesja na temat aliens
doprowadziły mnie do próby desperackiej ucieczki, ale oni,
nawet to, precyzyjnie przewidzieli. Cały czas mnie
kontrolowali, a gdy nadarzyła się okazja do uświadomienia
mi, że z ich sideł nie ma wyjścia, to ją wykorzystali.
Korzystając z mojej drzemki w zagajniku, powiesili mnie
nad głową mojego „trupa”, a ja wpadłem w panikę,
ukryłem się u Andrzeja, a oni sikali ze śmiechu z moich
bezsensownych poczynań, W odpowiednim czasie pojawili się i
przenieśli mnie tu do Houston, bym zaczął „nowe”
życie.
- A co z
trupem ? Podano, że zidentyfikowano ciebie.
Marek ugryzł
się w język, westchnął i sprytnie odpowiedział:
- To
manipulacja, oni mają wpływy wszędzie, więc podanie do
wiadomości publicznej fałszywych wyników nie stanowiło
problemu, a sam „trup” był moim sobowtórem, lecz
szczegółów jego śmierci nie znam.
I to właśnie
był cały Mareczek; przecież zatajenie „klona” było
nieistotne. Problem tkwił w tym, że nie powiedział o
spotkaniu z Weroniką Dorocie, która słuchała, na bieżąco,
bredni małżonka.
Spowiedź się
skończyła, lecz mimo skruchy i wyrażenia żalu,
rozgrzeszenia nie otrzymał, gdyż Weronika absolutnie nie
uwierzyła w rzetelność rachunku sumienia. Dwa dni później
wyjechała z Houston do „swojego” Oklahoma City, gdzie
stęsknionemu mężowi zdała relację ze spotkania z
domniemanym nieboszczykiem. Na koniec, powiedziała:
- Poradź
mnie, co zrobić z rodzicami Marka. Mam wobec nich moralne
zobowiązania i czuję, że powinnam ich o wszystkim
powiadomić; z drugiej strony nęka mnie wahanie, co jest
lepsze - niewiedza i życie nadzieją, czy też wiedza,
pozornie radosna, pozornie, bo za nią podąża fakt, że
żadna zmiana na lepsze nie zaistniała w charakterze
szkaradnego indywiduum, jakim jest ich syn.
-
Logicznie - pierwsza alternatywa, filozoficznie - druga.
Pierwsza, bo sama Markowi zarzucałaś decydowanie za innych,
więc powinnaś ich o wszystkim powiadomić, a nie chronić
przed kontrowersyjną rzeczywistością. Druga - bo, mimo, że
urodziłem się w Stanach, gdzie pacjenta powiadamia się
bez zwłoki, że ma raka i określa ile jeszcze pożyje, to
jestem filozofem i przeto nie mogę akceptować
bezwarunkowego informowania o wszelkich nieszczęściach. Ileż
to rodzin żyje zgodnie, póki ktoś „życzliwy” nie
poinformuje o zdradzie współmałżonka. Śmiejemy się, że
„mąż dowiaduje się ostatni”,
a może on wiedział, a nie chciał reagować. W przypadku
rodziców Marka nie wiemy, czy oni pogodzili się ze
śmiercią syna, czy też dano im przesłanki, że on żyje.
Zwróć uwagę na brak jakiejkolwiek jego reakcji na twoje
słowa zapowiadające powiadomienie rodziców, z czego wynika,
że on unika podjęcia decyzji, zwalając to na innych, w
tym przypadku na ciebie, a sam chowa głowę w piasek i
chce biernie czekać na rozwój wypadków. Nie jest
pozbawiony możliwości działania, bo skoro nikt nie
zakłócił waszego spotkania, to znaczy, ze mógłby
swobodnie wejść, na przykład, do kawiarenki internetowej i
w parę sekund wysłać wiadomość do Polski. Wniosek z
mojego wywodu - nic jego rodzicom nie mów.
- Z
podjęciem decyzji waham się jeszcze z jednego powodu.
Widzisz, przez tych kilka lat, które upłynęły od naszego
rozstania, on nigdy nawet nie podjął próby skontaktowania
się z rodzicami, jednakże sądzę, że wiadomość o życiu
ich marnotrawnego syna,
w dodatku jedynaka, wniosłaby promyk otuchy do zmierzchu
ich starczego życia.
- Nie znam
ich usposobień, więc trudno mi coś doradzić, a rozumiem,
że twoim zdaniem ta wiadomość nie wywołałaby żadnej
zewnętrznej reakcji, żadnego działania, lecz tylko stanowiła
pewną dla nich pociechę. Twoja profesjonalna argumentacja
jest przekonywująca, więc skłonny jestem zmienić swoją
opinię i wesprzeć ciebie w przygotowaniach do trudnej
rozmowy.
- Ależ, ja
nie mam zamiaru się przygotowywać, bo oni znają mnie od
dziecka, a ja zawsze byłam wobec nich lojalna i szczera.
Zrezygnowała
jednak z połączenia internetowego w obawie przed ujawnieniem
swoich emocji i połączyła się telefonicznie. Po wymianie
grzeczności, przeszła do meritum i szczegółowo
opowiedziała o spotkaniu z Markiem. Niedoszły teść
odrzekł:
- Bardzo
jesteśmy ci wdzięczni za to, że zdecydowałaś się o
wszystkim nam powiedzieć i zdajemy sobie sprawę z szoku
jakiego musiałaś doznać spotykając tego naszego
nieboszczyka. My cały czas żywiliśmy nadzieję, że on
żyje, bo służby specjalne ją w nas podtrzymywały, po
cichu nas informując, że wyniki ekshumacji podane oficjalnie
są sfałszowane. Jak wiesz, nigdy nie podejmowaliśmy prób
kontaktu z nim od czasu waszego rozstania, więc i teraz
tego nie zrobimy; natomiast dzięki tej wiadomości będzie
nam lżej żyć, bo, w końcu, to nasze jedyne dziecko.
I tak
Weronika miała sprawę „z głowy”, natomiast Marek
zbulwersowany jej jednoznaczną opinią czuł się
upokorzony i wściekał się na nią i samego siebie.
- Po cholerę
się przed nią otworzyłem ? - zżymał się Mareczek - To
ja, szczerze, wszystko jej opowiedziałem, a ona, pieprzona
psycholożka, zamiast współczuć, naubliżała mnie i
opluła.
Długo
jeździł po mieście, by się uspokoić, a gdy wrócił do
domu, uśmiechnięta Dorota powitała go słowami:
- Siadaj, Mareczku, do kolacji, przygotowałam
małe przyjęcie z okazji rocznicy twego przyjazdu.
Dorota
zdążyła już zawiadomić Centralę o nowych problemach z
Markiem, jak również przesłać nagranie jego spotkania z
Weroniką, więc mogła, rozluźniona, spożywać rocznicową
kolację. Udawała, że o niczym nie wie i z rozbawieniem
obserwowała Marka rozładowującego stres kolejnymi drinkami.
Musiała spokojnie czekać na jutrzejsze decyzje Centrali...
Po opróżnieniu całej butelki whisky, Marek zapomniał o
przykrościach usłyszanych od Weroniki i nabrał ochoty na
jacuzzi
i seks, ale srodze się zawiódł, bo Dorotę nawiedziły
nagle migrena, globus histericus
i wapory.
Jego zapatrzenie w siebie sprzyjało irracjonalnemu
przeświadczeniu, że wszystko jest OK, że nie robi nic
złego, a niedawno ujawnione wybryki z Mary Lou i Chou
niczego go nie nauczyły. Tak więc stanowił patologiczny
przypadek, w którym jedynie interwencja chirurgiczna mogła
przynieść pożądane zmiany
ROZDZIAŁ
XI
OPERACJA
Zwołana następnego dnia
telekonferencja, dzięki zbieżnym poglądom, była wyjątkowo
krótka. Zagaił dyrektor:
- Przypominam
państwu, że zgodnie z sugestią prof. Potockiego,
przenieśliśmy Marka W. do Houston i zapewniliśmy znakomitą
opiekę. Ożeniliśmy go z Dorotą i doprowadziliśmy do
przyjacielskich stosunków z Davidem Archerem. Wydawało się,
że wszystko jest na najlepszej drodze. Niestety przypadkowe
spotkanie z byłą narzeczoną, którego przebieg został
skrupulatnie zarejestrowany, rozwiało nasze nadzieje. Wnioski
przedstawią specjaliści, ja tylko chciałem zapewnić, że
wszystko mieliśmy pod kontrolą, gdyż ta była narzeczona
nazywa się obecnie Wera Kot i nie tylko jest żoną,
uczestniczącego w naszej telekonferencji, prof. Roberta Kota,
lecz i sama, jako wybitny psychoanalityk współpracuje z
nami. W związku z tym, co powiedziałem, proszę, aby jako
pierwszy, zabrał głos, profesor Kot.
- Zabieram
głos, nie jako filozof, lecz, przede wszystkim, jako mąż
swojej żony, osoby specjalizującej się w psychologii
społecznej i jednocześnie znającej Marka W. od wczesnego
dzieciństwa. Jej zdaniem niedojrzałość, wyolbrzymione
mniemanie o sobie, połączone z kompletnym brakiem
samokrytycyzmu, egoizm i łatwość w usprawiedliwianiu
własnych błędów, nie uległy żadnej zmianie, a jego
przekonanie o swojej racji ją przeraziło. Dylematem dla
niej stało się podjęcie decyzji o powiadomieniu jego
rodziców o spotkaniu, bo była z nimi zaprzyjaźniona,
podczas, gdy on, od wielu lat, nie utrzymywał żadnych
kontaktów. Po długiej dyskusji i, oczywiście, konsultacji z
Centralą, zatelefonowała do nich, a oni, ucieszeni samym
faktem, że on żyje, nie zamierzają w żadnym wypadku
próbować szukania z nim kontaktu. Dziękuję, to całość
informacji jaką chciałem przekazać.
Po zgodnych
ocenach psychiatry Claude de Lamartine’a i socjologa Moshe
Potockiego, zabrał głos neurochirurg Svedenborg.
-
Jesteśmy gotowi do operacji, lecz muszę przestrzec przed
wygórowanymi oczekiwaniami. Jestem w kontakcie z Houston i
wiem, że państwo Walus zdecydowali się na zapłodnienie in
vitro, z poprzedzającą korektą
genotypów. W tym przypadku możemy spodziewać się pełnego
sukcesu, bo dziecka mózg to terra
intacta wpływem otoczenia,
natomiast w przypadku osoby dorosłej zakodowane są pewne
stereotypy zachowań i nie możemy określić w jakim stopniu
zostaną ograniczone dzięki operacji. Ponieważ, jak mniemam,
jesteśmy zdecydowani na interwencję chirurgiczną, proszę o
podanie terminu mego wyjazdu do Houston.
- Jako
wstępny, orientacyjny termin proponuję koniec następnego
miesiąca. Jest to termin krótki, lecz wydaje się
wystarczający, by Markowi W., jak wiemy wielce podatnemu
na wpływy, zasugerować konieczność operacji, ze względu
na wyimaginowany tumor
mózgu. Przygotowani jesteśmy na wywołanie
narastających, coraz bardziej uciążliwych bólów głowy, co
skłoni Marka W. do poddania się badaniom, w tym
tomografii komputerowej, która wykaże konieczność operacji.
Dziękuję państwu, na tym kończymy naszą telekonferencję.
Tego samego dnia Dorota została
zaopatrzona w odpowiednie preparaty wywołujące przykre
objawy, które skrzętnie dodawała Markowi do posiłków.
Marek, którego samozadowolenie z siebie doznało poważnego
uszczerbku w trakcie rozmowy z Weroniką, starał się o
niej zapomnieć, lecz próby zakończyły się fiaskiem, gdy
David zagadnął:
- Miałem przyjemność zjeść kolację
kilka dni temu z twoją znajomą z Polski, panią Werą
Kot, która jest żoną mojego przyjaciela Roberta, profesora
filozofii z Oklahomy. Czy ty jego znasz również ?
Zaskoczony
Marek nie wiedział co odpowiedzieć, i znów wypłynęła z
niego cała „markowatość”
- A
owszem, spotkałem ją przypadkowo na Uniwersytecie. Ona,
zdaje się, jest psychologiem i uczestniczyła w jakimś
tutejszym sympozjum, ale to luźna
znajomość z dalekiej przeszłości, a obecnie nie
utrzymujemy kontaktów i nie znam jej męża, a nawet nie
wiedziałem, że wyszła za mąż, ani też o tym, że
wyjechała z Polski.
- Czyli odniosłem błędne wrażenie, że was
coś łączyło. Sorry.
- A tam, stare dzieje, nie ma o czym mówić
- Marek próbował „wyluzować”.
- Bo wiesz, mnie z Robertem, łączą
wspólne losy. Jak wiesz, mojej rodzinie udało się uciec
z Polski w czasie II w. św., a jego została zmuszona do
emigracji w 1968 roku; obaj znamy język polski, no i on
ożenił się z Polką, a ja mam zamiar uczynić to samo z
Haliną.
Wiadomość
o przyjaźni Davida z mężem Weroniki przyprawiła go o
ból głowy, który nie minął następnego dnia, a nawet
wprost przeciwnie pogłębiał się z każdą godziną. Nie
wiedział przecież, biedaczysko, że to nie stres, a
proszeczki - żoneczki dodawane skrupulatnie do posiłków, jaki
i kawy, są tego przyczyną. Już po trzech dniach umówił
się z lekarzem, który natychmiast skierował go na
specjalistyczne badania. I tak, równo w dziesięć dni po
telekonferencji, specjaliści orzekli: groźny, powiększający
się tumor
mózgu, konieczna niezbędna operacja. Ogłoszono alert i
tydzień później, prof Svedenborg mył ręce przed operacją
w Centralnej Klinice NASA, w Houston. Ciężko przerażony
pacjent wjechał na salę operacyjną, a anestezjolog zajął
się jego usypianiem. Prof. Svedenborg wziął skalpel i
naciął wygoloną czaszkę pacjenta.... A przed budynkiem
siedziała przejęta Dorota i paliła jednego papierosa za
drugim. Podszedł David i rzekł do niej:
- Nie
denerwuj się, to było konieczne. Rozmowę z Werą zataił
nawet przed
ROZDZIAŁ
XII
NOWE
ŻYCIE
Gdy się obudził Dorota siedziała przy łóżku.
Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Wszystko w porządku. Śpij spokojnie.
Po ponownym przebudzeniu czuł się
dziwnie spokojnie. Było to uczucie zupełnie mu nieznane,
gdyż dotychczas tak bardzo sam o siebie się troszczył, że
podświadomie wprowadzał się w stan ciągłego niepokoju.
Teraz odczuwał jakąś wewnętrzną pogodę i nic nie mogło
go wyprowadzić z równowagi. Na szpitalnej szafce zauważył
cienką książeczkę.
- Pewnie celowo Dorota ją zostawiła -
pomyślał - No to wypada ją obejrzeć.
Wziął tomik do ręki, na
okładce: NIECODZIENNE ROZMOWY Z
KSIĘDZEM JANEM TWARDOWSKIM, otworzył
na przypadkowej stronie i przeczytał:
„Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą... „
Odłożył
książkę i zaczął myśleć o rodzicach.
- Ile to lat
minęło od ostatniej rozmowy ? Nieważne, trzeba to
natychmiast naprawić. Muszę szybko do nich napisać,
wyjaśnić, póki jeszcze, mam nadzieję, żyją.
Gdy przyszła Dorota natychmiast wyjawił swoje
pragnienie:
- Zrozum, kochanie, ja dopiero teraz
zrozumiałem jakim potworem byłem. Chcę jak najszybciej
wyjaśnić wszystko rodzicom, boję się czy zdążę, bo oni
są już w podeszłym wieku. Czy mogłabyś przynieść mój
laptop ?
Dorota nie dała po sobie poznać,
jak się ucieszyła ze zmiany jaka zaszła w Marku, lecz
zdawała sobie sprawę, że prawdy o przeprowadzonej operacji
nigdy nie będzie mogła mu wyjawić. Przyniosła laptop, a
Marek niespodziewanie zapytał:
- Ale, czy ja mogę do nich napisać
? Czy to jest bezpieczne ? No i, przede wszystkim, czy
Centrala się zgodzi ?
Dorota
oniemiała; toż to całkiem inny człowiek. Myśli o innych,
przejmuje się bezpieczeństwem, no i, przede wszystkim,
troszczy się o zgodę Centrali..
- Możesz,
pisz śmiało, Centrala nie tylko wyraziła zgodę, lecz
również uprzedzi twoich rodziców o twoim liście. Aby nie
doznali szoku z powodu nadmiernego wzruszenia, zaprzyjaźniony
adwokat poinformuje ich o nadchodzącej niespodziance. On już
ich wspierał przy „twojej” ekshumacji. Nie zapomnij
napisać, jaka wspaniałą synową mają - zażartowała
Dorota.
Pisanie okazało się bardzo trudne. Zaczynał, i
wymazywał; nie mógł znależć odpowiednich słów. W końcu
postanowił szczerze przelać swoje myśli na papier.
Kochani Rodzice ! Męczę się nad
tym listem niemożebnie, bo nie wiem jak Wam wszystko, co
myślę, przekazać. Po wielu nieudanych próbach, postanowiłem
pisać prosto z serca, może więc nieskładnie, lecz na
pewno szczerze. Piszę ten list ze szpitala, w którym, dwa
dni temu, usunięto mnie tumor mózgu. Gdy obudziłem się
po operacji, wiedziałem, że natychmiast muszę do Was
napisać. Żałuję, że nie podjąłem prób nawiązania
kontaktów przez tyle lat, lecz czułem się urażony i
obrażony na cały świat. Jakiś miesiąc temu spotkałem
przypadkowo Weronikę, która mnie powiedziała tyle przykrych
rzeczy, że byłem na nią, początkowo, wściekły, lecz
obecnie, leżąc w szpitalu, zrozumiałem, że miała wiele
racji. Proszę Was o wybaczenie i jakiś sygnał upoważniający
mnie do dalszego pisania. Załączam moja aktualną
wizytówkę.
Pracuję w NASA, ożeniłem się
ze wspaniałą kobietą imieniem Dorota, z którą byliśmy
razem już ponad dwa lata przed wyjazdem z Polski, i
aktualnie oczekujemy syna. Mam nadzieję, że uda mnie się
Was tu ściągnąć. Jestem jeszcze słaby, więc kończę i
czekam na odzew.
Całuję Was -
Wasz Jedyny syn, Marek.
Wysłaniem listu zajęła się
Centrala, by nie przechwyciły go polskie służby specjalne.
Marek wyszedł ze szpitala, wrócił do pracy, a wszyscy
członkowie Zespołu udawali, że nie zauważają zmian w jego
zachowaniu. Dziesięć dni po wyjściu ze szpitala, Dorota
poddała się zapłodnieniu in vitro
i zaczęło się oczekiwanie na
narodziny potomka.
Po, mniej więcej, miesiącu kierownik Zespołu wręczył mu
list od
rodziców i powiedział:
- Cieszę się,
że pogodziłeś się z rodzicami, lecz pamiętaj o
dyskrecji. Nie może być mowy o jakichkolwiek połączeniach
telefonicznych lub internetowych. W Polsce zostałeś, raz na
zawsze, pochowany, a rodzice dbają o „twój” grób. Od
razu, chcę też ciebie poinformować, że jeśli wyrazisz
takie życzenie, to ewentualnym przyjazdem twoich rodziców
zajmie się Centrala, poprzez naszego eksperta prof. Kota
i jego żonę. Żadnych podejrzeń w Polsce, nie wzbudzi
wyjazd twoich rodziców do Stanów na zaproszenie Wery, którą
traktują jak córkę.
Marek buzię
rozdziawił ze zdziwienia i zapytał:
- A czy Wera
wie, że jej mąż pracuje dla nas ?
-
Oczywiście, Robert, jako członek naszego brain
trust, polecił
nam również swoją żonę i ona współpracuje z nami w
dziedzinie, bardzo dla nas ważnej, psychologii społecznej.
- Ale, przecież cała moja tragedia zaczęła
się od przymusu ukrywania prawdy przed nią.
- Nieprawda,
jesteś w błędzie. Niebezpieczeństwo stanowiłeś ty, a nie
ona. Gdyby nie twoja depresja, obsesja czy jakaś tam
inna cholera, ogólnie rzecz biorąc – skrzywione
spostrzeganie świata, to by nie było problemu, i możliwe,
że już wtedy zaproponowalibyśmy współpracę młodej,
trzeźwo i racjonalnie myślącej, dobrze się zapowiadającej
młodej psycholożce. Pamiętaj, ceniliśmy ciebie jako
matematyka, lecz swoim światopoglądowym zacofaniem
przysporzyłeś wiele kłopotów.
Marek spokojnie wysłuchał reprymendy i, ku
własnemu zdziwieniu, uznał jej słuszność. Ucieszony z
otrzymanego listu pobiegł do swojego gabinetu go czytać.
Kochany
Synu ! Nam też jest trudno rozpocząć korespondencję z
Tobą, po tylu latach izolacji, lecz wiemy, że niecierpliwie
czekasz, jak piszesz, na nasz odzew. Czas robi swoje, a
ponadto jesteśmy u schyłku życia, a nie wypada odchodzić
bez pojednania i wzajemnego wybaczenia. Tak, wzajemnego, bo
pragniemy Ci, razem z ojcem, który stoi mi nad głową i
każde słowo kontroluje, powiedzieć, że poczuwamy się do
winy za niewłaściwe wychowanie Ciebie i tolerowanie twoich
wybryków. Doceniamy twój list i traktujemy go jako „signum
temporis” refleksji i poprawy.
My
nigdy nie uwierzyliśmy w Twoją śmierć, a pomagał nam w
tym nasz przyjaciel, adwokat, dobrze zorientowany w twoich
sprawach. On też doręczył nam twój list i tą samą
drogą wysyłamy do Ciebie niniejszy. Weronika dzwoniła do
nas, zaraz po spotkaniu z Tobą, czym bardzo podtrzymała
nas na duchu.
Pozdrów
naszą dzielną synową, bo na pewno, nie jedno z Tobą
przeszła. Całujemy Ciebie i czekamy na dłuższy list.
- Rodzice-
Wieczorem
pokazał list Dorocie i razem cieszyli się snując plany o
ściągnięciu rodziców Marka do Stanów. I nagle Marek
uprzytomnił sobie, że nic nie wie o rodzinie Doroty i
bezpośrednio, szczerze o to ją zapytał. Dorota spoważniała
i odrzekła:
- To długa historia bez happy
endu, kiedyś ci opowiem, a na
razie musi ci wystarczyć wiadomość, że nie mam rodziny
poza tobą i naszym dzidziusiem.
W piątym miesiącu ciąży, po otrzymaniu
wyników szczegółowego badania płodu, Dorota, sama z
siebie, powróciła do tematu.
- Moich trzech braci nie dożyło
trzydziestego roku życia. Wszyscy umarli wskutek następstw
choroby genetycznej - cystic
fibrosis. Do mnie uśmiechnęło
się szczęście i zostałam królikiem doświadczalnym. W
wieku 19 lat zostałam wysłana do Stanów, do Filadelfii i
poddana eksperymentalnej gene therapy
zakończonej pełnym sukcesem.
Stałam się pierwszą pacjentką na świecie wyleczoną z
tej choroby. Jednakże, nie było stuprocentowej pewności co
do zdrowia mego ewentualnego potomstwa, dlatego też nalegałam
na zapłodnienie in vitro,
poprzedzone germline therapy.
Otrzymane dzisiaj wyniki badań
naszego dziecka usuwają wszelkie obawy
na temat jego zdrowia.
- Ale, dlaczego nie powiedziałaś mnie o
tym wcześniej ? - zapytał rozżalony Marek - Przecież
razem łatwiej by nam było przez to przejść.
- Bo się
bałam, bo, niestety, nie potrafiłam wymazać z pamięci
twoich zacofanych poglądow sprzed lat, gdy obsesyjnie
broniłeś wyimaginowanego prawa naturalnego, a doświadczenia
genetyczne uważałeś za grzeszne próby poprawiania „dzieła
Bożego”.
- Za to,
teraz, jestem orędownikiem walki o prawo do „projektowania”
własnego potomstwa. Wszelkim próbom „naturalnej”
inseminacji, a szczególnie jej próbom podejmowanych przez
pijanego samca czy też osobnika z HIV-em lub innym
paskudztwem, mówię zdecydowane NIE. Niech żyje eugenika !
Ostanie słowa
usłyszał David, który właśnie przybył na umówioną
kolację i ochoczo, natychmiast, włączył się do rozmowy.
- A jak
rozwiązać problem potencjalnych tatusiów, którzy w
zdecydowanej większości będą chcieli mieć syna ?
- Sprawa jest
dziecinnie prosta, tak jak Chińczycy rozwiązali przydział
pozwoleń na wjazd samochodem do śródmieścia Pekinu -
przez losowanie.
- Nieźle,
jednak obawiam się, że po początkowej fali protestów
przeciw samej idei planowania, nastąpi tsunami,
które może przynieść pogrom
„bezbożników”.
- Tak,
ale po tsunami
nastąpi okres refleksji w zaciszu domowym według schematu:
„Popatrz, Jadźka, na te nasze
bachory: Irka ma krzywe nogi, Hania ciągle zasmarkana, a
Jasiek – kurdupel, a teraz jakie widoki się otwierają:
wezmą od nas te kromozomy, z witriolem wymieszają,
przyprawią i wstrzykną tobie, jak weterynarz naszej Krasuli,
a za dziewięć miesięcy urodzi się chłopak, jak ta lala.
–Oj, głupiś ty, Józek, jaki witriol,
toż ta probówka, w której to przyrządzają nazywa się
inwitro”.
A potem
wszyscy ustawią się w kolejce, i będą listy kolejkowe,
próby korupcji, przekupstwa i powoływania się na wpływy.
Po mniej więcej roku zacznie się okres reklamacji i
pretensji, jednocześnie rozkwitnie zawiść, a w Polsce
Partia Prawdziwych Polaków zażąda pozbawienia, dzieci
urodzonych wskutek zapłodnienia in
vitro, obywatelstwa i przymusowej
ich emigracji.
- I właśnie
by do tych i innych idiotyzmów nie dopuścić, powstała
nasza Centrala. – zakończyła temat Dorota.
Miesiąc
później przylecieli rodzice Marka i nie mogli nadziwić
się zmianom, jakie zaszły w jego zachowaniu. Wydał im się
jakiś obcy. Sprawdziła się stara prawda, że w pamięci
ludzkiej trwalsą złe wspomnienia od dobrych. Teraz, nie
zauważając w Marku cech budzących niewątpliwie niemiłe,
lecz jakże swojskie odczucia, czuli się dziwnie, nieswojo.
Gdzie się podział ich wiecznie naburmuszony syneczek ?
Dorota, owszem, spodobała im się, przede wszystkim ze
względu na opiekuńczość, jaką wykazywała w stosunku do
ich syna, lecz dalej drzazga tkwiła w ich sercu, czyli
porzucona Weronika. Dali temu wyraz w zasadniczej rozmowie,
do której doszło trzy dni po ich przylocie. Matka
oświadczyła:
- Marku,
czytaliśmy dokładnie i wielokrotnie twoje listy, lecz dalej
nie możemy zrozumieć, dlaczego nie powiedziałeś
wszystkiego, jeśli już nie nam, to choćby Weronice.
- Bo
byłem zamkniętym w sobie introwertykiem i w żaden sposób
nie mogłem przebić mojej skorupy ochronnej. Teraz, wskutek
głębokich zmian mojej osobowości, które zachodziły długo
i pod wpływem wielu czynników, otworzyłem się na świat
i ludzi, a mimo to jestem dalej przekonany, że wówczas,
nie mogłem, nie byłem w stanie postąpić inaczej. Miałem
poczucie zagrożenia mojego ego,
nie tylko w miejscu pracy, lecz również ze strony
Weroniki i jej towarzystwa. Ona dominowała w naszym związku,
więc jak ja niespełniony macho,
nadrabiający skrycie zacofanie intelektualne, miałem się
przyznać do, jak mnie się wydawało, całkowitej klapy w
pracy oraz obsesji lękowej przed atakiem stworów spoza
naszej planety; obsesji, którą sam w sobie wywołałem
wskutek skrajnie konserwatywnej mentalności. Wtedy byłem
wewnętrznie przeciw klonowaniu, in
vitro, modyfikacji genetycznej czy
też eksperymentom z komórkami macierzystymi, a dzisiaj
oczekujemy dziecka powstałego z naszych zmodyfikowanych gamet,
połączonych w zygotę w „probówce”.
Dziwnym trafem
nie trzeba było wzywać pogotowia ratunkowego, skończyło
się na znaczącej wymianie spojrzeń między konserwatywnymi
rodzicami, ciężkich westchnieniach matki i podsumowaniu
ojca, przed którym wypił trzy szklanki whisky.
- Tak, tak - powiedział - czas
umierać, bo zrozumieć tego się nie da, a aprobować nie
wypada. Mógłbyś nam oszczędzić tych okropieństw, choćby
na należny szacunek twojej rodzicielce. A naszą dewizą
pozostanie: co Bóg stworzył, niech człowiek nie śmie
poprawiać.
- Tato, ja nie chcę się kłócić,
lecz czemu używasz okularów, skoro Bóg dał ci taki
wzrok, a nie inny. I jak mogłeś lecieć samolotem, skoro
Bóg wyposażył cię w nogi, byś chodził po ziemi, a w
skrzydła do latania wyposażył tylko anioły, ptaki i
motyle.
- Postęp cywilizacyjny zawsze wzbudza
kontrowersje, dziadek mi opowiadał, że po wojnie chłopi
nie chcieli zakładać piorunochronów ani elektryfikacji, a
już sama propozycja stosowania nawozów sztucznych zamiast
tradycyjnej gnojówki, wywoływała zdecydowany bunt;
wystarczyło dwadzieścia lat, by ci sami chłopi bili się
w kolejce po przydział tychże nawozów. Na obecne techniki
trzeba patrzeć pod kątem korzyści płynących z
niedopuszczenia do przenoszenia, z pokolenia na pokolenie, tzw
chorób dziedzicznych - próbowała załagodzić spór
Dorota.
Trochę dyplomacja Doroty pomogła, ale i tak cała
Hameryka nie przypadła rodzicom Marka do gustu. Znieśli
jeszcze jakoś fakt, że ludzie w Poniedziałek Wielkanocny
pracują, lecz jak zobaczyli, że Bożego Ciała nikt nie
świętuje i że, w ogóle, żadnej procesji nie ma,
spakowali walizki i powrócili chyłkiem do Polski. Tak więc
nie doczekali narodzin wnuka, ale to i lepiej, bo jaki to
wnusio, jak go sztucznie pozbawiono babcinych i
dziadziusiowych przywar. Młodzi z ulgą odetchnęli, bo, mimo,
że cieszyli się z przyjazdu rodziców Marka, to przepaść
dzieląca ich światy okazała się zbyt duża, by móc
mieszkać razem, by mimo różnic światopoglądowych móc
kohabitować. Obie strony zrozumiały, że stosowniejsze będzie
ograniczenie kontaktów do wymiany korespondencji. W czasie
pierwszej kolacji po wyjeżdzie rodziców Marek powiedział:
- Zrozumiałem, że to nie jest
różnica pokoleniowa, lecz cywilizacyjna. Zamykanie się w
narodowej skorupie, w „wspólnocie
plemiennej zamiast obywatelskiej”,
jak to określa prof. Janion, prowadzi do alienacji, zamykania
się w oblężonej wieży, i objawia równoczesnymi
kompleksami niższości i wyższości; tym pierwszym wobec
pogardliwego wobec nas Zachodu, a tym drugim wobec dziczy ze
Wschodu, bo przecież pozostajemy „przedmurzem
chrześcijaństwa”. Miał rację
Gombrowicz twierdząc, że aby być CZŁOWIEKIEM, pisanym dużą
czcionką, trzeba przestać być Polakiem, w sensie
nacjonalistycznym kato-Polakiem.
- Mareczku, ty genialny jesteś,
jeszcze pół roku temu nie śmiałam marzyć, że mój mąż
tak zmądrzeje. Twój syn będzie z ciebie dumny.
- Z tą dumą
trzeba będzie jeszcze trochę poczekać; najpierw się
zmobilizuj i go urodź.
I Dorota się
sprężyła i po trzech dniach wydała na ten
najwspanialszy świat, chłopię długości 53 cm i ważące
prawie pięć kilo. Wszystko odbyło się szybko i bez
zakłóceń, a jedynym wyjątkiem było omdlenie oczekującego
tatusia, który stał się tak empatyczny, że zasłabł już
przy pierwszym krzyku rodzącej żony. Wrócili do domu
drobiazgowo przygotowanego przez Marka do potrzeb nowego
lokatora, i rozpoczęli nowy etap życia w poszerzonej
rodzinie. Po pierwszych dniach ekscytacji potomkiem, zaczęli
planować dalszą „reprodukcję”.
- Mężu, nie ma co zwlekać, trzeba
brać się do dzieła. Zgodnie z naszym planem powinnam
teraz urodzić dziewczynkę.
- Obawiam się o twoje zdrowie, niech wpierw
wypowiedzą się ginekolodzy co do terminu.
- Już się wypowiedzieli, nie widzą
żadnych przeszkód, w tym, aby zabieg się odbył w
przyszłym tygodniu. Zarodek żeński mają gotowy.
- To mnie, w końcu genialnemu
matematykowi, wychodzi, że z pięćdziesięcio procentowym
prawdopodobieństwem córka urodzi się dokładnie rok po
synu. Pozostałe 50 % rozkłada się w obszarze
dwutygodniowym.
W czasie trwania drugiej ciąży, postanowili
kupić dom, który zaspokoiłby wymagania czteroosobowej
rodziny na długie lata. Przebierali tak długo, że do
przeprowadzki doszło dopiero na miesiąc przed rozwiązaniem.
W czasie porodu, który nastąpił dwa dni przed planowanym,
Marek był bardzo dzielny i nie zemdlał, a córeczka była
śliczna i ważyła 3,2 kg, przy 51 cm wzrostu. Najbliższymi
sąsiadami w nowej rezydencji zostali państwo Archer,
czyli David i Halina, którzy również spodziewali się
dziecka i doczekali się go miesiąc później.
ROZDZIAŁ XIII
MATRIX
Centrala
żegnała, odchodzącego na emeryturę, Dyrektora, który
jednocześnie zarządzał Instytutem Badań Kosmicznych, w
Warszawie. Z tej okazji odbyła się telekonferencja, na
której Dyrektor wygłosił przemówienie podsumowujące jej
osiągnięcia pod jego skrzydłami. Zaczął od podziękowań:
-
Dziękuję za zorganizowanie tej
uroczystości, dziękuję za okazywaną sympatię i empatię,
lecz przede wszystkim dziękuję za nasze wspólne dzieło,
jakim jest, wprawdzie nieformalny, jednakże sprawny i
efektywny MATRIX. Przez MATRIX rozumiemy miejsce, w którym
coś się tworzy, formuje i rozwija. To „coś” to idea
bezpiecznej Ziemi, a miejscem jej realizacji są nasze mózgi,
tworzące silną wspólnotę, której celem jest
niedopuszczenie by zdobycze nauki były kiedykolwiek
wykorzystane do samozagłady ludzkości, by cyklon B był
wytwarzany dla fabryki śmierci w Auschwitz-Birkenau, a
energia atomowa do produkcji bomb atomowych zrzucanych na
Hiroszimę i Nagasaki.
Centrala,
od początku podjęcia działalności nawiązywała współpracę
z uczonymi z całego świata, lecz z przyczyn, w głównej
mierze, politycznych miała trudności w zorganizowaniu
trwałych, silnych zespołów m. in. w Rosji, południowej
Ameryce i całej Azji. Dzięki intensywnym staraniom pierwszy
Zespół w Ameryce Płd zaczął działać w Sao Paulo pod
egidą Instytutu Astronautyki, a w Hawanie, szczycącej się
wysokim poziomem wykształcenia lekarzy, powstał, w miejscowym
Instytucie Medycyny, Zespół Genetyczny. Na terenie Azji
pierwsze próby były utrudnione: w genetyce - wskutek
wykrycia, w 2005 roku, oszustw południowo - koreańskiego
genetyka Woo Suk Hwanga, a w fizyce - wyścigiem w
„zdobywaniu Kosmosu”, do którego przystąpiły Chiny.
Ponadto rozmowy uczonych utrudniał konflikt „irański”, w
którym stanowisko przeciwne amerykańskiemu i Unii
Europejskiej zajęły Chiny i Rosja. Szczęśliwie otwarcie
drugiej nitki rurociągu gazowego po dnie Bałtyku umocniło
więź gospodarczą między krajami Europy Zachodniej i Rosją,
a wzrastające zadłużenie Stanów w Chinach poprawiło
atmosferę negocjacji między tymi dwoma gigantami światowej
gospodarki. Najważniejszą rolę, po obu stronach oceanu,
odegrali jednak naukowcy-lobbyści na rzecz „nauki
bez granic”. W rezultacie rok
2012 stał się uwieńczeniem wieloletnich starań Centrali,
które dzięki utworzeniu silnych ośrodków w Petersburgu i
Szanghaju oraz istniejących już w Bombaju i Osace,
doprowadziły do powstania „globalnej
sieci ludzi dobrej woli”.
Lecz nasza
wspólnota mózgów, ten nasz MATRIX, jest czymś o wiele
większym niż jakakolwiek globalna sieć. Bo sieć, to
tylko zbiór istniejących połączeń, obojętne jakich,
technicznych, telepatycznych, komunikacyjnych czy jakichś tam
innych, dający możliwość przesyłania kogoś lub czegoś,
bez jakiejkolwiek możliwości tworzenia innowacyjnego;
natomiast MATRIX tworzy i kształtuje. I tu pozwolę sobie
wrócić do początków naszej działalności, kiedy
borykaliśmy się z ukształtowaniem nas samych. Zaczynaliśmy
w kilku, i każdy temat budził kontrowersje, lecz nasz
upór w realizacji nadrzędnej idei prowadził do
samouświadomienia i uformowania naszych poglądów. Dzięki
świadomej, przemyślanej, wynikającej z własnego przekonania
i uargumentowanej indoktrynacji przybywało nas i dzisiaj
nie ma dziedziny życia bądź nauki, której najwybitniejsi
przedstawiciele nie należeliby do nas i nie pomagaliby w
pokonywaniu zacofania i zabobonów kultowych. Nie ma już
miejsca na świecie, do którego byśmy nie docierali, a
nasza współpraca bez granic, ogólnoludzka, doprowadziła do
likwidacji ostatnich białych plam na mapie rozmieszczenia
naszych ośrodków, jakie stanowiły Rosja i Chiny. Trust
mózgów czuwa i już nigdy nie dopuści do użycia zdobyczy
cywilizacyjnych przeciw samym sobie, przeciw własnej
cywilizacji, która je stworzyła !
- Bo ludzie
są jedynymi przedstawicielami fauny, którzy mordują
osobniki tego samego gatunku, a więc działają na rzecz
samozagłady, co jest dowodem utraty instynktu
samozachowawczego. Również zabijanie przedstawicieli innych
gatunków, bez powodu, dla samej chęci wykazania swojej
dominacji, jest pogwałceniem praw natury i woli Boga, bez
względu na to, w jakiego wierzycie. Czy jakikolwiek Bóg
mógłby pochwalać stosowanie najlepszych strzelb z
celownikami optycznymi do zabijania bezbronnych sarenek, lub
oszukiwanie naiwnych ryb przez wabienie ich przynętą, by, w
końcu, trafiły na haczyk rozrywający im wnętrzności ? A
spójrzcie, ilu jest wśród was zadowolonych z siebie
myśliwych i wędkarzy. I my, w następnym etapie to
zmienimy, lecz nie poprzez restrykcje, a przez uświadomienie.
Bo właśnie ta droga prowadzi najskuteczniej do zmiany
mentalności ludzkiej. I to jest naszym najważniejszym
zadaniem.
Opowiadamy ludziom o innych galaktykach, o
„czarnych dziurach”, o antymaterii, o oddalaniu się
gwiazd, jak również o cząstkach przekraczających prędkość
światła, ciśnieniu mniejszym od „próżni” czy
temperaturze niższej od zera „absolutnego”; i ludzie się
z tym oswajają, i coraz więcej do nich trafia. Ale to są
złudne wrażenia, które powstają w dziedzinach nie
dotyczących problemów życia codziennego przeciętnego
człowieka, problemów dnia powszedniego. Spójrzcie na,
skrótowo to nazwę, eugenikę. Podczas, gdy zdobycze nauki
pozwalają, lub pozwolą w najbliższej przyszłości, na
całkowitą eliminację chorób przenoszonych na drodze
dziedziczenia, tzw chorób genetycznych, to zacofanie
cywilizacyjne uniemożliwia wdrożenie stosownych profilaktycznych
procedur. Czyż ludzkość ma ponownie czekać co najmniej
350 lat na zmianę stanowiska Watykanu, jak w przypadku
rehabilitacji Galileusza ? Ja, stary człowiek, odchodzący dziś
na emeryturę, stanowczo oświadczam, że należy całkowicie
zaprzestać reprodukcji „w łóżku”, na rzecz
sterowanych, programowanych zapłodnień metodą in
vitro. Cieszę się, że jestem
pierwszym, który ma okazję powiedzieć to całemu światu.
Na marginesie wspomnę jeszcze, że ostatnio w polskim
parlamencie dyskutowano nad projektem ustawy zabraniającej
aborcji nawet w przypadku ciężkiego nieodwracalnego
uszkodzenia płodu. Nie czas, ani miejsce na wygłaszanie
mojej opinii w tej materii, jednakże nie mogę pominąć
jednego aspektu, a mianowicie przyczyn powstawania takich
płodów. Zdecydowanej większości takich przypadków można
uniknąć rezygnując z zapłodnienia „łóżkowego”,
chociażby, na razie, w grupie „podwyższonego
ryzyka”. Już wtedy
kontrowersyjna ustawa dotyczyłaby tylko incydentalnych
przypadków.
-
Reasumując, chcę powiedzieć, że odchodzę pozostając
szczęśliwy ze zrealizowania pierwszego etapu idei
bezpieczeństwa naszej planety, tj stworzeniu „trustu
mózgów” nadzorującego
wykorzystanie zdobyczy
cywilizacyjnych oraz systemu porozumiewania się „ludzi
dobrej woli”. Aby podkreślić
wagę tego sukcesu przypomnę, że już Heraklit twierdził,
że ..jakiś udział w mądrości
jest dostępny tylko niektórym z nas - wybrańcom, nie
motłochowi”, i dlatego na was,
wybrańcach, zintegrowanych w „truście
mózgów” spoczywa
odpowiedzialność za bezpieczeństwo Ziemi i obowiązek
rządzenia na niej, bo „masa
ludzka nie wie czego chce i tym samym nie potrafi się
rządzić, dlatego powinna być rządzona”.
Pamiętajcie, że ludzie pomniejszając strach przed naturą,
powiększają równocześnie strach przed samym sobą, który
jest o wiele groźniejszy i mniej przewidywalny, i tylko
wasza mądrość i przezorność jest w stanie uchronić
ludzkość przed przemianą strachu w agresję prowadzącą
stricte
do samozagłady.
- Dziękuję
wszystkim i informuję, że moim następcą został mianowany,
znany dobrze państwu, prof. Kowalski, z warszawskiego
Instytutu Badań Kosmicznych.
Po zakończonej
telekonferencji Dyrektor poprosił, na pożegnalną rozmowę,
prof. Kowalskiego.
- Masz tydzień czasu, by wszystko
sprawdzić i ewentualnie mnie o tym powiadomić. Potem,
„umrę”.
- Atak serca
czy wypadek samochodowy ? - zapytał Kowalski.
- Atak serca,
a zwłoki znajdą dopiero po 24 godzinach, by jakiemuś
durniowi nie zachciało się pobierać narządów do
przeszczepu.
- Tak, to
jeden z tutejszych paradoksów: pokonali wszelkie opory
moralne w pobieraniu narządów, przyjmując za aksjomat, że
dawca umarł, a równocześnie robią wielkie „halo” z
nowo powstałej zygoty, i to nawet tej znajdującej się poza
organizmem ludzkim.
- Mało tego;
obłudnie udają, że nie widzą przemieszczania zarodków do
miski klozetowej z pierwszym moczem bądź bidetu wskutek
podmywania się, lub co gorsza irygacji, w chwilę po
stosunku płciowym.
-
Największe jaja to były z tym ich powoływaniem się na
„prawo naturalne” z
jednoczesnym zalecaniem „kalendarzyka
małżeńskiego”, a więc
namawianie do oszukiwania ichniego Pana Boga.
- I udawanie
ślepoty, wskutek której niby nie widzą, że, poza nimi,
cała fauna swawoli sobie płciowo tylko prokreacyjnie, tzn
w specyficznym okresie płodności zdefiniowanej przez
naturę.
- A swój pogrzeb będziesz obserwował ?
- Nie, a po co ? Ja wreszcie
odpocznę od ziemskich spraw, to ciebie wyznaczyli na
następcę. A, słuchaj, nigdy nie mieliśmy na to czasu,
wyjaśnij mnie wreszcie, jak ci się udało wmówić Markowi
W., że ma obsesję, że jego obsesja jest tylko obsesją.
- Najpierw,
wstępnie wybił mu to z głowy spec w logice, Andrzej
Mazur, a samego dzieła dokonały dwie seksowne panienki,
pulchna Halinka i „nieziemska” Dorota. Czego to baba
nie potrafi w łóżku osiągnąć ? W tej sytuacji zabieg
neurochirurgiczny był niezbędny tylko do zmiany jego
wrednego charakteru, bo „obsesja” już mu wcześniej
minęła.
- A wyobraź
sobie, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że to nie
była obsesja ?
- Ale
spekulujesz, to idź i powiedz mu ile lat „ziemskich”
ma Dorota !
- Nie, to by
wykraczało poza jego zdolność percepcji. Jest on wprawdzie
specjalistą w zakresie liczb urojonych, jednakże liczba
7000 jest wartością jak najbardziej realną, a nie urojoną,
natomiast to jej wiek, sam w sobie, wynoszący tyle, jest
poniekąd urojony.
- A wiesz, z
nią był niebezpieczny moment. Nasz błąd polegał na tym,
że nie doceniliśmy doświadczenia seksualnego Marka.
Naukowiec, matematyk, maminsynek. Tak, ale też stary
dziwkarz; on grał „macho”, dziewuchy to brało i na
wyścigi wskakiwały mu do łóżka. I jak przespał się z
Dorotą, jej zbyt perfekcyjnym ciałem, umiejętnościami i
wrażliwością, to doszedł do wniosku, że ona jest
NIEZIEMSKA, w dosłownym znaczeniu; że jest stworem z innej
planety. Dużo wysiłku i bajeru ją to kosztowało, by to
wrażenie przyćmić. Zresztą wiesz, że ona jest
perfekcyjnie przygotowana, nawet chorobę dziedziczną ma w
zanadrzu.
- Tak,
wiem, że, dzięki temu, łatwo przekonała go do in
vitro. Wracając do spraw
podstawowych, zauważ, że m. in. wskutek naszej pomocy,
pogłębiła się przepaść między elitą, a pospólstwem.
To przypomina cywilizację starożytnego Egiptu, w którym
uczeni kapłani wyprzedzili poniekąd epokę.
- I
dobrze. Nie widzę niczego w tym złego. Konieczność
istnienia elit i, mniej lub bardziej, posłusznego pospólstwa
propagowali ich najmądrzejsi, w tym św. Augustyn i Spinoza,
jak również, o dziwo !, ideolog bolszewizmu - Lenin.
Utwierdzały ten pogląd religie, tworząc niezbędne dla mas
autorytety. I niech tak zostanie. Problemem ludzkości nie
były wewnętrzne stosunki społeczne, lecz zagrożenie z
zewnątrz. Uogólniłbym, że to cała historia ludzkości:
wszystko co udawało się stworzyć lokalnie, ulegało
zniszczeniu przez niższych kulturowo barbarzyńców. Babilon,
Asyria - Sargona, Grecja, Rzym - ich zdobycze naukowe i
cywilizacyjne zostały w olbrzymiej mierze unicestwione przez
najazdy z zewnątrz. Dlatego też nasze poprzednie próby
pomocy ludzkości były skazane na niepowodzenie. Dopiero
postęp cywilizacyjny stworzył szansę rozwiązań globalnych.
Oni sami to zauważyli nazywając swoją planetę „małą
globalną wioską”. Technika
umożliwiła natychmiastowe kontakty „mądrych” tego świata,
by nie dopuścić do destrukcji. Trzeba przyznać, że ideę
bezpieczeństwa próbowali wcielać w życie, jak chociażby
przez stworzenie w ubiegłym wieku, bezpośredniego połączenia
między Białym Domem i Kremlem, tak więc naszą zasługę,
ja upatruję, bardziej w strefie organizacyjnej niż ideowej.
-
Zasadniczo masz rację - zgodził się odchodzący Dyrektor -
ja, jednak, patrząc z dyrektorskiego stołka, widzę ogrom
pracy jaki wykonaliśmy w zakresie uświadamiania, który
pozwolił na zmniejszenie dysonansu między możliwościami
technicznymi, naukowymi, a dotychczas panującymi normami
etycznymi. Z jednej strony, tworząc autorytatywny „trust
mózgów” pomogliśmy naszym
naukowcom, naszym „wybrańcom”, pokonać strach przed samym
sobą, przed wyrażaniem własnych myśli, daliśmy możliwość
swobodnej wymiany poglądów w gronie osób do tego
predestynowanych, a z drugiej, tworząc szczelny MATRIX,
zabezpieczyliśmy ich przed gniewem zacofanej tłuszczy, który
by niewątpliwie wywołały ewentualne przecieki o naszych
doświadczeniach.
- Tak,
globalny MATRIX contra globalna ciemnota. No cóż, jeszcze
sto lat temu protestowano przeciw prosektoriom, a dziś,
dalej, w wielu krajach, podobnie zresztą jak tu, w Polsce,
obowiązuje rytuał grzebania w ziemi zwłok, bez baczenia na
ilość i jakość zarazków ile zawierają. Boją się
elektrowni jądrowej, a nie chcą widzieć bomby ekologicznej,
jaką stanowi każdy cmentarz. Reasumując, możemy przyjąć,
że nasze zadanie wykonaliśmy, a ja pozostaję tylko w
charakterze chwilowego zabezpieczenia, by powstałe struktury
nieco okrzepły.
-
Oczywiście, później funkcje administracyjne przekażesz
odpowiedniej osobie, a sam wrócisz do nauki i w nagrodę,
za dobrze wykonane zadanie, pożyjesz długo i szczęśliwie
ciesząc się dziećmi i wnukami. Ja nie założyłem tu
rodziny, nic mnie tu już nie trzyma, więc mogę się
wynieść z niej, unosząc z sobą wspomnienia wielu
przyjemnych chwil. Żegnaj, Ziemio !
Tydzień
później odbył się pogrzeb urny z prochami długoletniego
Dyrektora Instytutu Badań Kosmosu. A w dalekim Houston,
„nieziemska” Dorota, szczerze, za nim zapłakała. To był
prawdziwy „macho” - pomyślała.
-