Tadeusz BOY ŻELEŃSKI - "Reflektorem w mrok"
To już dziewiąta pozycja Boya recenzowana przeze mnie (dotychczas 5x10; 9; 2x8), a dochodzą jeszcze przekłady. Tym razem mam problem, bo w wykazie "Dzieł" Boya w Wikipedii mamy:
Reflektorem w serce (Wrażenia teatralne) (Warszawa 1934)
Tymczasem tutaj dostaliśmy antologię zawierającą dzieła Boya na przeróżne tematy, lecz wrażeń teatralnych - niewiele. Ponadto znalazły się tu również artykuły wydane pośmiertnie. Wniosek wyciągam prosty: autor opracowania i wstępu, Andrzej Z, Makowiecki tytuł zapożyczył. Oczywiście nic nie mam przeciwko lecz to się wiąże z następną uwagą, że w skład tej grubej antologii weszły utwory publikowane wcześniej jako utwory samodzielne. Również przeciw temu nic nie mam, ino jedynie zaznaczam, że ja je już recenzowałem ("Dziewice Konsystorskie", "Piekło kobiet", "Nasi okupanci" czy "Flirt z Melpomeną")
Zaczynam od świetnego „wstępniaka” Makowieckiego pt „Boy - publicysta”., w którym tak charakteryzuje jego publicystykę społeczną (s.9):
„Publicystyka społeczna Boya objęła zasięgiem trzy zespoły zagadnień, sygnowane tytułami trzech kolejnych książek; reforma prawa małżeńskiego („Dziewice konsystorskie”), regulacja przyrostu naturalnego i stosunek prawa do przerywania ciąży („Piekło kobiet”) oraz supremacja kleru i ofensywa świadomości klerykalnej („Nasi okupanci”)....”.
Parę stron dalej, ciągnąc wątek kleru Makowiecki cytuje Boya (s. 17):
„Jednoznaczne zaś sformułowanie funkcji owej kasty dopowiedziane zostało przez Boya w 'Post scriptum' do 'Naszych okupantów':
'Dopóki w Polsce będzie można wykrzykiwać wzniośle: Bóg i religia tam, gdzie w gruncie chodzi o władzę i o pieniądze - dopóty kasta wyodrębnionych z życia dzikusów będzie regulatorem najdonioślejszych spraw społeczeństwa, z jego największą szkodą'...”
I pomyśleć, że Boy pisał te słowa prawie 100 lat temu.
Poza publicystyką recenzowaną przeze mnie przy wspomnianych, osobnych wydaniach, zwracam uwagę Państwa na niezmiernie ciekawe eseje o Przybyszewskim, począwszy od „Cichego jubileuszu”. Przybyszewskiego uważano za demoralizatora, więc Boy analizuje to słowo (s. 61 – 62):
„.....jeżeli słowo 'moralizator' jest w literaturze pojęciem najbardziej okrzyczanym, w takim razie przeciwieństwo jego - de-moralizator - musi być pojęciem zaszczytnym. Coś tak - jak infekcja i dezynfekcja, maskować i demaskować...”
Demiurg Przybyszewski, stworzył krakowską bohemę, niepowtarzalny intelekt, a do tego pijak i dziwkarz nieustannie bez grosza. Jest to wspaniała okazja poczytać coś niecoś o nim od najbardziej kompetentnej osoby'
Doszedłem do wniosku, że bez sensu byłoby przedrukowywanie moich cząstkowych recenzji, a gdyby je kogoś z Państwa zainteresowały to podaję adresy na moim blogu:.
http://wgwg1943.blogspot.ca/search?q=Tadeusz++Boy
Bez problemu wyświetla się 7 najciekawszych.
Miłej lektury! Oczywiście na długie wieczory, bo „odfajkować” tzn czytać naraz całość to bezsens. Każdym jednym felietonem trzeba się podelektować. .
Wednesday, 31 August 2016
Monday, 29 August 2016
Paweł SMOLEŃSKI - "Balagan"
Paweł SMOLEŃSKI - "Balagan" Alfabet izraelski
Smoleński (ur. 1959) dziennikarz GW, nie popisał się, bo jeśli nawet tylko jedna czwarta zarzutów przedstawionych na stronie:
http://izrael.org.il/ksiazki/2405-ben-gurion-smolenski-balagan-alfabet-izraelski.html
....jest uzasadniona, to mamy do czynienia z autorem niesolidnym, a reportażami kłamliwymi i bezwartościowymi. Żałuję, że do wymienionej demaskacji trafiłem dopiero w połowie książki, gdy mój mózg już nasiąkł nierzetelnymi informacjami.
Wspomnę, że wśród ponad 1100 moich recenzji nie znajdziecie Państwo ani jednej recenzji Kapuścińskiego, który ładnie pisał, lecz nikt nie wie co w jego książkach jest prawdą, a co fantazją
Cytat z omawianej recenzji:
"....Smoleński wręcz poraża niechlujstwem językowym (np. "dzielnicy Tel Aviwu" - strona 16, Shohah - strona 202), brakiem elementarnej znajomości Izraela (jego zdaniem kopuła meczetu Al Aksa jest złota - strona 105), zmyślaniem faktów (Smoleński twierdzi, że widział śnieg w Ejlacie - strona 58), myli pojęcia geograficzne (np. biblijny Kanaan utożsamia ze Wzgórzami Golan - strona 70) i twierdzi, że to stamtąd wysłannicy Mojżesza przynieśli mu winogrona (w rzeczywistości z okolic Hebronu w Judei). O tym, że Smoleński nie ma racji w kwestii korzeni słowa "balagan", już pisaliśmy ....."
Nie warto obciążać głowy nieprawdą; zainteresowanym polecam książki Amosa Oza
Smoleński (ur. 1959) dziennikarz GW, nie popisał się, bo jeśli nawet tylko jedna czwarta zarzutów przedstawionych na stronie:
http://izrael.org.il/ksiazki/2405-ben-gurion-smolenski-balagan-alfabet-izraelski.html
....jest uzasadniona, to mamy do czynienia z autorem niesolidnym, a reportażami kłamliwymi i bezwartościowymi. Żałuję, że do wymienionej demaskacji trafiłem dopiero w połowie książki, gdy mój mózg już nasiąkł nierzetelnymi informacjami.
Wspomnę, że wśród ponad 1100 moich recenzji nie znajdziecie Państwo ani jednej recenzji Kapuścińskiego, który ładnie pisał, lecz nikt nie wie co w jego książkach jest prawdą, a co fantazją
Cytat z omawianej recenzji:
"....Smoleński wręcz poraża niechlujstwem językowym (np. "dzielnicy Tel Aviwu" - strona 16, Shohah - strona 202), brakiem elementarnej znajomości Izraela (jego zdaniem kopuła meczetu Al Aksa jest złota - strona 105), zmyślaniem faktów (Smoleński twierdzi, że widział śnieg w Ejlacie - strona 58), myli pojęcia geograficzne (np. biblijny Kanaan utożsamia ze Wzgórzami Golan - strona 70) i twierdzi, że to stamtąd wysłannicy Mojżesza przynieśli mu winogrona (w rzeczywistości z okolic Hebronu w Judei). O tym, że Smoleński nie ma racji w kwestii korzeni słowa "balagan", już pisaliśmy ....."
Nie warto obciążać głowy nieprawdą; zainteresowanym polecam książki Amosa Oza
Rene DUBOS - "Pochwała różnorodności"
Rene DUBOS - "Pochwała różnorodności'
Rene Dubos (1901- 1982), urodzony we Francji amerykański mikrobiolog, patolog eksperymentalny, zdobywca "Pulitzer Prize for General Non – Fiction" w 1969, za książkę "So Human An Animal: How We Are Shaped by Surroundings and Events" (1968) (polskie wyd. "Tyle człowieka co zwierzęcia"), wydał w 1973 omawianą pozycję pt "A God Within", którą można odczytać jako środki propagandowe dla Partii Zielonych, bądź jako rozważania emerytowanego naukowca nad relacją człowieka z naturą.
Mnie ta tematyka nie leży, a przebrnięcie przez tekst było możliwe dzięki samodyscyplinie i chęci przekazania Państwu solidnej informacji. I w końcu znalazłem wyjście przytaczając fragment pracy prof. dr hab. Kazimierza Szewczyka* umieszczonej na:
http://www.diametros.iphils.uj.edu.pl/serwis/?l=1&p=cnf4&m=44&ih=24
".....Teologia Ziemi – globalizacja nowej medycyny hipokratesowej na całość supersystemu żywego naszej planety
Dubos w twórczości ekologicznej silnie akcentuje unikalność Ziemi. Jej niepowtarzalne własności, utożsamiane przez niego z pięknem, są dziełem ewoluującego życia. Niepowtarzalnie piękne są również poszczególne obszary Ziemi współkształtowane w historii w adaptacyjnym dialogu mieszkańców tych okolic. Zdaniem mikrobiologa, dla piękna żywimy uczucie czci i szacunku traktując je jak wewnętrzną nieinstrumentalną wartość Ziemi. Najstarszym kulturowym wyrazem tych uczuć jest religia – stąd teologia Ziemi. Do pięknej bo unikalnej Ziemi i takich jej okolic powinniśmy podchodzić jak do sfery sacrum. Nie oznacza to jednak bezwarunkowego podporządkowania się „mądrości natury”, głoszonego przez deterministów środowiskowych. Z pierwotną religią, twierdzi mikrobiolog, zawsze wiązała się magia sankcjonująca ludzką aktywność skierowaną ku przyrodzie. Technologia jest taką „magią”, która jednakże wyeliminowała „religię”. Dubosowi chodzi o to, aby na powrót zrównoważyć przeciwstawne siły „magii” i „religii”. Dzieła tego podjąć się ma samoświadoma religia – owa teologia Ziemi – będąca de facto wzbogaconą o refleksję ekologiczną filozofią nowej medycyny hipokratesowej. Ekolog ze szkoły Dubosa powinien uprawiać Ziemię tak, aby ocalając piękno jej okolic stwarzać zarazem warunki dla zdrowia i ekspresji natury mieszkańców tych okolic. Przypomnę, że medyk powinien w ten sposób „uprawiać” systemy kulturowe i społeczne. Między tymi dwoma specjalnościami musi dojść do ścisłe współpracy i, być może, poddania filozofii medycyny kierownictwu teologii Ziemi (filozofii ekologii)...."
Uważam, że niejako wywiązałem się z obowiązku, a sama książkę polecam tylko tym co takie tematy lubią. Zachowując obojętność wobec ekologii daję 5 gwiazdek, co jest pewnym unikiem.
* Dr hab.Kazimierz Szewczyk, filozof i biolog, profesor nadzwyczajny w Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. Organizator i kierownik Zakładu Etyki i Filozofii Medycyny tej uczelni.
Rene Dubos (1901- 1982), urodzony we Francji amerykański mikrobiolog, patolog eksperymentalny, zdobywca "Pulitzer Prize for General Non – Fiction" w 1969, za książkę "So Human An Animal: How We Are Shaped by Surroundings and Events" (1968) (polskie wyd. "Tyle człowieka co zwierzęcia"), wydał w 1973 omawianą pozycję pt "A God Within", którą można odczytać jako środki propagandowe dla Partii Zielonych, bądź jako rozważania emerytowanego naukowca nad relacją człowieka z naturą.
Mnie ta tematyka nie leży, a przebrnięcie przez tekst było możliwe dzięki samodyscyplinie i chęci przekazania Państwu solidnej informacji. I w końcu znalazłem wyjście przytaczając fragment pracy prof. dr hab. Kazimierza Szewczyka* umieszczonej na:
http://www.diametros.iphils.uj.edu.pl/serwis/?l=1&p=cnf4&m=44&ih=24
".....Teologia Ziemi – globalizacja nowej medycyny hipokratesowej na całość supersystemu żywego naszej planety
Dubos w twórczości ekologicznej silnie akcentuje unikalność Ziemi. Jej niepowtarzalne własności, utożsamiane przez niego z pięknem, są dziełem ewoluującego życia. Niepowtarzalnie piękne są również poszczególne obszary Ziemi współkształtowane w historii w adaptacyjnym dialogu mieszkańców tych okolic. Zdaniem mikrobiologa, dla piękna żywimy uczucie czci i szacunku traktując je jak wewnętrzną nieinstrumentalną wartość Ziemi. Najstarszym kulturowym wyrazem tych uczuć jest religia – stąd teologia Ziemi. Do pięknej bo unikalnej Ziemi i takich jej okolic powinniśmy podchodzić jak do sfery sacrum. Nie oznacza to jednak bezwarunkowego podporządkowania się „mądrości natury”, głoszonego przez deterministów środowiskowych. Z pierwotną religią, twierdzi mikrobiolog, zawsze wiązała się magia sankcjonująca ludzką aktywność skierowaną ku przyrodzie. Technologia jest taką „magią”, która jednakże wyeliminowała „religię”. Dubosowi chodzi o to, aby na powrót zrównoważyć przeciwstawne siły „magii” i „religii”. Dzieła tego podjąć się ma samoświadoma religia – owa teologia Ziemi – będąca de facto wzbogaconą o refleksję ekologiczną filozofią nowej medycyny hipokratesowej. Ekolog ze szkoły Dubosa powinien uprawiać Ziemię tak, aby ocalając piękno jej okolic stwarzać zarazem warunki dla zdrowia i ekspresji natury mieszkańców tych okolic. Przypomnę, że medyk powinien w ten sposób „uprawiać” systemy kulturowe i społeczne. Między tymi dwoma specjalnościami musi dojść do ścisłe współpracy i, być może, poddania filozofii medycyny kierownictwu teologii Ziemi (filozofii ekologii)...."
Uważam, że niejako wywiązałem się z obowiązku, a sama książkę polecam tylko tym co takie tematy lubią. Zachowując obojętność wobec ekologii daję 5 gwiazdek, co jest pewnym unikiem.
* Dr hab.Kazimierz Szewczyk, filozof i biolog, profesor nadzwyczajny w Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. Organizator i kierownik Zakładu Etyki i Filozofii Medycyny tej uczelni.
Sunday, 28 August 2016
Jacek FEDOROWICZ - "Ja jako wykopalisko"
Jacek FEDOROWICZ - "Ja jako wykopalisko"
Jacek Fedorowicz (ur. 1937) jest osobą publiczną od co najmniej 60 lat, a więc wszelkie informacje o nim wydają się zbędne, jak o koniu w pierwszej polskiej encyklopedii:
"„KOŃ JAKI JEST, KAŻDY WIDZI” - napisał ksiądz Benedykt Chmielowski, redagując w roku 1746 pierwszą polską encyklopedię powszechną „Nowe Ateny”, nie widząc sensu rozwodzenia się nad oczywistościami.”
Wszyscy go znają i kochają. A jednak już pierwsze strony jego autobiograficznych wspomnień zmuszają mnie do poważnej refleksji nad kondycją obecnej Polski. Bo Fedorowicz przebił mnie i moich kolegów, którzy w wieku 17 lat, po wymagającej maturze i egzaminach wstępnych na studia, na które starało się 3 – 9 osób na jedno miejsce, zostawaliśmy studentami przed osiągnięciem formalnej dorosłości; on to zrobił mając nieukończone 16 lat, a w wieku 17 był jednym z głównych współzałożycieli teatru Bim – Bom (1954 – 1960), który przeszedł do historii kultury polskiej. Fedorowicz odnosił światowe sukcesy z tym teatrem, podczas gdy jego obecni rówieśnicy mogą pomarzyć o małowartościowej maturze.
W tej pasjonującej książce Fedorowicz wspomina twórczą atmosferę tamtych lat, mimo wszechobecnej cenzury. Odnotujmy tu trafne spostrzeżenie autora, że dla twórcy zagrożenie stanowił nie państwowy cenzor, a przerażeni redaktorzy, którzy drżąc o własną posadę, bywali nadgorliwi. A główna część wspomnień dotyczy reżimu stalinowskiego, który praktycznie zmiękł w Polsce dopiero po „polskim październiku”. Wiele słów poświęca Wowie Bielickiemu (1931 – 2012), ocenia ciekawie Zbyszka Cybulskiego (1927 – 1967), Bobka Kobielę (1931 – 1969). Tu muszę zrobić dygresję w obawie, że zapomnę. Otóż autor kpi, że za główną rolę Piszczyka w niewątpliwie najgenialniejszym filmie polskim wszech czasów pt „Zezowate szczęście”, Kobiela mógł kupić używanego Fiata 500.
Fedorowicz wspomina obecnego profesora malarstwa Włodzimierza Łajminga (ur, 1933) i twórcę sławnego Teatrzyku Rąk „Co to?” - Romualda Freyera (1926 – 1987). Przypomnę, że fragment spektaklu tego teatrzyku jest dostępny w filmie Morgensterna „Do widzenia, do jutra”. Obecna osoba Jerzego Afanasjewa (1932 - 91) pojawia się ponownie, gdy autor omawia kabaret „To Tu”, z którego wykłuł się Cyrk Rodziny Afanasjeff i teatrzyk Cyrku Tralabomba.
Fedorowicz nie jest w stanie wspomnieć wszystkich, odsyła zresztą czytelników do monografii „Bim Bomu” Jerzego Afanasjewa pt „Sezon kolorowych chmur” (1968)
Proszę Państwa, nie ma co Fedorowicza zachwalać, bo wszyscy znają lekkość jego pióra, a książka nadto zawiera wiele „fajnych” ilustracji. Polecam
Jacek Fedorowicz (ur. 1937) jest osobą publiczną od co najmniej 60 lat, a więc wszelkie informacje o nim wydają się zbędne, jak o koniu w pierwszej polskiej encyklopedii:
"„KOŃ JAKI JEST, KAŻDY WIDZI” - napisał ksiądz Benedykt Chmielowski, redagując w roku 1746 pierwszą polską encyklopedię powszechną „Nowe Ateny”, nie widząc sensu rozwodzenia się nad oczywistościami.”
Wszyscy go znają i kochają. A jednak już pierwsze strony jego autobiograficznych wspomnień zmuszają mnie do poważnej refleksji nad kondycją obecnej Polski. Bo Fedorowicz przebił mnie i moich kolegów, którzy w wieku 17 lat, po wymagającej maturze i egzaminach wstępnych na studia, na które starało się 3 – 9 osób na jedno miejsce, zostawaliśmy studentami przed osiągnięciem formalnej dorosłości; on to zrobił mając nieukończone 16 lat, a w wieku 17 był jednym z głównych współzałożycieli teatru Bim – Bom (1954 – 1960), który przeszedł do historii kultury polskiej. Fedorowicz odnosił światowe sukcesy z tym teatrem, podczas gdy jego obecni rówieśnicy mogą pomarzyć o małowartościowej maturze.
W tej pasjonującej książce Fedorowicz wspomina twórczą atmosferę tamtych lat, mimo wszechobecnej cenzury. Odnotujmy tu trafne spostrzeżenie autora, że dla twórcy zagrożenie stanowił nie państwowy cenzor, a przerażeni redaktorzy, którzy drżąc o własną posadę, bywali nadgorliwi. A główna część wspomnień dotyczy reżimu stalinowskiego, który praktycznie zmiękł w Polsce dopiero po „polskim październiku”. Wiele słów poświęca Wowie Bielickiemu (1931 – 2012), ocenia ciekawie Zbyszka Cybulskiego (1927 – 1967), Bobka Kobielę (1931 – 1969). Tu muszę zrobić dygresję w obawie, że zapomnę. Otóż autor kpi, że za główną rolę Piszczyka w niewątpliwie najgenialniejszym filmie polskim wszech czasów pt „Zezowate szczęście”, Kobiela mógł kupić używanego Fiata 500.
Fedorowicz wspomina obecnego profesora malarstwa Włodzimierza Łajminga (ur, 1933) i twórcę sławnego Teatrzyku Rąk „Co to?” - Romualda Freyera (1926 – 1987). Przypomnę, że fragment spektaklu tego teatrzyku jest dostępny w filmie Morgensterna „Do widzenia, do jutra”. Obecna osoba Jerzego Afanasjewa (1932 - 91) pojawia się ponownie, gdy autor omawia kabaret „To Tu”, z którego wykłuł się Cyrk Rodziny Afanasjeff i teatrzyk Cyrku Tralabomba.
Fedorowicz nie jest w stanie wspomnieć wszystkich, odsyła zresztą czytelników do monografii „Bim Bomu” Jerzego Afanasjewa pt „Sezon kolorowych chmur” (1968)
Proszę Państwa, nie ma co Fedorowicza zachwalać, bo wszyscy znają lekkość jego pióra, a książka nadto zawiera wiele „fajnych” ilustracji. Polecam
Isaac Bashevis SINGER - "Zjawa"
Isaac Bashevis SINGER - "Zjawa"
Zbiór 22 jego opowiadań z 1968 roku, a dla mnie szósta recenzja jego książek (dotychczas 4x9 i jeden raz 8 gwiazdek). Ten zbiór jest wcześniejszy od omawianej parę dni temu „Korony z piór" i przeto winien być wolny od minusów tego drugiego, opublikowanego w trakcie rywalizacji z Bellowem. Już w pierwszym opowiadaniu mam to, co lubię czyli dyskurs wokół Spinozy (s. 10):
„...A może Spinoza miał rację, że wszystko zostało już wcześniej przesądzone.... .. Może wolny wybór to tylko złudzenie..
- Jeśli wolny wybór to złudzenie, a wszystko jest z góry przesądzone, to po co pisał swoją 'Etykę'?
Jaki był sens głoszenia 'amor dei intellectualis', wolności politycznej i całej reszty, skoro jesteśmy tylko mechanizmami? Spinoza jest pełen sprzeczności, tak jak owoc granatu pełen jest pestek...”
Nie samą filozofią Singer nas raczy, bo przede wszystkim tryska humorem zabarwionym sarkazmem (s. 13):
„...Kiedy lekarze nie potrafią postawić właściwej diagnozy, mówią, że to rak. Bóg zsyła na świat więcej chorób, niż lekarze są w stanie rozpoznać...”
No i coś dla romantyków (s. 15):
„..Nic nie dorównuje potędze miłości. Mam taką swoją teorię, że to Anioł Śmierci wplątuje człowieka w tajniki miłości...”
Nieźle jak na pierwsze opowiadanie, zobaczmy co dalej? Nu, jak powiada Singer, odwoływań do Spinozy wyjątkowo mało, za to główny temat - przeznaczenie - jest niewątpliwie z jego inspiracji. Otrzymaliśmy niesamowite opowieści o przedziwnych losach ludzi, którzy uczestniczą w trudno wytłumaczalnych zdarzeniach i zaskakujących zbiegach okoliczności. Ich powodzenie bądź klęska nie zależą od ich woli, a jeśli, w wyjątkowych przypadkach, podejmują decyzję, to jest ona zaskakująca, jakby podejmowana pod wpływem siły „wyższej”. No i nad wszystkimi uczestnikami krąży nieustannie Anioł Śmierci. Wspaniałe, wstrząsające opowieści grozy i życiowej filozofii.
Prawie wszystkie opowiadania są związane z Polską, a jedno pt „Proces” o skutkach narodowej wady gojów – Polaków tj zapalczywości, w sporach „o miedzę” i dezorganizacji Państwa poprzez „liberum veto”, której opamiętanie przychodzi za późno. Bohaterzy opowiadania doszli wprawdzie do konkluzji, że....... (s. 210):
„....że Polacy odtąd winni działać w jedności.
Za późno! W niedługi czas potem władcy Austrii, Rosji i Prus podzielili Polskę między siebie...”
Kończę myślą, którą znałem w wersji, że „ateiści to ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że wierzą. Jak się dowiedzą to uwierzą”. Singer to wyraził (s. 212):
„Kiedy dobrze przyjrzysz się niewierzącemu, czyż nie okaże się wierzący?”
Ten zbiór bardziej mnie przypadł do gustu niż „Korona z piór”, to i o jedną gwiazdkę więcej
Zbiór 22 jego opowiadań z 1968 roku, a dla mnie szósta recenzja jego książek (dotychczas 4x9 i jeden raz 8 gwiazdek). Ten zbiór jest wcześniejszy od omawianej parę dni temu „Korony z piór" i przeto winien być wolny od minusów tego drugiego, opublikowanego w trakcie rywalizacji z Bellowem. Już w pierwszym opowiadaniu mam to, co lubię czyli dyskurs wokół Spinozy (s. 10):
„...A może Spinoza miał rację, że wszystko zostało już wcześniej przesądzone.... .. Może wolny wybór to tylko złudzenie..
- Jeśli wolny wybór to złudzenie, a wszystko jest z góry przesądzone, to po co pisał swoją 'Etykę'?
Jaki był sens głoszenia 'amor dei intellectualis', wolności politycznej i całej reszty, skoro jesteśmy tylko mechanizmami? Spinoza jest pełen sprzeczności, tak jak owoc granatu pełen jest pestek...”
Nie samą filozofią Singer nas raczy, bo przede wszystkim tryska humorem zabarwionym sarkazmem (s. 13):
„...Kiedy lekarze nie potrafią postawić właściwej diagnozy, mówią, że to rak. Bóg zsyła na świat więcej chorób, niż lekarze są w stanie rozpoznać...”
No i coś dla romantyków (s. 15):
„..Nic nie dorównuje potędze miłości. Mam taką swoją teorię, że to Anioł Śmierci wplątuje człowieka w tajniki miłości...”
Nieźle jak na pierwsze opowiadanie, zobaczmy co dalej? Nu, jak powiada Singer, odwoływań do Spinozy wyjątkowo mało, za to główny temat - przeznaczenie - jest niewątpliwie z jego inspiracji. Otrzymaliśmy niesamowite opowieści o przedziwnych losach ludzi, którzy uczestniczą w trudno wytłumaczalnych zdarzeniach i zaskakujących zbiegach okoliczności. Ich powodzenie bądź klęska nie zależą od ich woli, a jeśli, w wyjątkowych przypadkach, podejmują decyzję, to jest ona zaskakująca, jakby podejmowana pod wpływem siły „wyższej”. No i nad wszystkimi uczestnikami krąży nieustannie Anioł Śmierci. Wspaniałe, wstrząsające opowieści grozy i życiowej filozofii.
Prawie wszystkie opowiadania są związane z Polską, a jedno pt „Proces” o skutkach narodowej wady gojów – Polaków tj zapalczywości, w sporach „o miedzę” i dezorganizacji Państwa poprzez „liberum veto”, której opamiętanie przychodzi za późno. Bohaterzy opowiadania doszli wprawdzie do konkluzji, że....... (s. 210):
„....że Polacy odtąd winni działać w jedności.
Za późno! W niedługi czas potem władcy Austrii, Rosji i Prus podzielili Polskę między siebie...”
Kończę myślą, którą znałem w wersji, że „ateiści to ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że wierzą. Jak się dowiedzą to uwierzą”. Singer to wyraził (s. 212):
„Kiedy dobrze przyjrzysz się niewierzącemu, czyż nie okaże się wierzący?”
Ten zbiór bardziej mnie przypadł do gustu niż „Korona z piór”, to i o jedną gwiazdkę więcej
Wednesday, 24 August 2016
Blaise CENDRARS - "Rażony gniewem"
Blaise CENDRARS - "Rażony gromem"
Cendrars (1887 – 1961), właściwie Frederic – Louis Sauser, francuski poeta i prozaik pochodzenia szwajcarskiego, znany mnie jedynie poprzez Apollinaire'a. Bogaty życiorys i bogata twórczość, a omawiany "Rażony gromem" to pierwsza część napisana w 1940 czterotomowego autobiograficznego cyklu, w którym nie wiadomo co jest prawdą, a co fantazją, bo jak podaje Wikipedia:
„...W prozie Cendrarsa nie sposób odróżnić fikcję od rzeczywistości. Pisarz w kolejnych książkach sukcesywnie umacniał własną legendę pisarza – awanturnika...”
Czyli mitoman. I w tym szkopuł, bo skromne przypisy nie rozwiązują problemu Do tego przedmowa Juliana Rogozińskiego jest tak profesjonalna, że dwa razy przysnąłem w trakcie jej lektury i dlatego radzę mniej doświadczonym czytelnikom w ogóle ją pominąć.
Jako poeta uważany jest za jednego z pierwszych przedstawicieli modernizmu, a omawiając jego poezję wspomina się o Rimbaud (1854 - 91) i wzajemnej inspiracji z Apollinaire (1880 - 1918). Poza tym Cendrars był wszędzie i znał wszystkich.
Mnie interesuje w tej chwili ten niby autobiograficzny tekst, który z trudem skończyłem, bo jest wprawdzie pisany wartko, lecz odbieram go jako megalomańskie wodolejstwo, pełne dygresji, farmazonów, facecji, dyrdymał, zmyśleń, dykteryjek, dywagacji, banialuk, bzdetów, głodnych kawałków, trele - morelek oraz ściem, z nieustanną apoteozą własnej osoby, pisane bez warsztatu i wykształcenia, szpanujące nazwiskami, z którego 550 stron nie wynotowałem ani jednego zdania godnego uwagi.
Ergo, w ramach dokształcania się, zmarnowałem czas i w żadnej dziedzinie nie pogłębiłem swojej wiedzy, tym bardziej, że jak zauważono w Wikipedii, nie wiadomo gdzie real, a gdzie mity.
Cendrars (1887 – 1961), właściwie Frederic – Louis Sauser, francuski poeta i prozaik pochodzenia szwajcarskiego, znany mnie jedynie poprzez Apollinaire'a. Bogaty życiorys i bogata twórczość, a omawiany "Rażony gromem" to pierwsza część napisana w 1940 czterotomowego autobiograficznego cyklu, w którym nie wiadomo co jest prawdą, a co fantazją, bo jak podaje Wikipedia:
„...W prozie Cendrarsa nie sposób odróżnić fikcję od rzeczywistości. Pisarz w kolejnych książkach sukcesywnie umacniał własną legendę pisarza – awanturnika...”
Czyli mitoman. I w tym szkopuł, bo skromne przypisy nie rozwiązują problemu Do tego przedmowa Juliana Rogozińskiego jest tak profesjonalna, że dwa razy przysnąłem w trakcie jej lektury i dlatego radzę mniej doświadczonym czytelnikom w ogóle ją pominąć.
Jako poeta uważany jest za jednego z pierwszych przedstawicieli modernizmu, a omawiając jego poezję wspomina się o Rimbaud (1854 - 91) i wzajemnej inspiracji z Apollinaire (1880 - 1918). Poza tym Cendrars był wszędzie i znał wszystkich.
Mnie interesuje w tej chwili ten niby autobiograficzny tekst, który z trudem skończyłem, bo jest wprawdzie pisany wartko, lecz odbieram go jako megalomańskie wodolejstwo, pełne dygresji, farmazonów, facecji, dyrdymał, zmyśleń, dykteryjek, dywagacji, banialuk, bzdetów, głodnych kawałków, trele - morelek oraz ściem, z nieustanną apoteozą własnej osoby, pisane bez warsztatu i wykształcenia, szpanujące nazwiskami, z którego 550 stron nie wynotowałem ani jednego zdania godnego uwagi.
Ergo, w ramach dokształcania się, zmarnowałem czas i w żadnej dziedzinie nie pogłębiłem swojej wiedzy, tym bardziej, że jak zauważono w Wikipedii, nie wiadomo gdzie real, a gdzie mity.
Monday, 22 August 2016
Isaac Basevis SINGER - "Korona z piór"
Isaac Bashevis SINGER - "Korona z piór"
Singera, albo się uwielbia i czyta, albo też czyta bez uwielbienia. Innej opcji nie ma. Żeby go uwielbiać pomocna jest znajomość podstaw filozofii, uwielbianego przez niego Spinozy. Omówieniu myśli filozoficznej Barucha Spinozy poświęciłem całą recenzję "Spuścizny", którą koniecznie proszę przeczytać (na LC lub moim blogu: http://wgwg1943.blogspot.ca/search?q=singer++spu%C5%9Bcizna.) Dodam, że dotąd postawiłem utworom Singera cztery razy po 9 gwiazdek. A, jeszcze, ta książka na LC nie ma ani jednej recenzji.
Zbiór 24 opowiadań, a początkowym jest tytułowe. Opowieść, która u Singera zajmuje 22 strony, innemu nie zmieściłaby się w grubym tomisku. Na końcu autor wymienia hebrajskie litery, które dają tetragram JHWH, który tłumaczy się na polski: "Jestem który Jestem, Będę który Będę" i który był tematem sporu co do imienia Boga: JaHWe czy JeHoWa. A w tekście dwie mądrości:
s. 14 - "Prawdą jest, że nie ma prawdy"
s. 20 - "Nie kara jest najważniejsza, ale skrucha"
W następnym opowiadaniu trudno nie odnotować "cymesu" żydowskiego wishful thinking (s. 30):
"...Dostała od niego duże alimenty: dwieście dolarów tygodniowo. Oby to wszystko wydała na lekarstwa."
No i tradycyjne odwołanie się do Spinozy (s. 36):
"...wedle Spinozy, wszystko jest zdeterminowane. We wszechświecie nie ma małych i dużych zdarzeń. Dla wieczności ziarenko piasku jest tak samo ważne jak galaktyka".
Mimo, że (Wikipedia):
„A Crown of Feathers and Other Stories is a 1973 book of short stories written by Polish-American author Isaac Bashevis Singer. It received the 1974 National Book Award for Fiction. The twenty-four (24) stories in this collection were translated from Yiddish (Singer's language of choice for writing) by Singer, Laurie Colwin, and others..”
...to muszę stwierdzić, że ten zbiór opowiadań 72- letniego Singera zawierający utwory z różnych okresów twórczości i o różnym poziomie artystycznym, sprawia wrażenie robionego „pod nagrodę”.
Jest to przegląd twórczości tak warszawskiej jak i amerykańskiej, zrobiony „pod czytelnika” nie znającego w ogóle ani autora, ani specyfiki jego utworów. Wskutek tego otrzymaliśmy...... co by nie gadać, część opowiadań zdecydowanie słabych. Przypomnijmy, że rok 1974 to czas walki o Nagrodę Nobla pomiędzy Singerem (Nobel 1978) a Saul Bellowem (Nobel 1976).
Jedne lepsze, drugie słabsze, w każdym razie ja znalazłem myśl godną wynotowania dopiero na s. 144, a i to truizm:
„- W miłości nie robisz łaski. Musisz być egotystą: inaczej zniszczy ciebie lub twoją kochankę...”
Jako wyznawca Spinozy, Singer musi przypomnieć o ułudzie ludzkiej wolnej woli (s. 181):
"- Więc wierzy pan w wolną wolę. Ja w to absolutnie nie wierzę. Jesteśmy tylko kukiełkami i niczym więcej. Ktoś pociąga za sznurek, a my tańczymy. Jestem skończonym deterministą.."
Ten cytat przypomniał mnie, że obok Spinozy, olbrzymi wpływ na Singera miał największy pesymista wśród filozofów - Schopenhauer.
Singer nie znał przypadku Clintona i Lewinsky, więc podaje ówczesny symbol „nowych czasów” (s. 182):
„..Kiedy król Anglii rezygnuje z tronu, by ożenić się z amerykańską rozwódką, to nie jest to tylko materiał na pierwsze strony gazet, ale symbol nowego czasu i nowego człowieka...”
I jeszcze truizm (s. 195);
„..Ze wszystkich grzechów zawiść jest najgorsza....”
A na zakończenie odwieczna prawda (s. 288):
„...aby zrozumieć wielkość Stwórcy, trzeba uznać własną nicość. Póki człowiek uważa się za kogoś ważnego, póty jego oczy są ślepe na niebiosa...”
Nie stawiam tym razem najwyższej oceny, bo strona redakcyjna, w tym skakanie z Europy do Ameryki i nazad, jak i nieustanne przenoszenie się w czasie, bardzo mnie nie odpowiada. Podobnie nie jestem zachwycony, o czym już wspominałem, wyborem opowiadań. Niemniej, piszący w jidysz Amerykanin Singer pozostaje w tak dużym stopniu polski, a więc nam bliski, że każdy jego utwór jest dla mnie cymesem.
Singera, albo się uwielbia i czyta, albo też czyta bez uwielbienia. Innej opcji nie ma. Żeby go uwielbiać pomocna jest znajomość podstaw filozofii, uwielbianego przez niego Spinozy. Omówieniu myśli filozoficznej Barucha Spinozy poświęciłem całą recenzję "Spuścizny", którą koniecznie proszę przeczytać (na LC lub moim blogu: http://wgwg1943.blogspot.ca/search?q=singer++spu%C5%9Bcizna.) Dodam, że dotąd postawiłem utworom Singera cztery razy po 9 gwiazdek. A, jeszcze, ta książka na LC nie ma ani jednej recenzji.
Zbiór 24 opowiadań, a początkowym jest tytułowe. Opowieść, która u Singera zajmuje 22 strony, innemu nie zmieściłaby się w grubym tomisku. Na końcu autor wymienia hebrajskie litery, które dają tetragram JHWH, który tłumaczy się na polski: "Jestem który Jestem, Będę który Będę" i który był tematem sporu co do imienia Boga: JaHWe czy JeHoWa. A w tekście dwie mądrości:
s. 14 - "Prawdą jest, że nie ma prawdy"
s. 20 - "Nie kara jest najważniejsza, ale skrucha"
W następnym opowiadaniu trudno nie odnotować "cymesu" żydowskiego wishful thinking (s. 30):
"...Dostała od niego duże alimenty: dwieście dolarów tygodniowo. Oby to wszystko wydała na lekarstwa."
No i tradycyjne odwołanie się do Spinozy (s. 36):
"...wedle Spinozy, wszystko jest zdeterminowane. We wszechświecie nie ma małych i dużych zdarzeń. Dla wieczności ziarenko piasku jest tak samo ważne jak galaktyka".
Mimo, że (Wikipedia):
„A Crown of Feathers and Other Stories is a 1973 book of short stories written by Polish-American author Isaac Bashevis Singer. It received the 1974 National Book Award for Fiction. The twenty-four (24) stories in this collection were translated from Yiddish (Singer's language of choice for writing) by Singer, Laurie Colwin, and others..”
...to muszę stwierdzić, że ten zbiór opowiadań 72- letniego Singera zawierający utwory z różnych okresów twórczości i o różnym poziomie artystycznym, sprawia wrażenie robionego „pod nagrodę”.
Jest to przegląd twórczości tak warszawskiej jak i amerykańskiej, zrobiony „pod czytelnika” nie znającego w ogóle ani autora, ani specyfiki jego utworów. Wskutek tego otrzymaliśmy...... co by nie gadać, część opowiadań zdecydowanie słabych. Przypomnijmy, że rok 1974 to czas walki o Nagrodę Nobla pomiędzy Singerem (Nobel 1978) a Saul Bellowem (Nobel 1976).
Jedne lepsze, drugie słabsze, w każdym razie ja znalazłem myśl godną wynotowania dopiero na s. 144, a i to truizm:
„- W miłości nie robisz łaski. Musisz być egotystą: inaczej zniszczy ciebie lub twoją kochankę...”
Jako wyznawca Spinozy, Singer musi przypomnieć o ułudzie ludzkiej wolnej woli (s. 181):
"- Więc wierzy pan w wolną wolę. Ja w to absolutnie nie wierzę. Jesteśmy tylko kukiełkami i niczym więcej. Ktoś pociąga za sznurek, a my tańczymy. Jestem skończonym deterministą.."
Ten cytat przypomniał mnie, że obok Spinozy, olbrzymi wpływ na Singera miał największy pesymista wśród filozofów - Schopenhauer.
Singer nie znał przypadku Clintona i Lewinsky, więc podaje ówczesny symbol „nowych czasów” (s. 182):
„..Kiedy król Anglii rezygnuje z tronu, by ożenić się z amerykańską rozwódką, to nie jest to tylko materiał na pierwsze strony gazet, ale symbol nowego czasu i nowego człowieka...”
I jeszcze truizm (s. 195);
„..Ze wszystkich grzechów zawiść jest najgorsza....”
A na zakończenie odwieczna prawda (s. 288):
„...aby zrozumieć wielkość Stwórcy, trzeba uznać własną nicość. Póki człowiek uważa się za kogoś ważnego, póty jego oczy są ślepe na niebiosa...”
Nie stawiam tym razem najwyższej oceny, bo strona redakcyjna, w tym skakanie z Europy do Ameryki i nazad, jak i nieustanne przenoszenie się w czasie, bardzo mnie nie odpowiada. Podobnie nie jestem zachwycony, o czym już wspominałem, wyborem opowiadań. Niemniej, piszący w jidysz Amerykanin Singer pozostaje w tak dużym stopniu polski, a więc nam bliski, że każdy jego utwór jest dla mnie cymesem.
Saturday, 20 August 2016
E. L. DOCTOROW - "Billy Bathgate"
E. L. DOCTOROW - "Billy Bathgate"
To trzecia pozycja Doctorowa recenzowana przeze mnie, a napisana w 1989, pięć lat przed „Rezerwuarem” sfilmowana też w 1991, z Dustinem Hoffmanem) Na razie ma dwie dziesiątki, a tu tymczasem prognozy kiepskie bo recenzji zaledwie trzy, i to niezbyt przyjazne.
Edgar Lawrence Doctorow (1931 – 2015), chłopak z Bronxu, był pisarzem, wydawca i profesorem, który zdobył międzynarodową sławę swoimi utworami określanymi krótko po angielsku - „historical fiction”. W języku polskim ujmuje to trafnie Wikipedia:
„..W swoich utworach łączy szeroką panoramę amerykańskiej rzeczywistości danej epoki z krytyką istniejącego w Stanach Zjednoczonych systemu społecznego. Akcja wielu powieści Doctorowa rozgrywa się w jego rodzinnej metropolii, pisarz chętnie w losy fikcyjnych bohaterów wplata wydarzenia rzeczywiście mające miejsce i postaci historyczne. I tak na kartach „Ragtime”pojawiają się Harry Houdini, Henry Ford czy Robert Peary, a wśród bohaterów ”Billy'ego Bathgate'a” (powieść-finalistka Pulitzera 1990) znajdują się sławni gangsterzy z połowy lat 30. Dutch Schultz i Otto Berman...”
Jestem przekonany, ze poznanie życiorysu jednej z głównych postaci - Dutcha (w filmie granej przez genialnego Dustina Hoffmana) zwiększy Państwa zainteresowanie tą książką. Na podstawie Wikipedii:
Dutch Schultz, właściwie Artur Flegenheimer (1902 – 1935), urodzony na Bronxie w rodzinie niemiecko – żydowskich imigrantów, był jednym z najbrutalniejszych i nieprzewidywalnych gangsterów swojej epoki. W czasie prohibicji założył własny gang, który odpowiadał za nielegalny handel piwem na Bronxie; stał się protegowanym Arnolda Rothsteina (1882 – 1928).
Przypomnijmy, ze Rothstein to gangster, hazardzista i milioner amerykański pochodzenia żydowskiego, jeden z twórców powstających w Ameryce na przełomie XIX i XX wieku żydowsko-amerykańskich organizacji przestępczych (Jewish Mob, Jewish Mafia, Kosher Mafia). Duchowy przywódca i ojciec amerykańskiego świata przestępczego. Mentor takich tuzów świata przestępczego jak Lucky Luciano, Meyer Lansky, Frank Costello, Johny Torrio.
Resztę wymazałem, by nie psuć Państwu lektury, a szczególnie okoliczności śmierci młodego Dutcha (33 lata) mnie świerzbiły.
Głównym bohaterem jest piętnastoletni chłopak pochodzenia irlandzkiego, który wchodzi w świat gangsterski. Lata trzydzieste, Nowy York. I to wszystko, co mogę powiedzieć nie zabierając Państwu przyjemności płynącej z lektury. A przeczytać naprawdę warto. Dobra rozrywka!
To trzecia pozycja Doctorowa recenzowana przeze mnie, a napisana w 1989, pięć lat przed „Rezerwuarem” sfilmowana też w 1991, z Dustinem Hoffmanem) Na razie ma dwie dziesiątki, a tu tymczasem prognozy kiepskie bo recenzji zaledwie trzy, i to niezbyt przyjazne.
Edgar Lawrence Doctorow (1931 – 2015), chłopak z Bronxu, był pisarzem, wydawca i profesorem, który zdobył międzynarodową sławę swoimi utworami określanymi krótko po angielsku - „historical fiction”. W języku polskim ujmuje to trafnie Wikipedia:
„..W swoich utworach łączy szeroką panoramę amerykańskiej rzeczywistości danej epoki z krytyką istniejącego w Stanach Zjednoczonych systemu społecznego. Akcja wielu powieści Doctorowa rozgrywa się w jego rodzinnej metropolii, pisarz chętnie w losy fikcyjnych bohaterów wplata wydarzenia rzeczywiście mające miejsce i postaci historyczne. I tak na kartach „Ragtime”pojawiają się Harry Houdini, Henry Ford czy Robert Peary, a wśród bohaterów ”Billy'ego Bathgate'a” (powieść-finalistka Pulitzera 1990) znajdują się sławni gangsterzy z połowy lat 30. Dutch Schultz i Otto Berman...”
Jestem przekonany, ze poznanie życiorysu jednej z głównych postaci - Dutcha (w filmie granej przez genialnego Dustina Hoffmana) zwiększy Państwa zainteresowanie tą książką. Na podstawie Wikipedii:
Dutch Schultz, właściwie Artur Flegenheimer (1902 – 1935), urodzony na Bronxie w rodzinie niemiecko – żydowskich imigrantów, był jednym z najbrutalniejszych i nieprzewidywalnych gangsterów swojej epoki. W czasie prohibicji założył własny gang, który odpowiadał za nielegalny handel piwem na Bronxie; stał się protegowanym Arnolda Rothsteina (1882 – 1928).
Przypomnijmy, ze Rothstein to gangster, hazardzista i milioner amerykański pochodzenia żydowskiego, jeden z twórców powstających w Ameryce na przełomie XIX i XX wieku żydowsko-amerykańskich organizacji przestępczych (Jewish Mob, Jewish Mafia, Kosher Mafia). Duchowy przywódca i ojciec amerykańskiego świata przestępczego. Mentor takich tuzów świata przestępczego jak Lucky Luciano, Meyer Lansky, Frank Costello, Johny Torrio.
Resztę wymazałem, by nie psuć Państwu lektury, a szczególnie okoliczności śmierci młodego Dutcha (33 lata) mnie świerzbiły.
Głównym bohaterem jest piętnastoletni chłopak pochodzenia irlandzkiego, który wchodzi w świat gangsterski. Lata trzydzieste, Nowy York. I to wszystko, co mogę powiedzieć nie zabierając Państwu przyjemności płynącej z lektury. A przeczytać naprawdę warto. Dobra rozrywka!
Friday, 19 August 2016
Michał BUŁHAKOW - "Biała gwardia"
Michał BUŁHAKOW - "Biała gwardia"
Napisana w latach 1922-24, a że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia przypomnimy fragment życiorysu Bułhakowa, kijowskiego inteligenta; wg Wikipedii:
"Podczas przechodzenia Kijowa z rąk do rąk z różnych powodów – jako ochotnik lub zmobilizowany, lub zbieg, lub jeniec – trafiał do oddziałów wojskowych walczących stron: bolszewików, Ukraińskiej Republiki Ludowej, białych. Na przełomie października i listopada 1919 r., pełniąc służbę lekarza wojskowego 3. Tieriekskiego Pułku Kozackiego, ewakuował się na północny Kaukaz i trafił do Władykaukazu...."
Wszyscy walczą ze wszystkimi, lecz Bułhakow zionie szczytową nienawiścią i pogardą do "wspólnika" Piłsudskiego - Petlury. Warto chyba wiedzieć o kim się czyta, więc przypomnijmy słowa skonfundowanego Piłsudskiego, gdy Petlura przegrał walkę o wolną Ukrainę. Według: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1505014,1,pakt-pilsudski-petlura.read
".....15 maja 1921 r. Józef Piłsudski, stanąwszy przed internowanymi w Szczypiornie żołnierzami ukraińskiej armii, powiedział: "was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być”....."
Petlura zły, bolszewicy również, pozostaje złudna wiara w dalekiego Denikina, lub kolaboracja z uciekającymi Niemcami. Niezbyt komfortowa atmosfera. Ze względu na, delikatnie to nazywając, braki w obecnym nauczaniu historii polecam lekturę w Wikipedii hasła Petlura, i nie tylko o Symonie, lecz i o jego młodszym bracie, Oleksandrze, oficerze kontraktowym Wojska Polskiego. Bo, z naszego, polskiego punktu widzenia, książka jest wredna, a zawłaszczanie ukraińskiego patriotyzmu przez „hetmańskich” Turbinów niczym nie uzasadnione.
Ze względu na moje opinie o Bułhakowie, systematycznie odmienne od political correctness, oddaję głos Wikipedii:
"Akcja powieści rozgrywa się w Kijowie w grudniu 1918. Rodzina Turbinów żyje jeszcze wspomnieniami o matce – Annie Władimirownie, której pogrzeb niedawno się odbył. Na Ukrainie władzę sprawuje hetman Pawło Skoropadski, ale jego rządy opierają się na sile niemieckich wojsk stacjonujących jeszcze na tych terenach po zakończeniu I wojny światowej. Zaczyna się jednak powszechny chaos. Niemcy wycofują się, a pod miasto podchodzą oddziały Strzelców Siczowych Petlury. Na północy i wschodzie panują bolszewicy Tylko nad Donem organizuje się "biała" armia gen. Denikina. Na wieść o upadku Skoropadskiego i wycofaniu się Niemców Siergiej Talberg, oficer hetmański, ucieka do Berlina. Jego żona Helena oraz jej bracia Nikołka i Aleksiej pozostają w Kijowie. 14 grudnia bracia postanawiają poprzeć hetmana i zaciągają się do jego armii. Nie wiedzą, że to już ostatnie godziny jego władzy. Wiedzą natomiast, że miasta trzeba bronić przed Petlurą. Wywiązuje się krótka i nierówna walka, w której hetmańskie oddziały ponoszą klęskę, nie wiedząc nawet, że wódz je opuścił i uciekł w przebraniu niemieckiego majora. Nikołka idąc za rozkazem dowódcy ucieka przed nadchodzącymi wojskami Dyrektoriatu i chroni się w domu. Również Aleksiej dociera do domu. Jest ranny. Wkrótce zapada również na tyfus. W domu Turbinów chroni się też kilku przyjaciół, którzy też pragną przeczekać nawałnicę historii. Po 47 dniach wojska Petlury muszą opuścić Kijów. Władzę przejmują bolszewicy....
...W książce bardzo plastycznie opisana jest bitwa o Kijów między oddziałami wiernymi hetmanowi a armią Petlury. Autor umiejętnie oddaje atmosferę niesamowitego zamętu panującego w wojsku Skoropadskiego, realistycznie opisuje ucieczkę hetmana oraz bardzo sugestywnie ukazuje zwykły ludzki lęk. Wiele miejsca poświęca analizie przeżyć i przemyśleń bohaterów. Często mamy do czynienia z retrospekcją. Ciekawa jest analiza wydarzeń towarzyszących budzeniu się świadomości narodowej na Ukrainie oraz ocena tego od strony przedstawicieli rosyjskiej inteligencji, którzy zamieszkują Kijów od pokoleń, a teraz czują się niechciani i wyobcowani."
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby w ostatnim zdaniu podmienić "rosyjskiej" na "polskiej", a "Kijów" na "Lwów".
Zdzisław Pietrasik na polityka.pl zauważa:
"Ale z powieści już nie dowiemy się, jakie były dalsze losy rodziny Turbinów."
Nie szkodzi. Można przypuszczać, że czuliby się prześladowani, jak autor.
Bułhakow dostał dotychczas ode mnie 7, 7, 6, 5, więc dołożę jeszcze jedną siódemkę, lecz głównie, by nie toczyć bojów o pietruszkę, bo naprawdę nie ma o co. Zaznaczę tylko, że książka nietypowa dla Bułhakowa, no i, że w tej materii bardziej mnie przypadł do gustu choćby niedawno recenzowany Babel.
Napisana w latach 1922-24, a że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia przypomnimy fragment życiorysu Bułhakowa, kijowskiego inteligenta; wg Wikipedii:
"Podczas przechodzenia Kijowa z rąk do rąk z różnych powodów – jako ochotnik lub zmobilizowany, lub zbieg, lub jeniec – trafiał do oddziałów wojskowych walczących stron: bolszewików, Ukraińskiej Republiki Ludowej, białych. Na przełomie października i listopada 1919 r., pełniąc służbę lekarza wojskowego 3. Tieriekskiego Pułku Kozackiego, ewakuował się na północny Kaukaz i trafił do Władykaukazu...."
Wszyscy walczą ze wszystkimi, lecz Bułhakow zionie szczytową nienawiścią i pogardą do "wspólnika" Piłsudskiego - Petlury. Warto chyba wiedzieć o kim się czyta, więc przypomnijmy słowa skonfundowanego Piłsudskiego, gdy Petlura przegrał walkę o wolną Ukrainę. Według: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1505014,1,pakt-pilsudski-petlura.read
".....15 maja 1921 r. Józef Piłsudski, stanąwszy przed internowanymi w Szczypiornie żołnierzami ukraińskiej armii, powiedział: "was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być”....."
Petlura zły, bolszewicy również, pozostaje złudna wiara w dalekiego Denikina, lub kolaboracja z uciekającymi Niemcami. Niezbyt komfortowa atmosfera. Ze względu na, delikatnie to nazywając, braki w obecnym nauczaniu historii polecam lekturę w Wikipedii hasła Petlura, i nie tylko o Symonie, lecz i o jego młodszym bracie, Oleksandrze, oficerze kontraktowym Wojska Polskiego. Bo, z naszego, polskiego punktu widzenia, książka jest wredna, a zawłaszczanie ukraińskiego patriotyzmu przez „hetmańskich” Turbinów niczym nie uzasadnione.
Ze względu na moje opinie o Bułhakowie, systematycznie odmienne od political correctness, oddaję głos Wikipedii:
"Akcja powieści rozgrywa się w Kijowie w grudniu 1918. Rodzina Turbinów żyje jeszcze wspomnieniami o matce – Annie Władimirownie, której pogrzeb niedawno się odbył. Na Ukrainie władzę sprawuje hetman Pawło Skoropadski, ale jego rządy opierają się na sile niemieckich wojsk stacjonujących jeszcze na tych terenach po zakończeniu I wojny światowej. Zaczyna się jednak powszechny chaos. Niemcy wycofują się, a pod miasto podchodzą oddziały Strzelców Siczowych Petlury. Na północy i wschodzie panują bolszewicy Tylko nad Donem organizuje się "biała" armia gen. Denikina. Na wieść o upadku Skoropadskiego i wycofaniu się Niemców Siergiej Talberg, oficer hetmański, ucieka do Berlina. Jego żona Helena oraz jej bracia Nikołka i Aleksiej pozostają w Kijowie. 14 grudnia bracia postanawiają poprzeć hetmana i zaciągają się do jego armii. Nie wiedzą, że to już ostatnie godziny jego władzy. Wiedzą natomiast, że miasta trzeba bronić przed Petlurą. Wywiązuje się krótka i nierówna walka, w której hetmańskie oddziały ponoszą klęskę, nie wiedząc nawet, że wódz je opuścił i uciekł w przebraniu niemieckiego majora. Nikołka idąc za rozkazem dowódcy ucieka przed nadchodzącymi wojskami Dyrektoriatu i chroni się w domu. Również Aleksiej dociera do domu. Jest ranny. Wkrótce zapada również na tyfus. W domu Turbinów chroni się też kilku przyjaciół, którzy też pragną przeczekać nawałnicę historii. Po 47 dniach wojska Petlury muszą opuścić Kijów. Władzę przejmują bolszewicy....
...W książce bardzo plastycznie opisana jest bitwa o Kijów między oddziałami wiernymi hetmanowi a armią Petlury. Autor umiejętnie oddaje atmosferę niesamowitego zamętu panującego w wojsku Skoropadskiego, realistycznie opisuje ucieczkę hetmana oraz bardzo sugestywnie ukazuje zwykły ludzki lęk. Wiele miejsca poświęca analizie przeżyć i przemyśleń bohaterów. Często mamy do czynienia z retrospekcją. Ciekawa jest analiza wydarzeń towarzyszących budzeniu się świadomości narodowej na Ukrainie oraz ocena tego od strony przedstawicieli rosyjskiej inteligencji, którzy zamieszkują Kijów od pokoleń, a teraz czują się niechciani i wyobcowani."
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby w ostatnim zdaniu podmienić "rosyjskiej" na "polskiej", a "Kijów" na "Lwów".
Zdzisław Pietrasik na polityka.pl zauważa:
"Ale z powieści już nie dowiemy się, jakie były dalsze losy rodziny Turbinów."
Nie szkodzi. Można przypuszczać, że czuliby się prześladowani, jak autor.
Bułhakow dostał dotychczas ode mnie 7, 7, 6, 5, więc dołożę jeszcze jedną siódemkę, lecz głównie, by nie toczyć bojów o pietruszkę, bo naprawdę nie ma o co. Zaznaczę tylko, że książka nietypowa dla Bułhakowa, no i, że w tej materii bardziej mnie przypadł do gustu choćby niedawno recenzowany Babel.
Thursday, 18 August 2016
John FOWLES - "Kochanica Francuza"
John FOWLES - "Kochanica Francuza"
John Fowles (1926 – 2005) napisał "Kochanicę..." w 1969, a sfilmowano ją w 1981 r. Na podstawie scenariusza Harolda Pintera. Profesjonaliści którzy ubóstwiają każdego włożyć do odpowiedniej szufladki, umieszczają Fowlesa pomiędzy modernizmem a postmodernizmem. Moja dotychczasowa znajomość z twórczością Fowlesa ogranicza się do recenzji „Mantissy” z 1982 i obdarzeniu jej pałą.
Purytańska, wiktoriańska Anglia, a tu bohater, którego „fajnie” charakteryzuje Wikipedia:
„..Smithson zafascynowany jest odkryciami Darwina, dostrzega zakłamanie i pruderię epoki - dlatego "nowoczesność" Sary zaczyna go coraz bardziej pociągać...."
A ja myślałem, że to zwykłe chucie!
„Klasyczne” romansidło leci, a Fowles na łbie staje, by się przypodobać czytelnikowi, a jeszcze bardziej czytelniczce Na końcu szczytuje trzema opcjami zakończenia, by usatysfakcjonować każdego. Jak ktoś nie ma cierpliwości, niech zajrzy do Wikipedii, która te trzy opcje dokładnie opisuje.
Z całym przekonaniem dałem kochanicy ordynata („Trędowata”) 10 gwiazdek, to dlaczego kochanicy Francuza miałbym nie dać 6??
Ludzie to lubią, ludzie to kupią.....
A Państwu przedstawię jeszcze próbkę tego, co ewentualnie Was czeka (s. 68 -69):
„...Karol ugasił pragnienie, ochłodził rozpalone czoło zwilżoną chustka, po czym zaczął z powagą rozglądać się dokoła. A raczej usiłował rozglądać się z powagą, jednakże zielony stok, na którym się znalazł, rozpościerający się przed nim widok, odgłosy, wonie, bujna, niczym nie skrępowana roślinność, wszystko to wprawiło go w nastrój antynaukowy. Ziemia wokół niego usiana była złotymi i bladożółtymi cętkami chelidonii i pierwiosnków, obramowana zaś panieńską bielą tarniny w pełnym rozkwicie. Tam, gdzie krzewy czarnego bzu o lśniąco zielonych czubkach ocieniały brzegi strumyczka, z którego zaczerpnął wody, rosły kępy piżmaczka i szczawika, najdelikatniejszych spośród angielskich kwiatów wiosennych. Wyżej na zboczu dostrzegł białe główki anemonów, a za nimi ciemnozielone pasy liści dzwonków. W oddali dzięcioł opukiwał pień jakiegoś wysokiego drzewa, zięby pogwizdywały cicho nad głową Karola, a nowo przybyłe pliszki i strzyżyki świergotały w każdym krzaku i na każdym drzewie.....”
Proszę Państwa to nie są już jakieś dyrdymały czy banialuki, to są zwykłe pierdoły!!
Przyjemnej lektury!
John Fowles (1926 – 2005) napisał "Kochanicę..." w 1969, a sfilmowano ją w 1981 r. Na podstawie scenariusza Harolda Pintera. Profesjonaliści którzy ubóstwiają każdego włożyć do odpowiedniej szufladki, umieszczają Fowlesa pomiędzy modernizmem a postmodernizmem. Moja dotychczasowa znajomość z twórczością Fowlesa ogranicza się do recenzji „Mantissy” z 1982 i obdarzeniu jej pałą.
Purytańska, wiktoriańska Anglia, a tu bohater, którego „fajnie” charakteryzuje Wikipedia:
„..Smithson zafascynowany jest odkryciami Darwina, dostrzega zakłamanie i pruderię epoki - dlatego "nowoczesność" Sary zaczyna go coraz bardziej pociągać...."
A ja myślałem, że to zwykłe chucie!
„Klasyczne” romansidło leci, a Fowles na łbie staje, by się przypodobać czytelnikowi, a jeszcze bardziej czytelniczce Na końcu szczytuje trzema opcjami zakończenia, by usatysfakcjonować każdego. Jak ktoś nie ma cierpliwości, niech zajrzy do Wikipedii, która te trzy opcje dokładnie opisuje.
Z całym przekonaniem dałem kochanicy ordynata („Trędowata”) 10 gwiazdek, to dlaczego kochanicy Francuza miałbym nie dać 6??
Ludzie to lubią, ludzie to kupią.....
A Państwu przedstawię jeszcze próbkę tego, co ewentualnie Was czeka (s. 68 -69):
„...Karol ugasił pragnienie, ochłodził rozpalone czoło zwilżoną chustka, po czym zaczął z powagą rozglądać się dokoła. A raczej usiłował rozglądać się z powagą, jednakże zielony stok, na którym się znalazł, rozpościerający się przed nim widok, odgłosy, wonie, bujna, niczym nie skrępowana roślinność, wszystko to wprawiło go w nastrój antynaukowy. Ziemia wokół niego usiana była złotymi i bladożółtymi cętkami chelidonii i pierwiosnków, obramowana zaś panieńską bielą tarniny w pełnym rozkwicie. Tam, gdzie krzewy czarnego bzu o lśniąco zielonych czubkach ocieniały brzegi strumyczka, z którego zaczerpnął wody, rosły kępy piżmaczka i szczawika, najdelikatniejszych spośród angielskich kwiatów wiosennych. Wyżej na zboczu dostrzegł białe główki anemonów, a za nimi ciemnozielone pasy liści dzwonków. W oddali dzięcioł opukiwał pień jakiegoś wysokiego drzewa, zięby pogwizdywały cicho nad głową Karola, a nowo przybyłe pliszki i strzyżyki świergotały w każdym krzaku i na każdym drzewie.....”
Proszę Państwa to nie są już jakieś dyrdymały czy banialuki, to są zwykłe pierdoły!!
Przyjemnej lektury!
"Głos Lema" - antologia
"Głos Lema" - antologia
pod redakcją Michała Cetnarowskiego
Wydane w 2011 roku, 12 utworów ze wstępem Jacka Dukaja, z którego dowiaduję się, że ze mnie kiep pozbawiony przez autorytet, jakim się ten pan mianował, prawa do otwierania gęby (s. 10):
"...Nawet jeśli ktoś serdecznie nie znosi Tolkiena, musi się orientować w jego dziełach, żeby w ogóle z sensem uczestniczyć w rozmowach o współczesnej kulturze, i to nawet nie zawężając jej do fantastyki..."
Szczęśliwie za stary jestem, żeby chucpą Dukaja się przejmować. Przyznam się, że nie mam zielonego pojęcia o Tolkienie, a twórczość Dukaja znam na podstawie jednej książki, wskutek nękania mnie przez "Jonasza" z LC. Natomiast Lema czytam od ponad 60 lat i zaliczam go do piątki moich ulubionych polskich autorów, którą współtworzą Parandowski oraz trójca WGS czyli Witkacy, Gombrowicz i Schulz.
Nie zamierzam ustosunkowywać się do bardzo śmiałych wywodów Dukaja na temat Lema, natomiast Państwu proponuję jako alternatywę poznanie choćby tekstu z Wikipedii, z którego fragment przepisuję:
„..Krytyk i historyk literatury Małgorzata Szpakowska uważa Lema za późnego spadkobiercę postpozytywistycznego naturalizmu, z czego wynika jego charakterystyczna mizantropia, wykazująca wspólne korzenie z twórczością Przybyszewskiego i Witkacego. W dziedzinie filozofii nauki Lem często odwoływał się do prac filozofa i logika Bertranda Russella oraz filozofa nauki Karla R. Poppera. Epistemologiczne poglądy Lema można zaliczyć do szkoły krytycznych uczniów Poppera, takich jak filozof nauki Imre Lakatos. Przekonania Lema w zakresie antropologii publicysta i dziennikarz Wojciech Orliński określa jako mizantropijny humanizm - człowiek znajduje się w centrum zainteresowań Lema, nie wzbudza on jednak jego sympatii jako przypadkowy produkt ewolucji, zniewolony przez atawistyczne instynkty. W domenie metafizyki Lem prezentował stanowisko agnostyka, wyraźnie różne jednak od oficjalnego ateizmu państwowego, np. radzieckiego. Filozofia społeczna Lema przejawiała się w wielu dziełach poprzez krytykę ustroju totalitarnego z pozycji humanistycznych, w późniejszych utworach pojawiła się również krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego i skrajnie permisywnego. W publicystyce dotyczącej filozofii języka Lem odrzucał strukturalizm i semiotykę, stojąc na stanowisku, iż nie można analizować dzieła literackiego samego w sobie, abstrahując od kontekstu odczytania go przez odbiorcę...."
Zwracam uwagę na przywołane tu nazwisko mistrza paradoksu - Bertranda Russella, bo w twórczości Lema wiele paradoksów znajdujemy. Podkreślam, że dla mnie fantastyka jest dla Lema środkiem, a nie celem, natomiast uprawianie przez niego filozofii z wyrafinowanym poczuciem humoru przypomina ks. J. Tischnera.
Jednocześnie z uwagą przyjmuję początek wstępu Dukaja, pozostawiając Państwu wybór opcji (s. 7):
„Żadna dobra książka nie przejdzie nieukarana, a każdy gest artystyczny jest zarazem przedmiotem gry rynkowej. I jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, także inicjatorom antologii opowiadań inspirowanych twórczością Stanisława Lema łatwo przypisać niskie intencje: że oto wykorzystują znane nazwisko dla darmowej reklamy, by przebić się z tytułem marketingowo. W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną. Bo, po pierwsze, czy „Głos Lema” rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?..."
Ja się opowiadam za szefami Wydawnictwa, którzy dbają o jego interes i w tym celu wykorzystują nazwisko Lema. W marketingu wszelkie chwyty dozwolone.
To teraz parę słów o tych 12 utworach składających się na książkę. Antologię zaczyna Krzysztof Piskorski (ur. 1982), który zadebiutował w 2004 na łamach „Nowej Fantastyki”. Wojna entropowa (?) (entropiczna?) prowadząca do anihilacji, i nie pokonana Gaja - ludzka Ziemia. Jak dla mnie zbyt odległe o parę milionów lat, bo gustuję w niewykraczających poza nasze tysiąclecie. Ponadto wymyślny język utrudnia lekturę.
Następny Rafał W. Orkan (ur. 1980), zadebiutował w 2007. Tu nam zaserwował księżycową satyrę Polaków. Lud księżycowy Lesiołki jest obłędnie podzielony i każdy żre się z każdym. Dopiero pojawienie się obcego, konsoliduje społeczeństwo we wspólnej walce z obcym. Temat dość oklepany.
Wawrzyniec Podrzucki (ur. 1962), dr mikrobiologii, i „to widać, słychać i czuć”. Odmienne od poprzednich nie tylko ogładą intelektualną, lecz i słyszalnym „głosem Lema”.
Czwarte z kolei autorstwa Andrzeja Miszczaka (ur. 1970) o solidarności androidów z ludźmi w obliczu katastrofy - banalne; piąte - Alexa Gütsche pt „Lalka”, w którym autor, jak i wydawca robią sobie z czytelnika „dżadża”. Nawigatorowi podoba się kosmiczna blondynka, wjeżdża na teren radioaktywnie skażony, rozmawia z zaprogramowaną blondynką i wyjeżdża ze skażonej strefy lądując w szpitalu. Koniec, kropka. O co biega? Nie wiem.
Szóste - jedynaczki, Joanny Skalskiej (ur. 1976), z wykształcenia - informatyka, przebywającej w Anglii, a debiutującej w 2006 roku. Najlepsze z dotychczasowych, bo i problem zawsze aktualny tj nieufności do obcego, innego. Wiele lat upływa a zadra zostaje, bo taki, to jak nie z innej planety, to pewnie „Żyd, mason bądź cyklista”.
Teraz Janusz Cyran (1959), fizyk i programista, debiut literacki – 1988, przerósł mnie, bo do końca nie zrozumiałem o co mu chodzi. Będąc z natury dociekliwy szukałem w innych recenzjach wyjaśnienia. Znalazłem na: http://wtf.waw.pl/kacik_literacki/bajki_epigonow_glos_lema_antologia
„...Opowiadanie absolutnie niepasująca do antologii, może przez to dobre. Świetny pomysł, może rozpisany za zbyt wiele stron. Dobra stylizacja płaszczem i szpadą. Twist zaskakujący, bo go nie ma....”;
I dalej nic nie rozumiem. Brnę dalej; teraz Wojciech Orliński (ur. 1969), dziennikarz GW, autor książki „Co to są sepulki?”. Wiążę nadzieje z jego opowiadaniem bo sam jestem zwolennikiem sepulenia. No i za wytrwałość zostałem wynagrodzony; pierwsze opowiadanie spełniające wymogi tytułu, a do tego świetne, z „lemowskim” poczuciem humoru, z elementami groteski. Zasłużone 10 gwiazdek!!
Teraz wychwalany w recenzjach Rafał Kosik (ur. 1971), pisarz, grafik, zaczynał w 2003, spory dorobek. Czytało się dobrze, lecz na koniec poczułem pewne niedopowiedzenie, bo co dla młodych jasne, to stary by wolał kawę na ławę.
Paweł Paliński (ur. 1979), publikuje od 2006. Za motto do swojego opowiadania wziął myśl Lema:
„Człowieczeństwo jest to suma naszych defektów, mankamentów, naszej niedoskonałości, jest tym czym chcemy być, a nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy, to jest po prostu dziura między ideałami a realizacją..”
Oryginalna wersja, nazwijmy to, skutków wyobcowania. Niezłe. Teraz najdłuższy utwór autorstwa Filipa Haki (ur. 1974), absolwenta ISNS, nauczyciela filozofii; pierwsze publikacje - 2008. I strzał w dziesiątkę. Wyśmienity pastisz twórczości Lema! 10 gwiazdek!!
I ostatni Jakub Nowak (ur. 1981), dr nauk o polityce, debiutujący w 2004, próbuje powiązać Lema z Dickiem; wyszło średnio, bo i temat kontrowersyjny
Z ulgą dojechałem do końca, absolutnie nieukontentowany, niezaspokojony, nieusatysfakcjonowany, bo mój wysiłek włożony w lekturę okazał się nieadekwatny do korzyści z niej osiągniętych. Uwzględniając ogół recenzji formułuję zdanie, że Haka ciągnie całą resztę!! A więc mógłby być wydany osobno, co najwyżej wzbogacony np. Orlińskim czy Nowakiem. Drugi wniosek, może zbyt odważny, że Lem nie znajduje właściwego, szerokiego zrozumienia wśród ludzi młodych, a zaszufladkowanie go do pisarzy science – fiction, pomniejsza go. Lem to filozof - kpiarz dla którego fantastyka jest sposobem wyrażania myśli, a nie celem, a większość o tym zapomina.
Niestety 550 stron powoduje znużenie, przeważają opowiadania słabe i ubogie językowo, więc mimo zgodnego z innymi recenzentami wychwalania Haki, a zauważonego przeze mnie Orlińskiego, Skalskiej czy, znanego wcześnie, Kosika, średnia, w bardzo naciągany sposób, wynosi 6 gwiazdek.
PS Skleroza, zmęczenie i nie napisałem o najważniejszym. U Lema WSZECHOBECNY jest BÓG, w szerokim tego słowa znaczeniu, a w antologii prawie go NIE MA
pod redakcją Michała Cetnarowskiego
Wydane w 2011 roku, 12 utworów ze wstępem Jacka Dukaja, z którego dowiaduję się, że ze mnie kiep pozbawiony przez autorytet, jakim się ten pan mianował, prawa do otwierania gęby (s. 10):
"...Nawet jeśli ktoś serdecznie nie znosi Tolkiena, musi się orientować w jego dziełach, żeby w ogóle z sensem uczestniczyć w rozmowach o współczesnej kulturze, i to nawet nie zawężając jej do fantastyki..."
Szczęśliwie za stary jestem, żeby chucpą Dukaja się przejmować. Przyznam się, że nie mam zielonego pojęcia o Tolkienie, a twórczość Dukaja znam na podstawie jednej książki, wskutek nękania mnie przez "Jonasza" z LC. Natomiast Lema czytam od ponad 60 lat i zaliczam go do piątki moich ulubionych polskich autorów, którą współtworzą Parandowski oraz trójca WGS czyli Witkacy, Gombrowicz i Schulz.
Nie zamierzam ustosunkowywać się do bardzo śmiałych wywodów Dukaja na temat Lema, natomiast Państwu proponuję jako alternatywę poznanie choćby tekstu z Wikipedii, z którego fragment przepisuję:
„..Krytyk i historyk literatury Małgorzata Szpakowska uważa Lema za późnego spadkobiercę postpozytywistycznego naturalizmu, z czego wynika jego charakterystyczna mizantropia, wykazująca wspólne korzenie z twórczością Przybyszewskiego i Witkacego. W dziedzinie filozofii nauki Lem często odwoływał się do prac filozofa i logika Bertranda Russella oraz filozofa nauki Karla R. Poppera. Epistemologiczne poglądy Lema można zaliczyć do szkoły krytycznych uczniów Poppera, takich jak filozof nauki Imre Lakatos. Przekonania Lema w zakresie antropologii publicysta i dziennikarz Wojciech Orliński określa jako mizantropijny humanizm - człowiek znajduje się w centrum zainteresowań Lema, nie wzbudza on jednak jego sympatii jako przypadkowy produkt ewolucji, zniewolony przez atawistyczne instynkty. W domenie metafizyki Lem prezentował stanowisko agnostyka, wyraźnie różne jednak od oficjalnego ateizmu państwowego, np. radzieckiego. Filozofia społeczna Lema przejawiała się w wielu dziełach poprzez krytykę ustroju totalitarnego z pozycji humanistycznych, w późniejszych utworach pojawiła się również krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego i skrajnie permisywnego. W publicystyce dotyczącej filozofii języka Lem odrzucał strukturalizm i semiotykę, stojąc na stanowisku, iż nie można analizować dzieła literackiego samego w sobie, abstrahując od kontekstu odczytania go przez odbiorcę...."
Zwracam uwagę na przywołane tu nazwisko mistrza paradoksu - Bertranda Russella, bo w twórczości Lema wiele paradoksów znajdujemy. Podkreślam, że dla mnie fantastyka jest dla Lema środkiem, a nie celem, natomiast uprawianie przez niego filozofii z wyrafinowanym poczuciem humoru przypomina ks. J. Tischnera.
Jednocześnie z uwagą przyjmuję początek wstępu Dukaja, pozostawiając Państwu wybór opcji (s. 7):
„Żadna dobra książka nie przejdzie nieukarana, a każdy gest artystyczny jest zarazem przedmiotem gry rynkowej. I jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, także inicjatorom antologii opowiadań inspirowanych twórczością Stanisława Lema łatwo przypisać niskie intencje: że oto wykorzystują znane nazwisko dla darmowej reklamy, by przebić się z tytułem marketingowo. W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną. Bo, po pierwsze, czy „Głos Lema” rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?..."
Ja się opowiadam za szefami Wydawnictwa, którzy dbają o jego interes i w tym celu wykorzystują nazwisko Lema. W marketingu wszelkie chwyty dozwolone.
To teraz parę słów o tych 12 utworach składających się na książkę. Antologię zaczyna Krzysztof Piskorski (ur. 1982), który zadebiutował w 2004 na łamach „Nowej Fantastyki”. Wojna entropowa (?) (entropiczna?) prowadząca do anihilacji, i nie pokonana Gaja - ludzka Ziemia. Jak dla mnie zbyt odległe o parę milionów lat, bo gustuję w niewykraczających poza nasze tysiąclecie. Ponadto wymyślny język utrudnia lekturę.
Następny Rafał W. Orkan (ur. 1980), zadebiutował w 2007. Tu nam zaserwował księżycową satyrę Polaków. Lud księżycowy Lesiołki jest obłędnie podzielony i każdy żre się z każdym. Dopiero pojawienie się obcego, konsoliduje społeczeństwo we wspólnej walce z obcym. Temat dość oklepany.
Wawrzyniec Podrzucki (ur. 1962), dr mikrobiologii, i „to widać, słychać i czuć”. Odmienne od poprzednich nie tylko ogładą intelektualną, lecz i słyszalnym „głosem Lema”.
Czwarte z kolei autorstwa Andrzeja Miszczaka (ur. 1970) o solidarności androidów z ludźmi w obliczu katastrofy - banalne; piąte - Alexa Gütsche pt „Lalka”, w którym autor, jak i wydawca robią sobie z czytelnika „dżadża”. Nawigatorowi podoba się kosmiczna blondynka, wjeżdża na teren radioaktywnie skażony, rozmawia z zaprogramowaną blondynką i wyjeżdża ze skażonej strefy lądując w szpitalu. Koniec, kropka. O co biega? Nie wiem.
Szóste - jedynaczki, Joanny Skalskiej (ur. 1976), z wykształcenia - informatyka, przebywającej w Anglii, a debiutującej w 2006 roku. Najlepsze z dotychczasowych, bo i problem zawsze aktualny tj nieufności do obcego, innego. Wiele lat upływa a zadra zostaje, bo taki, to jak nie z innej planety, to pewnie „Żyd, mason bądź cyklista”.
Teraz Janusz Cyran (1959), fizyk i programista, debiut literacki – 1988, przerósł mnie, bo do końca nie zrozumiałem o co mu chodzi. Będąc z natury dociekliwy szukałem w innych recenzjach wyjaśnienia. Znalazłem na: http://wtf.waw.pl/kacik_literacki/bajki_epigonow_glos_lema_antologia
„...Opowiadanie absolutnie niepasująca do antologii, może przez to dobre. Świetny pomysł, może rozpisany za zbyt wiele stron. Dobra stylizacja płaszczem i szpadą. Twist zaskakujący, bo go nie ma....”;
I dalej nic nie rozumiem. Brnę dalej; teraz Wojciech Orliński (ur. 1969), dziennikarz GW, autor książki „Co to są sepulki?”. Wiążę nadzieje z jego opowiadaniem bo sam jestem zwolennikiem sepulenia. No i za wytrwałość zostałem wynagrodzony; pierwsze opowiadanie spełniające wymogi tytułu, a do tego świetne, z „lemowskim” poczuciem humoru, z elementami groteski. Zasłużone 10 gwiazdek!!
Teraz wychwalany w recenzjach Rafał Kosik (ur. 1971), pisarz, grafik, zaczynał w 2003, spory dorobek. Czytało się dobrze, lecz na koniec poczułem pewne niedopowiedzenie, bo co dla młodych jasne, to stary by wolał kawę na ławę.
Paweł Paliński (ur. 1979), publikuje od 2006. Za motto do swojego opowiadania wziął myśl Lema:
„Człowieczeństwo jest to suma naszych defektów, mankamentów, naszej niedoskonałości, jest tym czym chcemy być, a nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy, to jest po prostu dziura między ideałami a realizacją..”
Oryginalna wersja, nazwijmy to, skutków wyobcowania. Niezłe. Teraz najdłuższy utwór autorstwa Filipa Haki (ur. 1974), absolwenta ISNS, nauczyciela filozofii; pierwsze publikacje - 2008. I strzał w dziesiątkę. Wyśmienity pastisz twórczości Lema! 10 gwiazdek!!
I ostatni Jakub Nowak (ur. 1981), dr nauk o polityce, debiutujący w 2004, próbuje powiązać Lema z Dickiem; wyszło średnio, bo i temat kontrowersyjny
Z ulgą dojechałem do końca, absolutnie nieukontentowany, niezaspokojony, nieusatysfakcjonowany, bo mój wysiłek włożony w lekturę okazał się nieadekwatny do korzyści z niej osiągniętych. Uwzględniając ogół recenzji formułuję zdanie, że Haka ciągnie całą resztę!! A więc mógłby być wydany osobno, co najwyżej wzbogacony np. Orlińskim czy Nowakiem. Drugi wniosek, może zbyt odważny, że Lem nie znajduje właściwego, szerokiego zrozumienia wśród ludzi młodych, a zaszufladkowanie go do pisarzy science – fiction, pomniejsza go. Lem to filozof - kpiarz dla którego fantastyka jest sposobem wyrażania myśli, a nie celem, a większość o tym zapomina.
Niestety 550 stron powoduje znużenie, przeważają opowiadania słabe i ubogie językowo, więc mimo zgodnego z innymi recenzentami wychwalania Haki, a zauważonego przeze mnie Orlińskiego, Skalskiej czy, znanego wcześnie, Kosika, średnia, w bardzo naciągany sposób, wynosi 6 gwiazdek.
PS Skleroza, zmęczenie i nie napisałem o najważniejszym. U Lema WSZECHOBECNY jest BÓG, w szerokim tego słowa znaczeniu, a w antologii prawie go NIE MA
Monday, 15 August 2016
Jerzy ANDRZEJEWSKI - "Popiół i diament"
JERZY ANDRZEJEWSKI - "Popiół i diament"
Kontrowersyjny temat, autor o ewoluujących, delikatnie nazywając, poglądach, "ciężkie czasy", film Wajdy, a do tego lektura szkolna. Więcej trudności w pisaniu recenzji trudno sobie wyobrazić. W tej sytuacji rzucam parę uwag "nieuczesanych" by Państwa zainteresować. Żeby jasnym był mój stosunek do książki, oświadczam, że nie zgadzam się z Marią Dąbrowską, nota bene zhańbioną listem kondolencyjnym po śmierci Stalina, która pisze ("Dziennik 1945 -56, t. I, str. 260): „Popiół i diament” to....
„...paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie 'Gówno i zamęt'...”
Nie pamiętam z przyczyn zrozumiałych (rocznik 1943) druku tego utworu w odcinkach w „Odrodzeniu” pod tytułem „Zaraz po wojnie”, ani reakcji społeczeństwa na pierwsze wydanie w 1948, które nota bene Andrzejewski nieustannie poprawiał do 1954 roku. Wydaje mnie się, że Andrzejewski odważył się za wcześnie na poruszanie tematów wymagających dystansu i dlatego poddano jego utwór totalnej krytyce i to z obu stron. Przyznaję się, że ja najpierw obejrzałem film Wajdy z 1958, a dopiero wówczas przeczytałem książkę. Ze względu na Andrzejewskiego autorstwo scenariusza nie ma potrzeby rozdzielania filmu i książki.
Połączenie talentu Andrzejewskiego i Wajdy plus plejada świetnych aktorów przyniosło wielki sukces, a film stał się hitem światowym. Na co wtedy zwracano uwagę? Po pierwsze: tytuł książki i filmu został powszechnie zinterpretowany jako wredny, że AK utożsamione ze Zbyszkiem - Maćkiem ginącym na śmietniku, to „popiół”, a nowa „władza” ze Szczuką to „diament”. Trzeba zrozumieć, że nieliczni czytali książkę, a nieliczni z tych nielicznych zauważyli i zrozumieli motto książki z Norwida tłumaczące tytuł:
„Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,/ Wokoło lecą szmaty zapalone;/ Gorejąc nie wiesz, czy Stawasz się wolny,/ Czy to, co twoje, ma być zatracone?/ Czy popiół tylko zostanie i zamęt,/ Co idzie w przepaść z burzą? – czy zostanie/ Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,/ Wiekuistego zwycięstwa zaranie..."
Reszta związana jest z filmem: kultowa scena z zapalaniem alkoholu w lampkach, sam Cybulski (1927 -1967) - polski James Dean (1931 -1955) i zapomniany dziś Jerzy Jogałła (ur. 1940), filmowy syn Szczuki, w którym wiele nastolatek upatrywało Jamesa Deana, a nie w Zbyszku.
Czytając książkę należy pamiętać że została napisana i opublikowana w okresie szalejącego stalinizmu, bo to wiele tłumaczy i znacznie podnosi jej wartość. Wydaje mnie się istotne podkreślenie, że całe przedsięwzięcie pilotował osobiście Borejsza (oryg. Goldberg, rodzony brat ubeckiego kata Różańskiego), który zlikwidował analfabetyzm w Polsce i sprawił, że książki trafiły „pod strzechy”. Takie to dziwne i pokręcone były czasy.
Oczywiście, pozostaję przy zdaniu sprzed 58 lat, że i książka, i film to arcydzieła!!!
Kontrowersyjny temat, autor o ewoluujących, delikatnie nazywając, poglądach, "ciężkie czasy", film Wajdy, a do tego lektura szkolna. Więcej trudności w pisaniu recenzji trudno sobie wyobrazić. W tej sytuacji rzucam parę uwag "nieuczesanych" by Państwa zainteresować. Żeby jasnym był mój stosunek do książki, oświadczam, że nie zgadzam się z Marią Dąbrowską, nota bene zhańbioną listem kondolencyjnym po śmierci Stalina, która pisze ("Dziennik 1945 -56, t. I, str. 260): „Popiół i diament” to....
„...paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie 'Gówno i zamęt'...”
Nie pamiętam z przyczyn zrozumiałych (rocznik 1943) druku tego utworu w odcinkach w „Odrodzeniu” pod tytułem „Zaraz po wojnie”, ani reakcji społeczeństwa na pierwsze wydanie w 1948, które nota bene Andrzejewski nieustannie poprawiał do 1954 roku. Wydaje mnie się, że Andrzejewski odważył się za wcześnie na poruszanie tematów wymagających dystansu i dlatego poddano jego utwór totalnej krytyce i to z obu stron. Przyznaję się, że ja najpierw obejrzałem film Wajdy z 1958, a dopiero wówczas przeczytałem książkę. Ze względu na Andrzejewskiego autorstwo scenariusza nie ma potrzeby rozdzielania filmu i książki.
Połączenie talentu Andrzejewskiego i Wajdy plus plejada świetnych aktorów przyniosło wielki sukces, a film stał się hitem światowym. Na co wtedy zwracano uwagę? Po pierwsze: tytuł książki i filmu został powszechnie zinterpretowany jako wredny, że AK utożsamione ze Zbyszkiem - Maćkiem ginącym na śmietniku, to „popiół”, a nowa „władza” ze Szczuką to „diament”. Trzeba zrozumieć, że nieliczni czytali książkę, a nieliczni z tych nielicznych zauważyli i zrozumieli motto książki z Norwida tłumaczące tytuł:
„Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,/ Wokoło lecą szmaty zapalone;/ Gorejąc nie wiesz, czy Stawasz się wolny,/ Czy to, co twoje, ma być zatracone?/ Czy popiół tylko zostanie i zamęt,/ Co idzie w przepaść z burzą? – czy zostanie/ Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,/ Wiekuistego zwycięstwa zaranie..."
Reszta związana jest z filmem: kultowa scena z zapalaniem alkoholu w lampkach, sam Cybulski (1927 -1967) - polski James Dean (1931 -1955) i zapomniany dziś Jerzy Jogałła (ur. 1940), filmowy syn Szczuki, w którym wiele nastolatek upatrywało Jamesa Deana, a nie w Zbyszku.
Czytając książkę należy pamiętać że została napisana i opublikowana w okresie szalejącego stalinizmu, bo to wiele tłumaczy i znacznie podnosi jej wartość. Wydaje mnie się istotne podkreślenie, że całe przedsięwzięcie pilotował osobiście Borejsza (oryg. Goldberg, rodzony brat ubeckiego kata Różańskiego), który zlikwidował analfabetyzm w Polsce i sprawił, że książki trafiły „pod strzechy”. Takie to dziwne i pokręcone były czasy.
Oczywiście, pozostaję przy zdaniu sprzed 58 lat, że i książka, i film to arcydzieła!!!
Sunday, 14 August 2016
Izaak BABEL - "Utwory wybrane"
Izaak BABEL - "Utwory wybrane"
Izaak Babel (1894 - 1940) odeski Żyd, funkcjonariusz Czeka, żołnierz Armii Konnej Budionnego, wielki rosyjski prozaik, mistrz krótkiej formy. twórca "Armii Konnej" i "Opowiadań odeskich".
Wg Wikipedii:
Brał udział w rosyjskiej wojnie domowej po stronie komunistów, służąc w Czeka.... ...Jako oficer polityczny i redaktor przyfrontowej gazety uczestniczył w wojnie polsko - bolszewickiej, w szeregach 1 Armii Konnej Siemiona Budionnego. Po wojnie wrócił do Odessy i pracował nad "Opowiadaniami odeskimi" (pełne wydanie w 1931) – wspomnieniami z dzieciństwa, obrazie obyczajów rodzinnego miasta, poświęconymi na wpół legendarnym żydowskim bandytom z osławionej dzielnicy Mołdawanka, z której Babel sam pochodził. W 1919 ożenił się w Odessie z Jewgieniją Gronfejn... ..Od 1923 mieszkał w Moskwie i przyjaźnił się z Ilią Erenburgiem... ....W 1924 Babel opublikował kilka opowiadań z późniejszych cyklów "Armia konna" oraz "Opowiadania odeskie" w piśmie Majakowskiego "LEF"..."
W tym zbiorze ponad 200 stron zajmują opowiadania z "Armii Konnej". Gdy pierwszy raz je czytałem, a było to w 1964, w tłumaczeniu Jerzego Pomianowskiego, przeżyłem wstrząs, bo relacja wojny polsko - bolszewickiej z przeciwnej strony, szokuje, a w dodatku nasycona jest skrajną nienawiścią i pogardą. Aby ułatwić zrozumienie Babla przytaczam jedno zdanie z anglojęzycznej Wikipedii:
"....The 1st Cavalry Army pushed Polish forces out of Ukraine and broke through Polish southern frontlines..."
To zdanie jest bardzo istotne, bo w Polsce wszyscy wiedzą o cudzie nad Wisłą w połowie sierpnia 1920 roku, ale mało kto wie, że.... (Norman Davies "Boże Igrzysko" s. 863):
"....wojna polsko – sowiecka zaczęła się od pierwszego nie planowanego starcia, które miało miejsce pod Berezą Kartuską na Białorusi 14 lutego 1919 roku..."
Po początkowych sukcesach Piłsudskiego...... (tamże s. 865):
"....losy się odwróciły. W czerwcu Pierwsza Armia Konna pod dowództwem Budionnego przedarła się przez linię polskiego frontu w Galicji, a 4 lipca Tuchaczewski wyruszył znad Berezyny... ,,,W pierwszych dniach sierpnia pięć armii sowieckich zbliżało się już do przedmieść Warszawy..."
To podanie dokładnego czasu i miejsca jest potrzebne, by poznać powody nienawiści Armii Konnej do "polskich panów". Bo tą nienawiść podziela Babel, i jeszcze ją wzmacnia jako Żyd odwzajemniając się za polski antysemityzm. Przykłady:
s. 16 „...Polacy go zarzynali, a on ich błagał: zabijcie mnie na tylnym podwórzu żeby moja córka nie widziała, jak będę umierał. Ale oni zrobili tak, jak im było potrzeba....”
s. 41 „...- Polak to zła bestia. Polak bierze Żyda i wyrywa mu brodę - ach bestia! A znowu teraz go biją, tę złą bestię. To wspaniale, to jest rewolucja!...”
s. 149 „...Zapaliłem latarkę, odwróciłem się i zobaczyłem na ziemi trupa Polaka oblanego moim moczem. Notes i strzępy odezw Piłsudskiego poniewierały się koło trupa.... ...Odezwą Piłsudskiego, marszałka i dowódcy naczelnego, starłem cuchnącą ciecz z głowy nieznanego mego brata i odszedłem uginając się pod ciężarem siodła...”
s. 167 „...W ciszy usłyszałem oddalony powiew jęku. Opar tajemnego morderstwa włóczył się wokoło nas.
- Biją kogoś - powiedziałem. - Kogóż to biją?
- Polacy rozrabiają – odpowiedział mi chłop - Polacy Żydów rżną..”
Cytaty nie zmieniają faktu, że pióro Babla wyśmienite a opisy plastyczne. Po „Armii Konnej” mamy „Opowiadania Odeskie”, których bohaterem jest Benia Krzyk, przywódca żydowskich, odeskich bandytów. Niestety z wymienionych przez Wikipedię trzynastu, pod tym tytułem dostaliśmy tylko cztery, lecz siedem dalszych znalazłem, nie wiem czemu, w następnej części zatytułowanej „Opowiadania”. Również w Wikipedii - opinia:
„...'Opowiadania Odeskie' są heroikomiczną sagą opisującą życie mieszkańców żydowskiej dzielnicy Odessy - Mołdawanki...”
Tam też komentarz tłumacza Jerzego Pomianowskiego:
„...Oto książka, której nie zabrałbym na bezludną wyspę jedynie dlatego, że znam ją na pamięć! Pierwsze zetknięcie z tekstem Babla było ważnym przeżyciem nawet dla zawołanych znawców..”
Wszystkie opowiadania są genialne a ja tylko dodam, że w trakcie lektury przypomina mnie się Perec i Singer, Tewji Mleczarz Szolem Alejchema, którego nota bene Babel tłumaczył z jidysz na rosyjski, i Lejzorek Rojtszwaniec Erenburga, czyli literatura z górnej półki.
Dobrej zabawy!!
Izaak Babel (1894 - 1940) odeski Żyd, funkcjonariusz Czeka, żołnierz Armii Konnej Budionnego, wielki rosyjski prozaik, mistrz krótkiej formy. twórca "Armii Konnej" i "Opowiadań odeskich".
Wg Wikipedii:
Brał udział w rosyjskiej wojnie domowej po stronie komunistów, służąc w Czeka.... ...Jako oficer polityczny i redaktor przyfrontowej gazety uczestniczył w wojnie polsko - bolszewickiej, w szeregach 1 Armii Konnej Siemiona Budionnego. Po wojnie wrócił do Odessy i pracował nad "Opowiadaniami odeskimi" (pełne wydanie w 1931) – wspomnieniami z dzieciństwa, obrazie obyczajów rodzinnego miasta, poświęconymi na wpół legendarnym żydowskim bandytom z osławionej dzielnicy Mołdawanka, z której Babel sam pochodził. W 1919 ożenił się w Odessie z Jewgieniją Gronfejn... ..Od 1923 mieszkał w Moskwie i przyjaźnił się z Ilią Erenburgiem... ....W 1924 Babel opublikował kilka opowiadań z późniejszych cyklów "Armia konna" oraz "Opowiadania odeskie" w piśmie Majakowskiego "LEF"..."
W tym zbiorze ponad 200 stron zajmują opowiadania z "Armii Konnej". Gdy pierwszy raz je czytałem, a było to w 1964, w tłumaczeniu Jerzego Pomianowskiego, przeżyłem wstrząs, bo relacja wojny polsko - bolszewickiej z przeciwnej strony, szokuje, a w dodatku nasycona jest skrajną nienawiścią i pogardą. Aby ułatwić zrozumienie Babla przytaczam jedno zdanie z anglojęzycznej Wikipedii:
"....The 1st Cavalry Army pushed Polish forces out of Ukraine and broke through Polish southern frontlines..."
To zdanie jest bardzo istotne, bo w Polsce wszyscy wiedzą o cudzie nad Wisłą w połowie sierpnia 1920 roku, ale mało kto wie, że.... (Norman Davies "Boże Igrzysko" s. 863):
"....wojna polsko – sowiecka zaczęła się od pierwszego nie planowanego starcia, które miało miejsce pod Berezą Kartuską na Białorusi 14 lutego 1919 roku..."
Po początkowych sukcesach Piłsudskiego...... (tamże s. 865):
"....losy się odwróciły. W czerwcu Pierwsza Armia Konna pod dowództwem Budionnego przedarła się przez linię polskiego frontu w Galicji, a 4 lipca Tuchaczewski wyruszył znad Berezyny... ,,,W pierwszych dniach sierpnia pięć armii sowieckich zbliżało się już do przedmieść Warszawy..."
To podanie dokładnego czasu i miejsca jest potrzebne, by poznać powody nienawiści Armii Konnej do "polskich panów". Bo tą nienawiść podziela Babel, i jeszcze ją wzmacnia jako Żyd odwzajemniając się za polski antysemityzm. Przykłady:
s. 16 „...Polacy go zarzynali, a on ich błagał: zabijcie mnie na tylnym podwórzu żeby moja córka nie widziała, jak będę umierał. Ale oni zrobili tak, jak im było potrzeba....”
s. 41 „...- Polak to zła bestia. Polak bierze Żyda i wyrywa mu brodę - ach bestia! A znowu teraz go biją, tę złą bestię. To wspaniale, to jest rewolucja!...”
s. 149 „...Zapaliłem latarkę, odwróciłem się i zobaczyłem na ziemi trupa Polaka oblanego moim moczem. Notes i strzępy odezw Piłsudskiego poniewierały się koło trupa.... ...Odezwą Piłsudskiego, marszałka i dowódcy naczelnego, starłem cuchnącą ciecz z głowy nieznanego mego brata i odszedłem uginając się pod ciężarem siodła...”
s. 167 „...W ciszy usłyszałem oddalony powiew jęku. Opar tajemnego morderstwa włóczył się wokoło nas.
- Biją kogoś - powiedziałem. - Kogóż to biją?
- Polacy rozrabiają – odpowiedział mi chłop - Polacy Żydów rżną..”
Cytaty nie zmieniają faktu, że pióro Babla wyśmienite a opisy plastyczne. Po „Armii Konnej” mamy „Opowiadania Odeskie”, których bohaterem jest Benia Krzyk, przywódca żydowskich, odeskich bandytów. Niestety z wymienionych przez Wikipedię trzynastu, pod tym tytułem dostaliśmy tylko cztery, lecz siedem dalszych znalazłem, nie wiem czemu, w następnej części zatytułowanej „Opowiadania”. Również w Wikipedii - opinia:
„...'Opowiadania Odeskie' są heroikomiczną sagą opisującą życie mieszkańców żydowskiej dzielnicy Odessy - Mołdawanki...”
Tam też komentarz tłumacza Jerzego Pomianowskiego:
„...Oto książka, której nie zabrałbym na bezludną wyspę jedynie dlatego, że znam ją na pamięć! Pierwsze zetknięcie z tekstem Babla było ważnym przeżyciem nawet dla zawołanych znawców..”
Wszystkie opowiadania są genialne a ja tylko dodam, że w trakcie lektury przypomina mnie się Perec i Singer, Tewji Mleczarz Szolem Alejchema, którego nota bene Babel tłumaczył z jidysz na rosyjski, i Lejzorek Rojtszwaniec Erenburga, czyli literatura z górnej półki.
Dobrej zabawy!!
Saturday, 13 August 2016
Max FRISCH - "Powiedzmy, Gatenbein...."
Max FRISCH - "Powiedzmy, Gantenbein..."
Max Frisch (1911 – 1991) - szwajcarski pisarz, dramaturg i architekt. Czy komuś się podoba, czy też nie wizytówką Frischa pozostanie "Homo Faber", a dla potrzeb tej recenzji przypomnijmy jego najważniejsze dzieła:"Stiller" (1954, ode mnie 6 gwiazdek), "Homo faber" (1957. ode mnie 9 gwiazdek), dramat "Biedermann i podpalacze” (1958) oraz "Powiedzmy, Gantenbein..." (1964).
Po osiągnięciu życiowego sukcesu 7 lat wcześniej Frisch "obrósł w piórka", co prowadzi go do eksperymentów w pisaniu tej właśnie powieści. Za temat wziął kwestię tożsamości, która jest zlepkiem osobowości ujawnianych zależnie od okoliczności. Temat bardzo szeroki, a Frisch w dodatku zlikwidował wszelkie jego granice wyrażeniami "wyobrażam sobie" bądź "powiedzmy, że". Tak wyrażona alternatywność nie wystarcza mu i snuje wiele dygresji rozważających przypadkowość. To doprowadziło do prawie pięciuset stronicowej książki, której czas przeczytania nie jest adekwatny do czerpanych korzyści intelektualnych. Swoją koncepcję wyraża zdaniem (s. 27):
"Przymierzam historie jak ubrania!..."
Według mnie stosowniejsze by było pożyczone od Vonneguta, z jego wprowadzenia do "Matki nocy":
"jesteśmy tym, kogo udajemy, i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy..."
Problem w tym, że znam baśnie o księżniczkach przemienionych w żabę czy inne typu "Piękna i bestia", jak i Stevensona "Dr Jekyll i pan Hyde". Ale to jest "małe piwo przed śniadaniem", jak mówi cieć w serialu "Dom", bo ja przeżyłem zdecydowaną większość mojego długiego życia w PRL-u, w którym każdy, w mniejszym lub większym stopniu, posiadał co najmniej dwie twarze, pozy czy osobowości, jakkolwiek byśmy to nazywali. Jedną "normalną", a drugą tworzoną zwrotem "towarzyszu", "obywatelu" czy "kolego". Tak więc ten temat mam dokładnie przerobiony, podobnie zresztą jak kwestię "przypadku", a to wskutek przejęcia ulubionego dyskusyjnego tematu "przypadek czy konieczność" od śp mojego Ojca, jak i filmu Kieślowskiego "Przypadek".
Nim przejdę do wyjątkowo podłej tytułowej postaci, zaznaczam, że dygresje autora są z reguły żenująco banalne, jak choćby o ambasadorze (s. 172), a drugą ważną postać, Enderlina, charakteryzuje tak (s. 52):
„..Mężczyzna, intelektualista, dożył czterdziestu jeden lat bez szczególnych sukcesów, bez szczególnych trudności; dopiero kiedy przychodzi wyjątkowy sukces, ogarnia go przerażenie z powodu roli, jaką widocznie grał dotąd... Czy sam w nią wierzył ?..."
Nie wiem; zaistniałym faktom wiara do niczego potrzebna....
Hochsztapler Gantenbein udaje ślepego. Tylko, że ten pomysł bardziej mnie się podoba u Hłaski, gdzie mistyfikacja służy zarabianiu pieniędzy (fałszywy niewidomy "zgaduje", kto go bije w mordę). U Frischa niewidomy jest pętakiem, utrzymankiem kobiety... (s. 128)
"...nigdy jeszcze nie czerpałem z mego konta na własne potrzeby Całkowicie, od stóp do głów, żyję z Lili...."
...perwersyjnym podglądaczem, odzierającym kobiety z prywatności, a z drugiej strony odrażającym masochistą, bo lubuje się w oglądaniu tego, co nie jest przeznaczone dla niego i pokornym skrywaniu swojej wiedzy. Do tego sam sobie zaprzecza twierdząc, że kocha, nigdy nie będąc zazdrosny (s. 159)
Reasumując: temat Frischa przerósł, on go też rozwodnił, a aż 6 gwiazdek, bo fragmenty bawią
Max Frisch (1911 – 1991) - szwajcarski pisarz, dramaturg i architekt. Czy komuś się podoba, czy też nie wizytówką Frischa pozostanie "Homo Faber", a dla potrzeb tej recenzji przypomnijmy jego najważniejsze dzieła:"Stiller" (1954, ode mnie 6 gwiazdek), "Homo faber" (1957. ode mnie 9 gwiazdek), dramat "Biedermann i podpalacze” (1958) oraz "Powiedzmy, Gantenbein..." (1964).
Po osiągnięciu życiowego sukcesu 7 lat wcześniej Frisch "obrósł w piórka", co prowadzi go do eksperymentów w pisaniu tej właśnie powieści. Za temat wziął kwestię tożsamości, która jest zlepkiem osobowości ujawnianych zależnie od okoliczności. Temat bardzo szeroki, a Frisch w dodatku zlikwidował wszelkie jego granice wyrażeniami "wyobrażam sobie" bądź "powiedzmy, że". Tak wyrażona alternatywność nie wystarcza mu i snuje wiele dygresji rozważających przypadkowość. To doprowadziło do prawie pięciuset stronicowej książki, której czas przeczytania nie jest adekwatny do czerpanych korzyści intelektualnych. Swoją koncepcję wyraża zdaniem (s. 27):
"Przymierzam historie jak ubrania!..."
Według mnie stosowniejsze by było pożyczone od Vonneguta, z jego wprowadzenia do "Matki nocy":
"jesteśmy tym, kogo udajemy, i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy..."
Problem w tym, że znam baśnie o księżniczkach przemienionych w żabę czy inne typu "Piękna i bestia", jak i Stevensona "Dr Jekyll i pan Hyde". Ale to jest "małe piwo przed śniadaniem", jak mówi cieć w serialu "Dom", bo ja przeżyłem zdecydowaną większość mojego długiego życia w PRL-u, w którym każdy, w mniejszym lub większym stopniu, posiadał co najmniej dwie twarze, pozy czy osobowości, jakkolwiek byśmy to nazywali. Jedną "normalną", a drugą tworzoną zwrotem "towarzyszu", "obywatelu" czy "kolego". Tak więc ten temat mam dokładnie przerobiony, podobnie zresztą jak kwestię "przypadku", a to wskutek przejęcia ulubionego dyskusyjnego tematu "przypadek czy konieczność" od śp mojego Ojca, jak i filmu Kieślowskiego "Przypadek".
Nim przejdę do wyjątkowo podłej tytułowej postaci, zaznaczam, że dygresje autora są z reguły żenująco banalne, jak choćby o ambasadorze (s. 172), a drugą ważną postać, Enderlina, charakteryzuje tak (s. 52):
„..Mężczyzna, intelektualista, dożył czterdziestu jeden lat bez szczególnych sukcesów, bez szczególnych trudności; dopiero kiedy przychodzi wyjątkowy sukces, ogarnia go przerażenie z powodu roli, jaką widocznie grał dotąd... Czy sam w nią wierzył ?..."
Nie wiem; zaistniałym faktom wiara do niczego potrzebna....
Hochsztapler Gantenbein udaje ślepego. Tylko, że ten pomysł bardziej mnie się podoba u Hłaski, gdzie mistyfikacja służy zarabianiu pieniędzy (fałszywy niewidomy "zgaduje", kto go bije w mordę). U Frischa niewidomy jest pętakiem, utrzymankiem kobiety... (s. 128)
"...nigdy jeszcze nie czerpałem z mego konta na własne potrzeby Całkowicie, od stóp do głów, żyję z Lili...."
...perwersyjnym podglądaczem, odzierającym kobiety z prywatności, a z drugiej strony odrażającym masochistą, bo lubuje się w oglądaniu tego, co nie jest przeznaczone dla niego i pokornym skrywaniu swojej wiedzy. Do tego sam sobie zaprzecza twierdząc, że kocha, nigdy nie będąc zazdrosny (s. 159)
Reasumując: temat Frischa przerósł, on go też rozwodnił, a aż 6 gwiazdek, bo fragmenty bawią
Friday, 12 August 2016
Nicholas EVANS - "Zaklinacz koni"
Nicholas EVANS - "Zaklinacz koni"
Nicholas Evans (ur. 1950) - angielski prozaik, scenarzysta i producent telewizyjny, w wieku 45 lat zadebiutował jak prozaik tą powieścią, sprawiając największą sensację wydawniczą ostatniej dekady, a trzy lata później (1998), na jej podstawie, Robert Redford nakręcił film pod tym samym tytułem.
Fabułę zwięźle podaje Wikipedia:
"Grace, młoda dziewczyna lubiąca jazdę konną, podczas jednej z przejażdżek wpada wraz z koniem pod koła czterdziestotonowej ciężarówki. Chociaż zarówno ona jak i jej wierzchowiec Pielgrzym uchodzą z życiem, jednak wypadek odbija się negatywnie na jej psychice. Także koń pod tym wydarzeniu dziczeje i nie daje się nikomu dosiąść. Matka Grace, Annie, nie zgadza się na uśpienie konia, czując, że wówczas przysporzy cierpień Grace. Postanawia odszukać mieszkającego w Ameryce człowieka, zwanego zaklinaczem koni, który potrafi oddziaływać na psychikę zwierząt. Liczy na to, że człowiek ten pomoże ich koniowi, a przy okazji Grace."
Na LC - rekordowy wynik: 3294 ocen, 247 opinii, średnia 7,03. Przy takiej obfitości, ja tylko banał powiem, że człowiek nie powinien karmić się tylko filozofią i monumentalnymi, przerażająco poważnymi, by nie powiedzieć nadętymi, dziełami, bo każdemu potrzebne jest trochę sentymentalizmu, dzięki któremu w samotności zainteresowany uroni łezkę. Jedni określą to jako piękną, szlachetną, choć trochę ckliwą opowieść, inni - brutalnie nazwą tanim sentymentalizmem, w stylu hollywoodzkich filmów. Ważne, że książka wzrusza i wzbudza szlachetne uczucia.
Reasumując: nie jest to "wielka" literatura, a mimo to potrzebna i "ludzka", a ja nie wstydzę się jej dać 10 gwiazdek, jak "Trędowatej", bo stary jestem i swojej reakcji już nie muszę ukrywać.
Nicholas Evans (ur. 1950) - angielski prozaik, scenarzysta i producent telewizyjny, w wieku 45 lat zadebiutował jak prozaik tą powieścią, sprawiając największą sensację wydawniczą ostatniej dekady, a trzy lata później (1998), na jej podstawie, Robert Redford nakręcił film pod tym samym tytułem.
Fabułę zwięźle podaje Wikipedia:
"Grace, młoda dziewczyna lubiąca jazdę konną, podczas jednej z przejażdżek wpada wraz z koniem pod koła czterdziestotonowej ciężarówki. Chociaż zarówno ona jak i jej wierzchowiec Pielgrzym uchodzą z życiem, jednak wypadek odbija się negatywnie na jej psychice. Także koń pod tym wydarzeniu dziczeje i nie daje się nikomu dosiąść. Matka Grace, Annie, nie zgadza się na uśpienie konia, czując, że wówczas przysporzy cierpień Grace. Postanawia odszukać mieszkającego w Ameryce człowieka, zwanego zaklinaczem koni, który potrafi oddziaływać na psychikę zwierząt. Liczy na to, że człowiek ten pomoże ich koniowi, a przy okazji Grace."
Na LC - rekordowy wynik: 3294 ocen, 247 opinii, średnia 7,03. Przy takiej obfitości, ja tylko banał powiem, że człowiek nie powinien karmić się tylko filozofią i monumentalnymi, przerażająco poważnymi, by nie powiedzieć nadętymi, dziełami, bo każdemu potrzebne jest trochę sentymentalizmu, dzięki któremu w samotności zainteresowany uroni łezkę. Jedni określą to jako piękną, szlachetną, choć trochę ckliwą opowieść, inni - brutalnie nazwą tanim sentymentalizmem, w stylu hollywoodzkich filmów. Ważne, że książka wzrusza i wzbudza szlachetne uczucia.
Reasumując: nie jest to "wielka" literatura, a mimo to potrzebna i "ludzka", a ja nie wstydzę się jej dać 10 gwiazdek, jak "Trędowatej", bo stary jestem i swojej reakcji już nie muszę ukrywać.
Thursday, 11 August 2016
Knut HAMSUN - "Błogosławieństwo ziemi"
Knut HAMSUN - "Błogosławieństwo ziemi"
"Jonasz" na LC pisze: "Autor nazista, ale powieść znakomita". I ma rację, ale ja chciałbym jego trochę usprawiedliwić bo przede wszystkim Hamsun obsesyjnie nienawidził Wielkiej Brytanii i ta nienawiść przyczyniła się do błędnego skierowania swojej sympatii, a ponadto gdy Hitler doszedł do władzy w 1933 roku, to Norweg miał już 74 lata, czyli tyle co ja obecnie, a więc o demencji związanej z wiekiem młodziak "Jonasz" nic nie wie. Ponadto Hamsuna osądzili, zrujnowali i wsadzili do wariatkowa.
Knut Hamsun (1859 - 1952) – norweski pisarz, prekursor modernistycznych tendencji w powieści psychologicznej oraz egzystencjalnej, które w pełni ukształtowały się w drugiej połowie XX wieku. Przedstawiciel kierunku subiektywistycznego w prozie norweskiej. Za "Błogosławioną ziemię" (1917) dostał w 1920 Nobla.
Z noty bibliograficznej:
"...Ta patriarchalna idylla jest pochwałą prostego i surowego życia, któremu sprzyjają moce natury i które to życie z kolei wywiera błogosławiony wpływ na porządek świata.."
Hamsun był pionierem literatury psychologicznej z techniką strumienia świadomości i wewnętrznego dialogu i wywarł wpływ na takich autorów jak Tomasz Mann, Franz Kafka, Maksym Gorki, Stefan Zweig, Henry Miller, Hermann Hesse czy Ernest Hemingway. Isaac Bashevis Singer nazwał Hamsuna "ojcem nowoczesnej szkoły literatury w każdym aspekcie - subiektywności, fragmentaryczności, używaniu reminiscencji i liryzmu. Cała nowoczesna szkoła beletrystyki pochodzi od Hamsuna.."
I jeszcze nutka osobista. Równe 60 lat temu wypożyczyłem "Błogosławieństwo ziemi" za radą pani bibliotekarki, bo sam nie miałem pojęcia o Hamsunie, chociaż większość noblistów znałem. Wróciłem do domu, zacząłem czytać i przez tydzień czasu byłem nieobecny. Mama myślała, że ja mam gorączkę (rozpalone policzki), więc nie poszedłem do szkoły i czytałem, i przeżywałem. I na całe życie zapamiętałem historię z "zajęczą" wargą i ucinanie brody Izaka nad kałużą w trakcie wyprawy do miasta.
To jest jeden z filarów światowej literatury, więc i tak każdy miłośnik książek przeżyje to samodzielnie. Amen
"Jonasz" na LC pisze: "Autor nazista, ale powieść znakomita". I ma rację, ale ja chciałbym jego trochę usprawiedliwić bo przede wszystkim Hamsun obsesyjnie nienawidził Wielkiej Brytanii i ta nienawiść przyczyniła się do błędnego skierowania swojej sympatii, a ponadto gdy Hitler doszedł do władzy w 1933 roku, to Norweg miał już 74 lata, czyli tyle co ja obecnie, a więc o demencji związanej z wiekiem młodziak "Jonasz" nic nie wie. Ponadto Hamsuna osądzili, zrujnowali i wsadzili do wariatkowa.
Knut Hamsun (1859 - 1952) – norweski pisarz, prekursor modernistycznych tendencji w powieści psychologicznej oraz egzystencjalnej, które w pełni ukształtowały się w drugiej połowie XX wieku. Przedstawiciel kierunku subiektywistycznego w prozie norweskiej. Za "Błogosławioną ziemię" (1917) dostał w 1920 Nobla.
Z noty bibliograficznej:
"...Ta patriarchalna idylla jest pochwałą prostego i surowego życia, któremu sprzyjają moce natury i które to życie z kolei wywiera błogosławiony wpływ na porządek świata.."
Hamsun był pionierem literatury psychologicznej z techniką strumienia świadomości i wewnętrznego dialogu i wywarł wpływ na takich autorów jak Tomasz Mann, Franz Kafka, Maksym Gorki, Stefan Zweig, Henry Miller, Hermann Hesse czy Ernest Hemingway. Isaac Bashevis Singer nazwał Hamsuna "ojcem nowoczesnej szkoły literatury w każdym aspekcie - subiektywności, fragmentaryczności, używaniu reminiscencji i liryzmu. Cała nowoczesna szkoła beletrystyki pochodzi od Hamsuna.."
I jeszcze nutka osobista. Równe 60 lat temu wypożyczyłem "Błogosławieństwo ziemi" za radą pani bibliotekarki, bo sam nie miałem pojęcia o Hamsunie, chociaż większość noblistów znałem. Wróciłem do domu, zacząłem czytać i przez tydzień czasu byłem nieobecny. Mama myślała, że ja mam gorączkę (rozpalone policzki), więc nie poszedłem do szkoły i czytałem, i przeżywałem. I na całe życie zapamiętałem historię z "zajęczą" wargą i ucinanie brody Izaka nad kałużą w trakcie wyprawy do miasta.
To jest jeden z filarów światowej literatury, więc i tak każdy miłośnik książek przeżyje to samodzielnie. Amen
J. M. BARRIE - "Przygody Piotrusia Pana"
James Matthew BARRIE - "Przygody Piotrusia Pana"
J. M. Barrie (1860 – 1937) - szkocki dramaturg i powieściopisarz, który zasłynął na całym świecie jako autor sztuki i powieści pt. "Piotruś Pan"
Wg Wikipedii:
"..Barrie stworzył Piotrusia Pana na potrzeby historii, które opowiadał synom Sylvii Llewelyn Davies, należącej do grona jego najbliższych przyjaciół, a imię postaci jest połączeniem imienia najmłodszego z chłopców, Petera, oraz greckiego boga lasów i pasterzy Pana. Kiedy Sylvia zmarła na raka parę lat po śmierci swego męża, Barrie został jednym z oficjalnych opiekunów ich synów....
...Postać Piotrusia Pana pierwszy raz pojawiła się w druku w 1902 roku, w książce zatytułowanej "The Little White Bird", fabularyzowanej historii przyjaźni Barrie’ego i dzieci Llewelyn Daviesów.. W 1906 roku fragment "The Little White Bird" z Piotrusiem jako głównym bohaterem opublikowano pod tytułem "Peter Pan in Kensington Gardens" (Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich) z ilustracjami Artura Rackhama. Później Barrie zaadaptował sztukę na powieść wydaną w 1911 roku pt. "Peter Pan and Wendy"....
...Głównym bohaterem jest tytułowy Piotruś Pan, psotny chłopiec, który nie chce dorosnąć. Piotruś, znakomity szermierz, spędza swe niekończące się, pełne przygód dzieciństwo na wyspie Nibylandii, przewodząc grupie Zagubionych Chłopców. Powieść zawiera wiele elementów fantastycznych: Piotruś posiada magiczne zdolności (np. potrafi latać) i do jego przyjaciół zalicza się wróżka Dzwoneczek. W powieści Piotruś Pan przylatuje do sypialni Wendy i jej braci i namawia je do ucieczki do Nibylandii. Głównym antagonistą Piotrusia jest grupa piratów pod dowództwem kapitana Haka..."
Do podanych informacji z Wikipedii dodaję:
bożek Pan - wg "Mitologii" dr Zippera z 1898 r.:
"....bożek lasów i pastwisk. Ten syn Zeusa lub Hermesa i nimfy arkadyjskiej Kallisto, miał osobliwe kształty: urodził się z rożkami na głowie, z brodą capią i krzywym nosem, z ogonkiem kozim i koziemi nogami; na całym ciele zaś był włosami pokryty. Widok jego tak dalece przeraził własną jego matkę, że porzuciła go czemprędzej; ale Hermes zaniósł go na Olimp, którego mieszkańcy uznali nowonarodzonego bogiem. Atoli nie w niebiosach jest siedziba Pana; rad przebywa on po łąkach i lasach to kryjąc się w cienistym ustroniu, to pasąc trzodę na polanie, to mieszając się do towarzystwa Nimf górskich którym przygrywa do tańca na ulubionej fujarce. W opiece swej ma on zwierzynę dziką, stada i pszczoły daje szczęście myśliwym i rybakom. Nieraz jednak, gdy schowany w zaroślach, prerwie ciszę leśną swym przeraźliwym głosem, przejmuje ludzi nagły strach, nazwany od niego strachem panicznym....".
Dysponuję wydaniem z 1991 roku (Wydawnictwo Dolnośląskie) we wspaniałym tłumaczeniu specjalisty od Joyce'a - Macieja Słomczyńskiego. Pierwszą część stanowi „Piotruś i Wendy” (ang. „Peter Pan” z 1911 r.) z oryginalnymi ilustracjami Mabel Lucie Attwell, a drugą „Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich” (ang, „Peter Pan in Kensington Gardens” z 1906 r.) z również oryginalnymi ilustracjami Artura Rackhama. Nie wiem jak dzieci, lecz mnie o wiele bardziej podobają się Rackhama.
Mam problem z oceną tej uroczej książki, bo nigdy jej wcześniej nie czytałem, a obecnie w 74 roku życia, nie zdziecinniałem jeszcze do takiego stopnia, by w pełni docenić walory tej baśni. Mam jednak pełne zaufanie do Słomczyńskiego, który bawił się znakomicie przy tłumaczeniu (to się wyczuwa w trakcie lektury) i daję 8 gwiazdek. Przyznam szczerze, że już od samego początku drażnił mnie trochę infantylny język, bo wyznaję pogląd, że z dzieckiem należy rozmawiać „doroślnie”. Miłej lektury!!
J. M. Barrie (1860 – 1937) - szkocki dramaturg i powieściopisarz, który zasłynął na całym świecie jako autor sztuki i powieści pt. "Piotruś Pan"
Wg Wikipedii:
"..Barrie stworzył Piotrusia Pana na potrzeby historii, które opowiadał synom Sylvii Llewelyn Davies, należącej do grona jego najbliższych przyjaciół, a imię postaci jest połączeniem imienia najmłodszego z chłopców, Petera, oraz greckiego boga lasów i pasterzy Pana. Kiedy Sylvia zmarła na raka parę lat po śmierci swego męża, Barrie został jednym z oficjalnych opiekunów ich synów....
...Postać Piotrusia Pana pierwszy raz pojawiła się w druku w 1902 roku, w książce zatytułowanej "The Little White Bird", fabularyzowanej historii przyjaźni Barrie’ego i dzieci Llewelyn Daviesów.. W 1906 roku fragment "The Little White Bird" z Piotrusiem jako głównym bohaterem opublikowano pod tytułem "Peter Pan in Kensington Gardens" (Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich) z ilustracjami Artura Rackhama. Później Barrie zaadaptował sztukę na powieść wydaną w 1911 roku pt. "Peter Pan and Wendy"....
...Głównym bohaterem jest tytułowy Piotruś Pan, psotny chłopiec, który nie chce dorosnąć. Piotruś, znakomity szermierz, spędza swe niekończące się, pełne przygód dzieciństwo na wyspie Nibylandii, przewodząc grupie Zagubionych Chłopców. Powieść zawiera wiele elementów fantastycznych: Piotruś posiada magiczne zdolności (np. potrafi latać) i do jego przyjaciół zalicza się wróżka Dzwoneczek. W powieści Piotruś Pan przylatuje do sypialni Wendy i jej braci i namawia je do ucieczki do Nibylandii. Głównym antagonistą Piotrusia jest grupa piratów pod dowództwem kapitana Haka..."
Do podanych informacji z Wikipedii dodaję:
bożek Pan - wg "Mitologii" dr Zippera z 1898 r.:
"....bożek lasów i pastwisk. Ten syn Zeusa lub Hermesa i nimfy arkadyjskiej Kallisto, miał osobliwe kształty: urodził się z rożkami na głowie, z brodą capią i krzywym nosem, z ogonkiem kozim i koziemi nogami; na całym ciele zaś był włosami pokryty. Widok jego tak dalece przeraził własną jego matkę, że porzuciła go czemprędzej; ale Hermes zaniósł go na Olimp, którego mieszkańcy uznali nowonarodzonego bogiem. Atoli nie w niebiosach jest siedziba Pana; rad przebywa on po łąkach i lasach to kryjąc się w cienistym ustroniu, to pasąc trzodę na polanie, to mieszając się do towarzystwa Nimf górskich którym przygrywa do tańca na ulubionej fujarce. W opiece swej ma on zwierzynę dziką, stada i pszczoły daje szczęście myśliwym i rybakom. Nieraz jednak, gdy schowany w zaroślach, prerwie ciszę leśną swym przeraźliwym głosem, przejmuje ludzi nagły strach, nazwany od niego strachem panicznym....".
Dysponuję wydaniem z 1991 roku (Wydawnictwo Dolnośląskie) we wspaniałym tłumaczeniu specjalisty od Joyce'a - Macieja Słomczyńskiego. Pierwszą część stanowi „Piotruś i Wendy” (ang. „Peter Pan” z 1911 r.) z oryginalnymi ilustracjami Mabel Lucie Attwell, a drugą „Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich” (ang, „Peter Pan in Kensington Gardens” z 1906 r.) z również oryginalnymi ilustracjami Artura Rackhama. Nie wiem jak dzieci, lecz mnie o wiele bardziej podobają się Rackhama.
Mam problem z oceną tej uroczej książki, bo nigdy jej wcześniej nie czytałem, a obecnie w 74 roku życia, nie zdziecinniałem jeszcze do takiego stopnia, by w pełni docenić walory tej baśni. Mam jednak pełne zaufanie do Słomczyńskiego, który bawił się znakomicie przy tłumaczeniu (to się wyczuwa w trakcie lektury) i daję 8 gwiazdek. Przyznam szczerze, że już od samego początku drażnił mnie trochę infantylny język, bo wyznaję pogląd, że z dzieckiem należy rozmawiać „doroślnie”. Miłej lektury!!
Wednesday, 10 August 2016
William FAULKNER - "Dzikie palmy. Stary"
William FAULKNER - "Dzikie Palmy. Stary"
Faulkner (1897 – 1962), noblista z 1949, do Polski doszedł w popaździernikowej odwilży, tzn po 1956 roku, jako jeden z wielkiej amerykańskiej czwórki, które to pojęcie stworzyli sami Polacy. Hemingway, bo był sowieckim agentem, Steinbeck, bo "Grona gniewu" czyli o amerykańskich nędzarzach, Caldwell, bo amerykańska zgnilizna moralna, a Faulkner - zacofane Południe, gdzie Murzynów biją oraz pesymizm.
Życie Faulknera związane było z amerykańskim Południem, a bogata twórczość pisarza była literacką rekonstrukcją jego dziejów od czasów wojny secesyjnej po współczesność. Akcja wielu jego utworów rozgrywa się w fikcyjnym hrabstwie Yoknapatawpha. Faulknera zaliczają do modernizmu i stawiają koło Joyce'a i Prousta.
Tak się złożyło, że po przeczytaniu wszystkich jego książek dostępnych na polskim rynku na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, przez 50 lat nic jego nie miałem w ręku. A teraz mam i wracam do Yoknapatawphy, bo wstyd, żeby wśród ponad tysiąca moich recenzji nie było ani jednego Faulknera.
„Dzikie palmy”
Na okładce czytamy:
".... - to dramatyczna historia kochanków z Nowego Orleanu, którzy szamocą się z przeznaczeniem jak palmy smagane wiatrem. Bohaterowie walczą o prawo do miłości i wolności, lecz ulec muszą pod presją społeczeństwa posługującego się takimi środkami, jak pieniądz i opinia społeczna...."
Swoją drogą styl ostatniego zdania rozbawił mnie, bo zrównanie pieniędzy z opinią społeczną dość zaskakujące. No to czas na opinię:
Ponowna lektura po 55 latach, mimo, że koło setnej strony przypomniałem sobie zakończenie, nie pozwoliła mnie się oderwać aż do ostatniej strony. Co ciekawe, odbieram książkę w identyczny sposób jak za młodości. Fabuła w gruncie rzeczy banalna, lecz geniusz Faulknera zrobił z niej smakowite danie. Troje bohaterów mąż - mężczyzna, żona - nienasycona życia kobieta i asshole, dawniej mówiłem pętak. Jej pech, że poszukując obiektu miłości, dokonała złego wyboru i mimo, to, że bardzo szybko to sobie uświadomiła, realizuje swoje pożądanie spełnienia miłości. Ma możliwość porzucić ten nieudany obiekt i powrócić do męża i dzieci, lecz z marzeń trudno zrezygnować więc brnie aż po kres...
Duża rzecz, która mnie mobilizuje, by odnowić znajomość z tym największym, ze wspomnianej czwórki
„Stary”
Głównym charakterem - Starym, jest rzeka, Mississippi i zalane przez nią tereny w trakcie rekordowej powodzi 1927 roku. Z nią musi się zmierzyć jeden z bezimiennych więźniów, określany jako „Długi”. O drugorzędności ludzkich postaci świadczy bezimienność drugiego więźnia określanego jako „Gruby” lub „Tłusty” (ang. The Plump), jak i kobiety wziętej z drzewa. Fabuła jest prosta: więzień zostaje wysłany łodzią, by uratować ciężarną kobietę chroniącą się przed żywiołem na drzewie. Ratuje ją, ona rodzi...itd itp.
Faulkner nadał historii wymiar uniwersalny i egzystencjalny. I po publikacji tego opowiadania z „Dzikimi palmami” był niezadowolony, bo wielkie przesłanie tego, pomniejsza poniekąd pierwsza część. Dlatego też „Stary” („The Old Man”) był publikowany samodzielnie, co skłoniło mnie do podwójnego umieszczenia tej recenzji: w „Starym” i w „Dzikich palmach”, składających się z dwóch pozycji.
Nie chcąc Państwu psuć lektury, spostrzegam jedynie, że Mississippi to Uniwersum, że kobieta z drzewa to Ewa - pramatka, a oplatają ich węże. Również sama w sobie powódź nawiązuje do Biblii, a Długi, obarczony grzechem pierwotnym (napadem na pociąg) znajdując się z dala od więzienia dysponuje wolną wolą i przez to musi dokonywać wyboru i podejmować decyzję.
Jest to jedno z najlepszych dzieł Faulknera, niedocenione przez polską krytykę.
PS Zapomniałem napisać o Exodusie.
Faulkner (1897 – 1962), noblista z 1949, do Polski doszedł w popaździernikowej odwilży, tzn po 1956 roku, jako jeden z wielkiej amerykańskiej czwórki, które to pojęcie stworzyli sami Polacy. Hemingway, bo był sowieckim agentem, Steinbeck, bo "Grona gniewu" czyli o amerykańskich nędzarzach, Caldwell, bo amerykańska zgnilizna moralna, a Faulkner - zacofane Południe, gdzie Murzynów biją oraz pesymizm.
Życie Faulknera związane było z amerykańskim Południem, a bogata twórczość pisarza była literacką rekonstrukcją jego dziejów od czasów wojny secesyjnej po współczesność. Akcja wielu jego utworów rozgrywa się w fikcyjnym hrabstwie Yoknapatawpha. Faulknera zaliczają do modernizmu i stawiają koło Joyce'a i Prousta.
Tak się złożyło, że po przeczytaniu wszystkich jego książek dostępnych na polskim rynku na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, przez 50 lat nic jego nie miałem w ręku. A teraz mam i wracam do Yoknapatawphy, bo wstyd, żeby wśród ponad tysiąca moich recenzji nie było ani jednego Faulknera.
„Dzikie palmy”
Na okładce czytamy:
".... - to dramatyczna historia kochanków z Nowego Orleanu, którzy szamocą się z przeznaczeniem jak palmy smagane wiatrem. Bohaterowie walczą o prawo do miłości i wolności, lecz ulec muszą pod presją społeczeństwa posługującego się takimi środkami, jak pieniądz i opinia społeczna...."
Swoją drogą styl ostatniego zdania rozbawił mnie, bo zrównanie pieniędzy z opinią społeczną dość zaskakujące. No to czas na opinię:
Ponowna lektura po 55 latach, mimo, że koło setnej strony przypomniałem sobie zakończenie, nie pozwoliła mnie się oderwać aż do ostatniej strony. Co ciekawe, odbieram książkę w identyczny sposób jak za młodości. Fabuła w gruncie rzeczy banalna, lecz geniusz Faulknera zrobił z niej smakowite danie. Troje bohaterów mąż - mężczyzna, żona - nienasycona życia kobieta i asshole, dawniej mówiłem pętak. Jej pech, że poszukując obiektu miłości, dokonała złego wyboru i mimo, to, że bardzo szybko to sobie uświadomiła, realizuje swoje pożądanie spełnienia miłości. Ma możliwość porzucić ten nieudany obiekt i powrócić do męża i dzieci, lecz z marzeń trudno zrezygnować więc brnie aż po kres...
Duża rzecz, która mnie mobilizuje, by odnowić znajomość z tym największym, ze wspomnianej czwórki
„Stary”
Głównym charakterem - Starym, jest rzeka, Mississippi i zalane przez nią tereny w trakcie rekordowej powodzi 1927 roku. Z nią musi się zmierzyć jeden z bezimiennych więźniów, określany jako „Długi”. O drugorzędności ludzkich postaci świadczy bezimienność drugiego więźnia określanego jako „Gruby” lub „Tłusty” (ang. The Plump), jak i kobiety wziętej z drzewa. Fabuła jest prosta: więzień zostaje wysłany łodzią, by uratować ciężarną kobietę chroniącą się przed żywiołem na drzewie. Ratuje ją, ona rodzi...itd itp.
Faulkner nadał historii wymiar uniwersalny i egzystencjalny. I po publikacji tego opowiadania z „Dzikimi palmami” był niezadowolony, bo wielkie przesłanie tego, pomniejsza poniekąd pierwsza część. Dlatego też „Stary” („The Old Man”) był publikowany samodzielnie, co skłoniło mnie do podwójnego umieszczenia tej recenzji: w „Starym” i w „Dzikich palmach”, składających się z dwóch pozycji.
Nie chcąc Państwu psuć lektury, spostrzegam jedynie, że Mississippi to Uniwersum, że kobieta z drzewa to Ewa - pramatka, a oplatają ich węże. Również sama w sobie powódź nawiązuje do Biblii, a Długi, obarczony grzechem pierwotnym (napadem na pociąg) znajdując się z dala od więzienia dysponuje wolną wolą i przez to musi dokonywać wyboru i podejmować decyzję.
Jest to jedno z najlepszych dzieł Faulknera, niedocenione przez polską krytykę.
PS Zapomniałem napisać o Exodusie.
Tuesday, 9 August 2016
Kurt VONNEGUT - "Niedziela Palmowa"
Kurt VONNEGUT - "Niedziela Palmowa"
Jak dotąd moje oceny są zgodne z samoocenami autora, wiec podaję, że tym razem postawił sobie C. Posłużę się Wikipedią, bo zwarcie podaje informację o tej książce:
„... zbiór 31 opowiadań, esejów, przemówień, mów pogrzebowych oraz listów. Vonnegut rozmieszcza powyższe formy literackie w swojej książce tak, by tworzyły autobiografię autora. Po raz pierwszy wydany w 1981 roku. W książce Vonnegut przedstawia historię swoich przodków, swoją młodość, opisuje rozpad swojego małżeństwa, ale również obok m.in. rozważań nad gustami muzycznymi przedstawia swoje spojrzenie na problemy ówczesnej mu Ameryki oraz świata. Książka zawiera także opowiadanie science-fiction z 1972 roku (Big Space Fuck)...”
We wstępie Vonnegut stara być się dowcipny kokietując czytelnika (s. 9):
„Tak naprawdę nie uważam tej książki za arcydzieło: wydaje mi się niezgrabna i nieokrzesana...”
No to przystępuję do weryfikacji jego opinii.
Niestety, spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Mógłbym wyszukać elementy wartościowe w tym zbiorze, szczególnie groteskowe, absurdalne, komiczne etc, w czym Vonnegut jest mistrzem i dać mu ocenę 5 – 6 gwiazdek, co jest odpowiednikiem C+, wobec jego C, ale tego nie zrobię, bo czuję się obrażony. A za to PAŁA!!!
Po 12 latach od sukcesu „Rzeźni...” Vonnegut wpadł w megalomanię; gorzej cierpi poważnie na SODOWODOGŁOWIE. Już w pierwszym kawałku COLLAGE'U (Panowie Redaktorzy! Nie bądźcie tacy amerykańscy, bo istnieje polskie słowo „kolaż”), daje popis swoje buty: jak dyrektor prowincjalnej szkółki ma czelność nie czytać książek pana geniusza Vonneguta, a nawet je usuwać z uczniowskich lektur.
To, że Vonnegut uwierzył, że jest wielki to pół biedy, gorzej, że się rozleniwił, więc powyciągał różne szpargały z szuflad - przemówienia, listy etc i cały ten kit wciska czytelnikowi jako literaturę. Do tego wspomnienia z wieku dojrzewania i dzieciństwa GENIUSZA (jak wielokrotnie się nazwał, niby żartobliwie, ale to tylko kokieteria), a wy, czytelnicy, spijajcie każde słowo kapiące z jego usteczek.
Nieładnie, Panie Vonnegut! To ja panu trzy dziesiątki dałem, a pan mnie dyrdymałami raczysz!
Jak dotąd moje oceny są zgodne z samoocenami autora, wiec podaję, że tym razem postawił sobie C. Posłużę się Wikipedią, bo zwarcie podaje informację o tej książce:
„... zbiór 31 opowiadań, esejów, przemówień, mów pogrzebowych oraz listów. Vonnegut rozmieszcza powyższe formy literackie w swojej książce tak, by tworzyły autobiografię autora. Po raz pierwszy wydany w 1981 roku. W książce Vonnegut przedstawia historię swoich przodków, swoją młodość, opisuje rozpad swojego małżeństwa, ale również obok m.in. rozważań nad gustami muzycznymi przedstawia swoje spojrzenie na problemy ówczesnej mu Ameryki oraz świata. Książka zawiera także opowiadanie science-fiction z 1972 roku (Big Space Fuck)...”
We wstępie Vonnegut stara być się dowcipny kokietując czytelnika (s. 9):
„Tak naprawdę nie uważam tej książki za arcydzieło: wydaje mi się niezgrabna i nieokrzesana...”
No to przystępuję do weryfikacji jego opinii.
Niestety, spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Mógłbym wyszukać elementy wartościowe w tym zbiorze, szczególnie groteskowe, absurdalne, komiczne etc, w czym Vonnegut jest mistrzem i dać mu ocenę 5 – 6 gwiazdek, co jest odpowiednikiem C+, wobec jego C, ale tego nie zrobię, bo czuję się obrażony. A za to PAŁA!!!
Po 12 latach od sukcesu „Rzeźni...” Vonnegut wpadł w megalomanię; gorzej cierpi poważnie na SODOWODOGŁOWIE. Już w pierwszym kawałku COLLAGE'U (Panowie Redaktorzy! Nie bądźcie tacy amerykańscy, bo istnieje polskie słowo „kolaż”), daje popis swoje buty: jak dyrektor prowincjalnej szkółki ma czelność nie czytać książek pana geniusza Vonneguta, a nawet je usuwać z uczniowskich lektur.
To, że Vonnegut uwierzył, że jest wielki to pół biedy, gorzej, że się rozleniwił, więc powyciągał różne szpargały z szuflad - przemówienia, listy etc i cały ten kit wciska czytelnikowi jako literaturę. Do tego wspomnienia z wieku dojrzewania i dzieciństwa GENIUSZA (jak wielokrotnie się nazwał, niby żartobliwie, ale to tylko kokieteria), a wy, czytelnicy, spijajcie każde słowo kapiące z jego usteczek.
Nieładnie, Panie Vonnegut! To ja panu trzy dziesiątki dałem, a pan mnie dyrdymałami raczysz!
Monday, 8 August 2016
Kurt VONNEGUT - "Matka noc"
Kurt VONNEGUT - "Matka noc"
Vonnegut najwyższą samoocenę A+ dał trzem swoim książkom: "Rzeźni.." (1969), "Kociej kołysce" (1963) i najwcześniejszej "Matce nocy" (1961). Tamtym dałem po 10 gwiazdek a tej pokaże najbliższa przyszłość.
We wprowadzeniu Vonnegut podaje morał płynący z tej książki:
"Jesteśmy tym, kogo udajemy, i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy"
Nie sądzę; byłoby zbyt komfortowo, gdybyśmy byli odbierani w myśl naszych życzeń i starań. Cały ambaras w tym, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć oceny nas przez innych. Momentalnie przypominamy sobie tragiczne polskie historie, gdy dziewczynie towarzyszącej Niemcom z rozkazu Państwa Podziemnego, golono głowę z powodu niewiedzy o jej misji. U Vonneguta wszystko jest bardziej zagmatwane, bo też rozważa więcej opcji.
Sądzony w Izraelu, z własnej woli, Howard W. Campbell jr, pracując dla hitlerowskich Niemiec, zdradzał je z amerykańskim wywiadem, lecz o tym wiedzą nieliczni. Zachodzi pytanie czy ewentualne ujawnienie tej zdrady wystarczy do jego usprawiedliwienia przed izraelskim sądem? Kto o niej poświadczy? A przed amerykańską opinią publiczną? I tu zaczynają się schody, bo nie ma jednej „opinii publicznej”. Społeczeństwo amerykańskie to jest bliżej nieokreślona masa, której fragmenty różnią się skrajnie poglądami. To świetna okazja, by przedstawić je w formie groteski, w której absurd ujawnia się przede wszystkim w tożsamości poszczególnych postaci. Poza postmodernistyczną satyrą znalazłem, jak sądzę, credo autora (s. 178):
„ - Jest mnóstwo rzeczy, o które warto walczyć, ale nie ma żadnego powodu, żeby ślepo nienawidzić i wyobrażać sobie, że Bóg Wszechmogący nienawidzi razem z tobą. Gdzie jest zło? To ta niemała część każdego człowieka, która chce nienawidzić bez ograniczeń, która chce nienawidzić i mieć Boga po swojej stronie. To ta część każdego człowieka, dla której wszelka forma brzydoty jest tak pociągająca.
- To ta skretyniała część każdego z nas, która feruje wyroki, wymierza kary i dąży do wojny....”
Vonnegut, jak pisałem, dał A+ trzem swoim książkom, a ja je oceniłem na 10 gwiazdek. Niestety czytałem je wbrew chronologii, a ona jest ważna, bo doświadczenie z omawianej, pomaga mu przy pisaniu, dwa lata później „Kociej kołyski”, a te stosunkowo krótkie perełki, dodają mu odwagi przy pisaniu, sześć la później arcydzieła jaką jest „Rzeźni...”.
Vonnegut najwyższą samoocenę A+ dał trzem swoim książkom: "Rzeźni.." (1969), "Kociej kołysce" (1963) i najwcześniejszej "Matce nocy" (1961). Tamtym dałem po 10 gwiazdek a tej pokaże najbliższa przyszłość.
We wprowadzeniu Vonnegut podaje morał płynący z tej książki:
"Jesteśmy tym, kogo udajemy, i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy"
Nie sądzę; byłoby zbyt komfortowo, gdybyśmy byli odbierani w myśl naszych życzeń i starań. Cały ambaras w tym, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć oceny nas przez innych. Momentalnie przypominamy sobie tragiczne polskie historie, gdy dziewczynie towarzyszącej Niemcom z rozkazu Państwa Podziemnego, golono głowę z powodu niewiedzy o jej misji. U Vonneguta wszystko jest bardziej zagmatwane, bo też rozważa więcej opcji.
Sądzony w Izraelu, z własnej woli, Howard W. Campbell jr, pracując dla hitlerowskich Niemiec, zdradzał je z amerykańskim wywiadem, lecz o tym wiedzą nieliczni. Zachodzi pytanie czy ewentualne ujawnienie tej zdrady wystarczy do jego usprawiedliwienia przed izraelskim sądem? Kto o niej poświadczy? A przed amerykańską opinią publiczną? I tu zaczynają się schody, bo nie ma jednej „opinii publicznej”. Społeczeństwo amerykańskie to jest bliżej nieokreślona masa, której fragmenty różnią się skrajnie poglądami. To świetna okazja, by przedstawić je w formie groteski, w której absurd ujawnia się przede wszystkim w tożsamości poszczególnych postaci. Poza postmodernistyczną satyrą znalazłem, jak sądzę, credo autora (s. 178):
„ - Jest mnóstwo rzeczy, o które warto walczyć, ale nie ma żadnego powodu, żeby ślepo nienawidzić i wyobrażać sobie, że Bóg Wszechmogący nienawidzi razem z tobą. Gdzie jest zło? To ta niemała część każdego człowieka, która chce nienawidzić bez ograniczeń, która chce nienawidzić i mieć Boga po swojej stronie. To ta część każdego człowieka, dla której wszelka forma brzydoty jest tak pociągająca.
- To ta skretyniała część każdego z nas, która feruje wyroki, wymierza kary i dąży do wojny....”
Vonnegut, jak pisałem, dał A+ trzem swoim książkom, a ja je oceniłem na 10 gwiazdek. Niestety czytałem je wbrew chronologii, a ona jest ważna, bo doświadczenie z omawianej, pomaga mu przy pisaniu, dwa lata później „Kociej kołyski”, a te stosunkowo krótkie perełki, dodają mu odwagi przy pisaniu, sześć la później arcydzieła jaką jest „Rzeźni...”.
Sunday, 7 August 2016
Erich FROMM - "O sztuce miłości"
Erich FROMM - "O sztuce miłości"
Fromm (1900 -1980) - opisuje miłość w różnych jej przejawach, jako jedno z najgłębszych pragnień człowieka. Obok najbardziej altruistycznej, jednocześnie najmniej egoistycznej - miłości matczynej, pisze o miłości do Boga, umożliwiającej ucieczkę od samotności, a i o miłości erotycznej wynikającej z pożądania seksualnego.
Uważam, że najtrafniejsze jest stwierdzenie, że:
"Kochać oznacza powierzyć się komuś bez żadnych zastrzeżeń, oddać się całkowicie w nadziei, że nasza miłość wywoła miłość człowieka, którego kochamy. Miłość jest aktem wiary; każdy, kto ma mało wiary, ma mało miłości."
Tym samym, Fromm przyznaje, że miłość jest ślepa, głupia i na ogół jednostronna. W przypadku pożądanej wzajemnej.....
"Miłość często nie jest niczym innym jak korzystną wymianą pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy otrzymują maksimum tego, czego mogli się spodziewać, wziąwszy pod uwagę ich wartość na rynku osobowości."
Fromma cudownie się czyta, a trwa to dość długo, bo lektura pobudza do refleksji, w trakcie i po. Natomiast ja odważam się przedstawić fragment mojego eseju z 20.11.2013 r pt "Resume moich poglądów na tematy najtrudniejsze" dostępnego na moim blogu:
http://wgwg1943.blogspot.ca/2013/11/resume-moich-pogladow-na-tematy.html
„....Zacznijmy od św. Pawła (1 Kor.13,13): „Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość; lecz z nich największa jest miłość”. Bo pobudza do działania. Wiara, nadzieja są bierne, podczas gdy miłość jest aktywna, zmusza do aktywności. Co więcej, działalność podjęta wskutek miłości wzbudza nadzieję, której pogłębienie daje wiarę. Jak powstaje miłość?
Najpierw, świadomie lub podświadomie wybieramy obiekt miłości; następny etap to jego apoteoza tj gloryfikacja, idealizacja, aż po ubóstwienie. Etap ten (gdy obiektem jest kobieta) pięknie porównuje Stendhal (w „De l’amour”) do procesu krystalizacji gałęzi wrzuconej w czeluść kopalni soli; po paru miesiącach gałąź wydobywa się okrytą lśniącymi kryształkami; tak zakochany stroi w tysiące powabów ukochaną kobietę. To strojenie, to upiększanie jest ekstremalnie subiektywne i nie przynosi zachwytu postronnych, którzy często dziwują i dworują z wyboru obiektu przez zakochanego. Skutkiem tego upiększania jest narastająca ekscytacja prowadząca do bezgranicznego zachwytu własnym dziełem. Tak, własnym dziełem; dziełem własnej imaginacji tj wytworem własnej wyobraźni.
W nielicznych przypadkach dzieło to jest własnym również w sensie fizycznym: mitologiczny król Cypru i słynny rzeźbiarz - Pigmalion zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu dziewczyny z kości słoniowej; w parafrazie G.B. Shawa - językoznawca profesor Higgins zakochał się w wielkoświatowej damie, którą „stworzył” z ordynarnej londyńskiej kwiaciarki /przypominam, że na podstawie „Pigmaliona” Shawa, Loewe napisał libretto do najsłynniejszego musicalu „My Fair Lady”/; no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, zadowolony z własnego dzieła BÓG (Rdz 1,31) „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”, cały Wszechświat pokochał. Przekonany jestem, że istnieją rzeźby piękniejsze od Galatei, damy bardziej światowe od eks-kwiaciarki, ino świat podobno jest „najlepszy z możliwych”. Chociaż...
….Wracamy do MIŁOŚCI, której następnym etapem jest poświęcenie. Tak, poświęcamy się nie bacząc, czy obiekt naszej miłości tego pragnie, ba, czy chociażby to akceptuje. Kochając góry poświęcamy się im kosztem rodziny i pracy zawodowej, i wspinamy się na nie wbijając ostre stalowe haki w ich najskrytsze miejsca, a kochając kobietę, poświęcamy się jej, wszelkimi sposobami ograniczając jej wolność np przez obserwowanie czyli śledzenie, wypytywanie czyli indagowanie, czułość i troskliwość czyli namolność, aż po zazdrość, która nawet do zabójstwa ukochanej doprowadzić może. I to wszystko robimy nie zwracając żadnej uwagi na zdanie zainteresowanej, mało tego, bezczelnie twierdzimy, że to „dla niej”, nie przyznając się do swego skrajnego egocentryzmu. Przecież ta wyimaginowana miłość jest dla nas movens vivendi, napędza nas, nadaje sens naszemu życiu oraz wbija w dumę, bo, rezygnując z własnych ambicji (Boże! co za fałsz!) tak pięknie kochamy. Czy zmarła Orszulka odniosła korzyść z miłości ojca, czy też wierszokleta Mistrz Jan tak rozkoszował się własnym cierpieniem, że powstały Treny? Jaką korzyść miałaby odnieść Laura z adoracji Petrarki, bez względu na to, czy istniała i była zamężną matką jedenaściorga bachorów, czy tez postacią wyimaginowaną ? Beneficjentami stają się „zakochani”. A jeszcze wspomaga ich dewiza: „miłość ci wszystko wybaczy”.
Nie mogę pominąć specyficznej miłości babć i dziadków do wnucząt. Dlaczego własnych dzieci tak nie kochali? A jeśli nawet kochali, to stosowali absolutnie inne kryteria wobec ich zachowań? Skąd się bierze zgubna wprost tolerancja staruchów wobec wyczynów wnucząt? A no właśnie ze starości. Mniej lub bardziej niespełnione własne życie chcą restytuować w młodych. Spróbujmy na koniec rozważań o miłości sklecić jej definicję:
MIŁOŚĆ to, świadomy lub podświadomy, „interesowny” sposób „na życie”, sposób realizacji samego siebie, to nadanie sensu swojemu życiu, poprzez scentralizowanie swojej uwagi na obiekcie miłości i, pożądanemu lub nie, poświęcaniu się jemu, aby w działaniu owym doznać samozadowolenia i spełnienia.”
Jeśli Państwa znużyłem to przepraszam, a Fromma radzę poczytać.
Fromm (1900 -1980) - opisuje miłość w różnych jej przejawach, jako jedno z najgłębszych pragnień człowieka. Obok najbardziej altruistycznej, jednocześnie najmniej egoistycznej - miłości matczynej, pisze o miłości do Boga, umożliwiającej ucieczkę od samotności, a i o miłości erotycznej wynikającej z pożądania seksualnego.
Uważam, że najtrafniejsze jest stwierdzenie, że:
"Kochać oznacza powierzyć się komuś bez żadnych zastrzeżeń, oddać się całkowicie w nadziei, że nasza miłość wywoła miłość człowieka, którego kochamy. Miłość jest aktem wiary; każdy, kto ma mało wiary, ma mało miłości."
Tym samym, Fromm przyznaje, że miłość jest ślepa, głupia i na ogół jednostronna. W przypadku pożądanej wzajemnej.....
"Miłość często nie jest niczym innym jak korzystną wymianą pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy otrzymują maksimum tego, czego mogli się spodziewać, wziąwszy pod uwagę ich wartość na rynku osobowości."
Fromma cudownie się czyta, a trwa to dość długo, bo lektura pobudza do refleksji, w trakcie i po. Natomiast ja odważam się przedstawić fragment mojego eseju z 20.11.2013 r pt "Resume moich poglądów na tematy najtrudniejsze" dostępnego na moim blogu:
http://wgwg1943.blogspot.ca/2013/11/resume-moich-pogladow-na-tematy.html
„....Zacznijmy od św. Pawła (1 Kor.13,13): „Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość; lecz z nich największa jest miłość”. Bo pobudza do działania. Wiara, nadzieja są bierne, podczas gdy miłość jest aktywna, zmusza do aktywności. Co więcej, działalność podjęta wskutek miłości wzbudza nadzieję, której pogłębienie daje wiarę. Jak powstaje miłość?
Najpierw, świadomie lub podświadomie wybieramy obiekt miłości; następny etap to jego apoteoza tj gloryfikacja, idealizacja, aż po ubóstwienie. Etap ten (gdy obiektem jest kobieta) pięknie porównuje Stendhal (w „De l’amour”) do procesu krystalizacji gałęzi wrzuconej w czeluść kopalni soli; po paru miesiącach gałąź wydobywa się okrytą lśniącymi kryształkami; tak zakochany stroi w tysiące powabów ukochaną kobietę. To strojenie, to upiększanie jest ekstremalnie subiektywne i nie przynosi zachwytu postronnych, którzy często dziwują i dworują z wyboru obiektu przez zakochanego. Skutkiem tego upiększania jest narastająca ekscytacja prowadząca do bezgranicznego zachwytu własnym dziełem. Tak, własnym dziełem; dziełem własnej imaginacji tj wytworem własnej wyobraźni.
W nielicznych przypadkach dzieło to jest własnym również w sensie fizycznym: mitologiczny król Cypru i słynny rzeźbiarz - Pigmalion zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu dziewczyny z kości słoniowej; w parafrazie G.B. Shawa - językoznawca profesor Higgins zakochał się w wielkoświatowej damie, którą „stworzył” z ordynarnej londyńskiej kwiaciarki /przypominam, że na podstawie „Pigmaliona” Shawa, Loewe napisał libretto do najsłynniejszego musicalu „My Fair Lady”/; no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, zadowolony z własnego dzieła BÓG (Rdz 1,31) „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”, cały Wszechświat pokochał. Przekonany jestem, że istnieją rzeźby piękniejsze od Galatei, damy bardziej światowe od eks-kwiaciarki, ino świat podobno jest „najlepszy z możliwych”. Chociaż...
….Wracamy do MIŁOŚCI, której następnym etapem jest poświęcenie. Tak, poświęcamy się nie bacząc, czy obiekt naszej miłości tego pragnie, ba, czy chociażby to akceptuje. Kochając góry poświęcamy się im kosztem rodziny i pracy zawodowej, i wspinamy się na nie wbijając ostre stalowe haki w ich najskrytsze miejsca, a kochając kobietę, poświęcamy się jej, wszelkimi sposobami ograniczając jej wolność np przez obserwowanie czyli śledzenie, wypytywanie czyli indagowanie, czułość i troskliwość czyli namolność, aż po zazdrość, która nawet do zabójstwa ukochanej doprowadzić może. I to wszystko robimy nie zwracając żadnej uwagi na zdanie zainteresowanej, mało tego, bezczelnie twierdzimy, że to „dla niej”, nie przyznając się do swego skrajnego egocentryzmu. Przecież ta wyimaginowana miłość jest dla nas movens vivendi, napędza nas, nadaje sens naszemu życiu oraz wbija w dumę, bo, rezygnując z własnych ambicji (Boże! co za fałsz!) tak pięknie kochamy. Czy zmarła Orszulka odniosła korzyść z miłości ojca, czy też wierszokleta Mistrz Jan tak rozkoszował się własnym cierpieniem, że powstały Treny? Jaką korzyść miałaby odnieść Laura z adoracji Petrarki, bez względu na to, czy istniała i była zamężną matką jedenaściorga bachorów, czy tez postacią wyimaginowaną ? Beneficjentami stają się „zakochani”. A jeszcze wspomaga ich dewiza: „miłość ci wszystko wybaczy”.
Nie mogę pominąć specyficznej miłości babć i dziadków do wnucząt. Dlaczego własnych dzieci tak nie kochali? A jeśli nawet kochali, to stosowali absolutnie inne kryteria wobec ich zachowań? Skąd się bierze zgubna wprost tolerancja staruchów wobec wyczynów wnucząt? A no właśnie ze starości. Mniej lub bardziej niespełnione własne życie chcą restytuować w młodych. Spróbujmy na koniec rozważań o miłości sklecić jej definicję:
MIŁOŚĆ to, świadomy lub podświadomy, „interesowny” sposób „na życie”, sposób realizacji samego siebie, to nadanie sensu swojemu życiu, poprzez scentralizowanie swojej uwagi na obiekcie miłości i, pożądanemu lub nie, poświęcaniu się jemu, aby w działaniu owym doznać samozadowolenia i spełnienia.”
Jeśli Państwa znużyłem to przepraszam, a Fromma radzę poczytać.
Michał BUŁHAKOW - "Życie Pana Moliera"
Michał BUŁHAKOW - "Życie Pana Moliera"
Najtrafniejszą ocenę znalazłem na stronie wydawnictwa "Prószyński i ska":
"..W 'Życiu pana Moliera' Michał Bułhakow przedstawia pełna upokorzeń i rozczarowań egzystencję twórcy, którego współcześni nie doceniają, gdyż swym geniuszem przerasta otoczenie o całe epoki, a jego losy zależą od kaprysu tyrana. Losy autora 'Mistrza i Małgorzaty' również zależały od widzimisię Stalina...."
OK, choć ostatnie zdanie to political correctness, lecz do tego wrócimy, a obecnie ocenie książkę w oderwaniu od osoby autora.
Jest to bardzo sprawnie napisana półfikcyjna biografia Moliera, w której obok najważniejszej w niej protekcji Ludwika XIV nad artystą, przedstawiono wyjątkowo ciekawe wydarzenia we Francji XVII wieku, jak i burzliwe życie bohatera z dużym poczuciem humoru, finezji i taktu. Mimo, że przyjąłem "półfikcję", zabrakło mnie choćby wymienienia nazwy głównych wrogów Moliera tj jansenistów.
Dodam jeszcze, ze wartka, ciekawa akcja zmusiła mnie do czytania "jednym tchem" i wystawienia najwyższej z moich dotychczasowych not - 7 gwiazdek. (Powody niskiej oceny innych dzieł Bułhakowa znajdziecie Państwo w poszczególnych recenzjach na LC bądź na moim blogu).
W nawiązaniu do wspomnianych wyżej jansenistów przytaczam fragment ze "Wstępu" Tadeusza Boya - Żeleńskiego do "Świętoszka":
"Król nienawidził surowych jansenistów, w których wyczuwał ducha niedawno stłumionej Frondy. Król zgniecie niebawem Kongregację św. Sakramentu, która ważyła się przeciwstawić jego jowiszowym miłostkom. Gdy pani de Navailles, ochmistrzyni dworu, za poradą księdza Joly, zamknęła kratą wszystkie przejścia, którymi król mógł się udawać do apartamentów panien dworskich (wśród nich znajdowała się panna de la Valliere), król wypędził panią de Navailles i jej męża. Molier czuł tedy w królu sprzymierzeńca; inaczej komedia jego byłaby nie do pomyślenia...."
I dla wielbicieli Bułhakowa to tyle. Reszta mojej recenzji tylko dla sceptyków jego martyrologii i krytyków jego megalomanii bo dla mnie Bułhakow jest przede wszystkim wielce utalentowanym mitomanem swoich prześladowań i własnym apologetą. O megalomanii świadczy chociażby przytoczony na początku recenzji fragment z notki wydawnictwa "Prószyński i ska", bo jasne jest, że pisząc o geniuszu Bułhakow myśli o sobie. Z kolei fama o ograniczeniach w publikacji jego genialnej twórczości, przypomina mnie narzekania polskich twórców, którzy przed 1989 rokiem byli zmuszeni pisać "do szuflady". Tylko, że po 1989 szuflady okazały się puste. Podobnie jak Bułhakow, bo spuścizna skromna. Oczywiście, podlegał represjom autorytarnej władzy, jak wszyscy. Takie to były czasy, lecz nie każdemu Stalin załatwiał pracę i odpowiadał osobiście na listy. Nie każdy też miał taki uroczysty pogrzeb. Proszę poczytać Leszka Bugajskiego na stronie:
http://www.newsweek.pl/kultura/ksiazka/mistrz--malgorzata-i-stalin,100994,1,1.html
"...7 maja 1926 roku w jego mieszkaniu funkcjonariusze OGPU przeprowadzili przeszukanie i skonfiskowali maszynopis opowiadania „Psie serce” i właśnie trzy zeszyty dziennika. Bułhakow jakoś specjalnie władzy nie podpadł, ale – jak wiadomo – rewizje i niekiedy im towarzyszące aresztowania nie były w tamtych czasach czymś w ZSRR niezwykłym. Wystarczył byle pretekst, na przykład donos wysłany przez jakiegoś zawistnika.
...ich pozycja była w tamtej rzeczywistości raczej uprzywilejowana. Chadzali do restauracji, wiedli bogate życie towarzyskie, bywali na przyjęciach, wyjeżdżali na letnisko, stać ich było na zakup „cudownego futra z amerykańskiego niedźwiedzia grizzly”. Można nawet w zapiskach Jeleny Bułhakowej trafić na coś tak śmiesznego w niezamierzony sposób: „poszliśmy wszyscy (…) do Metropolu. W czasie kolacji licytowałyśmy się – trzy panie – która z nas ma cięższe życie”......"
Musiałem o tym napisać, bo mdli mnie od tych prześladowań Bułhakowa tym bardziej że parę dni temu skończyłem lekturę czterech tomów Rybakowa (piątego nie mam). Nie zmienia to faktu, że "Życie pana Moliera" oceniam pozytywnie i Państwu polecam.
Najtrafniejszą ocenę znalazłem na stronie wydawnictwa "Prószyński i ska":
"..W 'Życiu pana Moliera' Michał Bułhakow przedstawia pełna upokorzeń i rozczarowań egzystencję twórcy, którego współcześni nie doceniają, gdyż swym geniuszem przerasta otoczenie o całe epoki, a jego losy zależą od kaprysu tyrana. Losy autora 'Mistrza i Małgorzaty' również zależały od widzimisię Stalina...."
OK, choć ostatnie zdanie to political correctness, lecz do tego wrócimy, a obecnie ocenie książkę w oderwaniu od osoby autora.
Jest to bardzo sprawnie napisana półfikcyjna biografia Moliera, w której obok najważniejszej w niej protekcji Ludwika XIV nad artystą, przedstawiono wyjątkowo ciekawe wydarzenia we Francji XVII wieku, jak i burzliwe życie bohatera z dużym poczuciem humoru, finezji i taktu. Mimo, że przyjąłem "półfikcję", zabrakło mnie choćby wymienienia nazwy głównych wrogów Moliera tj jansenistów.
Dodam jeszcze, ze wartka, ciekawa akcja zmusiła mnie do czytania "jednym tchem" i wystawienia najwyższej z moich dotychczasowych not - 7 gwiazdek. (Powody niskiej oceny innych dzieł Bułhakowa znajdziecie Państwo w poszczególnych recenzjach na LC bądź na moim blogu).
W nawiązaniu do wspomnianych wyżej jansenistów przytaczam fragment ze "Wstępu" Tadeusza Boya - Żeleńskiego do "Świętoszka":
"Król nienawidził surowych jansenistów, w których wyczuwał ducha niedawno stłumionej Frondy. Król zgniecie niebawem Kongregację św. Sakramentu, która ważyła się przeciwstawić jego jowiszowym miłostkom. Gdy pani de Navailles, ochmistrzyni dworu, za poradą księdza Joly, zamknęła kratą wszystkie przejścia, którymi król mógł się udawać do apartamentów panien dworskich (wśród nich znajdowała się panna de la Valliere), król wypędził panią de Navailles i jej męża. Molier czuł tedy w królu sprzymierzeńca; inaczej komedia jego byłaby nie do pomyślenia...."
I dla wielbicieli Bułhakowa to tyle. Reszta mojej recenzji tylko dla sceptyków jego martyrologii i krytyków jego megalomanii bo dla mnie Bułhakow jest przede wszystkim wielce utalentowanym mitomanem swoich prześladowań i własnym apologetą. O megalomanii świadczy chociażby przytoczony na początku recenzji fragment z notki wydawnictwa "Prószyński i ska", bo jasne jest, że pisząc o geniuszu Bułhakow myśli o sobie. Z kolei fama o ograniczeniach w publikacji jego genialnej twórczości, przypomina mnie narzekania polskich twórców, którzy przed 1989 rokiem byli zmuszeni pisać "do szuflady". Tylko, że po 1989 szuflady okazały się puste. Podobnie jak Bułhakow, bo spuścizna skromna. Oczywiście, podlegał represjom autorytarnej władzy, jak wszyscy. Takie to były czasy, lecz nie każdemu Stalin załatwiał pracę i odpowiadał osobiście na listy. Nie każdy też miał taki uroczysty pogrzeb. Proszę poczytać Leszka Bugajskiego na stronie:
http://www.newsweek.pl/kultura/ksiazka/mistrz--malgorzata-i-stalin,100994,1,1.html
"...7 maja 1926 roku w jego mieszkaniu funkcjonariusze OGPU przeprowadzili przeszukanie i skonfiskowali maszynopis opowiadania „Psie serce” i właśnie trzy zeszyty dziennika. Bułhakow jakoś specjalnie władzy nie podpadł, ale – jak wiadomo – rewizje i niekiedy im towarzyszące aresztowania nie były w tamtych czasach czymś w ZSRR niezwykłym. Wystarczył byle pretekst, na przykład donos wysłany przez jakiegoś zawistnika.
...ich pozycja była w tamtej rzeczywistości raczej uprzywilejowana. Chadzali do restauracji, wiedli bogate życie towarzyskie, bywali na przyjęciach, wyjeżdżali na letnisko, stać ich było na zakup „cudownego futra z amerykańskiego niedźwiedzia grizzly”. Można nawet w zapiskach Jeleny Bułhakowej trafić na coś tak śmiesznego w niezamierzony sposób: „poszliśmy wszyscy (…) do Metropolu. W czasie kolacji licytowałyśmy się – trzy panie – która z nas ma cięższe życie”......"
Musiałem o tym napisać, bo mdli mnie od tych prześladowań Bułhakowa tym bardziej że parę dni temu skończyłem lekturę czterech tomów Rybakowa (piątego nie mam). Nie zmienia to faktu, że "Życie pana Moliera" oceniam pozytywnie i Państwu polecam.
Saturday, 6 August 2016
Władimir SOŁOUCHIN - "Zielsko"
Władimir SOŁOUCHIN - "Zielsko"
Władimir Aleksiejewicz Sołouchin (1924 -97) – poeta i pisarz rosyjski. Pochowany w rodzinnej wsi. Tworzył głównie w okresie Związku Radzieckiego. Jeden z głównych przedstawicieli nurtu wiejskiego .
W tej książce, która jest poniekąd odskocznią od realnego świata, snuje opowieści dla ekologów, aktywistów partii "Zielonych" i w ogóle miłośników przyrody. Obawiam się, że jednak część czytelników podzieli moje zdanie, iż oprócz truizmów i paru ciekawostek, mamy całą gamę mądrości (by nie powiedzieć dyrdymał), bez których świetnie się żyje we współczesnym świecie. Książkę wzbogacają dykteryjki jak poniższa (s. 20):
„Pewien mędrzec ze Wschodu nauczał, że jeśli chce się zachować zdrowie, należy w życiu jak najczęściej przypatrywać się zielonej trawie płynącej wodzie i pięknym kobietom. Jakiś człowiek praktyczny zapytał go, chcąc uściślić, czy nie można by się ograniczyć jedynie do kobiet, pominąć zaś trawę i wodę ? „Jeśli nie będziesz przyglądał zielonej trawie i płynącej wodzie, zabraknie ci ochoty do patrzenia na kobiety” - tak brzmiała odpowiedź.”
Dzięki bałamutnemu pytaniu otrzymaliśmy mądrą odpowiedź, która wpędziła mnie w zadumę skutkującą odłożeniem książki na dni dwa.
Powróciłem do lektury z obowiązku i dzielnie znosiłem wykłady o właściwościach leczniczych różnych roślin, mimo mojej profesjonalnej wiedzy na temat wykorzystywania każdej wzmianki z medycyny ludowej przez firmy farmaceutyczne całego świata i bogactwie ich między innymi dzięki zastosowaniu metody „screen” w rozpracowaniu ludowych wierzeń.
Zniechęciłem się jednak kompletnie, gdy Sołouchin zadbał o mój intelekt rewelacjami takimi jak poniższa (s. 25):
„....Tołstoj (Lew oczywiście, jako, że w naszej literaturze było paru Tołstojów, ale Lew był tylko jeden, nawet gdybyśmy to imię pisali z małej litery!) lubił zawsze mieć w swoim gabinecie garstkę suchej trawy...”
Miłośnikom trawy lub/i ziołolecznictwa polecam, pozostałym - nie, lecz, by nie wzbudzać kontrowersji daję gwiazdek aż 3.
Władimir Aleksiejewicz Sołouchin (1924 -97) – poeta i pisarz rosyjski. Pochowany w rodzinnej wsi. Tworzył głównie w okresie Związku Radzieckiego. Jeden z głównych przedstawicieli nurtu wiejskiego .
W tej książce, która jest poniekąd odskocznią od realnego świata, snuje opowieści dla ekologów, aktywistów partii "Zielonych" i w ogóle miłośników przyrody. Obawiam się, że jednak część czytelników podzieli moje zdanie, iż oprócz truizmów i paru ciekawostek, mamy całą gamę mądrości (by nie powiedzieć dyrdymał), bez których świetnie się żyje we współczesnym świecie. Książkę wzbogacają dykteryjki jak poniższa (s. 20):
„Pewien mędrzec ze Wschodu nauczał, że jeśli chce się zachować zdrowie, należy w życiu jak najczęściej przypatrywać się zielonej trawie płynącej wodzie i pięknym kobietom. Jakiś człowiek praktyczny zapytał go, chcąc uściślić, czy nie można by się ograniczyć jedynie do kobiet, pominąć zaś trawę i wodę ? „Jeśli nie będziesz przyglądał zielonej trawie i płynącej wodzie, zabraknie ci ochoty do patrzenia na kobiety” - tak brzmiała odpowiedź.”
Dzięki bałamutnemu pytaniu otrzymaliśmy mądrą odpowiedź, która wpędziła mnie w zadumę skutkującą odłożeniem książki na dni dwa.
Powróciłem do lektury z obowiązku i dzielnie znosiłem wykłady o właściwościach leczniczych różnych roślin, mimo mojej profesjonalnej wiedzy na temat wykorzystywania każdej wzmianki z medycyny ludowej przez firmy farmaceutyczne całego świata i bogactwie ich między innymi dzięki zastosowaniu metody „screen” w rozpracowaniu ludowych wierzeń.
Zniechęciłem się jednak kompletnie, gdy Sołouchin zadbał o mój intelekt rewelacjami takimi jak poniższa (s. 25):
„....Tołstoj (Lew oczywiście, jako, że w naszej literaturze było paru Tołstojów, ale Lew był tylko jeden, nawet gdybyśmy to imię pisali z małej litery!) lubił zawsze mieć w swoim gabinecie garstkę suchej trawy...”
Miłośnikom trawy lub/i ziołolecznictwa polecam, pozostałym - nie, lecz, by nie wzbudzać kontrowersji daję gwiazdek aż 3.
Friday, 5 August 2016
Heinrich Böll - "Koniec podróży służbowej"
Heinrich Böll - "Koniec podróży służbowej"
Heinrich Böll (1917 – 1985) - niemiecki noblista z 1972 roku, autor jedynej znanej mnie książki pt "Utracona cześć Katarzyny Blum" (1974), a więc wydanej dwa lata po Noblu. No to ja, złośliwy zgred, szperam i znajduję: w latach 1971 – 79 przewodniczący międzynarodowego Pen Clubu. Wnioskowanie zostawiam Państwu.
O jego pisarstwie nader skromnie, lecz znalazłem trafną opinię w anglojęzycznej Wikipedii:
"... In a number of his books there are protagonists who are stubborn and eccentric individualists opposed to the mechanisms of the state or of public institutions...."
Idealna charakterystyka ojca i syna, bohaterów omawianej książki, zniszczonych systemem podatkowym i komorniczym. Kapitalne, że książka wydana w 1966 w Niemczech, śmieszy Polaków obserwujących swój kraj w 2016. Bo co może zrobić człowiek wobec egzekucji komorniczych? Wpaść w desperację lub wszystko obrócić w groteskę..
Relacja z procesu naszych bohaterów jest pretekstem do licznych dygresji na temat kołtuńskiego społeczeństwa, obłudnego i jawnie zakłamanego. Satyra z dużą dozą humoru. Wiele zabawnych zdarzeń (jak proboszcz kontrolujący życie nocne parafian) czy opinii, jak o pewnej pani (s. 111):
"...nie, nie jest "taka", nie jest dziwką, tylko grzesznicą..."
Ciekawy niuans. No i zgodnie z cytatem z Wikipedii protagoniści, którzy są upartymi i ekscentrycznymi indywidualnościami pozostają w opozycji do mechanizmów działania instytucji publicznych takich jak sąd, urząd podatkowy, komorniczy czy wojsko. Totalne ośmieszenie zasad tam obowiązujących i społeczeństwa akceptującego je. .
Niby wszystko jest OK, lekturę polecam, a jednak uważam, że na więcej niż 6 gwiazdek nie zasługuje.
Heinrich Böll (1917 – 1985) - niemiecki noblista z 1972 roku, autor jedynej znanej mnie książki pt "Utracona cześć Katarzyny Blum" (1974), a więc wydanej dwa lata po Noblu. No to ja, złośliwy zgred, szperam i znajduję: w latach 1971 – 79 przewodniczący międzynarodowego Pen Clubu. Wnioskowanie zostawiam Państwu.
O jego pisarstwie nader skromnie, lecz znalazłem trafną opinię w anglojęzycznej Wikipedii:
"... In a number of his books there are protagonists who are stubborn and eccentric individualists opposed to the mechanisms of the state or of public institutions...."
Idealna charakterystyka ojca i syna, bohaterów omawianej książki, zniszczonych systemem podatkowym i komorniczym. Kapitalne, że książka wydana w 1966 w Niemczech, śmieszy Polaków obserwujących swój kraj w 2016. Bo co może zrobić człowiek wobec egzekucji komorniczych? Wpaść w desperację lub wszystko obrócić w groteskę..
Relacja z procesu naszych bohaterów jest pretekstem do licznych dygresji na temat kołtuńskiego społeczeństwa, obłudnego i jawnie zakłamanego. Satyra z dużą dozą humoru. Wiele zabawnych zdarzeń (jak proboszcz kontrolujący życie nocne parafian) czy opinii, jak o pewnej pani (s. 111):
"...nie, nie jest "taka", nie jest dziwką, tylko grzesznicą..."
Ciekawy niuans. No i zgodnie z cytatem z Wikipedii protagoniści, którzy są upartymi i ekscentrycznymi indywidualnościami pozostają w opozycji do mechanizmów działania instytucji publicznych takich jak sąd, urząd podatkowy, komorniczy czy wojsko. Totalne ośmieszenie zasad tam obowiązujących i społeczeństwa akceptującego je. .
Niby wszystko jest OK, lekturę polecam, a jednak uważam, że na więcej niż 6 gwiazdek nie zasługuje.
Karen BLIXEN - "Cienie na trawie"
Karen BLIXEN - "Cienie na trawie"
Jest to kontynuacja "Pożegnania z Afryką", któremu poświęciłem pracowitą recenzję i obdarzyłem sześcioma gwiazdkami. I tak wskazane jest wcześniejsze przeczytanie "Pożegnania..", więc tutaj powtórzę mały fragment:
"..Nie będę powiększał ilości pochlebnych recenzji, zresztą całkiem słusznych, tylko że pozbawionych jednej uwagi, ze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Chodzi o to, że ta książka wpisuje się w rwący nurt literatury brytyjskiej charakteryzujący się MENTALNOŚCIĄ KOLONIALNĄ. I nawet przy deklaracjach autorki o własnej szlachetności i dobrej woli, nie jest w stanie ona przekroczyć granic wyznaczonych przez ten rodzaj świadomości, bo rządzi nią aksjomat o własnej wyższości. Przypomnijmy tu klasykę tej mentalności czyli "Robinsona Crusoe", jak i "naszego" Conrada, krytykowanego za pogardę do Afrykanerów i rasizm.
Aby przyjmować omawianą książkę bez zastrzeżeń, trzeba zapomnieć o zbrodniach kolonializmu, dewastacji fauny i flory, jak i udawać, że się nie widzi obecnej sytuacji ludności zamieszkującej tereny akcji książki...."
Niestety, te cztery wspomnieniowe opowiadania to popłuczyny po "Pożegnaniu z Afryką", a różnią się zadufaniem, bo do pychy Białej Pani doszła próżność autorki bestselleru, do którego zresztą co chwila się odwołuje. Oczywiście wszyscy powinni kochać Białą Panią, tym bardziej, że prowadziła szpital dla tubylców. Zwierzęta też powinny ją kochać choć (s. 46):
".....Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Afryki, nie potrafiłam żyć, nie ustrzeliwszy przynajmniej jednej wspaniałej sztuki z każdego gatunku afrykańskiej zwierzyny...."
Myśliwi to w ogóle dewianci, a w przypadku Blixen prawdopodobny jest dodatkowy wpływ syfilisa. Szkoda czasu na jej dyrdymały!
Jest to kontynuacja "Pożegnania z Afryką", któremu poświęciłem pracowitą recenzję i obdarzyłem sześcioma gwiazdkami. I tak wskazane jest wcześniejsze przeczytanie "Pożegnania..", więc tutaj powtórzę mały fragment:
"..Nie będę powiększał ilości pochlebnych recenzji, zresztą całkiem słusznych, tylko że pozbawionych jednej uwagi, ze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Chodzi o to, że ta książka wpisuje się w rwący nurt literatury brytyjskiej charakteryzujący się MENTALNOŚCIĄ KOLONIALNĄ. I nawet przy deklaracjach autorki o własnej szlachetności i dobrej woli, nie jest w stanie ona przekroczyć granic wyznaczonych przez ten rodzaj świadomości, bo rządzi nią aksjomat o własnej wyższości. Przypomnijmy tu klasykę tej mentalności czyli "Robinsona Crusoe", jak i "naszego" Conrada, krytykowanego za pogardę do Afrykanerów i rasizm.
Aby przyjmować omawianą książkę bez zastrzeżeń, trzeba zapomnieć o zbrodniach kolonializmu, dewastacji fauny i flory, jak i udawać, że się nie widzi obecnej sytuacji ludności zamieszkującej tereny akcji książki...."
Niestety, te cztery wspomnieniowe opowiadania to popłuczyny po "Pożegnaniu z Afryką", a różnią się zadufaniem, bo do pychy Białej Pani doszła próżność autorki bestselleru, do którego zresztą co chwila się odwołuje. Oczywiście wszyscy powinni kochać Białą Panią, tym bardziej, że prowadziła szpital dla tubylców. Zwierzęta też powinny ją kochać choć (s. 46):
".....Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Afryki, nie potrafiłam żyć, nie ustrzeliwszy przynajmniej jednej wspaniałej sztuki z każdego gatunku afrykańskiej zwierzyny...."
Myśliwi to w ogóle dewianci, a w przypadku Blixen prawdopodobny jest dodatkowy wpływ syfilisa. Szkoda czasu na jej dyrdymały!
Thursday, 4 August 2016
Kurt VONNEGUT - "Kocia kołyska"
Kurt VONNEGUT - "Kocia kołyska"
Przytaczam istotny początek mojej recenzji "Niech panu Bóg błogosławi, panie Rosewater":
"WYŚMIENITE!!! Jedną gwiazdkę z dziesięciu zabrałem za zwolnienie tempa w środkowej partii. A teraz zestawmy daty powstania, samooceny Vonneguta i moje oceny, niektórych jego utworów:
1963 - „Kocia kołyska” A+ /nie czytałem/
1965 - „Niech... ..Rosewater” A /dziewięć gwiazdek/
1969 - „Rzeźnia numer pięć” A+ /dziesięć gwiazdek/
1973 - „Śniadanie mistrzów” C /jedna gwiazdka/
1991 - „Losy gorsze od śmierci” /brak samooceny/, /jedna gwiazdka/"
Proszę zauważyć wyjątkową zgodność samooceny autora z moją.
W Wikipedii czytam:
"....'Kocia kołyska' jest powieścią science fiction posiadającą także cechy satyry politycznej.."
To już wolę z empik.com:
„....'Kocia kołyska' to pełna czarnego humoru powieść o ludzkiej głupocie, ucieczce przed rzeczywistością i tragicznej w skutkach skłonności do igrania z losem...."
Ale najbardziej odpowiada mnie jednozdaniowa recenzja "Lawendy" z LC:
"Pełna absurdu i groteski wizja świata zmierzającego do apokalipsy."
Dodaję do tej krótkiej opinii - satyrę, postmodernizm oraz obecność elementów autobiograficznych. Na własny użytek kwalifikuję ją do surrealizmu, obok "Króla Ubu".
Vonnegut (1922 -2007), w trakcie pisania ma 40 lat, doświadczenie z II w. św, pamięta zrzucenie bomb atomowych na Japonię, a przede wszystkim obsesję rozpętaną przez McCarthy'ego i zimną wojnę. Zbrodniarze zostali wskazani i osądzeni. Jego sarkazm co do tak jednostronnej oceny wydarzeń osiągnie szczyt za sześć lat w „Rzeźni numer pięć”, a to krótkie opowiadanie jest poniekąd etiudą przed jego największym dziełem. I teraz moja refleksja: ta etiuda nie ustępuje arcydziełu.
Proszę Państwa ! Namęczyłem się, wypisałem wiele cytatów chichocząc nieustannie, a teraz wszystko usunąłem, bo doszedłem do wniosku, że jakikolwiek cytat, jakakolwiek moja uwaga zepsuje Państwu przyjemność płynącą z lektury. Powiem tylko, że przy równych walorach z „Rzeżnią...” - „Kołyska..” jest łatwiejsza w odbiorze i o wiele częściej pobudza do śmiechu.
A więc 10 gwiazdek i zgodność z autora A+
Przytaczam istotny początek mojej recenzji "Niech panu Bóg błogosławi, panie Rosewater":
"WYŚMIENITE!!! Jedną gwiazdkę z dziesięciu zabrałem za zwolnienie tempa w środkowej partii. A teraz zestawmy daty powstania, samooceny Vonneguta i moje oceny, niektórych jego utworów:
1963 - „Kocia kołyska” A+ /nie czytałem/
1965 - „Niech... ..Rosewater” A /dziewięć gwiazdek/
1969 - „Rzeźnia numer pięć” A+ /dziesięć gwiazdek/
1973 - „Śniadanie mistrzów” C /jedna gwiazdka/
1991 - „Losy gorsze od śmierci” /brak samooceny/, /jedna gwiazdka/"
Proszę zauważyć wyjątkową zgodność samooceny autora z moją.
W Wikipedii czytam:
"....'Kocia kołyska' jest powieścią science fiction posiadającą także cechy satyry politycznej.."
To już wolę z empik.com:
„....'Kocia kołyska' to pełna czarnego humoru powieść o ludzkiej głupocie, ucieczce przed rzeczywistością i tragicznej w skutkach skłonności do igrania z losem...."
Ale najbardziej odpowiada mnie jednozdaniowa recenzja "Lawendy" z LC:
"Pełna absurdu i groteski wizja świata zmierzającego do apokalipsy."
Dodaję do tej krótkiej opinii - satyrę, postmodernizm oraz obecność elementów autobiograficznych. Na własny użytek kwalifikuję ją do surrealizmu, obok "Króla Ubu".
Vonnegut (1922 -2007), w trakcie pisania ma 40 lat, doświadczenie z II w. św, pamięta zrzucenie bomb atomowych na Japonię, a przede wszystkim obsesję rozpętaną przez McCarthy'ego i zimną wojnę. Zbrodniarze zostali wskazani i osądzeni. Jego sarkazm co do tak jednostronnej oceny wydarzeń osiągnie szczyt za sześć lat w „Rzeźni numer pięć”, a to krótkie opowiadanie jest poniekąd etiudą przed jego największym dziełem. I teraz moja refleksja: ta etiuda nie ustępuje arcydziełu.
Proszę Państwa ! Namęczyłem się, wypisałem wiele cytatów chichocząc nieustannie, a teraz wszystko usunąłem, bo doszedłem do wniosku, że jakikolwiek cytat, jakakolwiek moja uwaga zepsuje Państwu przyjemność płynącą z lektury. Powiem tylko, że przy równych walorach z „Rzeżnią...” - „Kołyska..” jest łatwiejsza w odbiorze i o wiele częściej pobudza do śmiechu.
A więc 10 gwiazdek i zgodność z autora A+
Wednesday, 3 August 2016
Stanisław Ignacy WITKIEWICZ - "Jedyne wyjście"
Stanisław Ignacy WITKIEWICZ - "Jedyne wyjście"
Witkacy, ze względu na mój monogram (WG) zajmuje pierwsze miejsce w skrócie przedstawiającym trzech moich idoli w literaturze polskiej (WGS). Poza nimi adoruję jeszcze Parandowskiego i Lema. Życie sprawia niespodzianki i nie wiem dlaczego nigdy omawianej książki nie spotkałem, a jest ona NAJGENIALNIEJSZĄ WŚRÓD GENIALNYCH. Pod płaszczykiem powieści Witkacy przedstawia swoje credo głównie w formie dysputy pomiędzy dwoma jego alter ego: filozoficznym i artystycznym.
Dysponuję wydaniem PIW-u z 1980 roku, które jest wznowieniem pierwotnego z 1968 roku, przygotowanego do druku z rękopisu, opatrzonym posłowiem i notą wydawniczą przez Tomasza Jodełkę – Burzeckiego. Uważam, że lekturę należy zacząć od rewelacyjnie opracowanego posłowia noszącego tytuł "Nad 'Jedynym wyjściem' Stanisława Ignacego Witkiewicza" i dlatego też wypada zamieścić dwa słowa o jego autorze. Na podstawie Wikipedii:
Tomasz Jodełka-Burzecki (1919 - 1989) - polski poeta, eseista, krytyk literacki, edytor. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1953-1984 był redaktorem PIW-u.
Jego posłowie jest najlepszą i najpełniejszą recenzją, którą postanowiłem tylko uzupełnić o uwagi, których PRL-owska cenzura by mu nie przepuściła, jak i sylwetki osób nie wszystkim czytelnikom znane. I zaczynam od dwóch nie tylko ważnych dla zrozumienia książki, lecz również, że byli stronami najciekawszego sporu intelektualnego Polski. Z „Mojego Pod Ręcznika”:
CHWISTEK Leon (1884-1944), „formista”. Zmarł w Moskwie, gdzie mieszkał “obok Kremla”, w miejscu dla uprzywilejowanych, /wraz z żoną Olgą, siostrą STEINHAUSA, teścia KOTTA/, prawdopodobnie otruty za krytykę socrealizmu. Stworzył jedną z wersji tzw teorii typów /rozwijając propozycje B. RUSSELLA (1872-1970/), a przede wszystkim przedstawił nowatorską teorię WIELOŚCI RZECZYWISTOŚCI. „Granice Nauki”. Podział rzeczywistości wedle kryteriów „zdrowego rozsądku” u Chwistka: rzeczywistość: naturalna, nauk przyrodniczych, zdarzeń, wyobrażeń. Twórca teorii formizmu w sztuce. Formiści: A. i Z. Pronaszko, T. Czyżewski, J. Hrynkowski, J. Mierzejewski, K. Winkler - łączyli elementy sztuki nowoczesnej z tradycjami polskiej sztuki średniowiecznej i ludowej. (lata 1917-22).
IRZYKOWSKI Karol (1873-1944), ranny w Powstaniu, umarł w szpitalu w Żyrardowie; pogrzeb się odbył 4.11 w jego imieniny; adwersarz CHWISTKA, jak i BRZOZOWSKIEGO; polemista „czystej formy”; autor mojej ulubionej „PAŁUBY”.
Po wydaniu I tomu „Listów” Witkacego ukazał się na: http://www.wroclaw.pl/wrogowie-i-sojusznicy-witkacego wywiad z profesorem Januszem Deglerem. W interesującym nas w tej chwili fragmencie czytamy:
„Brakuje nam wielu listów, które bezpowrotnie zaginęły, choćby do Leona Chwistka, przyjaciela z lat młodości, którego Witkacy uważał za swego największego przeciwnika na polu teorii sztuki i zażarcie z nim polemizował. Ich korespondencja na pewno była fascynująca, ale zachował się tylko jeden list Chwistka. Wielkim wrogiem był Karol Irzykowski, który polemice z teorią Czystej Formy Witkacego poświęcił książkę „Walka o treść”.
Witkacy prowadzi walkę z Chwistkiem już od pierwszych stron książki, Wypisuje ataki z pierwszych kilkunastu stron. Już na stronie trzeciej tekstu (s. 9) czytam:
„..Obawiam się, że Chwistek w swojej niezapomnianej jako splot banału z perfidią książce...”
Sześć stron dalej (s. 15):
„...nawoływańka Chwistka do tworzenia tak zwanych przez niego 'systemów indywidualnych' (cha! cha!) okazały się bezskuteczne....”
Już na następnej stronie (s. 16):
„Filozofia dzisiejsza w rodzaju epigonów Russella, Whiteheada, Carnapa i Chwistka (o nędzo!), zagmatwana...”
A cztery strony dalej (s. 20):
„...nie chce się dojść do zupełnego relatywizmu a la Chwistek (brrr!...)...”
I w końcu dłuższa tyrada (s. 25):
„..Ha - w walce z niewyrażalnym jest tylko szczęście myśliciela, a nie w rezygnacji z góry, wyrażającej się w teorii Chwistka o tworzeniu 'systemów indywidualnych', już programowo odwartościowanych. A nie: choćby się milion Chwistków na śmierć zachwistało w przechwistywaniu tych problemów, to wartość ich jest pewna jak mur, oczywiście nie dla z urodzenia ślepych lub, co gorzej, przez takich fałszywych proroków oślepionych....”.
W podobny sposób Witkacy wyżywa się na Chwistku przez całą książkę, lecz ja przechodzę do posłowia i spraw w PRL-u zakazanych. Jodełka – Burzecki nie mógł jawnie pisać o ZSRR, więc cenzurę omijał (s. 248):
„..Specyficzne stosunki społeczne w kraju pod rządami totalitarnego Pe- Zet – Pepu skłaniają nawet tak łagodnego filozofa – dyletanta, jakim jest Izydor Smogorzewicz – Wędziejewski, do snucia ponurych planów. Przywiązanie do własnego systemu filozoficznego nakazuje mu szukanie dróg jego rozpowszechnienia. I oto Pe-Zet-Pe otwiera możliwość wtłoczenia tego systemu filozoficznego do głowy każdego człowieka. Mimo więc gołębiego serca Izydor „utłuc chciałby ludzkość całą w jakimś olbrzymim moździerzu – niwelatorze a potem wylepić na nowo indywidua, i żeby wszyscy byli podobni do siebie, schizoidy fanatyczne jeden w drugiego, i jedna prawda nad nimi: jego własny system, udoskonalony, rozbabrany w przyczynkach bez końca przez tysiące dziesiątki tysięcy uczniów” (s. 56)..”
Ostatnie tchnienie popaździernikowej odwilży pozwoliło PIW-owi przepchnąć to przez cenzurę.
Jodełka – Burzecki cytuje „wnikliwą ocenę filozofii Witkiewicza, zawartą w świetnym studium prof. Jana Leszczyńskiego”, a ja z niej wypisuję:
„...Poczucie jedyności i niepowtarzalności własnej w związku ze zrozumieniem niepowtarzalności i odrębności k a ż d e g o indywiduum we Wszechświecie - oto źródło emocjonalne, z którego bije jego filozofia... ...system Witkiewicza jest.. ..próbą połączenia.. ..dwóch – zdawałoby się sprzecznych - zasad. W jego ujęciu świat jako całość stanowi nierozerwalną jedność w myśl zasady 'łączności wszystkiego ze wszystkim'; niemniej jest wielością na zawsze od siebie odgraniczonych, zamkniętych w sobie jaźni....”
W dalszej części analizy Leszczyński podkreśla wpływ psychologizmu Corneliusa na Witkacego.
Hans Cornelius - Johannes Wilhelm Cornelius (1863 – 1947) – niemiecki filozof, neokantysta
Psychologizm - (gr. psyche - dusza, życie) - zakłada, że czynniki psychologiczne mają determinujący i najważniejszy charakter albo wręcz stanowią osnowę zjawisk.
No i już zmuszony jestem zakończyć swoje uwagi, ze względu na długość mojej pisaniny, więc jeszcze raz powtórzę proszę zacząć od posłowia, a radość z lektury zapewniona.
Witkacy, ze względu na mój monogram (WG) zajmuje pierwsze miejsce w skrócie przedstawiającym trzech moich idoli w literaturze polskiej (WGS). Poza nimi adoruję jeszcze Parandowskiego i Lema. Życie sprawia niespodzianki i nie wiem dlaczego nigdy omawianej książki nie spotkałem, a jest ona NAJGENIALNIEJSZĄ WŚRÓD GENIALNYCH. Pod płaszczykiem powieści Witkacy przedstawia swoje credo głównie w formie dysputy pomiędzy dwoma jego alter ego: filozoficznym i artystycznym.
Dysponuję wydaniem PIW-u z 1980 roku, które jest wznowieniem pierwotnego z 1968 roku, przygotowanego do druku z rękopisu, opatrzonym posłowiem i notą wydawniczą przez Tomasza Jodełkę – Burzeckiego. Uważam, że lekturę należy zacząć od rewelacyjnie opracowanego posłowia noszącego tytuł "Nad 'Jedynym wyjściem' Stanisława Ignacego Witkiewicza" i dlatego też wypada zamieścić dwa słowa o jego autorze. Na podstawie Wikipedii:
Tomasz Jodełka-Burzecki (1919 - 1989) - polski poeta, eseista, krytyk literacki, edytor. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1953-1984 był redaktorem PIW-u.
Jego posłowie jest najlepszą i najpełniejszą recenzją, którą postanowiłem tylko uzupełnić o uwagi, których PRL-owska cenzura by mu nie przepuściła, jak i sylwetki osób nie wszystkim czytelnikom znane. I zaczynam od dwóch nie tylko ważnych dla zrozumienia książki, lecz również, że byli stronami najciekawszego sporu intelektualnego Polski. Z „Mojego Pod Ręcznika”:
CHWISTEK Leon (1884-1944), „formista”. Zmarł w Moskwie, gdzie mieszkał “obok Kremla”, w miejscu dla uprzywilejowanych, /wraz z żoną Olgą, siostrą STEINHAUSA, teścia KOTTA/, prawdopodobnie otruty za krytykę socrealizmu. Stworzył jedną z wersji tzw teorii typów /rozwijając propozycje B. RUSSELLA (1872-1970/), a przede wszystkim przedstawił nowatorską teorię WIELOŚCI RZECZYWISTOŚCI. „Granice Nauki”. Podział rzeczywistości wedle kryteriów „zdrowego rozsądku” u Chwistka: rzeczywistość: naturalna, nauk przyrodniczych, zdarzeń, wyobrażeń. Twórca teorii formizmu w sztuce. Formiści: A. i Z. Pronaszko, T. Czyżewski, J. Hrynkowski, J. Mierzejewski, K. Winkler - łączyli elementy sztuki nowoczesnej z tradycjami polskiej sztuki średniowiecznej i ludowej. (lata 1917-22).
IRZYKOWSKI Karol (1873-1944), ranny w Powstaniu, umarł w szpitalu w Żyrardowie; pogrzeb się odbył 4.11 w jego imieniny; adwersarz CHWISTKA, jak i BRZOZOWSKIEGO; polemista „czystej formy”; autor mojej ulubionej „PAŁUBY”.
Po wydaniu I tomu „Listów” Witkacego ukazał się na: http://www.wroclaw.pl/wrogowie-i-sojusznicy-witkacego wywiad z profesorem Januszem Deglerem. W interesującym nas w tej chwili fragmencie czytamy:
„Brakuje nam wielu listów, które bezpowrotnie zaginęły, choćby do Leona Chwistka, przyjaciela z lat młodości, którego Witkacy uważał za swego największego przeciwnika na polu teorii sztuki i zażarcie z nim polemizował. Ich korespondencja na pewno była fascynująca, ale zachował się tylko jeden list Chwistka. Wielkim wrogiem był Karol Irzykowski, który polemice z teorią Czystej Formy Witkacego poświęcił książkę „Walka o treść”.
Witkacy prowadzi walkę z Chwistkiem już od pierwszych stron książki, Wypisuje ataki z pierwszych kilkunastu stron. Już na stronie trzeciej tekstu (s. 9) czytam:
„..Obawiam się, że Chwistek w swojej niezapomnianej jako splot banału z perfidią książce...”
Sześć stron dalej (s. 15):
„...nawoływańka Chwistka do tworzenia tak zwanych przez niego 'systemów indywidualnych' (cha! cha!) okazały się bezskuteczne....”
Już na następnej stronie (s. 16):
„Filozofia dzisiejsza w rodzaju epigonów Russella, Whiteheada, Carnapa i Chwistka (o nędzo!), zagmatwana...”
A cztery strony dalej (s. 20):
„...nie chce się dojść do zupełnego relatywizmu a la Chwistek (brrr!...)...”
I w końcu dłuższa tyrada (s. 25):
„..Ha - w walce z niewyrażalnym jest tylko szczęście myśliciela, a nie w rezygnacji z góry, wyrażającej się w teorii Chwistka o tworzeniu 'systemów indywidualnych', już programowo odwartościowanych. A nie: choćby się milion Chwistków na śmierć zachwistało w przechwistywaniu tych problemów, to wartość ich jest pewna jak mur, oczywiście nie dla z urodzenia ślepych lub, co gorzej, przez takich fałszywych proroków oślepionych....”.
W podobny sposób Witkacy wyżywa się na Chwistku przez całą książkę, lecz ja przechodzę do posłowia i spraw w PRL-u zakazanych. Jodełka – Burzecki nie mógł jawnie pisać o ZSRR, więc cenzurę omijał (s. 248):
„..Specyficzne stosunki społeczne w kraju pod rządami totalitarnego Pe- Zet – Pepu skłaniają nawet tak łagodnego filozofa – dyletanta, jakim jest Izydor Smogorzewicz – Wędziejewski, do snucia ponurych planów. Przywiązanie do własnego systemu filozoficznego nakazuje mu szukanie dróg jego rozpowszechnienia. I oto Pe-Zet-Pe otwiera możliwość wtłoczenia tego systemu filozoficznego do głowy każdego człowieka. Mimo więc gołębiego serca Izydor „utłuc chciałby ludzkość całą w jakimś olbrzymim moździerzu – niwelatorze a potem wylepić na nowo indywidua, i żeby wszyscy byli podobni do siebie, schizoidy fanatyczne jeden w drugiego, i jedna prawda nad nimi: jego własny system, udoskonalony, rozbabrany w przyczynkach bez końca przez tysiące dziesiątki tysięcy uczniów” (s. 56)..”
Ostatnie tchnienie popaździernikowej odwilży pozwoliło PIW-owi przepchnąć to przez cenzurę.
Jodełka – Burzecki cytuje „wnikliwą ocenę filozofii Witkiewicza, zawartą w świetnym studium prof. Jana Leszczyńskiego”, a ja z niej wypisuję:
„...Poczucie jedyności i niepowtarzalności własnej w związku ze zrozumieniem niepowtarzalności i odrębności k a ż d e g o indywiduum we Wszechświecie - oto źródło emocjonalne, z którego bije jego filozofia... ...system Witkiewicza jest.. ..próbą połączenia.. ..dwóch – zdawałoby się sprzecznych - zasad. W jego ujęciu świat jako całość stanowi nierozerwalną jedność w myśl zasady 'łączności wszystkiego ze wszystkim'; niemniej jest wielością na zawsze od siebie odgraniczonych, zamkniętych w sobie jaźni....”
W dalszej części analizy Leszczyński podkreśla wpływ psychologizmu Corneliusa na Witkacego.
Hans Cornelius - Johannes Wilhelm Cornelius (1863 – 1947) – niemiecki filozof, neokantysta
Psychologizm - (gr. psyche - dusza, życie) - zakłada, że czynniki psychologiczne mają determinujący i najważniejszy charakter albo wręcz stanowią osnowę zjawisk.
No i już zmuszony jestem zakończyć swoje uwagi, ze względu na długość mojej pisaniny, więc jeszcze raz powtórzę proszę zacząć od posłowia, a radość z lektury zapewniona.
Tuesday, 2 August 2016
E. L. DOCTOROW - "Witajcie w Ciężkich Czasach"
E. L. DOCTOROW - "Witajcie w ciężkich czasach"
Doctorow (1931 - 2015) miał na pierwsze imię Edgar, ku czci E. A. Poe, a w jedynej jego książce przeze mnie dotychczas recenzowanej i nagrodzonej 10 gwiazdkami - "Rezerwuar" ("The Waterworks" - 1994 r.) mamy atmosferę, właśnie rodem z mistrza grozy. Teraz jest inaczej. Na podstawie anglojęzycznej Wikipedii:
"Welcome to Hard Times'" to jego debiut z 1960, w którym akcja przebiega w małej osadzie nazwanej Ciężkie Czasy leżącej w Dakocie, gdzie pojawia się bezwzględny bandzior "The Bad Man from Bodie" terroryzujący mieszkańców z użyciem gwałtów, morderstw i podpaleń. Ci co przeżyli wkładają wysiłek w odbudowę osady. Głównym tematem opowiadania jest relacja między poszczególnymi postaciami a złem, którego wyrazem jest strach przed bandziorem. Recenzent the New York Times relacjonuje podobieństwo do "Jądra ciemności" Conrada.
Recenzentowi NYT gratuluję; strzał w dziesiątkę! Pozornie mamy do czynienia z westernem, lecz nie ma tu superbohatera, najczęściej odważnego szeryfa, który samotnie walczy ze Złem; nie ma też solidarnej zwartej społeczności zjednoczonej w przeciwstawieniu się Złu. Dlatego nazwano to opowiadanie antywesternem, w którym burmistrz jest tchórzem, a każdy mieszkaniec myśli wyłącznie o sobie. Presja zagrożenia dezintegruje społeczność, a odwaga jeśli się pojawia to wyłącznie jako efekt desperacji. Ta tematyka powoduje, że w trakcie lektury, poza wymienionym wyżej „Jądrem ciemności”, wspominałem Holocaust, jak i Sodomę, a także Księgę Hioba.
Oczywiście, można odczytać tylko wierzchnią fabularną warstwę i o tej lekturze zapomnieć. Można też zauważyć poniższe słowa (s. 28):
„- Prawda jest taka: jeżeli nie zrujnuje człowieka susza albo wichura, to przyjedzie pijany diabeł z rewolwerem w szponach i go wykończy”
…. i rozważać utwór jako autorską wersję odwiecznej walki Człowieka ze Złem. Determinacja zhańbionego burmistrza w podniesieniu się z upadku i podjęcia walki o swoją godność jest wynikiem świadomości hańby; dlatego też nie może on opuścić miasteczka z innymi bez jej zmycia.
Nie mogę ujawniać szczegółów, by nie zepsuć Państwu tej znakomitej lektury. Powiem tylko że równolegle obok walki ze złem toczy się gra między mężczyzną - żadnym rehabilitacji a kobietą -jego wyrzutem sumienia. Książka, mimo, że to debiut, jest bardzo dojrzała i autor pozostawia czytelnikowi dużą skalę interpretacji. Ja, po długim zastanowieniu, skłaniam się do inspiracji Doctorowa Księgą Hioba, a wsparcie dla takiej interpretacji znajduje na ostatniej stronie książki (s. 173):
„...Za pierwszym razem uciekłem przed Złym, za drugim stawiłem mu czoło, ale obydwa razy przegrałem. Cokolwiek bym nie zrobił, przegrać musiałem...”
Jeszcze jedna uwaga: nazwisko "The Bad Man from Bodie" poznajemy już na 43 stronie - Clay Turner; mimo to Doctorow nie używa nazwiska, lecz określenia "Zły", bo nie chodzi o pojedynczego człowieka, lecz WSZECHMOCNE ZŁO, z którym najczęściej przegrywamy.
Oczywiście 10 gwiazdek!!
Doctorow (1931 - 2015) miał na pierwsze imię Edgar, ku czci E. A. Poe, a w jedynej jego książce przeze mnie dotychczas recenzowanej i nagrodzonej 10 gwiazdkami - "Rezerwuar" ("The Waterworks" - 1994 r.) mamy atmosferę, właśnie rodem z mistrza grozy. Teraz jest inaczej. Na podstawie anglojęzycznej Wikipedii:
"Welcome to Hard Times'" to jego debiut z 1960, w którym akcja przebiega w małej osadzie nazwanej Ciężkie Czasy leżącej w Dakocie, gdzie pojawia się bezwzględny bandzior "The Bad Man from Bodie" terroryzujący mieszkańców z użyciem gwałtów, morderstw i podpaleń. Ci co przeżyli wkładają wysiłek w odbudowę osady. Głównym tematem opowiadania jest relacja między poszczególnymi postaciami a złem, którego wyrazem jest strach przed bandziorem. Recenzent the New York Times relacjonuje podobieństwo do "Jądra ciemności" Conrada.
Recenzentowi NYT gratuluję; strzał w dziesiątkę! Pozornie mamy do czynienia z westernem, lecz nie ma tu superbohatera, najczęściej odważnego szeryfa, który samotnie walczy ze Złem; nie ma też solidarnej zwartej społeczności zjednoczonej w przeciwstawieniu się Złu. Dlatego nazwano to opowiadanie antywesternem, w którym burmistrz jest tchórzem, a każdy mieszkaniec myśli wyłącznie o sobie. Presja zagrożenia dezintegruje społeczność, a odwaga jeśli się pojawia to wyłącznie jako efekt desperacji. Ta tematyka powoduje, że w trakcie lektury, poza wymienionym wyżej „Jądrem ciemności”, wspominałem Holocaust, jak i Sodomę, a także Księgę Hioba.
Oczywiście, można odczytać tylko wierzchnią fabularną warstwę i o tej lekturze zapomnieć. Można też zauważyć poniższe słowa (s. 28):
„- Prawda jest taka: jeżeli nie zrujnuje człowieka susza albo wichura, to przyjedzie pijany diabeł z rewolwerem w szponach i go wykończy”
…. i rozważać utwór jako autorską wersję odwiecznej walki Człowieka ze Złem. Determinacja zhańbionego burmistrza w podniesieniu się z upadku i podjęcia walki o swoją godność jest wynikiem świadomości hańby; dlatego też nie może on opuścić miasteczka z innymi bez jej zmycia.
Nie mogę ujawniać szczegółów, by nie zepsuć Państwu tej znakomitej lektury. Powiem tylko że równolegle obok walki ze złem toczy się gra między mężczyzną - żadnym rehabilitacji a kobietą -jego wyrzutem sumienia. Książka, mimo, że to debiut, jest bardzo dojrzała i autor pozostawia czytelnikowi dużą skalę interpretacji. Ja, po długim zastanowieniu, skłaniam się do inspiracji Doctorowa Księgą Hioba, a wsparcie dla takiej interpretacji znajduje na ostatniej stronie książki (s. 173):
„...Za pierwszym razem uciekłem przed Złym, za drugim stawiłem mu czoło, ale obydwa razy przegrałem. Cokolwiek bym nie zrobił, przegrać musiałem...”
Jeszcze jedna uwaga: nazwisko "The Bad Man from Bodie" poznajemy już na 43 stronie - Clay Turner; mimo to Doctorow nie używa nazwiska, lecz określenia "Zły", bo nie chodzi o pojedynczego człowieka, lecz WSZECHMOCNE ZŁO, z którym najczęściej przegrywamy.
Oczywiście 10 gwiazdek!!
Subscribe to:
Posts (Atom)