Simon BECKETT - "Chemia śmierci"
Simon Beckett (ur.1960) – brytyjski dziennikarz i pisarz, zdobył popularność właśnie "Chemią śmierci" (2006). Na LC 7,71 (12090 ocen i 1331 opinii). Wg Wikipedii:
"....Małe miasteczko Manham. To tu po stracie rodziny postanawia uciec dr David Hunter – wybitny antropolog sądowy. Znajduje zatrudnienie jako lekarz rodzinny u Henry'ego Maitlanda, miejscowego lekarza. Miasto jest spokojne i ciche przez 3 lata, do czasu gdy dzieci znajdują zmasakrowane zwłoki Sally Palmer. Policja od razu podejrzewa zabójstwo i prosi Huntera o pomoc. Ten jednak nie chce się zgodzić. Zmienia jednak zdanie, gdy zostają znalezione kolejne zwłoki i podejmuje współpracę z inspektorem Mackenziem..."
Przy tej ilości opinii nie mam nic do powiedzenia, poza wytknięciem jednego błędu: wstydliwość prawiczka nie pozwala na onanizm na oczach kobiety. A w ogóle bardzo dobry kryminał, trzyma w napięciu i potwierdza, że przyczyną wszelkiego zła są atrakcyjne kobiety, ha, ha! A 9 gwiazdek, zamiast 10, bo happy end z Harlequina jest do kitu.
Friday, 30 June 2017
Tuesday, 27 June 2017
Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - "Ciemne sekrety"
Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt -"Ciemne sekrety"
Debiut spółki autorskiej, podobno thriller,, dobrze przyjęty przez czytelników LC: 7,55 (1742 ocen i 245 opinii)
Jeśli to jest thriller, to tylko dla wytrwałych, którzy przebrną przez nudną obyczajową pierwszą połowę. Do tego główny bohater to podstarzały erotUman i nieznośny bufon, który autorów zapędził w kozi róg, bo mało co nie poszedł do łóżka z własną córką.
To minusy, a na plus zalicza wartką akcję i ciekawe pomysły w drugiej połowie, niestety zakończoną tanim sentymentalizmem.
Mając na uwadze, że to debiut oraz że od drugiej połowy nie sposób się oderwać daje 7 gwiazdek, które autorów winny zadowolić i zmobilizować do zwięźlejszego się wyrażania, bo 488 stron w wersji papierowej czy 744 w e-booku to stanowczo za dużo.
Debiut spółki autorskiej, podobno thriller,, dobrze przyjęty przez czytelników LC: 7,55 (1742 ocen i 245 opinii)
Jeśli to jest thriller, to tylko dla wytrwałych, którzy przebrną przez nudną obyczajową pierwszą połowę. Do tego główny bohater to podstarzały erotUman i nieznośny bufon, który autorów zapędził w kozi róg, bo mało co nie poszedł do łóżka z własną córką.
To minusy, a na plus zalicza wartką akcję i ciekawe pomysły w drugiej połowie, niestety zakończoną tanim sentymentalizmem.
Mając na uwadze, że to debiut oraz że od drugiej połowy nie sposób się oderwać daje 7 gwiazdek, które autorów winny zadowolić i zmobilizować do zwięźlejszego się wyrażania, bo 488 stron w wersji papierowej czy 744 w e-booku to stanowczo za dużo.
Monday, 26 June 2017
Ed VULLIAMY - "Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy"
Ed VULLIAMY - "Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy"
Ed Vulliamy (ur. 1954) - brytyjski dziennikarz i reporter, znany jako korespondent z Bośni w latach 90., opublikował "Amexica: War Along the Borderline" w 2010.
Na pierwszych stronach autor zamieszcza swoją ocenę pogranicza amerykańsko - meksykańskiego (s. 30 – e-book):
"... Pogranicze to kraina, gdzie za dnia panuje nieznośny żar, nocą zaś zrywa się przenikliwy wiatr. Pracowałem jako korespondent wojenny w wielu miejscach, nigdzie jednak przemoc nie była tak dziwna, tak odrażająca i okrutna jak na pograniczu...."
Vulliamy pisze (s.43,8):
„• Raport dotyczący oceny zagrożenia USA narkotykami (US National Drug Assessment Threat) za rok 2009 stwierdza, że „Meksykańskie organizacje handlarzy narkotyków stanowią największe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych ze strony przestępczości zorganizowanej”.
Nie trudno zauważyć związek, którego niestety autor nie komentuje, z innym fragmentem (s.41,4):
"• Po tym, jak tylko El Paso aresztowano pięciu mężczyzn pod zarzutem przemytu broni do Meksyku, amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice twierdzi uparcie, że zniesienie zakazu sprzedaży karabinów półautomatycznych nie ma nic wspólnego z przechwyceniem dużej ilości takiej broni w Meksyku"
Nasuwa się wniosek: NIE TYLKO kartele narkotykowe czerpią dochody z tego stanu rzeczy i dlatego walka jest POZORNA. Należy również pamiętać o prawie popytu i podaży, bo obciążanie winą jedynie karteli narkotykowych jest wygodnym uproszczeniem. Najlepiej by było, gdyby kartele narkotykowe tylko kupowały karabiny..... Skąd by na zakup brały pieniądze, to już inne zagadnienie. Czyli OBŁUDA.
No właśnie, parę stron dalej (s.65) czytam:
„.....Waszyngton zaczął po kryjomu udzielać wsparcia prawicowym oddziałom partyzanckim Contras, walczącym z sandinistowskim rządem w Nikaragui. Contras uzbrojone były w broń dostarczaną ze Stanów Zjednoczonych, przy czym świat przestępczy pełnił tu funkcję dostawcy i mediatora. Za broń trzeba było jednak płacić „walutą”, która nie przyciągałaby niepotrzebnej uwagi, i tak też się stało: pieniądze zastępowała kokaina z Kolumbii. Szczęśliwie dla wszystkich stron tej wymiany moda na narkotyki oraz gromadzenie ich zapasów do celów naukowych leżały wówczas w interesie Waszyngtonu, a także karteli narkotykowych z Kolumbii i Meksyku. Stany Zjednoczone potrzebowały naturalnej waluty Kolumbii, by płacić za broń dla Contras, a jednocześnie kokaina zdobywała coraz większą popularność w samej Ameryce: z czystej, sproszkowanej formy narkotyku korzystali ludzie show-biznesu oraz inne wąskie kręgi, a odmiana kokainy zwana crackiem trafiła na ulice i do gett. W fabularyzowanym opisie tych zdarzeń, który Don Winslow przedstawił w swojej książce The Power of the Dog, Meksykanie pełnią funkcję kurierów, przewożących broń w jedną stronę i kokainę w drugą – proceder ten zyskał nazwę „meksykańskiej trampoliny”. Meksykańskie kartele wykorzystały trzy sprzyjające elementy, dzięki którym mogły zalać rynek amerykański kokainą i crackiem: znajomość szlaków przemytniczych równie starych jak sama granica, nieoficjalne przyzwolenie administracji Reagana i dobre stosunki z meksykańską Partią Rewolucyjno-Instytucjonalną (PRI), która rządziła krajem od 1917 roku. Realizując ten plan, kartele uświadomiły sobie, jak to ujął Winslow: „że ich prawdziwym towarem nie są narkotyki, lecz długa na dwa tysiące mil granica ze Stanami Zjednoczonymi i możliwość przerzucania przez nią kontrabandy. Ziemię można spalić, zbiory wytruć, ludzi wygnać, ale granicy – granicy nie da się wymazać”
Jest to drobny przykład Nikaragui dowodzący, że zamiast o kurierach, winno się pisać o szefach mafii tj handlarzach bronią przyjmujących zapłatę w narkotykach.
I dlatego czytałem dalsze krwawe opisy z narastającym sceptycyzmem, bo temat okazuje się zastępczy, a ponadto o takim atrakcyjnym temacie można pisać ciekawiej. Czyli moich 6 gwiazdek to i tak dużo.
Jeszcze dodam: jestem stary i mieszkam na tym samym kontynencie, i może wskutek tego, książka mnie niczym nie zaskoczyła, a jak na reportaż jest często zbyt drobiazgowa i nużąca.
Ed Vulliamy (ur. 1954) - brytyjski dziennikarz i reporter, znany jako korespondent z Bośni w latach 90., opublikował "Amexica: War Along the Borderline" w 2010.
Na pierwszych stronach autor zamieszcza swoją ocenę pogranicza amerykańsko - meksykańskiego (s. 30 – e-book):
"... Pogranicze to kraina, gdzie za dnia panuje nieznośny żar, nocą zaś zrywa się przenikliwy wiatr. Pracowałem jako korespondent wojenny w wielu miejscach, nigdzie jednak przemoc nie była tak dziwna, tak odrażająca i okrutna jak na pograniczu...."
Vulliamy pisze (s.43,8):
„• Raport dotyczący oceny zagrożenia USA narkotykami (US National Drug Assessment Threat) za rok 2009 stwierdza, że „Meksykańskie organizacje handlarzy narkotyków stanowią największe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych ze strony przestępczości zorganizowanej”.
Nie trudno zauważyć związek, którego niestety autor nie komentuje, z innym fragmentem (s.41,4):
"• Po tym, jak tylko El Paso aresztowano pięciu mężczyzn pod zarzutem przemytu broni do Meksyku, amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice twierdzi uparcie, że zniesienie zakazu sprzedaży karabinów półautomatycznych nie ma nic wspólnego z przechwyceniem dużej ilości takiej broni w Meksyku"
Nasuwa się wniosek: NIE TYLKO kartele narkotykowe czerpią dochody z tego stanu rzeczy i dlatego walka jest POZORNA. Należy również pamiętać o prawie popytu i podaży, bo obciążanie winą jedynie karteli narkotykowych jest wygodnym uproszczeniem. Najlepiej by było, gdyby kartele narkotykowe tylko kupowały karabiny..... Skąd by na zakup brały pieniądze, to już inne zagadnienie. Czyli OBŁUDA.
No właśnie, parę stron dalej (s.65) czytam:
„.....Waszyngton zaczął po kryjomu udzielać wsparcia prawicowym oddziałom partyzanckim Contras, walczącym z sandinistowskim rządem w Nikaragui. Contras uzbrojone były w broń dostarczaną ze Stanów Zjednoczonych, przy czym świat przestępczy pełnił tu funkcję dostawcy i mediatora. Za broń trzeba było jednak płacić „walutą”, która nie przyciągałaby niepotrzebnej uwagi, i tak też się stało: pieniądze zastępowała kokaina z Kolumbii. Szczęśliwie dla wszystkich stron tej wymiany moda na narkotyki oraz gromadzenie ich zapasów do celów naukowych leżały wówczas w interesie Waszyngtonu, a także karteli narkotykowych z Kolumbii i Meksyku. Stany Zjednoczone potrzebowały naturalnej waluty Kolumbii, by płacić za broń dla Contras, a jednocześnie kokaina zdobywała coraz większą popularność w samej Ameryce: z czystej, sproszkowanej formy narkotyku korzystali ludzie show-biznesu oraz inne wąskie kręgi, a odmiana kokainy zwana crackiem trafiła na ulice i do gett. W fabularyzowanym opisie tych zdarzeń, który Don Winslow przedstawił w swojej książce The Power of the Dog, Meksykanie pełnią funkcję kurierów, przewożących broń w jedną stronę i kokainę w drugą – proceder ten zyskał nazwę „meksykańskiej trampoliny”. Meksykańskie kartele wykorzystały trzy sprzyjające elementy, dzięki którym mogły zalać rynek amerykański kokainą i crackiem: znajomość szlaków przemytniczych równie starych jak sama granica, nieoficjalne przyzwolenie administracji Reagana i dobre stosunki z meksykańską Partią Rewolucyjno-Instytucjonalną (PRI), która rządziła krajem od 1917 roku. Realizując ten plan, kartele uświadomiły sobie, jak to ujął Winslow: „że ich prawdziwym towarem nie są narkotyki, lecz długa na dwa tysiące mil granica ze Stanami Zjednoczonymi i możliwość przerzucania przez nią kontrabandy. Ziemię można spalić, zbiory wytruć, ludzi wygnać, ale granicy – granicy nie da się wymazać”
Jest to drobny przykład Nikaragui dowodzący, że zamiast o kurierach, winno się pisać o szefach mafii tj handlarzach bronią przyjmujących zapłatę w narkotykach.
I dlatego czytałem dalsze krwawe opisy z narastającym sceptycyzmem, bo temat okazuje się zastępczy, a ponadto o takim atrakcyjnym temacie można pisać ciekawiej. Czyli moich 6 gwiazdek to i tak dużo.
Jeszcze dodam: jestem stary i mieszkam na tym samym kontynencie, i może wskutek tego, książka mnie niczym nie zaskoczyła, a jak na reportaż jest często zbyt drobiazgowa i nużąca.
Saturday, 24 June 2017
Robert HUGHES - "Barcelona"
Robert HUGHES - "Barcelona"
Robert Hughes (1938 – 2012) - australijski historyk sztuki, autor wielu wspaniałych publikacji m.in. o Goi, o Rzymie i tej omawianej z 1992 roku, o Barcelonie.
Wspaniała monografia katalońskiej stolicy, w której (niestety) nie byłem, lecz dzięki tej lekturze wiem więcej niż duża część moich znajomych, których zachwyt sprowadza się do jednego słowa "Gaudi!!!".
Skoro wspomniałem o Gaudim, to warto przytoczyć fragment „Przedmowy”:
„.....Truizmem jest powiedzenie, że wszystkie miasta kształtuje polityka. A przecież to prawda – i w spektakularnej mierze dotyczy to również Barcelony. Antoni Gaudi to kataloński architekt, o którym każdy chyba słyszał. Aby właściwie odczytać dzieło tego wybitnego twórcy, trzeba wziąć pod uwagę nie tylko jego specyficzne rozumienie katalońskiej przeszłości, ale także poczucie katalońskiej odrębności oraz żarliwy i patriarchalny konserwatyzm religijny. W tym tkwi rozwiązanie pozornej zagadki: dlaczego Gaudi pozyskał sobie bogatych mecenasów, w szczególności Eusebiego Güella. Chodziło bowiem nie tylko o geniusz architektoniczny Gaudiego, lecz także o zgodność ideowych przekonań. Polityczne i gospodarcze dzieje Barcelony są wypisane na jej budowlach i planie urbanistycznym. Nie sposób więc zrozumieć architektury katalońskiej – zwłaszcza wieku XIX, gdy tak silnie wyrażała ona narodowe aspiracje – jeśli nie pamięta się o lokalnej historii i kulturze, które leżą u jej podstaw. To, co zagraniczny turysta bierze na pierwszy rzut oka za „zwykłe” fantazje, ma głębokie korzenie...”
Lokalną tj katalońską historią raczy nas autor przez pierwsze 500 stron, wspominając po raz pierwszy Gaudiego przy opisie Plaça Reial na str 465 (e-book):
„...W 1879 roku młody Antoni Gaudi zaprojektował misterne, sześcioramienne latarnie, zwieńczone atrybutami Hermesa: kaduceuszem (czyli laską oplecioną parą węży) i skrzydlatym hełmem. Katalońskie kręgi gospodarcze przed wiekami wybrały sobie na patrona Hermesa, boga handlu i bogactwa...”
Hughes szeroko omawia historię kultury katalońskiej o której nie mam pojęcia, a prawie wszystkie nazwiska słyszę po raz pierwszy Oczywiście, to nie jego wina, tylko moje ograniczenie. Uczę się z przyjemnością, lecz potrzebną ulgę odczuwam dopiero po stronie 700, gdy przygotowania do Barcelońskiej Wystawy Światowej w 1888 roku ruszają. Niemniej moja ignorancja powoduje znużenie, które pokonuję cytatem o wąsach (s. 750)
„...Wąsy podlegały temu samemu prawu bujności. Każdy mężczyzna je nosił, często tak długie, że wyglądały jak doklejone. Przybierały trzy podstawowe formy. Jeśli rosły poziomo, zawijano je na końcach w spiralki i przypominały suflety z włosów. Jeżeli wąs miał tendencję do rośnięcia pionowo, był czesany, zakręcany w dwa pionowe kolce i usztywniany pomadą. Z takimi wąsami, tyle że dłuższymi, wyglądającymi jak antenki, paradował Filip IV, a po 1920 roku Salvador Dali. Ale jeśli zarost na górnej wardze rósł w różne strony albo cechował się wiotkością, wychodził z tego zwisający bigoti, co przy odpowiedniej długości sugerowało melancholię i smutek jego właściciela. Wrażenie to wprowadzało w błąd, jeśli ów właściciel był bankierem lub inżynierem, jak to się często zdarzało. Na przykład Ildefons Cerdà nosił takie właśnie wąsy...”
O tytułowej Barcelonie autor zauważa (s. 101.5):
„.....Barcelona jest dziś metropolią, lecz nie da się ukryć, że to nadal bardzo prowincjonalne miasto. Poczucie katalońskiej wyjątkowości rodzi niepewność co do nowych inicjatyw kulturalnych (czy da się nimi przyćmić Madryt?) i skłania do przeceniania własnej kultury (a kogo obchodzi Madryt?)....”
Piękna i ciekawa lektura wszechstronnie opisująca Barcelonę okraszona licznymi anegdotami i ciekawostkami, do czytania przez wiele wieczorów, bo pośpiech nie jest wskazany. Zachwycony tym dziełem, na pewno sięgnę po inne pozycje tego autora. Dla mnie bomba!! - ale tylko 8 gwiazdek, bo dla mnie - za dużo i nieznanych mnie nazwisk, i szczegółów historii.
Robert Hughes (1938 – 2012) - australijski historyk sztuki, autor wielu wspaniałych publikacji m.in. o Goi, o Rzymie i tej omawianej z 1992 roku, o Barcelonie.
Wspaniała monografia katalońskiej stolicy, w której (niestety) nie byłem, lecz dzięki tej lekturze wiem więcej niż duża część moich znajomych, których zachwyt sprowadza się do jednego słowa "Gaudi!!!".
Skoro wspomniałem o Gaudim, to warto przytoczyć fragment „Przedmowy”:
„.....Truizmem jest powiedzenie, że wszystkie miasta kształtuje polityka. A przecież to prawda – i w spektakularnej mierze dotyczy to również Barcelony. Antoni Gaudi to kataloński architekt, o którym każdy chyba słyszał. Aby właściwie odczytać dzieło tego wybitnego twórcy, trzeba wziąć pod uwagę nie tylko jego specyficzne rozumienie katalońskiej przeszłości, ale także poczucie katalońskiej odrębności oraz żarliwy i patriarchalny konserwatyzm religijny. W tym tkwi rozwiązanie pozornej zagadki: dlaczego Gaudi pozyskał sobie bogatych mecenasów, w szczególności Eusebiego Güella. Chodziło bowiem nie tylko o geniusz architektoniczny Gaudiego, lecz także o zgodność ideowych przekonań. Polityczne i gospodarcze dzieje Barcelony są wypisane na jej budowlach i planie urbanistycznym. Nie sposób więc zrozumieć architektury katalońskiej – zwłaszcza wieku XIX, gdy tak silnie wyrażała ona narodowe aspiracje – jeśli nie pamięta się o lokalnej historii i kulturze, które leżą u jej podstaw. To, co zagraniczny turysta bierze na pierwszy rzut oka za „zwykłe” fantazje, ma głębokie korzenie...”
Lokalną tj katalońską historią raczy nas autor przez pierwsze 500 stron, wspominając po raz pierwszy Gaudiego przy opisie Plaça Reial na str 465 (e-book):
„...W 1879 roku młody Antoni Gaudi zaprojektował misterne, sześcioramienne latarnie, zwieńczone atrybutami Hermesa: kaduceuszem (czyli laską oplecioną parą węży) i skrzydlatym hełmem. Katalońskie kręgi gospodarcze przed wiekami wybrały sobie na patrona Hermesa, boga handlu i bogactwa...”
Hughes szeroko omawia historię kultury katalońskiej o której nie mam pojęcia, a prawie wszystkie nazwiska słyszę po raz pierwszy Oczywiście, to nie jego wina, tylko moje ograniczenie. Uczę się z przyjemnością, lecz potrzebną ulgę odczuwam dopiero po stronie 700, gdy przygotowania do Barcelońskiej Wystawy Światowej w 1888 roku ruszają. Niemniej moja ignorancja powoduje znużenie, które pokonuję cytatem o wąsach (s. 750)
„...Wąsy podlegały temu samemu prawu bujności. Każdy mężczyzna je nosił, często tak długie, że wyglądały jak doklejone. Przybierały trzy podstawowe formy. Jeśli rosły poziomo, zawijano je na końcach w spiralki i przypominały suflety z włosów. Jeżeli wąs miał tendencję do rośnięcia pionowo, był czesany, zakręcany w dwa pionowe kolce i usztywniany pomadą. Z takimi wąsami, tyle że dłuższymi, wyglądającymi jak antenki, paradował Filip IV, a po 1920 roku Salvador Dali. Ale jeśli zarost na górnej wardze rósł w różne strony albo cechował się wiotkością, wychodził z tego zwisający bigoti, co przy odpowiedniej długości sugerowało melancholię i smutek jego właściciela. Wrażenie to wprowadzało w błąd, jeśli ów właściciel był bankierem lub inżynierem, jak to się często zdarzało. Na przykład Ildefons Cerdà nosił takie właśnie wąsy...”
O tytułowej Barcelonie autor zauważa (s. 101.5):
„.....Barcelona jest dziś metropolią, lecz nie da się ukryć, że to nadal bardzo prowincjonalne miasto. Poczucie katalońskiej wyjątkowości rodzi niepewność co do nowych inicjatyw kulturalnych (czy da się nimi przyćmić Madryt?) i skłania do przeceniania własnej kultury (a kogo obchodzi Madryt?)....”
Piękna i ciekawa lektura wszechstronnie opisująca Barcelonę okraszona licznymi anegdotami i ciekawostkami, do czytania przez wiele wieczorów, bo pośpiech nie jest wskazany. Zachwycony tym dziełem, na pewno sięgnę po inne pozycje tego autora. Dla mnie bomba!! - ale tylko 8 gwiazdek, bo dla mnie - za dużo i nieznanych mnie nazwisk, i szczegółów historii.
David HEWSON - "Dochodzenie 2"
David HEWSON - "Dochodzenie 2"
Czytając recenzje na LC wnioskuję, że mam szczęście zaczynając znajomość z Sarah Lund od drugiego tomu, bo ponoć pierwszy - słabszy. Dowiaduję się też, że książka powstała na bazie serialu telewizyjnego Sørena Sveistrupa „Dochodzenie”, czyli odwrotna kolejność niż zwykle. Na LC wynik bardzo dobry 7,78 (379 ocen i 57 opinii).tego typu lektur
Dałbym maksymalną ocenę w dziale kryminałów, gdyby nie political correctness, czyli zakłamanie i obłuda władców i polityków wszystkich krajów o tzw wysokiej cywilizacji. Bo jaki „wyższy cel”. „wyższa racja” przemawia za wysyłaniem Duńczyków do Afganistanu, skoro biernie reagują na wzajemne mordowanie się Tutsi i Hutu ? Ponadto wysiłek włożony w zamordowanie paru osób wydaje się być niewspółmierny do efektów, bo wystarczyło dźgnąć każdą z ofiar nożem i zostawić karteczkę z napisem „Allahu Akbar”.
Z jednej strony czytało się dobrze, z drugiej - objętość (700 stron) przekracza moją tolerancję dla lektur tego typu, w efekcie - 7 gwiazdek
Czytając recenzje na LC wnioskuję, że mam szczęście zaczynając znajomość z Sarah Lund od drugiego tomu, bo ponoć pierwszy - słabszy. Dowiaduję się też, że książka powstała na bazie serialu telewizyjnego Sørena Sveistrupa „Dochodzenie”, czyli odwrotna kolejność niż zwykle. Na LC wynik bardzo dobry 7,78 (379 ocen i 57 opinii).tego typu lektur
Dałbym maksymalną ocenę w dziale kryminałów, gdyby nie political correctness, czyli zakłamanie i obłuda władców i polityków wszystkich krajów o tzw wysokiej cywilizacji. Bo jaki „wyższy cel”. „wyższa racja” przemawia za wysyłaniem Duńczyków do Afganistanu, skoro biernie reagują na wzajemne mordowanie się Tutsi i Hutu ? Ponadto wysiłek włożony w zamordowanie paru osób wydaje się być niewspółmierny do efektów, bo wystarczyło dźgnąć każdą z ofiar nożem i zostawić karteczkę z napisem „Allahu Akbar”.
Z jednej strony czytało się dobrze, z drugiej - objętość (700 stron) przekracza moją tolerancję dla lektur tego typu, w efekcie - 7 gwiazdek
Tuesday, 20 June 2017
Juliusz MACHULSKI - "Hitman"
Juliusz MACHULSKI - "Hitman"
Juliusz (ur. 1955), syn Jana (1928 – 2008), wydał tych 48 felietonów w 2012 roku. Felietony były pierwotnie drukowane w magazynie "Bluszcz" i niewątpliwie mogły się podobać, l wydane w formie książki przyniosły mnie srogi zawód. Bo np "Marcin" na LC pisze o nich entuzjastycznie:
"...Zbiór kilkudziesięciu felietonów dla magazynu BLUSZCZ wydany w formie książki. Wybitny reżyser komedii , przedstawia szereg wydarzeń ze swojego życia: absurdy socjalizmu i życia w PRL, pierwsze wyjazdy na zachód,kulisy powstania filmów, niespełnione marzenia o karierze filmowej w Hollywood, i wiele innych interesujących tematów. Wszystko doprawione inteligentnym, niesztampowym poczuciem humoru, który znany jest od lat z filmów Machula Juniora. Czyta się świetnie."
.....lecz daje zaledwie 6 gwiazdek. Ja mam słabość do Machulskiego, szczególnie za jedną z najlepszych komedii jakie w moim długim życiu oglądałem tj za "Seksmisję", lecz jako starszy od niego o 12 lat, znam więcej takich anegdotek, dykteryjek, facecji czy purnonsensów o życiu w obozie KDL niż autor.
Dlatego też doceniając wartość i urok pojedynczych felietonów, jak i ukierunkowanie ich na ściśle określonego czytelnika (magazynu "Bluszcz'), w formie skomasowanej, książkowej, przynoszą rozczarowanie i poczucie déjà vu czy jak kto woli - odgrzewania starych kotletów. Nihil novi sub sole.
Na LC, po 5 latach od wydania (2012) dochrapał się oceny 6,75 i zaledwie 9 recenzji, co odbieram jako klęskę. Powinienem czas tej lektury poświęcić na oglądanie jego wspaniałych filmów. Mimo sympatii nie mogę dać więcej niż 5 gwiazdek.
Juliusz (ur. 1955), syn Jana (1928 – 2008), wydał tych 48 felietonów w 2012 roku. Felietony były pierwotnie drukowane w magazynie "Bluszcz" i niewątpliwie mogły się podobać, l wydane w formie książki przyniosły mnie srogi zawód. Bo np "Marcin" na LC pisze o nich entuzjastycznie:
"...Zbiór kilkudziesięciu felietonów dla magazynu BLUSZCZ wydany w formie książki. Wybitny reżyser komedii , przedstawia szereg wydarzeń ze swojego życia: absurdy socjalizmu i życia w PRL, pierwsze wyjazdy na zachód,kulisy powstania filmów, niespełnione marzenia o karierze filmowej w Hollywood, i wiele innych interesujących tematów. Wszystko doprawione inteligentnym, niesztampowym poczuciem humoru, który znany jest od lat z filmów Machula Juniora. Czyta się świetnie."
.....lecz daje zaledwie 6 gwiazdek. Ja mam słabość do Machulskiego, szczególnie za jedną z najlepszych komedii jakie w moim długim życiu oglądałem tj za "Seksmisję", lecz jako starszy od niego o 12 lat, znam więcej takich anegdotek, dykteryjek, facecji czy purnonsensów o życiu w obozie KDL niż autor.
Dlatego też doceniając wartość i urok pojedynczych felietonów, jak i ukierunkowanie ich na ściśle określonego czytelnika (magazynu "Bluszcz'), w formie skomasowanej, książkowej, przynoszą rozczarowanie i poczucie déjà vu czy jak kto woli - odgrzewania starych kotletów. Nihil novi sub sole.
Na LC, po 5 latach od wydania (2012) dochrapał się oceny 6,75 i zaledwie 9 recenzji, co odbieram jako klęskę. Powinienem czas tej lektury poświęcić na oglądanie jego wspaniałych filmów. Mimo sympatii nie mogę dać więcej niż 5 gwiazdek.
Anna Dziewit - Meller - "Góra Tajget"
Anna Dziewit – Meller - "Góra Tajget"
Anna Dziewit – Meller (ur. 1981), żona Marcina Millera (ur.1968), liderka zespołu "Andy", reporterka, pisarka, wydała m.in. (z mężem) "Guamardżos. Opowieści z Gruzji", zebrała dobre opinie za "śląską" "Górę Tajget", bazującą na T4 w Lublińcu.
Wikipedia o T4:
"..Akcja T4.. - nazwa programu realizowanego w III Rzeszy w latach 1939 – 1944 polegającego na fizycznej "eliminacji życia niewartego życia" (niem. "Vernichtung von lebenswurtem Leben")... ..Action T4 była pierwszym masowym mordem ludności dokonywanym przez niemieckie państwo nazistowskie, podczas którego opracowano "technologię" grupowego zabijania, zastosowaną później w niemieckich obozach zagłady. Akja ta była nazywana 'eutanazją' osób upośledzonych - stąd skrót E – Aktion, natomiast szerzej znany skrót T4 pochodzi od adresu biura tego przedsięwzięcia mieszczącego się w Berlinie przy Tiergartenstraße 4....
......Śląski Zakład Psychiatryczny w Lublińcu / sierpień 1942 – listopad 1944 / 221 (dzieci)..."
Jeszcze tytuł. Góry Tajget to pasmo na południowym Peloponezie, którego nazwa pochodzi od Tajgete, która była jedną z nimf Plejad tj córek tytana Atlasa i Plejony. Spartanie wrzucali do tamtejszych rozpadlin i czeluści chore albo słabe niemowlęta (wg Kopalińskiego), i per analogiam do lublinieckiej zagłady autorka wybrała ten tytuł.
Książka przypomina Krall, bo to bardziej publicystyka niż powieść. Czyta się z zapartym tchem, szczególnie obecnie, gdy pod płaszczykiem "żołnierzy wyklętych" stawia się pomniki różnym bandziorom, a godni uczczenia tego nie zaznają, bo nie mieszczą się w aktualnej "political correctness".
Autorka wprowadza dodatkowe wątki, które łączy jedno słowo - trauma. A jakie nie powiem, bo książka jest krótka i warto samemu poczytać. Dodatkową atrakcją książki jest gwara śląska, bo autorka jest „krojcokiem” („mieszańcem polsko – śląskim”).
Udana pozycja, czekam na więcej (7 gwiazdek)
Anna Dziewit – Meller (ur. 1981), żona Marcina Millera (ur.1968), liderka zespołu "Andy", reporterka, pisarka, wydała m.in. (z mężem) "Guamardżos. Opowieści z Gruzji", zebrała dobre opinie za "śląską" "Górę Tajget", bazującą na T4 w Lublińcu.
Wikipedia o T4:
"..Akcja T4.. - nazwa programu realizowanego w III Rzeszy w latach 1939 – 1944 polegającego na fizycznej "eliminacji życia niewartego życia" (niem. "Vernichtung von lebenswurtem Leben")... ..Action T4 była pierwszym masowym mordem ludności dokonywanym przez niemieckie państwo nazistowskie, podczas którego opracowano "technologię" grupowego zabijania, zastosowaną później w niemieckich obozach zagłady. Akja ta była nazywana 'eutanazją' osób upośledzonych - stąd skrót E – Aktion, natomiast szerzej znany skrót T4 pochodzi od adresu biura tego przedsięwzięcia mieszczącego się w Berlinie przy Tiergartenstraße 4....
......Śląski Zakład Psychiatryczny w Lublińcu / sierpień 1942 – listopad 1944 / 221 (dzieci)..."
Jeszcze tytuł. Góry Tajget to pasmo na południowym Peloponezie, którego nazwa pochodzi od Tajgete, która była jedną z nimf Plejad tj córek tytana Atlasa i Plejony. Spartanie wrzucali do tamtejszych rozpadlin i czeluści chore albo słabe niemowlęta (wg Kopalińskiego), i per analogiam do lublinieckiej zagłady autorka wybrała ten tytuł.
Książka przypomina Krall, bo to bardziej publicystyka niż powieść. Czyta się z zapartym tchem, szczególnie obecnie, gdy pod płaszczykiem "żołnierzy wyklętych" stawia się pomniki różnym bandziorom, a godni uczczenia tego nie zaznają, bo nie mieszczą się w aktualnej "political correctness".
Autorka wprowadza dodatkowe wątki, które łączy jedno słowo - trauma. A jakie nie powiem, bo książka jest krótka i warto samemu poczytać. Dodatkową atrakcją książki jest gwara śląska, bo autorka jest „krojcokiem” („mieszańcem polsko – śląskim”).
Udana pozycja, czekam na więcej (7 gwiazdek)
Monday, 19 June 2017
Peter HELLER - "Gwiazdozbiór Psa"
Peter HELLER - "Gwiazdozbiór psa"
Peter Heller (ur. 1959) zafundował nam postapokaliptyczną wizję o samotności, która stała się bestsellerem w Stanach, a na naszym LC zyskała dotychczas 7,18 (807 ocen i 145 opinii).
Niestety ja do niej nie dojrzałem, bo odebrałem ją tak:
-Po apokalipsie w postaci rodzaju grypy przechodzącej w jakąś chorobę krwi typu AIDS, pozostał nasz bohater, zabijający ludzi w myśl dewizy "nie chcem, ale muszem", jego koleś Bangley, który strzela nim pomyśli i pies. Poza ty są bliżej nieokreśleni bandyci i kolonia chorych. Mimo apokalipsy naszemu bohaterowi powodzi się dobrze: łowi ryby, zabija zwierzynę leśną, ma chałupę, kupę broni i amunicji, a nawet samolot. Brakuje mu coca-coli i kobity, bo nie ciupciał już 9 lat. Coca- colę zdobywa zabijając paru konkurentów do łupu, a po śmierci psa (karmionego ludzkim mięsem!!) leci szukać szczęścia. Ujrzawszy z samolotu niezłą kobitkę ląduje i po drobnych perypetiach, zamieszkuje na hamaku u kobity i jej ojca. Teraz zaczyna się Harlequin, w którego we wstępnym etapie bohater cierpi (s.559):
"...Serce wyrywało mi się z piersi, a mój kutas rozkurczył się i rozprostował i wydłużył, a później to był prawie ból...."
Szczęśliwie dochodzi do zbliżenia, a ze względu na ejaculatio precox bohater zadowala partnerkę na sposób francuski. Po zakończeniu igraszek seksualnych, para i tatuś lecą samolotem. Przy próbie lądowania nacinają się na znany wiejski obyczaj rozciągania liny stalowej w poprzek szosy. Tu mamy odmianę, bo z niewyjaśnionych przyczyn para staruszków rozciąga linę na pasie startowym. Bohater ląduje poza liną, tatuś zabija staruszków i następuje powrót na stare śmieci. Ratują ciężko rannego Bangleya, a oblubienica, z zawodu lekarka, leczy dzieci z kolonii chorych. Aby osiągnąć happy end w pełni, okazuje sie, że apokaliptyczną chorobę krwi świetnie się leczy witaminą D, którą lekarka zakupuje w Walmarcie.
Nie podlegające dyskusji 10 gwiazdek wśród najbzdurniejszych szmir!!
Peter Heller (ur. 1959) zafundował nam postapokaliptyczną wizję o samotności, która stała się bestsellerem w Stanach, a na naszym LC zyskała dotychczas 7,18 (807 ocen i 145 opinii).
Niestety ja do niej nie dojrzałem, bo odebrałem ją tak:
-Po apokalipsie w postaci rodzaju grypy przechodzącej w jakąś chorobę krwi typu AIDS, pozostał nasz bohater, zabijający ludzi w myśl dewizy "nie chcem, ale muszem", jego koleś Bangley, który strzela nim pomyśli i pies. Poza ty są bliżej nieokreśleni bandyci i kolonia chorych. Mimo apokalipsy naszemu bohaterowi powodzi się dobrze: łowi ryby, zabija zwierzynę leśną, ma chałupę, kupę broni i amunicji, a nawet samolot. Brakuje mu coca-coli i kobity, bo nie ciupciał już 9 lat. Coca- colę zdobywa zabijając paru konkurentów do łupu, a po śmierci psa (karmionego ludzkim mięsem!!) leci szukać szczęścia. Ujrzawszy z samolotu niezłą kobitkę ląduje i po drobnych perypetiach, zamieszkuje na hamaku u kobity i jej ojca. Teraz zaczyna się Harlequin, w którego we wstępnym etapie bohater cierpi (s.559):
"...Serce wyrywało mi się z piersi, a mój kutas rozkurczył się i rozprostował i wydłużył, a później to był prawie ból...."
Szczęśliwie dochodzi do zbliżenia, a ze względu na ejaculatio precox bohater zadowala partnerkę na sposób francuski. Po zakończeniu igraszek seksualnych, para i tatuś lecą samolotem. Przy próbie lądowania nacinają się na znany wiejski obyczaj rozciągania liny stalowej w poprzek szosy. Tu mamy odmianę, bo z niewyjaśnionych przyczyn para staruszków rozciąga linę na pasie startowym. Bohater ląduje poza liną, tatuś zabija staruszków i następuje powrót na stare śmieci. Ratują ciężko rannego Bangleya, a oblubienica, z zawodu lekarka, leczy dzieci z kolonii chorych. Aby osiągnąć happy end w pełni, okazuje sie, że apokaliptyczną chorobę krwi świetnie się leczy witaminą D, którą lekarka zakupuje w Walmarcie.
Nie podlegające dyskusji 10 gwiazdek wśród najbzdurniejszych szmir!!
Sunday, 18 June 2017
Witold BEREŚ, Krzysztof BURNETKO - "Andrzej Wajda. Podejrzany"
Witold BEREŚ, Krzysztof BURNETKO -
"Andrzej Wajda. Podejrzany"
Zaczynam od bardzo istotnej deklaracji autorów na początku książki (s.16 - e-book):
„. Nie godzimy się na taką wizję, według której czas PRL to okres sowieckiej okupacji, a wszyscy komuniści to łajdacy. Że tylko ten, kto w PRL siedział z założonymi rękami, jest czysty, a ten, kto tworzył czy działał na większą skalę – automatycznie kolaborował z systemem. Że na pewno zniewolony był ten, kto z racji swej profesji musiał kontaktować się z władzą....”
Bereś (ur.1960) i Burnetko (ur.1965) mają tak bogaty dorobek, tak z osobna, jak i razem, że nie miejsce tu, aby go omówić, przeto podaję jedynie malutki fragment z Wikipedii związany z omawianym dziełem:
„...W 2009 wspólnie z m.in. Arturem Więckiem i Krzysztofem Burnetką założył Fundację „Świat ma Sens”, promującą pozytywne myślenie oraz dorobek Polski i Polaków. Do jej głównych osiągnięć należy portal „Polska ma Sens”, filmy dokumentalne "Bartoszewski. Droga" i "Z marmuru, żelaza i nadziei…", płyta Magdy Brudzińskiej "Colorovanka" (wspólnie z Polskim Radiem) oraz książki: "Obywatel KK. Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską" , "Krąg Turowicza. Tygodnik, czasy, ludzie: 1945–99" i wydane wspólnie z Agorą "Marek Edelman. Życie do końca" i "Andrzej Wajda. Podejrzany..."
Nie można pominąć słów samego Wajdy, które są uczciwą, przejrzystą odpowiedzią na ataki gęgaczy na jego osobę:
".....– Nie mieliśmy złudzeń: wojna się skończyła i nie wierzyliśmy, że w lesie przeczekamy do następnej. Starsi mieli jakieś porachunki, my nie. I nie mieliśmy sobie nic do zarzucenia, bo nie było szans na inną drogę. Może, gdyby żył mój ojciec, mówiłby mi coś innego? Tego nie wiem. W każdym razie byłem bardzo rozczarowany tym, że ta przedwrześniowa Polska rozpadła się jak domek z kart. Nie tylko ja tak myślałem. Jan Rodowicz, legendarny „Anoda”, żołnierz grup szturmowych „Szarych Szeregów”, nie bez powodu od razu zapisał się na architekturę i nie myślał o żadnym sprzeciwie. Tak: nie wiązaliśmy się z tym, co było, tylko z tym, co będzie...."
A co dalej? Fascynująca historia nie tylko drogi życiowej i osiągnięć wybitnego reżysera, lecz przede wszystkim rzetelny obraz epoki młodym nieznany, bo obecnie perfidnie fałszowany i zakłamany. (Ku jasności: walczę z obłudą, że wszyscy walczyli z komuną, tj z nieliczną grupą kolaborantów, bo społeczeństwo cechował powszechny konformizm, a ja przez 45 lat znałem, i to tylko ze słyszenia, trzech odważnych: Michnika, Kuronia i Modzelewskiego).
Wajda się tłumaczy i logicznie argumentuje, bo "warszawka" krytykowała go za wszystko, i za "Pokolenie" zrobione pod czujnym okiem wszechwładnego protektora Forda, jak i śmierć Maćka na śmietniku. "Prawdziwa cnota krytyki się nie boi", więc Wajda wychodzi obronną ręką, a całą książkę określam z amerykańska - "Good job!!".
Niepoprawnym opluwaczom mówię: z najsławniejszego Polaka zrobiliście Bolka, z Wajdą podobny numer wam nie wyjdzie, bo to uznany światowy artysta.
"Andrzej Wajda. Podejrzany"
Zaczynam od bardzo istotnej deklaracji autorów na początku książki (s.16 - e-book):
„. Nie godzimy się na taką wizję, według której czas PRL to okres sowieckiej okupacji, a wszyscy komuniści to łajdacy. Że tylko ten, kto w PRL siedział z założonymi rękami, jest czysty, a ten, kto tworzył czy działał na większą skalę – automatycznie kolaborował z systemem. Że na pewno zniewolony był ten, kto z racji swej profesji musiał kontaktować się z władzą....”
Bereś (ur.1960) i Burnetko (ur.1965) mają tak bogaty dorobek, tak z osobna, jak i razem, że nie miejsce tu, aby go omówić, przeto podaję jedynie malutki fragment z Wikipedii związany z omawianym dziełem:
„...W 2009 wspólnie z m.in. Arturem Więckiem i Krzysztofem Burnetką założył Fundację „Świat ma Sens”, promującą pozytywne myślenie oraz dorobek Polski i Polaków. Do jej głównych osiągnięć należy portal „Polska ma Sens”, filmy dokumentalne "Bartoszewski. Droga" i "Z marmuru, żelaza i nadziei…", płyta Magdy Brudzińskiej "Colorovanka" (wspólnie z Polskim Radiem) oraz książki: "Obywatel KK. Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską" , "Krąg Turowicza. Tygodnik, czasy, ludzie: 1945–99" i wydane wspólnie z Agorą "Marek Edelman. Życie do końca" i "Andrzej Wajda. Podejrzany..."
Nie można pominąć słów samego Wajdy, które są uczciwą, przejrzystą odpowiedzią na ataki gęgaczy na jego osobę:
".....– Nie mieliśmy złudzeń: wojna się skończyła i nie wierzyliśmy, że w lesie przeczekamy do następnej. Starsi mieli jakieś porachunki, my nie. I nie mieliśmy sobie nic do zarzucenia, bo nie było szans na inną drogę. Może, gdyby żył mój ojciec, mówiłby mi coś innego? Tego nie wiem. W każdym razie byłem bardzo rozczarowany tym, że ta przedwrześniowa Polska rozpadła się jak domek z kart. Nie tylko ja tak myślałem. Jan Rodowicz, legendarny „Anoda”, żołnierz grup szturmowych „Szarych Szeregów”, nie bez powodu od razu zapisał się na architekturę i nie myślał o żadnym sprzeciwie. Tak: nie wiązaliśmy się z tym, co było, tylko z tym, co będzie...."
A co dalej? Fascynująca historia nie tylko drogi życiowej i osiągnięć wybitnego reżysera, lecz przede wszystkim rzetelny obraz epoki młodym nieznany, bo obecnie perfidnie fałszowany i zakłamany. (Ku jasności: walczę z obłudą, że wszyscy walczyli z komuną, tj z nieliczną grupą kolaborantów, bo społeczeństwo cechował powszechny konformizm, a ja przez 45 lat znałem, i to tylko ze słyszenia, trzech odważnych: Michnika, Kuronia i Modzelewskiego).
Wajda się tłumaczy i logicznie argumentuje, bo "warszawka" krytykowała go za wszystko, i za "Pokolenie" zrobione pod czujnym okiem wszechwładnego protektora Forda, jak i śmierć Maćka na śmietniku. "Prawdziwa cnota krytyki się nie boi", więc Wajda wychodzi obronną ręką, a całą książkę określam z amerykańska - "Good job!!".
Niepoprawnym opluwaczom mówię: z najsławniejszego Polaka zrobiliście Bolka, z Wajdą podobny numer wam nie wyjdzie, bo to uznany światowy artysta.
Henning MANKELL - "Grząskie piaski"
Henning MANKELL - "Grząskie piaski"
Henning Mankell (1948 -2015) - szwedzki pisarz, dziennikarz, reżyser i dramaturg. W Polsce, podobnie jak w większości krajów poza rodzinną Szwecją, popularność przyniosła mu seria powieści kryminalnych, których bohaterem jest komisarz policji Kurt Wallander. W roku 2014 Henning Mankell ujawnił, że zdiagnozowano u niego raka płuc. Zainspirowało to jego do napisania tej właśnie powieści autobiograficznej.
Nie czytałem ani jednej jego książki, co ułatwia mnie obiektywne podejście do tej autobiografii, a z Wikipedii dowiedziałem się, że to zięć Ingmara Bergmana.
I tutaj muszę skorygować swoje dwukrotne określenie tej książki autobiografią, bo jeśli nawet dowiadujemy się coś niecoś o życiu autora to niejako „przy okazji”. Jest to natomiast zbiór refleksji autora na najprzeróżniejsze tematy. To jest remanent szuflad mózgowych w obliczu śmierci, podyktowany troską i chęcią przekazania swoich przemyśleń przed odejściem. I nie ma znaczenia merytoryczna wartość tych zwierzeń, bo należy uszanować, wysłuchać i docenić szczerą chęć umierającego człowieka do podzielenia się z nami, tym co go nurtuje, zastanawia czy bawi. Obok tematów mniej lub bardziej związanych z chorobą, powtarza się troska o odpady jądrowe tzn niechlubne dziedzictwo, które przekazujemy następnym pokoleniom, a przekaz różnorodnej, szerokiej tematyki ułatwia forma anegdot, dykteryjek i facecji.
No i Mankell zafascynował mnie od pierwszej strony, bo jak nie pokochać faceta cierpiącego wskutek raka z przerzutami, który tak wspomina portret rodzinny z lat 70. XVIII wieku (s.16 e-book):
„...Kompozycja obrazu jest typowa dla tamtego czasu. Chłopcy, żywi i umarli, zebrani są wokół ojca po lewej stronie, dziewczynki otaczają matkę po prawej. Żywe dzieci spoglądają w oczy oglądającemu portret, martwe mają twarze odwrócone w bok lub skrywają je do połowy za plecami rodzeństwa. Jednemu z umarłych chłopców widać tylko kawałek czupryny i jedno oko. Zupełnie jakby bezsilnie próbował dostać się na bliższy plan. W kołysce obok matki leży do połowy zakryte niemowlę. W tle widać kilka dziewczynek. Można doliczyć się w sumie sześciorga umarłych dzieci. Na tym obrazie czas się zatrzymał, podobnie jak na fotografii...”
Autor ironicznie zauważa, że ten obraz „przedstawia tragizm naszego życia. Jest na nim wszystko”. Dla mnie - bomba! Szczególnie, że akurat u mnie stojącego (raczej siedzącego) nad grobem podejrzewają 127 chorobę - niejakiego lupusa („homo homini lupus”) tj po polsku „nefropatię toczniową”, ha, ha!!
Tytuł nawiązuje do artykułu niegdyś przeczytanego przez autora, w którym...(s.30):
„... pewien mężczyzna, ubrany w mundur w kolorze khaki, ze strzelbą przewieszoną przez ramię i ekwipunkiem, wszedł prosto w zdradliwy piasek i utknął w nim, bez cienia szansy na uwolnienie. Powoli zapadał się coraz głębiej i głębiej. W końcu piasek zasypał mu usta i nos. Mężczyzna był skazany na śmierć. Dusząc się, znikał pod piaskiem, aż przestał być widoczny nawet czubek jego głowy...”
Autor doznał tego uczucia, dowiedziawszy się o swojej chorobie:
„...Kiedy dowiedziałem się, że mam raka, odżył we mnie ten dawny lęk. Myśląc teraz o tej chwili, dochodzę do wniosku, że lęk nie tylko we mnie odżył, ale też zaatakował z całą siłą. Ogarnęło mnie absurdalne przerażenie na myśl właśnie o grząskim piasku. Wyobrażałem sobie, że mnie pochłania, a ja rozpaczliwie próbuję się z niego wydostać. Paraliżował mnie strach przed śmiertelną chorobą. Zmaganie się z paniką, która odbierała mi siłę do życia, trwało dziesięć dni i dziesięć ledwie przespanych nocy.....”
No i szczęśliwie dla siebie i czytelników autor wygrzebał się z tych piasków i niezwykle ciekawie przekazał co w nim siedzi.
Bogactwo tematyki nie pozwala na podjęcie dyskusji, nie jest ona zresztą potrzebna, bo najważniejsze jest podejście autora do życia, przemijania i śmierci. Niewątpliwie jest to lektura wzbogacająca i wzmacniająca psychikę czytelnika. Polecam!!
Henning Mankell (1948 -2015) - szwedzki pisarz, dziennikarz, reżyser i dramaturg. W Polsce, podobnie jak w większości krajów poza rodzinną Szwecją, popularność przyniosła mu seria powieści kryminalnych, których bohaterem jest komisarz policji Kurt Wallander. W roku 2014 Henning Mankell ujawnił, że zdiagnozowano u niego raka płuc. Zainspirowało to jego do napisania tej właśnie powieści autobiograficznej.
Nie czytałem ani jednej jego książki, co ułatwia mnie obiektywne podejście do tej autobiografii, a z Wikipedii dowiedziałem się, że to zięć Ingmara Bergmana.
I tutaj muszę skorygować swoje dwukrotne określenie tej książki autobiografią, bo jeśli nawet dowiadujemy się coś niecoś o życiu autora to niejako „przy okazji”. Jest to natomiast zbiór refleksji autora na najprzeróżniejsze tematy. To jest remanent szuflad mózgowych w obliczu śmierci, podyktowany troską i chęcią przekazania swoich przemyśleń przed odejściem. I nie ma znaczenia merytoryczna wartość tych zwierzeń, bo należy uszanować, wysłuchać i docenić szczerą chęć umierającego człowieka do podzielenia się z nami, tym co go nurtuje, zastanawia czy bawi. Obok tematów mniej lub bardziej związanych z chorobą, powtarza się troska o odpady jądrowe tzn niechlubne dziedzictwo, które przekazujemy następnym pokoleniom, a przekaz różnorodnej, szerokiej tematyki ułatwia forma anegdot, dykteryjek i facecji.
No i Mankell zafascynował mnie od pierwszej strony, bo jak nie pokochać faceta cierpiącego wskutek raka z przerzutami, który tak wspomina portret rodzinny z lat 70. XVIII wieku (s.16 e-book):
„...Kompozycja obrazu jest typowa dla tamtego czasu. Chłopcy, żywi i umarli, zebrani są wokół ojca po lewej stronie, dziewczynki otaczają matkę po prawej. Żywe dzieci spoglądają w oczy oglądającemu portret, martwe mają twarze odwrócone w bok lub skrywają je do połowy za plecami rodzeństwa. Jednemu z umarłych chłopców widać tylko kawałek czupryny i jedno oko. Zupełnie jakby bezsilnie próbował dostać się na bliższy plan. W kołysce obok matki leży do połowy zakryte niemowlę. W tle widać kilka dziewczynek. Można doliczyć się w sumie sześciorga umarłych dzieci. Na tym obrazie czas się zatrzymał, podobnie jak na fotografii...”
Autor ironicznie zauważa, że ten obraz „przedstawia tragizm naszego życia. Jest na nim wszystko”. Dla mnie - bomba! Szczególnie, że akurat u mnie stojącego (raczej siedzącego) nad grobem podejrzewają 127 chorobę - niejakiego lupusa („homo homini lupus”) tj po polsku „nefropatię toczniową”, ha, ha!!
Tytuł nawiązuje do artykułu niegdyś przeczytanego przez autora, w którym...(s.30):
„... pewien mężczyzna, ubrany w mundur w kolorze khaki, ze strzelbą przewieszoną przez ramię i ekwipunkiem, wszedł prosto w zdradliwy piasek i utknął w nim, bez cienia szansy na uwolnienie. Powoli zapadał się coraz głębiej i głębiej. W końcu piasek zasypał mu usta i nos. Mężczyzna był skazany na śmierć. Dusząc się, znikał pod piaskiem, aż przestał być widoczny nawet czubek jego głowy...”
Autor doznał tego uczucia, dowiedziawszy się o swojej chorobie:
„...Kiedy dowiedziałem się, że mam raka, odżył we mnie ten dawny lęk. Myśląc teraz o tej chwili, dochodzę do wniosku, że lęk nie tylko we mnie odżył, ale też zaatakował z całą siłą. Ogarnęło mnie absurdalne przerażenie na myśl właśnie o grząskim piasku. Wyobrażałem sobie, że mnie pochłania, a ja rozpaczliwie próbuję się z niego wydostać. Paraliżował mnie strach przed śmiertelną chorobą. Zmaganie się z paniką, która odbierała mi siłę do życia, trwało dziesięć dni i dziesięć ledwie przespanych nocy.....”
No i szczęśliwie dla siebie i czytelników autor wygrzebał się z tych piasków i niezwykle ciekawie przekazał co w nim siedzi.
Bogactwo tematyki nie pozwala na podjęcie dyskusji, nie jest ona zresztą potrzebna, bo najważniejsze jest podejście autora do życia, przemijania i śmierci. Niewątpliwie jest to lektura wzbogacająca i wzmacniająca psychikę czytelnika. Polecam!!
Friday, 16 June 2017
Stanisław LEM - "Astronauci"
Stanisław LEM - "Astronauci"
Zaczynam od przytoczenia całej recenzji z LC oznaczonej "MontyP", z którą w 100% się zgadzam:
"Ostatnio mało wstawiam opinii, ale kiedy zobaczyłem, że Lem ma średnią poniżej 4 to się we mnie zagotowało. Ktoś się doszukał pochwały socjalizmu (ja bym nie przesądzał kiedy było lepiej, czy w czasach, gdzie praca była w dodatku obowiązkowa!, lekarze leczyli za darmo, a w razie nieszczęścia nikt nie zostawał bez środków do życia, czy drapieżny 19 wieczny kapitalizm- ale to na inną dyskusję), ktoś inny dał 3 gwiazdki bez uzasadnienia. Lem to klasyk! Otoczenie się zmieniło tak jak w przypadku Sienkiewicza, Londona, Curwooda, Faulknera, itd, ale to nie deprecjonuje książki, ale wręcz podnosi jej wartość. Taka książka trochę więcej wymaga wysiłku, żeby zrozumieć realia historyczne i pełniej zrozumieć sam tekst.
Najwyraźniej nie wszyscy zrozumieli. "
W 1972 roku ("wczesny Gierek") tj 21 lat po pierwszym wydaniu w 1951 roku ("szczytowy stalinizm") w przedmowie do kolejnego wydania autor pisał:
".... Książkę tę, napisaną przed dwudziestu dwu laty, zamierzałem poprawić nieco z okazji wznowienia, a więc niejako uwspółcześnić, ale przejrzawszy ją, zrozumiałem, że nie da się tego zrobić... ...rok dwutysięczny, który z perspektywy lat pięćdziesiątych wydawał mi się przyszłością tak oddaloną, że można w niej było lokować optymistyczne rojenia o świecie zjednoczonym pokojowo, obecnie brany na muszkę przez rzesze uczonych futurologów nakazuje optymizmowi powściągliwość i poskromienie dawniejszych, zbyt naiwnych nadziei.... ...Dzisiaj ta fantastyczna historia jest nie tylko pełna technicznych omyłek i obalonych przez czas przepowiedni, ale i wielce, po bajkowemu wręcz, naiwna... ...Co się tyczy narracyjnych naiwności, tych nie usprawiedliwia nigdy nic i okazują się one zawsze niedostateczną robotą. Natomiast te, wcale liczne, ustępy, których niewłaściwość czysto rzeczową czas przygwoździł i obnażył, może nie są tak samo bezwartościowe, ponieważ zezwalają na w końcu dość interesujące zbadanie stosunków między rozmachem wysilonej w przyszłość wyobraźni a jej rywalem i przeciwnikiem – rzeczywistością. Porównanie takie wykazuje, że w dziedzinie technicznego postępu wszystko biegnie zwykle szybciej i sposobem bardziej rewolucyjnym, niż to sobie fantazja umie wystawić, a zarazem w obszarze spraw społecznoświatowych wszystko porusza się wolniej i z dużymi dolegliwościami..."
Od daty napisania powyższych słów upłynęło 45 lat, a ostatnie zdanie przybrało na wartości. Ponadto należy pamiętać, że Lem był przede wszystkim filozofem i humanistą, a pisarzem fantastyki, niejako przy okazji.
Przypominam, że książka została wydana w 1951 roku tj gdy psychoza wojny atomowej szczytowała, bo Rosenbergowie zostali aresztowani w 1950, skazani w 1951, a wyrok wykonano w 1953. Akurat, tuż przed "Astronautami" przeczytałem dobry thriller Hayesa "Pielgrzyma", o zagrożeniu bronią bakteriologiczną, który jednak jest tak płytki, że nawet próba porównania z omawianą klasyką Lema jest bezsensowna.
Książka należy do klasyki, a młodych informuję, że w 1951 roku nie znaliśmy komputerów, telewizji, ba, nie znaliśmy długopisów, a wieczne pióro było skarbem. Każdy nosił kałamarz, młodsi pisali "serkiem", a starsi "krzyżykiem", a większość społeczeństwa słuchała radia tylko z ulicznych bądź świetlicowych "kołchoźników". Do tego za jakiekolwiek próby kontaktów z Zachodem (listy, słuchanie zachodnich radiostacji) szło się do "pierdla", a w szeroko pojętej kulturze obowiązywał socrealizm. I w takich warunkach genialny Lem napisał to arcydzieło. Podważanie jego wartości świadczy o braku wyobraźni.
Lem mnie uczy od 65 lat, a więc i teraz, przy ponownej lekturze, coś tam wynotowałem. Np (s. 176 – e-book):
".....Nigdy nie zadowalać się zrobionym, zawsze iść dalej. Działanie tego nakazu odnajdujemy w życiu wszystkich ludzi, którzy coś osiągnęli. Kiedy Max Planck po wielu latach żmudnego badania odkrył kwantową naturę energii, ludzie o płytkich umysłach uważali to za chlubne uwieńczenie jego wysiłków i uznali dzieło za zakończone. Dla niego zaś stało się to zagadką, której badaniu poświęcił całe życie. Nigdy nie podziwiać własnych pomysłów,.. ..nigdy się nie uspokajać, bić we własne teorie z taką siłą, żeby runęło wszystko, co nie jest w nich prawdą..."
Dzieło Lema było i jest przestrogą przed samozagładą. "Było", bo zostało wydane w 1951 roku, kiedy w Stanach szalał maccarthyzm, a w ZSRR miała miejsce... (Wikipedia)
"29 sierpnia 1949 – eksplozja pierwszej radzieckiej bomby atomowej, przeprowadzona na poligonie w Semipałatyńsku w Kazachstanie..."
......a "jest", bo poniższy cytat szczególnie obecnie jest trafny (s. 597)
".......– Wiemy, że materia jest ślepa i nie ma ponad nią żadnej Opatrzności, która prostowałaby drogi błądzących. Człowiek wnosi ład w niezmierzoną przestrzeń Wszechświata, bo tworzy wartości. Istoty, które poświęcają się zniszczeniu, choćby były najpotężniejsze, niosą w sobie własną zgubę. Co mamy o nich myśleć? Wyobraźnia zawodzi, umysł cofa się przed ogromem cierpienia i śmierci zawartym w słowach: zagłada planety. Czy mamy potępić jej mieszkańców?.. ....Czy na Ziemi nie było... ...handlarzy śmierci, którzy służyli obu stronom walczącym i sprzedawali im broń?..."
Oczywiście "handlarze śmierci" sprzedawali broń, ale co gorsza obecnie zintensyfikowali ten proceder, obłudnie zapewniając, że walczą z np ISIS.
Wobec walorów tej książki, należy wybaczyć autorowi jedno jedyne wspomnienie o amerykańskim imperializmie, które jest wrednie wyciągane przez moralizatorów, by zaliczyć to dzieło do socrealizmu. Sam fakt, że po 66 latach o nim dyskutujemy, mówi za siebie.
Zaczynam od przytoczenia całej recenzji z LC oznaczonej "MontyP", z którą w 100% się zgadzam:
"Ostatnio mało wstawiam opinii, ale kiedy zobaczyłem, że Lem ma średnią poniżej 4 to się we mnie zagotowało. Ktoś się doszukał pochwały socjalizmu (ja bym nie przesądzał kiedy było lepiej, czy w czasach, gdzie praca była w dodatku obowiązkowa!, lekarze leczyli za darmo, a w razie nieszczęścia nikt nie zostawał bez środków do życia, czy drapieżny 19 wieczny kapitalizm- ale to na inną dyskusję), ktoś inny dał 3 gwiazdki bez uzasadnienia. Lem to klasyk! Otoczenie się zmieniło tak jak w przypadku Sienkiewicza, Londona, Curwooda, Faulknera, itd, ale to nie deprecjonuje książki, ale wręcz podnosi jej wartość. Taka książka trochę więcej wymaga wysiłku, żeby zrozumieć realia historyczne i pełniej zrozumieć sam tekst.
Najwyraźniej nie wszyscy zrozumieli. "
W 1972 roku ("wczesny Gierek") tj 21 lat po pierwszym wydaniu w 1951 roku ("szczytowy stalinizm") w przedmowie do kolejnego wydania autor pisał:
".... Książkę tę, napisaną przed dwudziestu dwu laty, zamierzałem poprawić nieco z okazji wznowienia, a więc niejako uwspółcześnić, ale przejrzawszy ją, zrozumiałem, że nie da się tego zrobić... ...rok dwutysięczny, który z perspektywy lat pięćdziesiątych wydawał mi się przyszłością tak oddaloną, że można w niej było lokować optymistyczne rojenia o świecie zjednoczonym pokojowo, obecnie brany na muszkę przez rzesze uczonych futurologów nakazuje optymizmowi powściągliwość i poskromienie dawniejszych, zbyt naiwnych nadziei.... ...Dzisiaj ta fantastyczna historia jest nie tylko pełna technicznych omyłek i obalonych przez czas przepowiedni, ale i wielce, po bajkowemu wręcz, naiwna... ...Co się tyczy narracyjnych naiwności, tych nie usprawiedliwia nigdy nic i okazują się one zawsze niedostateczną robotą. Natomiast te, wcale liczne, ustępy, których niewłaściwość czysto rzeczową czas przygwoździł i obnażył, może nie są tak samo bezwartościowe, ponieważ zezwalają na w końcu dość interesujące zbadanie stosunków między rozmachem wysilonej w przyszłość wyobraźni a jej rywalem i przeciwnikiem – rzeczywistością. Porównanie takie wykazuje, że w dziedzinie technicznego postępu wszystko biegnie zwykle szybciej i sposobem bardziej rewolucyjnym, niż to sobie fantazja umie wystawić, a zarazem w obszarze spraw społecznoświatowych wszystko porusza się wolniej i z dużymi dolegliwościami..."
Od daty napisania powyższych słów upłynęło 45 lat, a ostatnie zdanie przybrało na wartości. Ponadto należy pamiętać, że Lem był przede wszystkim filozofem i humanistą, a pisarzem fantastyki, niejako przy okazji.
Przypominam, że książka została wydana w 1951 roku tj gdy psychoza wojny atomowej szczytowała, bo Rosenbergowie zostali aresztowani w 1950, skazani w 1951, a wyrok wykonano w 1953. Akurat, tuż przed "Astronautami" przeczytałem dobry thriller Hayesa "Pielgrzyma", o zagrożeniu bronią bakteriologiczną, który jednak jest tak płytki, że nawet próba porównania z omawianą klasyką Lema jest bezsensowna.
Książka należy do klasyki, a młodych informuję, że w 1951 roku nie znaliśmy komputerów, telewizji, ba, nie znaliśmy długopisów, a wieczne pióro było skarbem. Każdy nosił kałamarz, młodsi pisali "serkiem", a starsi "krzyżykiem", a większość społeczeństwa słuchała radia tylko z ulicznych bądź świetlicowych "kołchoźników". Do tego za jakiekolwiek próby kontaktów z Zachodem (listy, słuchanie zachodnich radiostacji) szło się do "pierdla", a w szeroko pojętej kulturze obowiązywał socrealizm. I w takich warunkach genialny Lem napisał to arcydzieło. Podważanie jego wartości świadczy o braku wyobraźni.
Lem mnie uczy od 65 lat, a więc i teraz, przy ponownej lekturze, coś tam wynotowałem. Np (s. 176 – e-book):
".....Nigdy nie zadowalać się zrobionym, zawsze iść dalej. Działanie tego nakazu odnajdujemy w życiu wszystkich ludzi, którzy coś osiągnęli. Kiedy Max Planck po wielu latach żmudnego badania odkrył kwantową naturę energii, ludzie o płytkich umysłach uważali to za chlubne uwieńczenie jego wysiłków i uznali dzieło za zakończone. Dla niego zaś stało się to zagadką, której badaniu poświęcił całe życie. Nigdy nie podziwiać własnych pomysłów,.. ..nigdy się nie uspokajać, bić we własne teorie z taką siłą, żeby runęło wszystko, co nie jest w nich prawdą..."
Dzieło Lema było i jest przestrogą przed samozagładą. "Było", bo zostało wydane w 1951 roku, kiedy w Stanach szalał maccarthyzm, a w ZSRR miała miejsce... (Wikipedia)
"29 sierpnia 1949 – eksplozja pierwszej radzieckiej bomby atomowej, przeprowadzona na poligonie w Semipałatyńsku w Kazachstanie..."
......a "jest", bo poniższy cytat szczególnie obecnie jest trafny (s. 597)
".......– Wiemy, że materia jest ślepa i nie ma ponad nią żadnej Opatrzności, która prostowałaby drogi błądzących. Człowiek wnosi ład w niezmierzoną przestrzeń Wszechświata, bo tworzy wartości. Istoty, które poświęcają się zniszczeniu, choćby były najpotężniejsze, niosą w sobie własną zgubę. Co mamy o nich myśleć? Wyobraźnia zawodzi, umysł cofa się przed ogromem cierpienia i śmierci zawartym w słowach: zagłada planety. Czy mamy potępić jej mieszkańców?.. ....Czy na Ziemi nie było... ...handlarzy śmierci, którzy służyli obu stronom walczącym i sprzedawali im broń?..."
Oczywiście "handlarze śmierci" sprzedawali broń, ale co gorsza obecnie zintensyfikowali ten proceder, obłudnie zapewniając, że walczą z np ISIS.
Wobec walorów tej książki, należy wybaczyć autorowi jedno jedyne wspomnienie o amerykańskim imperializmie, które jest wrednie wyciągane przez moralizatorów, by zaliczyć to dzieło do socrealizmu. Sam fakt, że po 66 latach o nim dyskutujemy, mówi za siebie.
Thursday, 15 June 2017
Terry HAYES - "Pielgrzym"
Terry HAYES - "Pielgrzym"
Terry Hayes (ur. 1951) - to Anglik, obecnie mieszkający w Australii, znany autor scenariuszy (jego filmografia wymienia 18 tytułów w latach 1981 - 2001), który "Pielgrzymem" zadebiutował jako pisarz, w 2013 roku.
Książkę napisaną przez byłego agenta służb specjalnych wykorzystuje, jako podręcznik, wielokrotny morderca. Ilość recenzji powala (na LC 8,22, 1522 ocen i 263 opinie), więc trudno coś oryginalnego dodać, tym bardziej, że nie wypada zdradzać treści, bo to thriller.
Powiem więc tylko, że to porywająca lektura, od której trudno się oderwać, że tematyka jest nader aktualna oraz, co ważne dla szerokiego kręgu czytelników, nie wymaga wysiłku intelektualnego.
Niestety, muszę pozrzędzić. Po pierwsze - uważam, że dla thrillerów, kryminałów, książek. sensacyjnych lepsza jest forma krótsza niż 1374 stron elektronicznych czy 768 stron papierowych. Po drugie - nie odpowiada mnie przeplatanie się kilku wątków i co ważniejsze - gatunków tzn wolałbym dwie (lub więcej) odrębne książki: pierwszą sensacyjną o amerykańskim Suworowie, a drugą thriller, bądź też dwie osobne części, w której druga - thriller byłaby niejako konsekwencją pierwszej. Po trzecie - political correctness czyli pisanie pod mentalność, wiedzę i stan świadomości przeciętnego Amerykanina oraz pewność siebie w ocenie dziejów świata, która jest sprzeczna z moimi odczuciami i poglądami. Skrótowo można to ująć: jak Amerykanin torturuje lub morduje, to w imię wyższej idei, a jak ruski, japoniec czy muzułmanin to psychopata, fanatyk bądź przestępca.
Całość nierówna, a mutowanie wirusów przez arabskiego lekarza niewiarygodne. Nie jestem też w stanie uwierzyć w jednostronne zagrożenie bronią bakteriologiczną (s. 562,7)
„...Pod koniec lat osiemdziesiątych Sowieci mieli co najmniej dziesięć ton wirusa ospy prawdziwej w postaci umożliwiającej rozprzestrzenienie za pomocą głowic bojowych MIRV. ..”
Mimo, że z tak grubego tomiska nie wynotowałem ani jednej ciekawej myśli i mimo znużenia lekturą, o której dokończenie walczyłem siedem dni, daję tyleż gwiazdek w kategorii łatwej lektury dla niewymagającego czytelnika.
Terry Hayes (ur. 1951) - to Anglik, obecnie mieszkający w Australii, znany autor scenariuszy (jego filmografia wymienia 18 tytułów w latach 1981 - 2001), który "Pielgrzymem" zadebiutował jako pisarz, w 2013 roku.
Książkę napisaną przez byłego agenta służb specjalnych wykorzystuje, jako podręcznik, wielokrotny morderca. Ilość recenzji powala (na LC 8,22, 1522 ocen i 263 opinie), więc trudno coś oryginalnego dodać, tym bardziej, że nie wypada zdradzać treści, bo to thriller.
Powiem więc tylko, że to porywająca lektura, od której trudno się oderwać, że tematyka jest nader aktualna oraz, co ważne dla szerokiego kręgu czytelników, nie wymaga wysiłku intelektualnego.
Niestety, muszę pozrzędzić. Po pierwsze - uważam, że dla thrillerów, kryminałów, książek. sensacyjnych lepsza jest forma krótsza niż 1374 stron elektronicznych czy 768 stron papierowych. Po drugie - nie odpowiada mnie przeplatanie się kilku wątków i co ważniejsze - gatunków tzn wolałbym dwie (lub więcej) odrębne książki: pierwszą sensacyjną o amerykańskim Suworowie, a drugą thriller, bądź też dwie osobne części, w której druga - thriller byłaby niejako konsekwencją pierwszej. Po trzecie - political correctness czyli pisanie pod mentalność, wiedzę i stan świadomości przeciętnego Amerykanina oraz pewność siebie w ocenie dziejów świata, która jest sprzeczna z moimi odczuciami i poglądami. Skrótowo można to ująć: jak Amerykanin torturuje lub morduje, to w imię wyższej idei, a jak ruski, japoniec czy muzułmanin to psychopata, fanatyk bądź przestępca.
Całość nierówna, a mutowanie wirusów przez arabskiego lekarza niewiarygodne. Nie jestem też w stanie uwierzyć w jednostronne zagrożenie bronią bakteriologiczną (s. 562,7)
„...Pod koniec lat osiemdziesiątych Sowieci mieli co najmniej dziesięć ton wirusa ospy prawdziwej w postaci umożliwiającej rozprzestrzenienie za pomocą głowic bojowych MIRV. ..”
Mimo, że z tak grubego tomiska nie wynotowałem ani jednej ciekawej myśli i mimo znużenia lekturą, o której dokończenie walczyłem siedem dni, daję tyleż gwiazdek w kategorii łatwej lektury dla niewymagającego czytelnika.
Wednesday, 7 June 2017
Harlan COBEN - "Tęsknię za tobą"
Harlan COBEN - "Tęsknię za tobą"
Harlan Coben (ur. 1962) - amerykański (pochodzenia żydowskiego) autor powieści kryminalnych, w których (Wikipedia)..:
"...często pojawiają się nierozwiązane bądź niedokończone sprawy z przeszłości (takie jak morderstwa, tragiczne wypadki, etc.) oraz wielokrotne zwroty akcji..."
Dorobek ma duży, począwszy od 1990 roku, a obecnie oceniana została wydana w 2014. Wg notki redakcyjnej:
"....Detektyw nowojorskiej policji Kat Donovan przeglądając profile na portalu randkowym, natrafia na zdjęcie byłego narzeczonego. Mężczyzna wiele lat temu złamał jej serce... ...Dawny ukochany nie chce jednak odnawiać znajomości...".
Czy to będzie zemsta niechcianej??
s. 49,5 wyjaśnienie tytułu:
"....John Waite nagrał piosenkę "Missing You", która stała się klasykiem wczesnego MTV. Niby-nowofalowy popowy utwór nadal wzruszał Kat, gdy słyszała go w radiu albo w barze, gdzie puszczano hity z lat osiemdziesiątych. Natychmiast wracała myślą do niezwykle łzawego teledysku, w którym John szedł samotnie ulicą i choć piosenka nosiła tytuł "Tęsknię za tobą", powtarzał: „Wcale za tobą nie tęsknię” głosem tak udręczonym, że kolejny wers („Mogę się okłamywać”) stawał się zbędny i nadmiernie objaśniający...."
A dalej banalny kryminał o zmuszaniu kobiet do prostytucji, o niebezpieczeństwach portali randkowych, o gejach, psychopatach i bezwzględnych morderstwach, ale z miłością i jej happy endem. Niczym się to-to nie wyróżnia z tysięcy podobnych produktów tworzonych szybko, łatwo i rutynowo dla zarobku.
Aby powiedzieć coś pozytywnego o tym "dziele" wynotowałem dwa cytaty równie banalne jak cała książka, lecz mogące uchodzić za "złotą myśl":
s.339,7
"....Nie da się zmienić przeszłości. Ale można ją kształtować za sprawą wspomnień. To ja wybieram, które z nich zachowam, nie ty..."
s. 349,9
".....— Kiedy jesteś młoda, wydaje ci się, że znasz wszystkie odpowiedzi. Identyfikujesz się z prawicą albo lewicą, a druga strona to banda kretynów. Sama wiesz. Jednak kiedy się nieco zestarzejesz, coraz wyraźniej dostrzegasz szarości. Dziś rozumiem, że prawdziwymi kretynami są ludzie przekonani, że znają wszystkie odpowiedzi...."
Harlan Coben (ur. 1962) - amerykański (pochodzenia żydowskiego) autor powieści kryminalnych, w których (Wikipedia)..:
"...często pojawiają się nierozwiązane bądź niedokończone sprawy z przeszłości (takie jak morderstwa, tragiczne wypadki, etc.) oraz wielokrotne zwroty akcji..."
Dorobek ma duży, począwszy od 1990 roku, a obecnie oceniana została wydana w 2014. Wg notki redakcyjnej:
"....Detektyw nowojorskiej policji Kat Donovan przeglądając profile na portalu randkowym, natrafia na zdjęcie byłego narzeczonego. Mężczyzna wiele lat temu złamał jej serce... ...Dawny ukochany nie chce jednak odnawiać znajomości...".
Czy to będzie zemsta niechcianej??
s. 49,5 wyjaśnienie tytułu:
"....John Waite nagrał piosenkę "Missing You", która stała się klasykiem wczesnego MTV. Niby-nowofalowy popowy utwór nadal wzruszał Kat, gdy słyszała go w radiu albo w barze, gdzie puszczano hity z lat osiemdziesiątych. Natychmiast wracała myślą do niezwykle łzawego teledysku, w którym John szedł samotnie ulicą i choć piosenka nosiła tytuł "Tęsknię za tobą", powtarzał: „Wcale za tobą nie tęsknię” głosem tak udręczonym, że kolejny wers („Mogę się okłamywać”) stawał się zbędny i nadmiernie objaśniający...."
A dalej banalny kryminał o zmuszaniu kobiet do prostytucji, o niebezpieczeństwach portali randkowych, o gejach, psychopatach i bezwzględnych morderstwach, ale z miłością i jej happy endem. Niczym się to-to nie wyróżnia z tysięcy podobnych produktów tworzonych szybko, łatwo i rutynowo dla zarobku.
Aby powiedzieć coś pozytywnego o tym "dziele" wynotowałem dwa cytaty równie banalne jak cała książka, lecz mogące uchodzić za "złotą myśl":
s.339,7
"....Nie da się zmienić przeszłości. Ale można ją kształtować za sprawą wspomnień. To ja wybieram, które z nich zachowam, nie ty..."
s. 349,9
".....— Kiedy jesteś młoda, wydaje ci się, że znasz wszystkie odpowiedzi. Identyfikujesz się z prawicą albo lewicą, a druga strona to banda kretynów. Sama wiesz. Jednak kiedy się nieco zestarzejesz, coraz wyraźniej dostrzegasz szarości. Dziś rozumiem, że prawdziwymi kretynami są ludzie przekonani, że znają wszystkie odpowiedzi...."
Tuesday, 6 June 2017
Jennifer Cody EPSTEIN - "Malarka z Szanghaju"
Jennifer Cody EPSTEIN - "Malarka z Szanghaju"
Zacznijmy od autorki, o której niewiele po polsku można znaleźć. Na podstawie anglojęzycznej Wikipedii podaję:
Epstein mieszka z mężem i córkami w Nowym Jorku. Dyplomów ma sporo, bo "mastera" ze Sztuk Plastycznych (Fine Arts) i ze Stosunków Międzynarodowych (International relations), a "bachelora" z angielskiego i orientalistyki (Asian Studies). Pisała dla NBC. HBO, "The Wall Street Journal", "The Asian Wall Street Journal", „The Nation" z Tajlandii, jak i magazynów "Self" i "Mademoiselle". Pracowała też w Tokio i Kioto w Japonii, gdzie spędziła pięć lat jako studentka, nauczycielka i dziennikarka, a także w Hong Kongu i Bangkoku. Epstein wykładała na Columbia University w USA i na Doshisha University w Kioto.
Omawiana książka będąca jej debiutem (2008), to fikcyjna autobiografia Pan Yuliang (1895 - 1977), chińskiej malarki, która zrewolucjonizowała chińską sztukę, wprowadzając do niej style zachodnioeuropejskiego malarstwa. Praca nad tą książką zajęła Epstein dziesięć lat, przynosząc w efekcie według niej samej "nie faktyczny bilans życia Pan Yuliang, a raczej jego przetworzony obraz". Autorka dołożyła wielu starań, by dokładnie sportretować osoby i epokę.
Sukces przyniosła i następna jej książka "The Gods of Heavenly Punishment", której akcja przebiega w czasie II w. św. W Japonii, ale o tym innym razem.
O samej Pan Yuliang wyczytałem w internecie sporo, z czego wybrałem kwintesencję, którą znalazłem pod adresem:
http://www.chinadaily.com.cn/photo/2006-11/14/content_732470.htm
"..Pan Yuliang, renowned for her own model, self-portraits and bathing women, who was condemned as "depraved" in the 1930-40 by conservative officals and art critics in China, now gains her reputation -- a female pioneer painter of western painting..."
Dodam, że Marie de Shazer napisała książkę o Pan Yuliang pod wymownym tytułem: "Pan Yu Liang, La Manet de Shanghai", porównując jej sławę w Chinach z Maneta we Francji.
Co do samej książki, to jest to ciekawa opowieść o poplątanym życiu malarki borykającej się z losem, lecz również materiał poznawczy warunków życia i obyczajów społeczności chińskiej. Nas szokuje już sprzedaż czternastolatki do burdelu, a cóż dopiero krępowanie stóp, aby uniemożliwić ich wzrost. Azjatycki folklor, który uatrakcyjnia biografię malarki, przedstawioną w oryginalnej formie.
Książkę polecam, bo ma wiele zalet, czyta się ją dobrze, a jednak muszę podkreślić pewien niedosyt, gdyż wszechstronna znajomość tematu, profesjonalność autorki jakoś nie przekłada się na przyswajalność czytelnika. Tak to odczuwam, choć nie potrafię sprecyzować dlaczego; chyba z powodu obcości chińskiego świata.
Zacznijmy od autorki, o której niewiele po polsku można znaleźć. Na podstawie anglojęzycznej Wikipedii podaję:
Epstein mieszka z mężem i córkami w Nowym Jorku. Dyplomów ma sporo, bo "mastera" ze Sztuk Plastycznych (Fine Arts) i ze Stosunków Międzynarodowych (International relations), a "bachelora" z angielskiego i orientalistyki (Asian Studies). Pisała dla NBC. HBO, "The Wall Street Journal", "The Asian Wall Street Journal", „The Nation" z Tajlandii, jak i magazynów "Self" i "Mademoiselle". Pracowała też w Tokio i Kioto w Japonii, gdzie spędziła pięć lat jako studentka, nauczycielka i dziennikarka, a także w Hong Kongu i Bangkoku. Epstein wykładała na Columbia University w USA i na Doshisha University w Kioto.
Omawiana książka będąca jej debiutem (2008), to fikcyjna autobiografia Pan Yuliang (1895 - 1977), chińskiej malarki, która zrewolucjonizowała chińską sztukę, wprowadzając do niej style zachodnioeuropejskiego malarstwa. Praca nad tą książką zajęła Epstein dziesięć lat, przynosząc w efekcie według niej samej "nie faktyczny bilans życia Pan Yuliang, a raczej jego przetworzony obraz". Autorka dołożyła wielu starań, by dokładnie sportretować osoby i epokę.
Sukces przyniosła i następna jej książka "The Gods of Heavenly Punishment", której akcja przebiega w czasie II w. św. W Japonii, ale o tym innym razem.
O samej Pan Yuliang wyczytałem w internecie sporo, z czego wybrałem kwintesencję, którą znalazłem pod adresem:
http://www.chinadaily.com.cn/photo/2006-11/14/content_732470.htm
"..Pan Yuliang, renowned for her own model, self-portraits and bathing women, who was condemned as "depraved" in the 1930-40 by conservative officals and art critics in China, now gains her reputation -- a female pioneer painter of western painting..."
Dodam, że Marie de Shazer napisała książkę o Pan Yuliang pod wymownym tytułem: "Pan Yu Liang, La Manet de Shanghai", porównując jej sławę w Chinach z Maneta we Francji.
Co do samej książki, to jest to ciekawa opowieść o poplątanym życiu malarki borykającej się z losem, lecz również materiał poznawczy warunków życia i obyczajów społeczności chińskiej. Nas szokuje już sprzedaż czternastolatki do burdelu, a cóż dopiero krępowanie stóp, aby uniemożliwić ich wzrost. Azjatycki folklor, który uatrakcyjnia biografię malarki, przedstawioną w oryginalnej formie.
Książkę polecam, bo ma wiele zalet, czyta się ją dobrze, a jednak muszę podkreślić pewien niedosyt, gdyż wszechstronna znajomość tematu, profesjonalność autorki jakoś nie przekłada się na przyswajalność czytelnika. Tak to odczuwam, choć nie potrafię sprecyzować dlaczego; chyba z powodu obcości chińskiego świata.
Monday, 5 June 2017
Arturo Perez - Reverte - "Mężczyzna, który tańczył tango"
Arturo Pérez-Reverte - "Mężczyzna, który tańczył tango"
Czytałem jego zbiór felietonów pt "Życie jak w Madrycie" i byłem zachwycony (7 gwiazdek). Teraz brnę przez romansidło z wyższych sfer, a w uszach mnie dźwięczy piosenka Hemara:
Przez całą noc tańczyłeś tylko ze mną
przyciskał nas do siebie ludzi tłok
i gdy twój wzrok pochylał się nade mną
widziałeś sam jak mi się myli krok
tańczyłeś ze mną, tyle ślicznych tang
mój dobry mąż zatopił się w rozmowie
mój dobry mąż prowadzi duży bank
nie tańczy ze mną ma tyle spraw na głowie
bądź zdrów mój mały Gigolo
to może lepij tak a może źle
bądź zdrów mój mały Gigolo
myślełeś że nie przyjmie jak przyciskasz mnie
mój dobry mąż był tobą zachwycony
chciał ci 100 zł dać dlaczegoś nie chciał wziąść?
Bądź zdrów mój mały Gigolo (...)
Polecam w wykonaniu Zuli Pogorzelskiej https://www.youtube.com/watch?v=-meKmdFHv0I
Barbary Rylskiej https://www.youtube.com/watch?v=bSisG4ViMpI
A książka? Nie wypada mnie zrzędzić skoro gigolo tak pięknie kocha, a że to oszust i złodziej to pewnie objaw mojej zazdrości. Ja też się wzruszyłem jak stary siennik, a że wolę "Trędowatą" to tej daję o dwie gwiazdki mniej czyli 8 w kategorii romansideł. Bo i romansidła są potrzebne!!
Czytałem jego zbiór felietonów pt "Życie jak w Madrycie" i byłem zachwycony (7 gwiazdek). Teraz brnę przez romansidło z wyższych sfer, a w uszach mnie dźwięczy piosenka Hemara:
Przez całą noc tańczyłeś tylko ze mną
przyciskał nas do siebie ludzi tłok
i gdy twój wzrok pochylał się nade mną
widziałeś sam jak mi się myli krok
tańczyłeś ze mną, tyle ślicznych tang
mój dobry mąż zatopił się w rozmowie
mój dobry mąż prowadzi duży bank
nie tańczy ze mną ma tyle spraw na głowie
bądź zdrów mój mały Gigolo
to może lepij tak a może źle
bądź zdrów mój mały Gigolo
myślełeś że nie przyjmie jak przyciskasz mnie
mój dobry mąż był tobą zachwycony
chciał ci 100 zł dać dlaczegoś nie chciał wziąść?
Bądź zdrów mój mały Gigolo (...)
Polecam w wykonaniu Zuli Pogorzelskiej https://www.youtube.com/watch?v=-meKmdFHv0I
Barbary Rylskiej https://www.youtube.com/watch?v=bSisG4ViMpI
A książka? Nie wypada mnie zrzędzić skoro gigolo tak pięknie kocha, a że to oszust i złodziej to pewnie objaw mojej zazdrości. Ja też się wzruszyłem jak stary siennik, a że wolę "Trędowatą" to tej daję o dwie gwiazdki mniej czyli 8 w kategorii romansideł. Bo i romansidła są potrzebne!!
Saturday, 3 June 2017
Teodor PARNICKI - "Koniec 'Zgody Narodów'"
Teodor PARNICKI - "Koniec 'Zgody Narodów' " Powieść z roku 179 przed Nar. Chr.
Porywając się na swoje trzy grosze o tym dziele, muszę zacząć od wątku osobistego, bo Parnickiego intensywnie czytałem przed prawie 60 laty "małpując" mojego fenomenalnego Ojca (o fenomenie jego świadczą choćby studia i doktorat na UW uzyskane w ciągu 4 lat). I tak, podzielając jego zachwyty zaliczyłem i "Aecjusza..", i "Srebrne Orły", i "Tylko Beatrycze", jak i właśnie omawianą z 1945 roku. Oczywiście, z respektu dla Ojca, zachwycałem się każdym słowem spływającym z ust Parnickiego. Dzisiaj też się zachwycam, co wyrażam 10 gwiazdkami, tylko, że czytać tego to już mnie się nie chce. Wyjątek zrobiłem dla "Tylko Beatrycze", a w opinii pisałem:
„...Często słyszy się opinię, że Parnicki jest trudny i wymaga przygotowania historycznego. Trudny jest, ale dostępny dla laików i żadnego przygotowania nie potrzebuje; wprost przeciwnie czytelnik uczy się historii z jego książek .."
Na LC 37 książek Parnickiego opiniowano per saldo 25 razy, a odstępstwo stanowiły "Srebrne Orły" i "Tylko Beatrycze", które recenzowano po 11 razy. Omawiana doczekała się dwóch recenzji i oceny 7,65. Jedna z tych recenzji odwołuje się do monografii Szymutki, więc dla Państwa znalazłem (Wikipedia):
„Stefan Szymutko (1958 -2009) - polski historyk literatury, eseista... .....W 1991 na Wydziale Filologicznym tej uczelni uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych zakresie literaturoznawstwa. Temat jego pracy, napisanej pod kierownictwem prof. Tadeusza Bujnickiego, brzmiał: Wielość i wielkość. O "Końcu »Zgody Narodów«" Parnickiego. Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1999 roku na podstawie rozprawy Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze i literaturoznawstwie. W 2007 roku uzyskał tytuł profesora nauk humanistycznych.
Prowadził badania nad twórczością Teodora Parnickiego, oprócz pracy doktorskiej poświęcił mu szereg artykułów naukowych publikowanych w czasopismach naukowych oraz książkach zbiorowych. Przez wiele lat pracował nad przypisami do jednej powieści Parnickiego, Słowa i ciała, których jednak nie zdołał ukończyć. Był też pierwszym prezesem założonego w 1997 roku Towarzystwa Literackiego im. Teodora Parnickiego..."
Znalazłem również adres jego pracy pt "Żródło, czyli tekstu historii ciąg dalszy: na przykładzie "Końca 'Zgody Narodów'" Teodora Parnickiego". Prawie 100 stron ciekawej lektury:
http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2-s62-94/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2-s62-94.pdf
Reasumując: to jest tak genialne, że zrozumiałe dla maluczkich (takich jak ja) w takim samym stopniu jak „Ulisses” Joyce'a.
Porywając się na swoje trzy grosze o tym dziele, muszę zacząć od wątku osobistego, bo Parnickiego intensywnie czytałem przed prawie 60 laty "małpując" mojego fenomenalnego Ojca (o fenomenie jego świadczą choćby studia i doktorat na UW uzyskane w ciągu 4 lat). I tak, podzielając jego zachwyty zaliczyłem i "Aecjusza..", i "Srebrne Orły", i "Tylko Beatrycze", jak i właśnie omawianą z 1945 roku. Oczywiście, z respektu dla Ojca, zachwycałem się każdym słowem spływającym z ust Parnickiego. Dzisiaj też się zachwycam, co wyrażam 10 gwiazdkami, tylko, że czytać tego to już mnie się nie chce. Wyjątek zrobiłem dla "Tylko Beatrycze", a w opinii pisałem:
„...Często słyszy się opinię, że Parnicki jest trudny i wymaga przygotowania historycznego. Trudny jest, ale dostępny dla laików i żadnego przygotowania nie potrzebuje; wprost przeciwnie czytelnik uczy się historii z jego książek .."
Na LC 37 książek Parnickiego opiniowano per saldo 25 razy, a odstępstwo stanowiły "Srebrne Orły" i "Tylko Beatrycze", które recenzowano po 11 razy. Omawiana doczekała się dwóch recenzji i oceny 7,65. Jedna z tych recenzji odwołuje się do monografii Szymutki, więc dla Państwa znalazłem (Wikipedia):
„Stefan Szymutko (1958 -2009) - polski historyk literatury, eseista... .....W 1991 na Wydziale Filologicznym tej uczelni uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych zakresie literaturoznawstwa. Temat jego pracy, napisanej pod kierownictwem prof. Tadeusza Bujnickiego, brzmiał: Wielość i wielkość. O "Końcu »Zgody Narodów«" Parnickiego. Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1999 roku na podstawie rozprawy Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze i literaturoznawstwie. W 2007 roku uzyskał tytuł profesora nauk humanistycznych.
Prowadził badania nad twórczością Teodora Parnickiego, oprócz pracy doktorskiej poświęcił mu szereg artykułów naukowych publikowanych w czasopismach naukowych oraz książkach zbiorowych. Przez wiele lat pracował nad przypisami do jednej powieści Parnickiego, Słowa i ciała, których jednak nie zdołał ukończyć. Był też pierwszym prezesem założonego w 1997 roku Towarzystwa Literackiego im. Teodora Parnickiego..."
Znalazłem również adres jego pracy pt "Żródło, czyli tekstu historii ciąg dalszy: na przykładzie "Końca 'Zgody Narodów'" Teodora Parnickiego". Prawie 100 stron ciekawej lektury:
http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2-s62-94/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1994-t85-n2-s62-94.pdf
Reasumując: to jest tak genialne, że zrozumiałe dla maluczkich (takich jak ja) w takim samym stopniu jak „Ulisses” Joyce'a.
Friday, 2 June 2017
Wojciech CHMIELARZ - "Podpalacz"
Wojciech CHMIELARZ - "Podpalacz"
O Chmielarzu (ur. 1984) słyszałem, lecz nic jego nie czytałem, a teraz mam pierwszą jego książkę z 2012 roku. Na LC "Podpalacz" dostał 7,08 (633 ocen i 129 opinii). Wydawnictwo Czarne, które książkę wydało, pisze:
"Wojciech Chmielarz (ur. 1984) – publikował m.in. w „Pulsie Biznesu”, „Pressie”, „Nowej Fantastyce”, „Pocisku” i „Polityce”. Były redaktor naczelny serwisu internetowego niwserwis.pl, zajmującego się tematyką przestępczości zorganizowanej, terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego. Jest autorem czterech książek z serii kryminałów o komisarzu Mortce oraz powieści kryminalnej "Wampir". Pięciokrotnie nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru, nagrodę tę otrzymał w 2015 roku za powieść "Przejęcie". W przygotowaniu jest film fabularny na podstawie jego drugiej książki "Farma lalek"... "
No mamy dobry polski kryminał, o wiele lepszy od recenzowanego przeze mnie wczoraj "Człowieka – nietoperza" Nesbo. Wszystko wydaje się logiczne, akcja żywa, znajomość Warszawy duża i trafna zasada, że "nobody is perfect" (to z "Pół żartem, pół serio"). Do tego banalna, smutna prawda, że... (s. 314.9 -e-book):
"...Mieszkasz w Polsce, chłopie, tutaj jak ktoś ma okazję wpakować cię w szambo, to zrobi to dla samej radości patrzenia, jak się w nim taplasz..."
Obniżam natomiast drastycznie ocenę za przekroczenie przez autora wszelkich granic przyzwoitości, przez włożenie w usta jednemu z bohaterów sekwencji skandalicznej i odrażającej (s. 178,1)"
".....– Tak, ale z żoną to wiesz, jak jest. Jedna baba przez tyle lat. Nudzi się. Poza tym, kiedy urodziła dziecko, zrobiła się mniej ciasna. Czasami czuję się tak, jakbym machał fiutem na środku Sali Kongresowej..."
Żywię nadzieję, że autor w następnych książkach uniknął takich wpadek i dlatego, jako debiutantowi, obniżam ocenę tylko o dwie gwiazdki tj z 8 do 6.
PS. Dopiero teraz zauważyłem, że już recenzowałem Chmielarza „Przejęcie” (7 gwiazdek)
O Chmielarzu (ur. 1984) słyszałem, lecz nic jego nie czytałem, a teraz mam pierwszą jego książkę z 2012 roku. Na LC "Podpalacz" dostał 7,08 (633 ocen i 129 opinii). Wydawnictwo Czarne, które książkę wydało, pisze:
"Wojciech Chmielarz (ur. 1984) – publikował m.in. w „Pulsie Biznesu”, „Pressie”, „Nowej Fantastyce”, „Pocisku” i „Polityce”. Były redaktor naczelny serwisu internetowego niwserwis.pl, zajmującego się tematyką przestępczości zorganizowanej, terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego. Jest autorem czterech książek z serii kryminałów o komisarzu Mortce oraz powieści kryminalnej "Wampir". Pięciokrotnie nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru, nagrodę tę otrzymał w 2015 roku za powieść "Przejęcie". W przygotowaniu jest film fabularny na podstawie jego drugiej książki "Farma lalek"... "
No mamy dobry polski kryminał, o wiele lepszy od recenzowanego przeze mnie wczoraj "Człowieka – nietoperza" Nesbo. Wszystko wydaje się logiczne, akcja żywa, znajomość Warszawy duża i trafna zasada, że "nobody is perfect" (to z "Pół żartem, pół serio"). Do tego banalna, smutna prawda, że... (s. 314.9 -e-book):
"...Mieszkasz w Polsce, chłopie, tutaj jak ktoś ma okazję wpakować cię w szambo, to zrobi to dla samej radości patrzenia, jak się w nim taplasz..."
Obniżam natomiast drastycznie ocenę za przekroczenie przez autora wszelkich granic przyzwoitości, przez włożenie w usta jednemu z bohaterów sekwencji skandalicznej i odrażającej (s. 178,1)"
".....– Tak, ale z żoną to wiesz, jak jest. Jedna baba przez tyle lat. Nudzi się. Poza tym, kiedy urodziła dziecko, zrobiła się mniej ciasna. Czasami czuję się tak, jakbym machał fiutem na środku Sali Kongresowej..."
Żywię nadzieję, że autor w następnych książkach uniknął takich wpadek i dlatego, jako debiutantowi, obniżam ocenę tylko o dwie gwiazdki tj z 8 do 6.
PS. Dopiero teraz zauważyłem, że już recenzowałem Chmielarza „Przejęcie” (7 gwiazdek)
Subscribe to:
Posts (Atom)