Irving Stone (1903
– 89) zadebiutował w
1934 roku biografią
Van Gogha pt
„Pasja życia” i
żadna późniejsza pozycja
nie przebiła tej
pierwszej. Nie zmienia
to faktu, że
druga pozycja z 1938
roku, właśnie omawiana,
jest również świetna,
czemu sprzyjają nieprzeciętne
osobowości obu tj
Van Gogha i
Londona. Mnie utkwiła
w pamięci jeszcze
biografia Pissarra z
1985 pt „Bezmiar
sławy”.
Jack London (1876
– 1916) - ....... Wikipedia:
„.........miał niezwykle barwne życie. Samouk, był m.in. gazeciarzem, trampem,
kłusownikiem, marynarzem, poszukiwaczem złota w Klondike i
reporterem. Jako korespondent wojenny relacjonował konflikt
rosyjsko-japoński w 1905 r. i wojnę
domową w Meksyku.
W jego twórczości często pojawia się motyw samotnej walki człowieka z
panującym porządkiem społecznym i siłami przyrody....
...Po przedwczesnej
śmierci Londona ukuto popularną do dziś plotkę, jakoby miał on popełnić
samobójstwo. W ostatnich dniach życia pisarz uśmierzał wprawdzie bardzo silny
ból morfiną i jest teoretycznie możliwe, że świadomie ją przedawkował, teza ta
jednak nie znajduje potwierdzenia ani w dowodach, ani w świadectwach z
pierwszej ręki. Na akcie zgonu pisarza jako oficjalna przyczyna jego odejścia
figuruje mocznica, efekt ciężkiej niewydolności nerek. Przyczyną plotki prawdopodobnie był
motyw samobójstwa w jego powieściach, w jednej z nich bohater w obliczu rychłej
śmierci i strasznego bólu z pomocą lekarza popełnił samobójstwo przedawkowując
morfinę.....”
Ostatni
akapit jest istotny w
konfrontacji z wersją
podaną w książce,
równe 80 lat
temu. Nim napiszę parę
słów o książce,
zapewniam, że „Martin
Eden” to jedna
z moich ukochanych
książek, a życie
Jacka Londona zawsze
mnie ciekawiło i
podniecało; jednakże nie
miejsce tu snuć
rozważania o Londonie,
lecz należy ocenić
efekty trudu autora
tej biografii.
I to najważniejsze, że
Irving Stone mnie
usatysfakcjonował !! A nim
do tego stwierdzenia
doszedłem, wynotowałem:
s.123 „..Czterema
duchowymi przodkami Jacka
byli: Darwin, Spencer,
Marks i Nietzsche...”
Jako fanatyk tego
ostatniego polecam szczególnej
uwadze pogodzenie przez
Londona idei socjalizmu
tzn idei obrony
ludzi słabych z nietzscheańską ideą
nadczłowieka (s.124-5):
„...Był gotów
wierzyć równocześnie w
nadczłowieka i socjalizm,
choćby te dwie
idee wzajemnie się
wykluczały. I przez
całe życie pozostał
indywidualistą i socjalistą;
żądał indywidualizmu dla
siebie samego, bo
był nadczłowiekiem, zwycięską
„blond bestią”... a
socjalizmu dla mas,
słabych i wymagających
opieki. Całymi latami
z powodzeniem dosiadał
tych dwóch koni,
z których jeden
chciał iść w
prawo, a drugi
w lewo...”
Świetne, bo
rozbrajające..... I jeszcze
piękne zdanie Londona
(s.141):
„Jeśli
ganię wady moich
przyjaciół, to jeszcze
nie powód, bym
ich nie kochał”
A na koniec
refleksja: jaką długą
drogę przeszło społeczeństwo
amerykańskie od rygorystycznej konserwatywnej pruderii
z czasów Londona
do postępowej,
tolerancyjnej, czasem aż pornograficznej, swobody
aktualnie !! Konkretyzując, to nawet nie okres
stulecia, a ostatnich
50 lat.
Co do biografii,
to zarwana noc,
bo nie mogłem
się oderwać i
podziw, że osiemdziesięcioletni ząb
czasu jej wartości
nie nadgryzł. Ponadto,
autorowi udało się
stworzyć klimat ten
sam co w
dziełach Londona. Emocjonalne
8/10
Dobra książka, choć męczyły mnie drobiazgowe i entuzjastyczne opisy socjalistycznych perypetii Londona. O ile peany ta temat jego przygód i twórczości jestem w stanie przełknąć, to z perspektywy czasu ten socjalizm i to jeszcze w takim dość bałwochwalczym tonie, że aż podejrzewałem, że pochodzi od tłumacza, nie autora... Ech... No, ale London był, jaki był.
ReplyDelete