Andrzej ZAORSKI - “Ręka, noga, mózg na ścianie”
Dobrze by było, gdyby książka ta stała się obowiązkową szkolną lekturą w nauczaniu historii okresu PRL-u, bo w formie „lekkiej, łatwej i przyjemnej”, poprzez liczne anegdoty, autor przedstawia realia życia w tym „najweselszym baraku” w obozie Krajów Demokracji Ludowej. O prawdziwości jego przekazu świadczę, jako równy wiekiem warszawiak, systematycznie chodzący na wagary do kin „Przyjaźń” i „Młoda Gwardia”, mieszczących się w Pałacu Kultury, jak i uczęszczający na różne zajęcia w mieszczącym się tam Pałacu Młodzieży. Zaorski - do kółka dramatycznego, a ja na szkolenie drużynowych harcerskich, próby orkiestry dętej i oczywiście, na, jedyny z prawdziwego zdarzenia, basen. /dwa pozostałe – na AWF-ie i przy Konopnickiej nie mogły z nim konkurować/. Podobnie jak jego zachwycił mnie tam przycisk do spuszczania wody, czemu daje wyraz na str.17 „Reszki”:
„Moją wyobrażnię poruszył srebrzysty guzik w ścianie ubikacji - szczyt radzieckiej techniki i automatyzacji - po którego naciśnięciu uruchamiała się spłuczka. Ciekawskiego i wszędobylskiego chłopca zainteresowały drzwiczki w ścianie toalety. Po ich sforsowaniu za pomocą scyzorkyka, znalazłem sie na zapleczu kabin. Tam wyjaśniła sie tajemnica bajkowych guzików. Otóż, do każdego z nich był przyczepiony z tyłu, za ścianą, kawał chamskiego drutu, zwisający z prozaicznego, żeliwnego rezerwuaru. W ten sposób pierwszy raz zetknąłem się z efektem „fasady”, typowym dla realnego socjalizmu”.
I słusznie pisze o „fasadowości”, bo był to jeden z objawów powszechnego zakłamania, które doprowadziło do „socrealizmu” we wszystkich gałęziach życia. Pisarze pisali „słuszne” książki, malarze tworzyli „słuszne” obrazy, Wajda i inni reżyserowali „produkcyjniaki”, politycy wygłaszali „słuszne” przemówienia, miliony członków partii stosowało formę „towarzyszu”, by poza godzinami „urzędowymi” razem pić wódkę, słuchać „Wolnej Europy” i śmiać się z ostatnich dinosaurów, którzy uparcie dalej wierzyli w idee marksitowsko-leninowskie.
A takim dinosaurem był ojciec Andrzeja i jego młodszego brata Janusza, /tak, tego reżysera/ - Tadeusz, jedenaste dziecko w biednej rodzinie chłopskiej, który w II RP zaznał nędzy, a w Polsce Ludowej stał się beneficjentem „awansu społecznego” i doszedł do stanowiska wiceministra Kultury. Zamieszkanie wśród dygnitarzy na górnym Mokotowie owocowało „odpowiednimi” kolegami już w szkole podstawowej, którzy stali się najefektywniejszymi prześmiewcami działań własnych rodziców.
Schizofreniczne rozdwojenie jażni, a może lepiej - współistnienie sprzecznych rzeczywistości w PRL-u, doprowadzało do paradoksalnych wydarzeń, z ktorych jedno opisał „Zaor” na str.28 „Orła”:
„....około marca 68, pisaliśmy z moim kolegą, Krzysztofem Wierzbickim zwanym „Dziubem”, scenariusz filmowy Potrzebna była maszyna do pisania, wziąłem wiec służbową ojca. Dziub, który dobrze pisał na maszynie, zabrał ją do domu. Jego młodsza siostra, Kojka, przepisala na niej jakieś ulotki, które zostały póżniej rozrzucone w czasie demonstracji na uniwersytecie. Nazajutrz przeprowadzono u nich rewizję i zarekwirowano maszynę, na której jak wół „stało”: Ministerstwo Kultury nr... Moj ojciec ucieszył się, jakby mu ktoś w kieszeń narobił”. Byłoby śmiesznie, lecz nie jest, bo Kojka wyleciała ze studiów i przesiedziała ponad pół roku w więzieniu.
Andrzej nigdy nie ukrywał korzyści płynących z ministerialnego stanowiska ojca. Sam podaje na str 95 „Reszki”: „..jako synek wiceministra także korzystałem z części tych udogodnień Nawet dwa razy otrzymałem przydział na samochód!...”, lecz na swój aktorski i reżyserski sukces uczciwie sam zapracował, realizując swoje dziecięce marzenia.
Ta świetnie napisana książka była terapią po udarze mózgu i okazała sie skuteczna, czego świadectwem jest własnoręcznie napisana dedykacja na egzemplarzu przesłanym mnie przez wspomnianego „Dziuba”: „Wojtkowi „Gołebiowi” z przyjacielskim pozdrowieniem Andrzej Zaorski. Milanówek, grudzien 2007”.
Muszę na koniec podkreślić, że niezrównaną, wszechstronną sympatią Andrzej się cieszy, dzięki swojej delikatnosci i kulturze osobistej, której świadectwem jest omawiana książka.
Monday, 27 January 2014
Sunday, 26 January 2014
Św. AUGUSTYN - "DIalogi Filozoficzne"
Św. AUGUSTYN - "Dialogi filozoficzne"
Na początku mojej obecności na LC (styczeń 2014) umieściłem następującą notkę na temat "Dialogów..":
"Św. Augustyn (354-430) uważany za prekursora egzystencjalizmu (m. in. wg Zdziechowskiego – p. „Ontologia” Świeżawskiego) zaadaptowawszy do potrzeb chrześcijaństwa, myśli PLOTYNA, wyrażone w „Enneadach”, stworzył kanon klasycznej literatury teologicznej. Dzięki lekturze „Dialogów..” poznałem koncepcję WIARY (przez duże W), poznawalnej tylko na drodze rozumowej oraz DUSZY dwojakiego rodzaju /a właściwie trojakiego, bo z „ANIMUS”, jako część, Augustyn wyróżnia „MENS”/.
Wnioski z tej lektury opisałem w recenzji „Tischner czyta Katechizm” na portalu „Lubimy czytać” oraz na moim blogu; wgwg1943.blogspot.ca oraz tamże w wypracowaniu pt „Wiara”. Należy wspomnieć że św. Augustyn przyznał wolnej woli pierwszeństwo przed rozumem, zrywając tym samym z intelektualizmem greckim. Wg niego Bóg nie stworzył zła, którego źródłem jest WOLNA WOLA człowieka. (por. „Nieszczęsny dar wolności” Tischnera). "
Ze względu na to, że jest to dalej jedyna na LC recenzja tego wspaniałego dzieła, postanowiłem rozszerzyć ją, by Państwa zachęcić do tej wielce wartościowej, lecz i bardzo ciekawej lektury. Nie mogę nie stwierdzić, że w Kraju, w którym olbrzymia większość deklaruje przynależność do Kościoła Katolickiego, brak zainteresowania jednym z dwóch największych doktrynerów tego Kościoła (drugi to Tomasz z Akwinu) żenuje.
Aby systematycznie przedstawić myśl Augustyna zaczynam od pojęć religii i wiary. Korzystam ze swojego eseju "Wiara" wspomnianego wyżej:
Ponieważ pojęcia wiary i religii nam się przeplatają zdefiniujmy i tę ostatnią:
RELIGIA TO ZJAWISKO SPOŁECZNO-KULTURALNE, FORMA ŚWIADOMOŚCI SPOŁECZNEJ, BĘDĄCE UFANTASTYCZNIONYM ODBICIEM REALNEGO ŚWIATA, POWSTAŁYM W WARUNKACH BEZSILNOŚCI WOBEC SIŁ PRZYRODY I SIŁ SPOŁECZNYCH; NA RELIGIĘ SKŁADAJĄ SIĘ: ZESPÓŁ WIERZEŃ /DOKTRYNA/, ZWIĄZANYCH Z NIMI PRAKTYK /KULT/ I INSTYTUCJI.
A więc akceptacja doktryny, kultu i organizacji wspólnoty prowadzi do WIARY zgodnej z RELIGIĄ. A wyznawanie religii jest wiarą; wiarą, która daje nadzieję. Wierzymy aby mieć nadzieję, a dokładniej staramy się wierzyć by ją mieć. A wspomniane konieczne PRZEŚWIADCZENIE nabywamy z wiary w AUTORYTET,....
„co skraca drogę poznania i uwalnia nas od wysiłku.... Jest to zbawienne dla ludzi, którym brak bystrości umysłu utrudnia poznanie rozumowe.... Ludzie ci - a jest ich z pewnością WIĘKSZOŚĆ - dają się łatwo zwieść dowodom pozornym...Toteż dla nich najpożyteczniej jest wierzyć powadze wybitnych ludzi...” /św. Augustyn/.
Tym autorytetem jest rodzina, społeczność miejscowa i ksiądz proboszcz, czyli otaczające środowisko narzucające zasady etyczne czyli moralność. O korzyści płynącej z tego zwięźle mówi ulubiony filozof Isaaca Bashevisa Singera /1904-91/ - Baruch SPINOZA /1632-77/:
„Gmin, o ile reguł moralnych przestrzega, to zwykle ze strachu marnego przed piekłem.... Ci, którzy nie potrafią pod panowaniem rozumu żyć, MUSZĄ mieć zalecenie godziwego życia, jakie im RELIGIA daje...”.
Jednakże religię i wiarę odróżnia bardzo poważna właściwość. Otóż, RELIGIA odnosi się do ZBIOROWOŚCI, podczas gdy WIARA - do JEDNOSTKI. Blaise PASCAL /1623-62/ stwierdza:
„Wiara jest darem Boga, którą daje według własnego upodobania. Wiara jest dziełem łaski, a łaska, na mocy samego pojęcia, jest rozdzielana arbitralnie, nie według zasad”....
….WIARA natomiast jest ufnością, do której prowadzi długa droga życia, poprzez wzloty i upadki, poprzez ich ocenę, poprzez sumienie, poprzez własne decyzje i odpowiedzialność lub jej brak, poprzez odnalezienie samego siebie w głębi własnego serca. Każdy ma swoją drogę. Droga doświadczeń jednego człowieka nie jest drogą innego. To, co najważniejsze dokonuje się wewnątrz, w samotności. I przychodzi czas kontemplacji, i trzeba zdecydować, czy chce się wierzyć. Bo wszystkie wątpliwości muszą być rozwiane przez CHĘĆ WIARY. CHCĘ - to kluczowe słowo, bo to akt WOLI nadaje wierze sens.
Reasumując, najpierw musi być wiara, prymitywna wiara, najczęściej narzucona przez otoczenie zgodnie z maksymą św. Augustyna: „Crede, ut intelligas” (uwierz, abyś zrozumiał) tzn „NIE USIŁUJ ZROZUMIEĆ BY WIERZYĆ, ALE WIERZ BY ZROZUMIEĆ”. Dalej, już tylko dla nielicznych wybranych tj obdarzonych przez Boga „ŁASKĄ” ROZUMU, wyboista droga analizy swego WNĘTRZA, w którym gromadzą się wszystkie zdobycze ROZUMU, mającego własności poznawcze, i w efekcie określenie swojej relacji do ABSOLUTU.
Augustyn poświęca wiele uwagi relacji „dobra” i „zła”. Nim przyjął chrzest w wieku 33 lat wyznawał doktrynę manichejczyków, którzy wskutek wpływu mitologii perskiej, wierzyli w odwieczne zmaganie się tych dwóch sił. Chrześcijaństwo jednak głosi, że jest jeden stwórca dobry, który zła nie sprawia, choć je dopuszcza. Augustyn pisze:
„...już to po to, by mogło większe dobro dzięki temu zrodzić, już to po to, by kontrasty wzbogacały byt..”
Zło w sensie metafizycznym jest według Augustyna niebytem i brakiem dobra. Zło moralne (czyli grzech) mieści się w porządku i harmonii wszechświata, gdyż Bóg, stwarzając wolną wolę z niczego (ex nihilo), dopuszczał możliwość jej upadku, choć tego nie zakładał z góry i czynienia zła zakazuje.
Przekładając istotę powyższego z polskiego na nasze „dobro”, „ciepło” to byty (w fenomenologii Dasein), natomiast „zło”, „zimno” to niebyty, czyli nie istnieją: „Zło” jest brakiem „dobra”, a „zimno” brakiem „ciepła”.
Aby nie trudzić Państwa szukaniem przytaczam odpowiedni fragment o duszy z mojej recenzji „Tischner czyta Katechizm”:
„..Św. Augustyn rozróżnia (poza wspólnym nam i roślinom pierwiastkiem życiowym, który należy nazywać raczej „życiem” niż „duszą”) dwa rodzaje dusz: ANIMA i ANIMUS. ANIMA - to dusza w ogóle, taka, jaką posiadają również zwierzęta. ANIMUS - to dusza myśląca, rozumna, właściwa człowiekowi. Najwyższa część duszy tak pojętej, siedziba mądrości nosi nazwę MENS. Aby przybliżyć znaczenie MENS przytaczam trzy konteksty: pierwszy z ENEIDY Wergiliusza
MENS AGITAT MOLEM - „duch” porusza materię, tj określenie przewagi rozumu nad materią; drugi - MENS SANA IN CORPORE SANO - to wymieniony wyżej: zdrowy „duch” w zdrowym ciele, oraz trzeci - MENS INVICTA MANET - „duch” pozostaje niezwyciężony. Ten „duch” w powyższych przykładach wydaje się bliższy umysłowi, intelektowi.
Te trzy stopnie duszy - anima, animus, mens - odpowiadają dość dokładnie podziałowi PLOTYNA, który widzi w człowieku dwa uhierarchizowane pierwiastki: „duszę niższą”, uczestniczącą w „duszy świata”, posiadającą życie zmysłowe i rozumowe, oraz „duszę wyższą”, uczestniczącą w ROZUMIE /NOUS/, obdarzoną intuicją i zdolną wznosić się ku Bogu. Przypomnijmy: Plotyn – 205-270 r. n. e., Augustyn – 354-430 r. n. e. i podkreślmy, że z dzisiejszej perspektywy NAJWAŻNIEJSZY filozof w dziejach ludzkości, jest prawie zapomniany, a nektar spija sprytny Augustyn, który mając 33 lata się ochrzcił, poczytał ENNEADY Plotyna w tłumaczeniu Mariusza Wiktorynusa, bo niedouczony był i greki nie znał, po czym myśli Plotyna zaadaptował do potrzeb chrześcijaństwa. No to zasłużył się i przeto został obdarzony tytułem ŚWIĘTEGO. Zakończmy ten akapit myślą św. Augustyna:
„DUSZE LUDZI UCZONYCH SĄ WE WŁAŚCIWY SPOSÓB JAKBY PEŁNIEJSZE
I WIĘKSZE NIŻ DUSZE NIEUKÓW”....”
Jeszcze o wolnej woli. Augustyn twierdzi, że mamy, bo gdy Bóg nas darmową łaską darzy, nie tylko czynimy dobro, ale też mamy wolę, by tak czynić, a gdy łaski brak, czynimy zło i chcemy być zła twórcami. Z siebie samego nikt nie ma nic, jeno grzech i kłamstwo. Padamy z własnej woli, ale z własnej woli nie możemy się podnieść...
Takiego fatalistycznego wywodu, proszę nie przyjąć pochopnie jako zachęty do rozpusty, że niby skoro wszystko zależy od łaski Boga udzielanej arbitralnie, to nasze postępowanie jest bez znaczenia. To „zły” podsuwa takie logiczne wnioski.....ha, ha!!
Co by nie było wolę Augustyna od Tomasza!!
Na początku mojej obecności na LC (styczeń 2014) umieściłem następującą notkę na temat "Dialogów..":
"Św. Augustyn (354-430) uważany za prekursora egzystencjalizmu (m. in. wg Zdziechowskiego – p. „Ontologia” Świeżawskiego) zaadaptowawszy do potrzeb chrześcijaństwa, myśli PLOTYNA, wyrażone w „Enneadach”, stworzył kanon klasycznej literatury teologicznej. Dzięki lekturze „Dialogów..” poznałem koncepcję WIARY (przez duże W), poznawalnej tylko na drodze rozumowej oraz DUSZY dwojakiego rodzaju /a właściwie trojakiego, bo z „ANIMUS”, jako część, Augustyn wyróżnia „MENS”/.
Wnioski z tej lektury opisałem w recenzji „Tischner czyta Katechizm” na portalu „Lubimy czytać” oraz na moim blogu; wgwg1943.blogspot.ca oraz tamże w wypracowaniu pt „Wiara”. Należy wspomnieć że św. Augustyn przyznał wolnej woli pierwszeństwo przed rozumem, zrywając tym samym z intelektualizmem greckim. Wg niego Bóg nie stworzył zła, którego źródłem jest WOLNA WOLA człowieka. (por. „Nieszczęsny dar wolności” Tischnera). "
Ze względu na to, że jest to dalej jedyna na LC recenzja tego wspaniałego dzieła, postanowiłem rozszerzyć ją, by Państwa zachęcić do tej wielce wartościowej, lecz i bardzo ciekawej lektury. Nie mogę nie stwierdzić, że w Kraju, w którym olbrzymia większość deklaruje przynależność do Kościoła Katolickiego, brak zainteresowania jednym z dwóch największych doktrynerów tego Kościoła (drugi to Tomasz z Akwinu) żenuje.
Aby systematycznie przedstawić myśl Augustyna zaczynam od pojęć religii i wiary. Korzystam ze swojego eseju "Wiara" wspomnianego wyżej:
Ponieważ pojęcia wiary i religii nam się przeplatają zdefiniujmy i tę ostatnią:
RELIGIA TO ZJAWISKO SPOŁECZNO-KULTURALNE, FORMA ŚWIADOMOŚCI SPOŁECZNEJ, BĘDĄCE UFANTASTYCZNIONYM ODBICIEM REALNEGO ŚWIATA, POWSTAŁYM W WARUNKACH BEZSILNOŚCI WOBEC SIŁ PRZYRODY I SIŁ SPOŁECZNYCH; NA RELIGIĘ SKŁADAJĄ SIĘ: ZESPÓŁ WIERZEŃ /DOKTRYNA/, ZWIĄZANYCH Z NIMI PRAKTYK /KULT/ I INSTYTUCJI.
A więc akceptacja doktryny, kultu i organizacji wspólnoty prowadzi do WIARY zgodnej z RELIGIĄ. A wyznawanie religii jest wiarą; wiarą, która daje nadzieję. Wierzymy aby mieć nadzieję, a dokładniej staramy się wierzyć by ją mieć. A wspomniane konieczne PRZEŚWIADCZENIE nabywamy z wiary w AUTORYTET,....
„co skraca drogę poznania i uwalnia nas od wysiłku.... Jest to zbawienne dla ludzi, którym brak bystrości umysłu utrudnia poznanie rozumowe.... Ludzie ci - a jest ich z pewnością WIĘKSZOŚĆ - dają się łatwo zwieść dowodom pozornym...Toteż dla nich najpożyteczniej jest wierzyć powadze wybitnych ludzi...” /św. Augustyn/.
Tym autorytetem jest rodzina, społeczność miejscowa i ksiądz proboszcz, czyli otaczające środowisko narzucające zasady etyczne czyli moralność. O korzyści płynącej z tego zwięźle mówi ulubiony filozof Isaaca Bashevisa Singera /1904-91/ - Baruch SPINOZA /1632-77/:
„Gmin, o ile reguł moralnych przestrzega, to zwykle ze strachu marnego przed piekłem.... Ci, którzy nie potrafią pod panowaniem rozumu żyć, MUSZĄ mieć zalecenie godziwego życia, jakie im RELIGIA daje...”.
Jednakże religię i wiarę odróżnia bardzo poważna właściwość. Otóż, RELIGIA odnosi się do ZBIOROWOŚCI, podczas gdy WIARA - do JEDNOSTKI. Blaise PASCAL /1623-62/ stwierdza:
„Wiara jest darem Boga, którą daje według własnego upodobania. Wiara jest dziełem łaski, a łaska, na mocy samego pojęcia, jest rozdzielana arbitralnie, nie według zasad”....
….WIARA natomiast jest ufnością, do której prowadzi długa droga życia, poprzez wzloty i upadki, poprzez ich ocenę, poprzez sumienie, poprzez własne decyzje i odpowiedzialność lub jej brak, poprzez odnalezienie samego siebie w głębi własnego serca. Każdy ma swoją drogę. Droga doświadczeń jednego człowieka nie jest drogą innego. To, co najważniejsze dokonuje się wewnątrz, w samotności. I przychodzi czas kontemplacji, i trzeba zdecydować, czy chce się wierzyć. Bo wszystkie wątpliwości muszą być rozwiane przez CHĘĆ WIARY. CHCĘ - to kluczowe słowo, bo to akt WOLI nadaje wierze sens.
Reasumując, najpierw musi być wiara, prymitywna wiara, najczęściej narzucona przez otoczenie zgodnie z maksymą św. Augustyna: „Crede, ut intelligas” (uwierz, abyś zrozumiał) tzn „NIE USIŁUJ ZROZUMIEĆ BY WIERZYĆ, ALE WIERZ BY ZROZUMIEĆ”. Dalej, już tylko dla nielicznych wybranych tj obdarzonych przez Boga „ŁASKĄ” ROZUMU, wyboista droga analizy swego WNĘTRZA, w którym gromadzą się wszystkie zdobycze ROZUMU, mającego własności poznawcze, i w efekcie określenie swojej relacji do ABSOLUTU.
Augustyn poświęca wiele uwagi relacji „dobra” i „zła”. Nim przyjął chrzest w wieku 33 lat wyznawał doktrynę manichejczyków, którzy wskutek wpływu mitologii perskiej, wierzyli w odwieczne zmaganie się tych dwóch sił. Chrześcijaństwo jednak głosi, że jest jeden stwórca dobry, który zła nie sprawia, choć je dopuszcza. Augustyn pisze:
„...już to po to, by mogło większe dobro dzięki temu zrodzić, już to po to, by kontrasty wzbogacały byt..”
Zło w sensie metafizycznym jest według Augustyna niebytem i brakiem dobra. Zło moralne (czyli grzech) mieści się w porządku i harmonii wszechświata, gdyż Bóg, stwarzając wolną wolę z niczego (ex nihilo), dopuszczał możliwość jej upadku, choć tego nie zakładał z góry i czynienia zła zakazuje.
Przekładając istotę powyższego z polskiego na nasze „dobro”, „ciepło” to byty (w fenomenologii Dasein), natomiast „zło”, „zimno” to niebyty, czyli nie istnieją: „Zło” jest brakiem „dobra”, a „zimno” brakiem „ciepła”.
Aby nie trudzić Państwa szukaniem przytaczam odpowiedni fragment o duszy z mojej recenzji „Tischner czyta Katechizm”:
„..Św. Augustyn rozróżnia (poza wspólnym nam i roślinom pierwiastkiem życiowym, który należy nazywać raczej „życiem” niż „duszą”) dwa rodzaje dusz: ANIMA i ANIMUS. ANIMA - to dusza w ogóle, taka, jaką posiadają również zwierzęta. ANIMUS - to dusza myśląca, rozumna, właściwa człowiekowi. Najwyższa część duszy tak pojętej, siedziba mądrości nosi nazwę MENS. Aby przybliżyć znaczenie MENS przytaczam trzy konteksty: pierwszy z ENEIDY Wergiliusza
MENS AGITAT MOLEM - „duch” porusza materię, tj określenie przewagi rozumu nad materią; drugi - MENS SANA IN CORPORE SANO - to wymieniony wyżej: zdrowy „duch” w zdrowym ciele, oraz trzeci - MENS INVICTA MANET - „duch” pozostaje niezwyciężony. Ten „duch” w powyższych przykładach wydaje się bliższy umysłowi, intelektowi.
Te trzy stopnie duszy - anima, animus, mens - odpowiadają dość dokładnie podziałowi PLOTYNA, który widzi w człowieku dwa uhierarchizowane pierwiastki: „duszę niższą”, uczestniczącą w „duszy świata”, posiadającą życie zmysłowe i rozumowe, oraz „duszę wyższą”, uczestniczącą w ROZUMIE /NOUS/, obdarzoną intuicją i zdolną wznosić się ku Bogu. Przypomnijmy: Plotyn – 205-270 r. n. e., Augustyn – 354-430 r. n. e. i podkreślmy, że z dzisiejszej perspektywy NAJWAŻNIEJSZY filozof w dziejach ludzkości, jest prawie zapomniany, a nektar spija sprytny Augustyn, który mając 33 lata się ochrzcił, poczytał ENNEADY Plotyna w tłumaczeniu Mariusza Wiktorynusa, bo niedouczony był i greki nie znał, po czym myśli Plotyna zaadaptował do potrzeb chrześcijaństwa. No to zasłużył się i przeto został obdarzony tytułem ŚWIĘTEGO. Zakończmy ten akapit myślą św. Augustyna:
„DUSZE LUDZI UCZONYCH SĄ WE WŁAŚCIWY SPOSÓB JAKBY PEŁNIEJSZE
I WIĘKSZE NIŻ DUSZE NIEUKÓW”....”
Jeszcze o wolnej woli. Augustyn twierdzi, że mamy, bo gdy Bóg nas darmową łaską darzy, nie tylko czynimy dobro, ale też mamy wolę, by tak czynić, a gdy łaski brak, czynimy zło i chcemy być zła twórcami. Z siebie samego nikt nie ma nic, jeno grzech i kłamstwo. Padamy z własnej woli, ale z własnej woli nie możemy się podnieść...
Takiego fatalistycznego wywodu, proszę nie przyjąć pochopnie jako zachęty do rozpusty, że niby skoro wszystko zależy od łaski Boga udzielanej arbitralnie, to nasze postępowanie jest bez znaczenia. To „zły” podsuwa takie logiczne wnioski.....ha, ha!!
Co by nie było wolę Augustyna od Tomasza!!
Friday, 24 January 2014
"KRZYK KWEZALA" - ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI - „KRZYK KWEZALA”
Płodność autora jest imponująca; portal „Lubimy czytać” proponuje 31 jego pozycji. Uprawia jednocześnie beletrystykę, publicystykę, reportaże i książki podróżnicze, ale przede wszystkim jest wybitnym specjalistą „na rynku” książki. Wydaje „Magazyn Literacki Książek´ i „Bibliotekę Analiz”.
W ostatnich dniach błyszczał świetnymi reportażami ze swojej podróży do Etiopii /p. strona „Xenna-moja miłość”/. Omawiany „Krzyk Kwezala” jest niewątpliwie pokłosiem jego wędrówek po Meksyku, które uwiecznił w książce wyd. w 2007 r pt „Meksyk - kraj kontrastów”.
„Kwezala..” przeczytałem, i to z przyjemnością, jak i rosnącym zaciekawieniem, lecz opowiedzieć go nie mogę ze względu na NIEWYMIAWALNOŚĆ wielu nazw używanych przez autora. Bo rzecz się dzieje w TENOCHTITLANIE, gdzie czczono boga – QUETZALCOATLA, lecz był też Dom Boga – HUITZILOPOCHTLA i Światynia Turkusowego Pana XIUHTECUHTLI. Miasta to QUIAHUIZTLAN, TEOETICPAC i OCETELOLCO. Nawet zwykła błyskawica - to XONECUILLI.. Jeno słabość autora do płci pięknej, skłoniła go do nadania jej przedstawicielkom „ludzkich” imion. I tak mamy Malinche, Marię Luisę, Chimalmę i Cintli, a główna bohaterka - Tecuichpo, też, po jakichś 100 stronach, da się wymówić.
Szeroki wachlarz zainteresowań autora znajduje odzwierciedlenie w tekście, dzięki temu książka jest i edukacyjna, i „krwista”, i erotyczna. Z powtarzających się określeń zapamiętałem: obsydianowy topór, obsydianowe ząbki, obsydianowe ostrze oraz oliwkowe sutki. Obsydian to szkliwo wulkaniczne, najczęściej czarne, o szklistym połysku, a oliwkę wszyscy znają. Uczepiła się mnie też ładnie brzmiąca nazwa białej sukienki /pod którą jest naga -str.51/ - huipilli.
Pobudziło mnie uprawianie antropomorfizmu, choć osobiście wolałbym zmienić się w jakieś inne zwierzę niż salamandra. W ogóle dowiedziałem sie wielu b. interesujacych rzeczy, jak np, że Aztekowie nie znali konii, i to w XVI wieku.
Ukończywszy lekturę trafiłem na dziesięciostronicową notę Od autora, której przeczytanie mnie zdenerwowało. Bo nie zauważyłem jej wcześniej. Wina wspólna Wydawnictwa i moja; oni powinni umieścić ją na „przodku”, a ja, mimo wszystko, ją przed lekturą znależć. Bowiem notka ułatwia wejście w świat obcy przeciętnemu czytelnikowi, ponadto jest bardzo uczciwa i rzeczowa: Gołębiewski opisuje warsztat pracy, wyjaśnia co jest prawdą historyczną, co hipoteżą, co ewentualnie mogłoby się zdarzyć, a co jest czystą licentia poetica. Znajdujemy tam też trafne samookreślenie swojej pracy: „To powieść zupełnie nowa dla mnie samego... ...Chciałem aby to była najbardziej współczesna opowieść o Tenochtitlanie..”. I to się autorowi udało, więc ja ochoczo ją polecam.
Płodność autora jest imponująca; portal „Lubimy czytać” proponuje 31 jego pozycji. Uprawia jednocześnie beletrystykę, publicystykę, reportaże i książki podróżnicze, ale przede wszystkim jest wybitnym specjalistą „na rynku” książki. Wydaje „Magazyn Literacki Książek´ i „Bibliotekę Analiz”.
W ostatnich dniach błyszczał świetnymi reportażami ze swojej podróży do Etiopii /p. strona „Xenna-moja miłość”/. Omawiany „Krzyk Kwezala” jest niewątpliwie pokłosiem jego wędrówek po Meksyku, które uwiecznił w książce wyd. w 2007 r pt „Meksyk - kraj kontrastów”.
„Kwezala..” przeczytałem, i to z przyjemnością, jak i rosnącym zaciekawieniem, lecz opowiedzieć go nie mogę ze względu na NIEWYMIAWALNOŚĆ wielu nazw używanych przez autora. Bo rzecz się dzieje w TENOCHTITLANIE, gdzie czczono boga – QUETZALCOATLA, lecz był też Dom Boga – HUITZILOPOCHTLA i Światynia Turkusowego Pana XIUHTECUHTLI. Miasta to QUIAHUIZTLAN, TEOETICPAC i OCETELOLCO. Nawet zwykła błyskawica - to XONECUILLI.. Jeno słabość autora do płci pięknej, skłoniła go do nadania jej przedstawicielkom „ludzkich” imion. I tak mamy Malinche, Marię Luisę, Chimalmę i Cintli, a główna bohaterka - Tecuichpo, też, po jakichś 100 stronach, da się wymówić.
Szeroki wachlarz zainteresowań autora znajduje odzwierciedlenie w tekście, dzięki temu książka jest i edukacyjna, i „krwista”, i erotyczna. Z powtarzających się określeń zapamiętałem: obsydianowy topór, obsydianowe ząbki, obsydianowe ostrze oraz oliwkowe sutki. Obsydian to szkliwo wulkaniczne, najczęściej czarne, o szklistym połysku, a oliwkę wszyscy znają. Uczepiła się mnie też ładnie brzmiąca nazwa białej sukienki /pod którą jest naga -str.51/ - huipilli.
Pobudziło mnie uprawianie antropomorfizmu, choć osobiście wolałbym zmienić się w jakieś inne zwierzę niż salamandra. W ogóle dowiedziałem sie wielu b. interesujacych rzeczy, jak np, że Aztekowie nie znali konii, i to w XVI wieku.
Ukończywszy lekturę trafiłem na dziesięciostronicową notę Od autora, której przeczytanie mnie zdenerwowało. Bo nie zauważyłem jej wcześniej. Wina wspólna Wydawnictwa i moja; oni powinni umieścić ją na „przodku”, a ja, mimo wszystko, ją przed lekturą znależć. Bowiem notka ułatwia wejście w świat obcy przeciętnemu czytelnikowi, ponadto jest bardzo uczciwa i rzeczowa: Gołębiewski opisuje warsztat pracy, wyjaśnia co jest prawdą historyczną, co hipoteżą, co ewentualnie mogłoby się zdarzyć, a co jest czystą licentia poetica. Znajdujemy tam też trafne samookreślenie swojej pracy: „To powieść zupełnie nowa dla mnie samego... ...Chciałem aby to była najbardziej współczesna opowieść o Tenochtitlanie..”. I to się autorowi udało, więc ja ochoczo ją polecam.
Sunday, 19 January 2014
Murakami - "Wszystkie Boże dzieci tańczą"
MURAKAMI - “WSZYSTKIE BOŻE DZIECI TAŃCZĄ”
CUDOWNE !!! CZARUJĄCE !!! Sześć przepięknych opowiadań świadczących o maestrii Murakamiego /również/ w „krótkiej” formie. Czysta POEZJA. Trudno wyróżnić którekolwiek, gdyż każde jest perfekcyjne w swoim gatunku. Bohaterem tytułowego jest YOSHIYA co znaczy „pełen dobroci”, a połączone z podobieństwem imienia bohatera do YOSZUI powoduje u czytelnika jednoznaczne skojarzenia. Tamże cenna uwaga na temat modlitwy udzielana przez „duchowego przewodnika”pana Tabatę: „Yoshiya, próbujesz wystawić Pana na próbę.. ..Nie należy prosić o konkretne rzeczy w określonym terminie”.
W alegorycznym opowiadaniu pt „Pan Żaba ratuje Tokio”, Żaba cytuje Nietzsche’go: „..najwyższą mądrością jest przezwyciężenie strachu”, następnie Conrada: „..prawdziwy strach to strach przed własną wyobrażnią”, a po walce z Dżdżownicą przywołuje Dostojewskiego:
„Fiodor Dostojewski z niezrównaną delikatnością opisywał ludzi opuszczonych przez Boga. W tym żałosnym paradoksie, że człowiek, który stworzył Boga, zostaje opuszczony, dostrzegł wartość ludzkiej egzystencji..”.
Mnie, miłośnikowi tradycyjnego jazzu bardzo się podobało też opowiadanie pt „Tajlandia”, w którym „jazz-fanka” Satsuki mówi o byłym mężu: „Człowiek, za którego wyszłam za mąż, nie lubił jazzu. Z muzyki słuchał praktycznie tylko oper... ...Maniacy operowi to chyba najbardziej ograniczeni umysłowo ludzie”. /podkr.moje/. Cha, cha, cha!
To jest świetna lektura dla wszystkich, a stopień docenienia jej zależy wyłącznie od wrażliwości czytelnika.
Wydaje mnie się wskazane, ponowne, podkreślenie intelektu tłumaczki Murakamiego - p.
Anny Zielińskiej-Elliott.
CUDOWNE !!! CZARUJĄCE !!! Sześć przepięknych opowiadań świadczących o maestrii Murakamiego /również/ w „krótkiej” formie. Czysta POEZJA. Trudno wyróżnić którekolwiek, gdyż każde jest perfekcyjne w swoim gatunku. Bohaterem tytułowego jest YOSHIYA co znaczy „pełen dobroci”, a połączone z podobieństwem imienia bohatera do YOSZUI powoduje u czytelnika jednoznaczne skojarzenia. Tamże cenna uwaga na temat modlitwy udzielana przez „duchowego przewodnika”pana Tabatę: „Yoshiya, próbujesz wystawić Pana na próbę.. ..Nie należy prosić o konkretne rzeczy w określonym terminie”.
W alegorycznym opowiadaniu pt „Pan Żaba ratuje Tokio”, Żaba cytuje Nietzsche’go: „..najwyższą mądrością jest przezwyciężenie strachu”, następnie Conrada: „..prawdziwy strach to strach przed własną wyobrażnią”, a po walce z Dżdżownicą przywołuje Dostojewskiego:
„Fiodor Dostojewski z niezrównaną delikatnością opisywał ludzi opuszczonych przez Boga. W tym żałosnym paradoksie, że człowiek, który stworzył Boga, zostaje opuszczony, dostrzegł wartość ludzkiej egzystencji..”.
Mnie, miłośnikowi tradycyjnego jazzu bardzo się podobało też opowiadanie pt „Tajlandia”, w którym „jazz-fanka” Satsuki mówi o byłym mężu: „Człowiek, za którego wyszłam za mąż, nie lubił jazzu. Z muzyki słuchał praktycznie tylko oper... ...Maniacy operowi to chyba najbardziej ograniczeni umysłowo ludzie”. /podkr.moje/. Cha, cha, cha!
To jest świetna lektura dla wszystkich, a stopień docenienia jej zależy wyłącznie od wrażliwości czytelnika.
Wydaje mnie się wskazane, ponowne, podkreślenie intelektu tłumaczki Murakamiego - p.
Anny Zielińskiej-Elliott.
MURAKAMI - “WSZYSTKIE BOŻE DZIECI TAŃCZĄ”
CUDOWNE !!! CZARUJĄCE !!! Sześć przepięknych opowiadań świadczących o maestrii Murakamiego /również/ w „krótkiej” formie. Czysta POEZJA. Trudno wyróżnić którekolwiek, gdyż każde jest perfekcyjne w swoim gatunku. Bohaterem tytułowego jest YOSHIYA co znaczy „pełen dobroci”, a połączone z podobieństwem imienia bohatera do YOSZUI powoduje u czytelnika jednoznaczne skojarzenia. Tamże cenna uwaga na temat modlitwy udzielana przez „duchowego przewodnika”pana Tabatę: „Yoshiya, próbujesz wystawić Pana na próbę.. ..Nie należy prosić o konkretne rzeczy w określonym terminie”.
W alegorycznym opowiadaniu pt „Pan Żaba ratuje Tokio”, Żaba cytuje Nietzsche’go: „..najwyższą mądrością jest przezwyciężenie strachu”, następnie Conrada: „..prawdziwy strach to strach przed własną wyobrażnią”, a po walce z Dżdżownicą przywołuje Dostojewskiego:
„Fiodor Dostojewski z niezrównaną delikatnością opisywał ludzi opuszczonych przez Boga. W tym żałosnym paradoksie, że człowiek, który stworzył Boga, zostaje opuszczony, dostrzegł wartość ludzkiej egzystencji..”.
Mnie, miłośnikowi tradycyjnego jazzu bardzo się podobało też opowiadanie pt „Tajlandia”, w którym „jazz-fanka” Satsuki mówi o byłym mężu: „Człowiek, za którego wyszłam za mąż, nie lubił jazzu. Z muzyki słuchał praktycznie tylko oper... ...Maniacy operowi to chyba najbardziej ograniczeni umysłowo ludzie”. /podkr.moje/. Cha, cha, cha!
To jest świetna lektura dla wszystkich, a stopień docenienia jej zależy wyłącznie od wrażliwości czytelnika.
Wydaje mnie się wskazane, ponowne, podkreślenie intelektu tłumaczki Murakamiego - p.
Anny Zielińskiej-Elliott.
MURAKAMI - „ŚLEPA WIERZBA I ŚPIĄCA KOBIETA”
ZACHWYT będzie, lecz póżniej, a najpierw złość skierowana ku osobom, które dokonywały wyboru opowiadań. W zbiorze znalazły się bowiem, nieuporządkowane chronologicznie, utwory z lat 1983-2002 oraz pięć końcowych z 2005-ego roku. Ten wybór wymusza wydanie dwóch diametralnie różnych opinii, jednej - dotyczącej, ogólnie nudnych i nużących, pierwszych 19 opowiadań oraz drugiej – entuzjastycznej, odnośnie pięciu ostatnich.
Niech będę samochwałą, lecz wykazałem wielką determinację przedzierając się przez 358 /trzysta pięćdziesięcioośmio-/stronicowy las nudy i sztuczności, która miała stworzyć złudne wrażenie, że autor ma nam coś ciekawego do powiedzenia. Szczęśliwie, w lesie tym udawało się czasem odnależć „polanki” zapowiadające emanację talentu. Po oklepanym komunale na str.87, że „..nie ma na tym świecie nic bardziej przerażającego dla człowieka niż on sam”, pierwszym światełkiem zabłysła historia niespełnionej /?/ miłości w opowiadaniu pt „Folklor naszych czasów – wczesne dzieje wysoko rozwiniętego kapitalizmu”; tamże - „złota” myśl: „..na świecie istnieją różne rodzaje rzeczywistości. Że świat jest wielki, istnieją na nim równolegle różne systemy wartości..”.
Niestety, przy lekturze następnych stron wpadłem ponownie w marazm, ktoremu ulgę przyniosły dopiero „Wymioty 1979”, o poczuciu winy, oraz „Siódmy mężczyzna”, kończący się ciekawą uwagą o strachu, który „...potrafi nas obezwładnić. Najbardziej przerażające jest odwrócenie się do tego strachu plecami i zamknięcie oczu. Wtedy oddajemy czemuś to, co w nas najważniejsze..”.
Począwszy od „Wymiotów 1979” coraz więcej udanych opowiadań /cztery na sześć/, lecz wszystkie one są zaledwie drogą do perfekcji, to tak, jak „Przygoda z owcą” ścieżką do genialności „Ptaka-nakrętacza”. No to czas na recenzję pięciu ostatnich opowiadań:
To najkrótsza recenzja świata, notabene przepisana z oceny zbioru Murakamiego „Wszystkie boże dzieci tańczą”: CUDOWNE !!! CZARUJĄCE !!!
To naprawdę trzeba samemu przeczytać, żadne słowa nie oddadzą emocji doznawanych w czasie lektury. Dla mnie, szczególnym arcydziełem jest „Przypadkowy podróżny”.
Saturday, 18 January 2014
"OPĘTANI" - GOMBROWICZ
„OPĘTANI” - GOMBROWICZ
Drukował ją w odcinkach, w dwóch gazetach jednocześnie, w 1939 r, pod pseudonimem Niewieski. Jak pisze w posłowiu D. Korwin-Piotrowska, utwór ten „był zlekceważony, a nawet celowo zapomniany przez twórcę. Gombrowicz bowiem dopiero w 1969 roku, tj po trzydziestu latach!, przyznał się niechętnie do napisania „Opętanych”. Przypomnijmy, że w tym samym roku umarł, a omawiana książka doczekała sie wydania książkowego, cztery lata po jego śmierci. Nasuwa się pytanie, czy życzyłby sobie tego. Podobne pytanie zadawałem sobie przy publikacji „Kronosa”, którego upublicznienie przyniosło tanią sensację wśród gawiedzi i w rezultacie jednoznaczne skrzywienie wizerunku wielkiego pisarza. Argumenty, że każdy szczegół wzbogaca sylwetkę, do mnie nie przemawiają.
Jest to choroba wydawców, nazywana przeze mnie „Martin Eden casus”, przynosząca im zyski, oparta na przekonaniu, że nawet największa „chała” firmowana szlachetnym nazwiskiem twórcy, znajdzie nabywców. /Pamiętamy, jakiego zniesmaczenia doznał Martin Eden, gdy po zdobyciu sławy, wydawcy płacili niebotyczne honoraria za jakikolwiek bezwartościowy jego tekst, którego uprzednio nie chcieli w ogole drukować/. Ostatnio doznałem tego uczucia czytając młodzieńcze utwory Lema, lecz przede wszystkim trzy nieudane, nie wnoszące niczego nowego, książeczki ks. J.M. Bochenskiego /”Szkice o nacjonalizmie i katolicyzmie polskim”,”Polski testament..”,”Patriotyzm, męstwo, prawosc żołnierska’/. Wypada tu wspomnieć o J.Hellerze, do ktorego dorobku wydawca dopisał tytuły „Paragraf 22bis” oraz „Paragraf 23”.
Autorka posłowia szeroko opisuje spór miedzy Janion, a Jarzębskim o „powieść gotycką” w kontekście „Opętanych”. Laikom wyjaśniam: gotycka = grozy. No cóż, dwoje, najwyższej klasy, intelektualistów, moja „guru” prof. Maria Janion oraz ulubiony przeze mnie krytyk, prof. Jerzy Jastrzębski mogą prowadzić polemikę na dowolny temat, a ona będzie, i tak, zawsze fascynująca. Natomiast aktualny temat oceny, to tak, jakby intelekt Słomczyńskiego, tłumacza „Ulissesa”, oceniać na podstawie kryminałów Joe Alexa; notabene świetnych.
No i właśnie, tu, w „Opętanych” widzimy talent Gombrowicza, jego umiejętność zawiązywania intryg, skondensowanego kreślenia osobowości, a przede wszystkim zwycięską walkę o formę, lecz brak „głębi”, do której przywykliśmy czytając inne utwory. Do tego banalne rozwiązanie nie może usatysfakcjonować czytelnika, który emocjonalnie zaangażował się w akcję i zaniedbując obowiązki domowe połykał książkę jednym tchem. Na usprawiedliwienie zaznaczmy, że ostatni odcinek ukazał się trzeciego dnia II w.św.
Jarzębski, w nocie wydawcy, b. ciekawie napisał o genezie powieści: „Gombrowicz obserwował z pewnego rodzaju podziwem i zazdrością, jak łatwo bywalcy salonów Mostowicza zdobywali czytelników, produkując literackie dekokty łatwo uderzające do głowy nieomal wszystkim - kucharkom i paniom domu, portierom i przemysłowcom. Było to swoiste wyzwanie dla autora o silnym poczuciu własnej wartości. – Jak to? Czy ja - ponoć „lepszy” – nie potrafię czegoś takiego napisać?..”
I tak Gombrowicz podjął wezwanie, i napisał powieść pod tandetny gust czytelników „Kuriera Czerwonego”, a, że odniósł sukces w szerszych kręgach, to już nie jego wina. Sukces tym znaczniejszy, że publikował pod pseudonimem. Reasumując książkę gorąco polecam, ale tylko dla rozrywki.
Drukował ją w odcinkach, w dwóch gazetach jednocześnie, w 1939 r, pod pseudonimem Niewieski. Jak pisze w posłowiu D. Korwin-Piotrowska, utwór ten „był zlekceważony, a nawet celowo zapomniany przez twórcę. Gombrowicz bowiem dopiero w 1969 roku, tj po trzydziestu latach!, przyznał się niechętnie do napisania „Opętanych”. Przypomnijmy, że w tym samym roku umarł, a omawiana książka doczekała sie wydania książkowego, cztery lata po jego śmierci. Nasuwa się pytanie, czy życzyłby sobie tego. Podobne pytanie zadawałem sobie przy publikacji „Kronosa”, którego upublicznienie przyniosło tanią sensację wśród gawiedzi i w rezultacie jednoznaczne skrzywienie wizerunku wielkiego pisarza. Argumenty, że każdy szczegół wzbogaca sylwetkę, do mnie nie przemawiają.
Jest to choroba wydawców, nazywana przeze mnie „Martin Eden casus”, przynosząca im zyski, oparta na przekonaniu, że nawet największa „chała” firmowana szlachetnym nazwiskiem twórcy, znajdzie nabywców. /Pamiętamy, jakiego zniesmaczenia doznał Martin Eden, gdy po zdobyciu sławy, wydawcy płacili niebotyczne honoraria za jakikolwiek bezwartościowy jego tekst, którego uprzednio nie chcieli w ogole drukować/. Ostatnio doznałem tego uczucia czytając młodzieńcze utwory Lema, lecz przede wszystkim trzy nieudane, nie wnoszące niczego nowego, książeczki ks. J.M. Bochenskiego /”Szkice o nacjonalizmie i katolicyzmie polskim”,”Polski testament..”,”Patriotyzm, męstwo, prawosc żołnierska’/. Wypada tu wspomnieć o J.Hellerze, do ktorego dorobku wydawca dopisał tytuły „Paragraf 22bis” oraz „Paragraf 23”.
Autorka posłowia szeroko opisuje spór miedzy Janion, a Jarzębskim o „powieść gotycką” w kontekście „Opętanych”. Laikom wyjaśniam: gotycka = grozy. No cóż, dwoje, najwyższej klasy, intelektualistów, moja „guru” prof. Maria Janion oraz ulubiony przeze mnie krytyk, prof. Jerzy Jastrzębski mogą prowadzić polemikę na dowolny temat, a ona będzie, i tak, zawsze fascynująca. Natomiast aktualny temat oceny, to tak, jakby intelekt Słomczyńskiego, tłumacza „Ulissesa”, oceniać na podstawie kryminałów Joe Alexa; notabene świetnych.
No i właśnie, tu, w „Opętanych” widzimy talent Gombrowicza, jego umiejętność zawiązywania intryg, skondensowanego kreślenia osobowości, a przede wszystkim zwycięską walkę o formę, lecz brak „głębi”, do której przywykliśmy czytając inne utwory. Do tego banalne rozwiązanie nie może usatysfakcjonować czytelnika, który emocjonalnie zaangażował się w akcję i zaniedbując obowiązki domowe połykał książkę jednym tchem. Na usprawiedliwienie zaznaczmy, że ostatni odcinek ukazał się trzeciego dnia II w.św.
Jarzębski, w nocie wydawcy, b. ciekawie napisał o genezie powieści: „Gombrowicz obserwował z pewnego rodzaju podziwem i zazdrością, jak łatwo bywalcy salonów Mostowicza zdobywali czytelników, produkując literackie dekokty łatwo uderzające do głowy nieomal wszystkim - kucharkom i paniom domu, portierom i przemysłowcom. Było to swoiste wyzwanie dla autora o silnym poczuciu własnej wartości. – Jak to? Czy ja - ponoć „lepszy” – nie potrafię czegoś takiego napisać?..”
I tak Gombrowicz podjął wezwanie, i napisał powieść pod tandetny gust czytelników „Kuriera Czerwonego”, a, że odniósł sukces w szerszych kręgach, to już nie jego wina. Sukces tym znaczniejszy, że publikował pod pseudonimem. Reasumując książkę gorąco polecam, ale tylko dla rozrywki.
Monday, 13 January 2014
Michał HELLER - "FILOZOFIA KOSMOLOGII"
Michał HELLER - “FILOZOFIA KOSMOLOGII”
W drugim akapicie opisu książki, opracowanego przez www.ccpress.pl i zamieszczonego na „Lubimy czytać” użyto określenia „klarowny wywód” autora. Podziwiam zdolność percepcji panów redaktorów, bo ja, żeby cokolwiek z tego 140-stronicowego wywodu zrozumieć, wytężałem swoje moce intelektualne przez ponad tydzień, mimo, że mam wyższe wykształcenie chemiczne /Polit.Warsz.r.1968/, zaktualizowane studiami na torontańskim Seneca College /r.1995/. Należę więc do osób w jakimś stopniu „zorientowanych w temacie”, używając określenia z opinii serwowanej przez Tom210, z którą zresztą nie zgadzam się w ocenie „rozwinięcia” mojej wiedzy. Przejdżmy ad rem, by laik mógł odnieść pozytek z tej książki.
Zacznijmy od uproszczonego opisu podstawowego pojęcia w tej dziedzinie:
„Jeżeli wszechswiat nieustannie się rozszerza, to jego materialna zawartość musiała znajdowac się kiedyś „w jednym punkcie”. Ten „punkt” nazywamy osobliwością początkową”.
Teraz posłużmy się esejem ks.Hellera pt „Przez czerwone okulary”: „Wszechświat się rozszerza. Jeżeli galaktyki od siebie uciekają, kiedyś musiały wszystkie być w jednym miejscu. A to przypomina stworzenie świata. Techniczny problem „początkowej osobliwości” nabrał wręcz teologicznych akcentów. ...Arystoteles uważał, że Wszechświat jest wieczny, ale dla Platona chaos to stan pośredni pomiędzy bezpostaciową materią a nicością. Bo naprawdę może istnieć tylko coś, co jest uporządkowane, co jest kosmosem, a nie chaosem. To właśnie Demiurg z chaosu wyprowadza Kosmos, pełen harmonii i symetrii Wszechświat. ....Dopiero NEWTON starał się nas przekonać, że istnieje jeden, absolutny czas, płynący od minus nieskończoności do plus nieskończoności. I że w pewnym momencie tego czasu Bóg powołał świat do istnienia. Przedtem nie było nic: pusty czas i pusta przestrzeń. Stworzenie równa się początek. Przed Newtonem tak nie było. Nie istniał jeden, absolutny czas. Św. AUGUSTYN uważał, że czas został stworzony przez Boga razem z Wszechświatem, a więc Wszechświat istnieje tak długo, jak istnieje czas. Nie było pustego czasu. Św. TOMASZ poszedł jeszcze dalej. Uważał, że stworzenie nie jest aktem jednorazowym tożsamym z początkiem, lecz relacją między światem a Bogiem, relacją polegającą na nieustannym dawaniu świata przez Boga. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by relacja ta trwała od zawsze, od minus nieskończoności. A więc można sobie wyobrazić, bez popadania w sprzeczność, Wszechświat stwarzany przez Boga, ale nigdy nie mający początku. ...EINSTEIN był przekonany, że Wszechświat jest wieczny; tak wówczas sądzili prawie wszyscy uczeni. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Wszechświat może być wieczny tylko wtedy, gdy jest statyczny, tzn gdy nie zapada się lub nie rozdyma pod wpływem działających w nim sił. Ale równania Einsteina nie chciały wyprodukować statycznego rozwiązania, więc Einstein zmusił je do tego przez dodanie do nich nowego członu, który nazwał członem kosmologicznym. Potem długo bronił się przed uznaniem, że Wszechświat nie jest statyczny, lecz się rozszerza, że galaktyki uciekają od siebie z ustawicznie rosnącymi prędkościami. Dopiero gdy Edwin HUBBLE mierzył coraz więcej przesunięć ku czerwieni w widmach galaktyk, świadczących o prędkościach ich oddalania się, gdy Aleksander FRIEDMAN i Georges LEMAITRE znależli wiele rozwiązań równań Einsteina, przedstawiających rozszerzające się wszechświaty, Einstein musiał się poddać - uznał, że wszechświat nie jest statyczny, lecz „dynamiczny”, jak sam to trafnie określił. ...Jeżeli galaktyki od siebie uciekaja, kiedyś musialy być w jednym miejscu. Wszechświat „wybuchł”, rozpoczął się proces jego ekspansji. A to przypomina stworzenie świata. Techniczny problem „początkowej osobliwości” nabrał więc teologicznych akcentów. ...EINSTEIN zasugerował wyjście z sytuacji. Początkowa osobliwość jest artefaktem, ubocznym produktem nadmiernie upraszczających zalożeń, przyjętych w trakcie konstruowania modelu kosmologicznego. Myśl Einsteina przyjęła się i przez długi czas była powszechnie uznawanym poglądem. ...Pierwsze twierdzenie o istnieniu osobliwości w kolapsie grawitacyjnym udowodnił Roger PENROSE w 1965 r. Udowodnił, że istnienie osobliwości w grawitacyjnym zapadaniu się gwiazdy nie zależy od upraszczających założeń. ...Wkrótce Stephen HAWKING ...rozszerzyl wniosek Penrose’a na pewną klasę modeli kosmologicznych. ...Wiadomo już dziś, że w klasycznej teorii grawitacji osobliwości nie są czymś wyjątkowym, lecz zwyczajnym. Ale w bardzo silnych polach grawitacyjnych muszą ujawniać się kwantowe własności grawitacji i któryś z warunków twierdzeń o osobliwościach może zostać złamany. ...To nowa era badań kosmologicznych”.
Żywię nadzieję, że przytoczone fragmenty eseju ułatwią „wczytanie” się w to znakomite dzieło.
W drugim akapicie opisu książki, opracowanego przez www.ccpress.pl i zamieszczonego na „Lubimy czytać” użyto określenia „klarowny wywód” autora. Podziwiam zdolność percepcji panów redaktorów, bo ja, żeby cokolwiek z tego 140-stronicowego wywodu zrozumieć, wytężałem swoje moce intelektualne przez ponad tydzień, mimo, że mam wyższe wykształcenie chemiczne /Polit.Warsz.r.1968/, zaktualizowane studiami na torontańskim Seneca College /r.1995/. Należę więc do osób w jakimś stopniu „zorientowanych w temacie”, używając określenia z opinii serwowanej przez Tom210, z którą zresztą nie zgadzam się w ocenie „rozwinięcia” mojej wiedzy. Przejdżmy ad rem, by laik mógł odnieść pozytek z tej książki.
Zacznijmy od uproszczonego opisu podstawowego pojęcia w tej dziedzinie:
„Jeżeli wszechswiat nieustannie się rozszerza, to jego materialna zawartość musiała znajdowac się kiedyś „w jednym punkcie”. Ten „punkt” nazywamy osobliwością początkową”.
Teraz posłużmy się esejem ks.Hellera pt „Przez czerwone okulary”: „Wszechświat się rozszerza. Jeżeli galaktyki od siebie uciekają, kiedyś musiały wszystkie być w jednym miejscu. A to przypomina stworzenie świata. Techniczny problem „początkowej osobliwości” nabrał wręcz teologicznych akcentów. ...Arystoteles uważał, że Wszechświat jest wieczny, ale dla Platona chaos to stan pośredni pomiędzy bezpostaciową materią a nicością. Bo naprawdę może istnieć tylko coś, co jest uporządkowane, co jest kosmosem, a nie chaosem. To właśnie Demiurg z chaosu wyprowadza Kosmos, pełen harmonii i symetrii Wszechświat. ....Dopiero NEWTON starał się nas przekonać, że istnieje jeden, absolutny czas, płynący od minus nieskończoności do plus nieskończoności. I że w pewnym momencie tego czasu Bóg powołał świat do istnienia. Przedtem nie było nic: pusty czas i pusta przestrzeń. Stworzenie równa się początek. Przed Newtonem tak nie było. Nie istniał jeden, absolutny czas. Św. AUGUSTYN uważał, że czas został stworzony przez Boga razem z Wszechświatem, a więc Wszechświat istnieje tak długo, jak istnieje czas. Nie było pustego czasu. Św. TOMASZ poszedł jeszcze dalej. Uważał, że stworzenie nie jest aktem jednorazowym tożsamym z początkiem, lecz relacją między światem a Bogiem, relacją polegającą na nieustannym dawaniu świata przez Boga. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by relacja ta trwała od zawsze, od minus nieskończoności. A więc można sobie wyobrazić, bez popadania w sprzeczność, Wszechświat stwarzany przez Boga, ale nigdy nie mający początku. ...EINSTEIN był przekonany, że Wszechświat jest wieczny; tak wówczas sądzili prawie wszyscy uczeni. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Wszechświat może być wieczny tylko wtedy, gdy jest statyczny, tzn gdy nie zapada się lub nie rozdyma pod wpływem działających w nim sił. Ale równania Einsteina nie chciały wyprodukować statycznego rozwiązania, więc Einstein zmusił je do tego przez dodanie do nich nowego członu, który nazwał członem kosmologicznym. Potem długo bronił się przed uznaniem, że Wszechświat nie jest statyczny, lecz się rozszerza, że galaktyki uciekają od siebie z ustawicznie rosnącymi prędkościami. Dopiero gdy Edwin HUBBLE mierzył coraz więcej przesunięć ku czerwieni w widmach galaktyk, świadczących o prędkościach ich oddalania się, gdy Aleksander FRIEDMAN i Georges LEMAITRE znależli wiele rozwiązań równań Einsteina, przedstawiających rozszerzające się wszechświaty, Einstein musiał się poddać - uznał, że wszechświat nie jest statyczny, lecz „dynamiczny”, jak sam to trafnie określił. ...Jeżeli galaktyki od siebie uciekaja, kiedyś musialy być w jednym miejscu. Wszechświat „wybuchł”, rozpoczął się proces jego ekspansji. A to przypomina stworzenie świata. Techniczny problem „początkowej osobliwości” nabrał więc teologicznych akcentów. ...EINSTEIN zasugerował wyjście z sytuacji. Początkowa osobliwość jest artefaktem, ubocznym produktem nadmiernie upraszczających zalożeń, przyjętych w trakcie konstruowania modelu kosmologicznego. Myśl Einsteina przyjęła się i przez długi czas była powszechnie uznawanym poglądem. ...Pierwsze twierdzenie o istnieniu osobliwości w kolapsie grawitacyjnym udowodnił Roger PENROSE w 1965 r. Udowodnił, że istnienie osobliwości w grawitacyjnym zapadaniu się gwiazdy nie zależy od upraszczających założeń. ...Wkrótce Stephen HAWKING ...rozszerzyl wniosek Penrose’a na pewną klasę modeli kosmologicznych. ...Wiadomo już dziś, że w klasycznej teorii grawitacji osobliwości nie są czymś wyjątkowym, lecz zwyczajnym. Ale w bardzo silnych polach grawitacyjnych muszą ujawniać się kwantowe własności grawitacji i któryś z warunków twierdzeń o osobliwościach może zostać złamany. ...To nowa era badań kosmologicznych”.
Żywię nadzieję, że przytoczone fragmenty eseju ułatwią „wczytanie” się w to znakomite dzieło.
Wednesday, 8 January 2014
LEKTURY ZBĘDNE
LEKTURY ZBĘDNE
1. 8.01.2014 Herman HESSE „Odnowiciel świata”. Zbiór opowiadań; PIW 2006, tlum. Tarnas
Tylko okładka zasługuje na uwagę, bo twarda, lecz i tak popsuta landszaftem Hessego i bzdurną notatką wydawcy, bez pokrycia w treści. Tłumacz też się nie przyłożył, z czego wyszła pokrętna stylistyka. Potwierdza się reguła, że większość pisarzy stać tylko na jedną udaną książkę /w tym przypadku „Gra szklanych paciorków/
2. 10.01.2014 Joseph HELLER „Ostatni Rozdział, czyli Paragraf 22 bis” Wyd.Albatros 2004, tlum.A.Szulc. Wydawca oszukał mnie /pewnie nie tylko mnie/ zmieniając oryginalny tytuł „Closing Time”; przez co, sugerując się nawiązaniem do słynnego „Paragrafu 22”, zmarnowałem sporo mego cennego czasu /mam 71 lat/. Początkowo byłem skłonny winić tłumacza za „sknocenie” książki, lecz dalsza lektura uświadomiła mnie nieporadność autora. Chyba trochę podświadomość kieruje nim, gdy jednego z bohaterów nazywa Vonnegutem, z którym notabene się przyjażnił, bowiem powieści Kurta Vonneguta pełne dziwacznych postaci, groteskowych czy też onirycznych, mogłyby być wzorem w tworzeniu postaci jego książki. Ponadto Kurt Vonnegut przeżył, jako jeniec niemiecki, bombardowanie Drezna opisane w „Rzeżni numer pięć”, do którego autor nawiązuje. Inny żołnierz Szwejk, snujący plany w Neapolu, o hodowli psów w Ameryce, przypomina nam geniusz humorystyczny Haska, który przydałby się autorowi. Jednym slowem chała czyli knot. /Oczywiście to nie ma nic wspólnego z ocena „dzieła życia” Hellera pt „Paragraf 22”/
3. 18.01.2014 Paul AUSTER "Noc wyroczni". Niestety, niewypał. A szkoda, bo to autor nie tylko "Trylogii nowojorskiej", lecz również mojego ukochanego "Timbukte". No cóż, każdemu pisarzowi się zdarza; nie do wybaczenia natomiast jest postępowanie wydawnictw. Toć to zwykłe żerowanie na zaufaniu czytelnika /pisałem o tym ostatnio w opinii na temat "Opętanych" Gombrowicza.
Wracajmy do książki: zawiodła i forma, i treść. Równoległa akcja w przypisach utrudnia odbiór i jest niczym nie uzasadniona, a nadmiar pisarzy piszących o pisarzach, którzy piszą o...... przyczynia się tylko do bólu głowy. Ponadto hasło: "jak przypadek może zmienić nasze życie" już przerabialiśmy.
4, 22.01.2014 Jose SARAMAGO „Miasto ślepców”. Żeby autor arcydzieła „Baltazar i Blimunda” zasłużył na skrajnie negatywną ocenę, to musiał wykazać się wielką determinacją. I się wykazał. Począwszy od wątpliwego pomysłu /niby metaforycznego/, poprzez obsceniczną realizację, po „kojące/ serca” zakończenie - wszystko jest nieudane. Tytłanie się w odchodach nie jest ulubionym wątkiem moich lektur. Dodatkowo niezrozumiała dla mnie jest postać jedynej widzącej - żony lekarza.
Natomiast jestem pełen uznania dla uczestników portalu „Lubimy czytać”, mających odwagę przedstawić swoją negatywną ocenę. Na pierwszych 13 str. „Opinii” znależli się: „Kasztan”, „Karolina”, „Kanarcia , „Sebastian” i „Maciey”,
5. 16.03.2014 Kurt VONNEGUT - “Losy gorsze od śmierci”
KRÓL JEST NAGI !! Mało tego, objawia się jako zarozumiały bufon, który NIE MA ABSOLUTNIE NIC DO POWIEDZENIA. Raczy czytelnika odgrzewanymi okolicznościowymi przemówieniami, wspomnieniami z kim był na kolacji, a kogo spotkał w operze, na koncercie lub wycieczce /inne możliwosci wg własnego gustu - uzupełnić/. Szafuje nazwiskami, by podkreślić swoją ważność. Nie ma żadnych zahamowań w opluwaniu własnej matki-wariatki, ani w ujawnianiu pobytów syna w psychiatryku. Aby ujrzeć pró
bkę jego odkrywczego talentu, proszę spojrzeć na początek rozdziału 6 /str.55/:
„Ciekawostki: Aldous Huxley umarł tego samego dnia, co John F.Kennedy. Louis-Ferdinand Celine umarł w dwa dni po Ernescie Hemingwayu. Requiem to msza za zmarłych, śpiewana zwykle po łacinie...”
To nie ciekawostki, to mówiac po poznańsku „pierdoły”. W kontynuowanym tekście nie wraca już do wymienionych nazwisk, natomiast faszeruje nas, na NIECAŁYCH CZTERECH STRONACH: Collinsem, Domingo, Granem, Caseyem, Barbarą Wagner, Twainem, Webberem, żoną Jill, Eliotem, Marquisem, żoną Waltera Vonneguta, Miles-Kingstonem, Brightman oraz siostrą Alice. Jest to bez znaczenia, kto kim jest; ważne rzucać nazwiskami.
Co do dat śmierci, ja jestem lepszy: w tym samym 1953 roku, w wieku 73 lat zmarł Józef Stalin, Kornel Makuszyński i moja babcia Kalbarczykowa. Ot co!
I tak zabrakło mu tchu, by wywiązać sie z umowy z wydawcą, więc ostatnie 30 stron tytułuje dodatkiem i wciska tam najprzeróżniejsze dyrdymały, byle wypełnić limit. Przez przypadek trafia tam tekst Karela CAPKA „O LITERATURZE”, jedyny wartościowy w całej książce.
A propos: w redakcyjnym opisie tej książki słowa „GENIUSZ VONNEGUTA” są nadużyciem n
6. Michel HOUELLEBECQ - “Poszerzenie pola walki”
Michel Thomas, ur. w 1956 r. w Algerii, z wyksztacenia agronom, przyjmuje świadomie pseudonim literacki trudny do wymówienia, a jeszcze trudniejszy do napisania, rzekomo po prababce. I już to jest pierwszym sygnałem, że mamy do czynienia z totalną „ściemą”. Pracuje podobno jako informatyk i pisze wiersze, lecz nie zdobywa uznania. Wreszcie w wieku 38 lat wykombinował: napisać opowiadanie populistyczne, opisujące:
„..pustkę i miałkość pozbawionego wartości świata, koszmar samotności, zanik życia duchowego, seks jako towar...” /z okładki/
I miał rację. KADZENIE pokoleniu sfrustrowanych trzydziestolatków, zmęczonych „wyścigiem szczurów”, którzy na mecie etapu oznaczonego liczbą 30 są bardziej „loserami” niż „winnerami”, mało tego, wiedzą, że dalsze etapy będą tylko konsekwencją lokaty na tym, musi przynieść poklask. „Loserzy” wyczekiwali na to, na kogoś kto im powie:
wy jesteście cool, jeno świat jest okropny
Teraz czują się usprawiedliwieni i będzie im lepiej się żyło we własnym smrodku. No cóż, mieliśmy Sartre’a, mieliśmy hippies, teraz mamy nieudaczników HOUELLEBECQA. Więcej z tym dziwacznym pseudonimem męczyć się nie będę, tym bardziej, że do Sartre’a mu bardzo daleko, rzekłbym - odległość kosmiczna.
Przypomnę, że krytycy literaccy za-„label”-owali nowele tego pana jako „vulgar”, „pamphlet literature” i „pornography”, a w dalszej pogoni za popularnością, został był oskarżony o „obscenity”, „racism”, „misogony” i „islamophoby”.
Reasumując, książka nic nie warta, w czasie lektury której czytelnik stara się zrozumieć, dlaczego bohater się nie powiesi, lecz nie może zrozumieć, bo bohater powinien się powiesić nim został bohaterem, uprzednio zabijając tasakiem swego pomysłodawcę.
1. 8.01.2014 Herman HESSE „Odnowiciel świata”. Zbiór opowiadań; PIW 2006, tlum. Tarnas
Tylko okładka zasługuje na uwagę, bo twarda, lecz i tak popsuta landszaftem Hessego i bzdurną notatką wydawcy, bez pokrycia w treści. Tłumacz też się nie przyłożył, z czego wyszła pokrętna stylistyka. Potwierdza się reguła, że większość pisarzy stać tylko na jedną udaną książkę /w tym przypadku „Gra szklanych paciorków/
2. 10.01.2014 Joseph HELLER „Ostatni Rozdział, czyli Paragraf 22 bis” Wyd.Albatros 2004, tlum.A.Szulc. Wydawca oszukał mnie /pewnie nie tylko mnie/ zmieniając oryginalny tytuł „Closing Time”; przez co, sugerując się nawiązaniem do słynnego „Paragrafu 22”, zmarnowałem sporo mego cennego czasu /mam 71 lat/. Początkowo byłem skłonny winić tłumacza za „sknocenie” książki, lecz dalsza lektura uświadomiła mnie nieporadność autora. Chyba trochę podświadomość kieruje nim, gdy jednego z bohaterów nazywa Vonnegutem, z którym notabene się przyjażnił, bowiem powieści Kurta Vonneguta pełne dziwacznych postaci, groteskowych czy też onirycznych, mogłyby być wzorem w tworzeniu postaci jego książki. Ponadto Kurt Vonnegut przeżył, jako jeniec niemiecki, bombardowanie Drezna opisane w „Rzeżni numer pięć”, do którego autor nawiązuje. Inny żołnierz Szwejk, snujący plany w Neapolu, o hodowli psów w Ameryce, przypomina nam geniusz humorystyczny Haska, który przydałby się autorowi. Jednym slowem chała czyli knot. /Oczywiście to nie ma nic wspólnego z ocena „dzieła życia” Hellera pt „Paragraf 22”/
3. 18.01.2014 Paul AUSTER "Noc wyroczni". Niestety, niewypał. A szkoda, bo to autor nie tylko "Trylogii nowojorskiej", lecz również mojego ukochanego "Timbukte". No cóż, każdemu pisarzowi się zdarza; nie do wybaczenia natomiast jest postępowanie wydawnictw. Toć to zwykłe żerowanie na zaufaniu czytelnika /pisałem o tym ostatnio w opinii na temat "Opętanych" Gombrowicza.
Wracajmy do książki: zawiodła i forma, i treść. Równoległa akcja w przypisach utrudnia odbiór i jest niczym nie uzasadniona, a nadmiar pisarzy piszących o pisarzach, którzy piszą o...... przyczynia się tylko do bólu głowy. Ponadto hasło: "jak przypadek może zmienić nasze życie" już przerabialiśmy.
4, 22.01.2014 Jose SARAMAGO „Miasto ślepców”. Żeby autor arcydzieła „Baltazar i Blimunda” zasłużył na skrajnie negatywną ocenę, to musiał wykazać się wielką determinacją. I się wykazał. Począwszy od wątpliwego pomysłu /niby metaforycznego/, poprzez obsceniczną realizację, po „kojące/ serca” zakończenie - wszystko jest nieudane. Tytłanie się w odchodach nie jest ulubionym wątkiem moich lektur. Dodatkowo niezrozumiała dla mnie jest postać jedynej widzącej - żony lekarza.
Natomiast jestem pełen uznania dla uczestników portalu „Lubimy czytać”, mających odwagę przedstawić swoją negatywną ocenę. Na pierwszych 13 str. „Opinii” znależli się: „Kasztan”, „Karolina”, „Kanarcia , „Sebastian” i „Maciey”,
5. 16.03.2014 Kurt VONNEGUT - “Losy gorsze od śmierci”
KRÓL JEST NAGI !! Mało tego, objawia się jako zarozumiały bufon, który NIE MA ABSOLUTNIE NIC DO POWIEDZENIA. Raczy czytelnika odgrzewanymi okolicznościowymi przemówieniami, wspomnieniami z kim był na kolacji, a kogo spotkał w operze, na koncercie lub wycieczce /inne możliwosci wg własnego gustu - uzupełnić/. Szafuje nazwiskami, by podkreślić swoją ważność. Nie ma żadnych zahamowań w opluwaniu własnej matki-wariatki, ani w ujawnianiu pobytów syna w psychiatryku. Aby ujrzeć pró
bkę jego odkrywczego talentu, proszę spojrzeć na początek rozdziału 6 /str.55/:
„Ciekawostki: Aldous Huxley umarł tego samego dnia, co John F.Kennedy. Louis-Ferdinand Celine umarł w dwa dni po Ernescie Hemingwayu. Requiem to msza za zmarłych, śpiewana zwykle po łacinie...”
To nie ciekawostki, to mówiac po poznańsku „pierdoły”. W kontynuowanym tekście nie wraca już do wymienionych nazwisk, natomiast faszeruje nas, na NIECAŁYCH CZTERECH STRONACH: Collinsem, Domingo, Granem, Caseyem, Barbarą Wagner, Twainem, Webberem, żoną Jill, Eliotem, Marquisem, żoną Waltera Vonneguta, Miles-Kingstonem, Brightman oraz siostrą Alice. Jest to bez znaczenia, kto kim jest; ważne rzucać nazwiskami.
Co do dat śmierci, ja jestem lepszy: w tym samym 1953 roku, w wieku 73 lat zmarł Józef Stalin, Kornel Makuszyński i moja babcia Kalbarczykowa. Ot co!
I tak zabrakło mu tchu, by wywiązać sie z umowy z wydawcą, więc ostatnie 30 stron tytułuje dodatkiem i wciska tam najprzeróżniejsze dyrdymały, byle wypełnić limit. Przez przypadek trafia tam tekst Karela CAPKA „O LITERATURZE”, jedyny wartościowy w całej książce.
A propos: w redakcyjnym opisie tej książki słowa „GENIUSZ VONNEGUTA” są nadużyciem n
6. Michel HOUELLEBECQ - “Poszerzenie pola walki”
Michel Thomas, ur. w 1956 r. w Algerii, z wyksztacenia agronom, przyjmuje świadomie pseudonim literacki trudny do wymówienia, a jeszcze trudniejszy do napisania, rzekomo po prababce. I już to jest pierwszym sygnałem, że mamy do czynienia z totalną „ściemą”. Pracuje podobno jako informatyk i pisze wiersze, lecz nie zdobywa uznania. Wreszcie w wieku 38 lat wykombinował: napisać opowiadanie populistyczne, opisujące:
„..pustkę i miałkość pozbawionego wartości świata, koszmar samotności, zanik życia duchowego, seks jako towar...” /z okładki/
I miał rację. KADZENIE pokoleniu sfrustrowanych trzydziestolatków, zmęczonych „wyścigiem szczurów”, którzy na mecie etapu oznaczonego liczbą 30 są bardziej „loserami” niż „winnerami”, mało tego, wiedzą, że dalsze etapy będą tylko konsekwencją lokaty na tym, musi przynieść poklask. „Loserzy” wyczekiwali na to, na kogoś kto im powie:
wy jesteście cool, jeno świat jest okropny
Teraz czują się usprawiedliwieni i będzie im lepiej się żyło we własnym smrodku. No cóż, mieliśmy Sartre’a, mieliśmy hippies, teraz mamy nieudaczników HOUELLEBECQA. Więcej z tym dziwacznym pseudonimem męczyć się nie będę, tym bardziej, że do Sartre’a mu bardzo daleko, rzekłbym - odległość kosmiczna.
Przypomnę, że krytycy literaccy za-„label”-owali nowele tego pana jako „vulgar”, „pamphlet literature” i „pornography”, a w dalszej pogoni za popularnością, został był oskarżony o „obscenity”, „racism”, „misogony” i „islamophoby”.
Reasumując, książka nic nie warta, w czasie lektury której czytelnik stara się zrozumieć, dlaczego bohater się nie powiesi, lecz nie może zrozumieć, bo bohater powinien się powiesić nim został bohaterem, uprzednio zabijając tasakiem swego pomysłodawcę.
Monday, 6 January 2014
"Poznaj samego siebie"
Konkurs Fundacji na rzecz myślenia im. Barbary Skargi
PRÓBA ODPOWIEDZI
na pytanie: czy nauka i technika potrafią sprostać starożytnemu wezwaniu
POZNAJ SAMEGO SIEBIE
Napis GNOTHI SEAUTON umieszczony nad portykiem świątyni Apolla w Delfach przypisuje się jednemu z siedmiu mędrców greckich - Solonowi. Niestety, ostatni abiturienci znający grekę, należeli do pokolenia mego ojca; ja, rocznik 1943, miałem możliwość poznania tylko podstaw łaciny, przeto bliższe jest dla mnie COGNOSCE TE IPSUM. Bez względu jednak na różnorodność brzmienia w poszczególnych językach, sama treść wezwania wzbudza we mnie trwogę. Bo czyż Blaise Pascal nie powiedział, że „...poznanie człowieka rodzi rozpacz” ? A przecież jestem człowiekiem, i to najbliższym sobie. Mimo to, podjąłem decyzję o przystąpieniu do pisania tego eseju, a ułatwiło mnie ją miłoszowskie „takiego traktatu młody człowiek nie napisze..”, jak najbardziej aktualne w tym przypadku, jako, że tylko „starczy” stan umożliwia /pod warunkiem bogatej przeszłości/, obok apriorycznego, poznanie aposterioryczne.
Zgodnie z wymogami eseju /poznanymi przeze mnie dopiero w trakcie studiowania na torontańskim Seneca College/ zaczynam od sformułowania tezy:
NAUKA I TECHNIKA NIE POTRAFIĄ SPROSTAĆ STAROŻYTNEMU WEZWANIU: POZNAJ SAMEGO SIEBIE;
co gorsza, utrudniają realizację tego zamierzenia. Tak patronka fundacji, jak i wielu innych mądrych ludzi podkreślają, „że wszystko, co... ..ważne, dawno zostało powiedziane,.. ..i że to co robimy, to na ogół powtarzanie rzeczy dawnych w zmodyfikowanym wedle obyczajów naszej cywilizacji języku” /Kołakowski/. Rozważania filozoficzne pozostawiam profesjonalistom, a sam ośmielam podzielić się spostrzeżeniami szarego człowieka.
Poważnym czynnikiem utrudniającym realizację tytułowego postulatu jest postęp cywilizacyjny, który skutkuje m.in. postępującym regresem epistolografii. Przecież do połowy XX wieku wszelkie osobiste refleksje znajdywały ujście, przede wszystkim, w listach kierowanych do, tak naprawdę, szerszego grona adresatów niż wymienieni na kopercie. Odnoszę często takie wrażenie, gdy znajduję w nich szczegóły niewątpliwie znane bezpośredniemu adresatowi. Drugą formą były dzienniki, pamiętniki, kroniki etc, w których zapisywano swoje przemyślenia, jak i przedstawiano rozterki dręczące duszę i umysł piszącego. Starania przedstawienia swoich myśli w formie pisanej zmuszały do ich sprecyzowania i usystematyzowania, przez co były cenną drogą do lepszego poznania samego siebie.
W znaczącym stopniu odeszliśmy od pisania ręcznego, a przecież słowo drukowane /pisane na maszynie, komputerze etc/ powoduje utratę, w jakiejś mierze, specyficznej indywidualności, „duszy” czy intymności. Ostatni „mohikanie”, prowadząc z najbliższymi korespondencję, poslugują się piórem, umożliwiając głębsze odczytanie znaków graficznych. Wiąże się to również z tematem poznania siebie samego, gdyż odnalezione własne notatki sprzed lat, pisane ręcznie, wydają się bardzo bliskie, jakoś znajome, podczas, gdy te „wyprintowane” tchną obcością.
Postęp techniczny „pomniejszył” świat. W czasach mego dzieciństwa wyprawa z Saskiej Kępy do Wawra była poważnym przedsięwzięciem, a dla dziecka, jakim wtedy byłem – fascynującą przygodą, szczególnie ze względu na „ciuchcię”, pędzącą miejscami z prędkościa 40 km/godz. Dzisiaj to prawie sąsiadujące dzielnice Warszawy, a podróż do Londynu trwa krócej niż wspomniana i budzi emocje równe zeru. Podobnie, wysłuchiwane komunikaty z „kołchożnika” wzbudzały większe zainteresowanie niż nieskończona ilość bieżących informacji atakująca nas przez internet. Ten nadmiar bodżców powoduje nasze zobojętnienie, i w następstwie, zmniejsza skłonność do refleksji, a te przecież są kluczem do poznania samego siebie.
W sąsiedztwie mieszkała niepełnosprawna dziewczynka, którą, w pogodne dni, opiekunowie wystawiali na wózku inwalidzkim, przed kamienicę. Wszyscy ją znali, przejmowali się stanem jej zdrowia i specjalnie do niej podchodzili, by zamienić z nią parę słów, a dzieciarnia gromadnie ją oblegała i marzyła o przejażdżce jej wózkiem. Póżniej, we wszystkich domach, rozmawiano o nieszczęśliwej dziewczynie i tak, w każdym mózgu „kodowała” się informacja o chorobie sąsiadki. Obecnie, poza chwalebnymi, dość licznymi, ale - wyjątkami, ogarnia nas znieczulica, gdyż ludzkie tragedie powszechnieją, ulegają marginalizacji, wskutek nadmiaru informacji o nich. Oglądanie telewizji przynosi nigdy niekończące się pasmo nieuleczalnych chorób, głodu i nędzy, na które przestajemy reagować. Dochodzi więc do paradoksu: im więcej informacji, tym mniej refleksji i mniej empatii, niezmiernie istotnej w zadumie nad własnym postępowaniem i swoim ego, id, superego.
Nadrzędnym czynnikiem jest czas, którego coraz bardziej nam brakuje, mimo udogodnień cywilizacyjnych i przedłużeniu życia, na przestrzeni zaledwie stu lat, o conajmniej jedną trzecią. Wczesna specjalizacja, „wyścig szczurów”, zanik życia rodzinnego, w tym wspólnych posiłków, stwarzających okazję do rozmowy, utrudniają nabywanie i rozwijanie „wartości humanistycznych”, a powszechna edukacja, coraz mniej skłania do myślenia, oceniając nabyte wiadomości „testami”.
Technika, umieszczona w tytułowym pytaniu, nie tylko więc nie „sprosta”, lecz wręcz utrudnia poznanie samego siebie. Zobaczmy więc, jak z drugim elementem pytania tj z nauką.
Rozwój nauk ścisłych rozważę na przykładzie mojej profesji tj chemii, której rozwój zdeterminował postęp we wszystkich dziedzinach życia. Gdy kończyłem studia w /pamiętnym/ marcu 1968, nowością był NMR /nucleus magnetic resonance/, a laser miały tylko laboratoria związane z wojskiem. Dziś oba urządzenia są dostępne w każdej nowoczesnej przychodni. Uczono nas o kilkunastu składnikach atomu, a dziś obowiazują teorie o niewyobrażalnej ilości cząsteczek, łącznie z supermodnym bozonem Higgsa. Spektrografię masową poznałem dopiero w 1995 r , gdy zachcialo mnie się studiować w torontańskim Seneca College. Z dziedzin pokrewnych - określono genom człowieka; powszechnie identyfikuje się ludzi wg DNA itd itd. No i co z tego? Nauki ścisłe w żaden sposób nie mogą „sprostać” tytułowemu wezwaniu, bo nie leży ono w sferze ich działań. Może więc nauki humanistyczne?
Podobno pięć nazwisk wyznacza wielkie etapy filozofii: PLATON /onto-teologia/, KANT /filozofia transcendentalna/, HEGEL /rozum jako historia/, BERGSON /czyste trwanie/ i HEIDEGGER /fenomenologia bycia odróżnionego od bytu/. Czy któryś z nich poznał samego siebie? Wątpię. Ale wielkich pozostawiam profesjonalistom, a ja wracam na ziemię.
Do podjęcia prób sprostania temu zadaniu upoważnieni, moim zdaniem, są tylko starcy, doświadczeni bogatym poznaniem aposteriorycznym. Ponadto tylko oni, a wśród nich – JA, mają na to czas i niezbędny, względny spokój. Do nowości naukowych podchodzą z rezerwą, a za zdobyczami techniki już nie nadążają. Teoretycznie więc możliwosci są, lecz co z chęciami? I tu zaczynam poddawać w wątpliwość sens całego wypracowania, bo czy ja mam dosyć odwagi, by poznać samego siebie? Musiałbym przeanalizować swoje postępowanie w różnych chwilach życia, zweryfikować motywy, ocenić prawdziwość ówczesnej argumentacji czyli zdobyć się na totalny, samokrytyczny „rachunek sumienia”, przyznać się do błędów i umartwiać się odkrytą prawdą o sobie. A po jaką cholerę mnie to? Masochistą nie jestem i przeto rezygnuję z usiłowań poznania samego siebie.
Co do postawionego pytania, to nauka i technika nie sprostają, bo wprost zniechęcają do zajmowania się takimi pierdołami. Vita brevis, więc radujmy się i kochajmy póki sił starcza.
PRÓBA ODPOWIEDZI
na pytanie: czy nauka i technika potrafią sprostać starożytnemu wezwaniu
POZNAJ SAMEGO SIEBIE
Napis GNOTHI SEAUTON umieszczony nad portykiem świątyni Apolla w Delfach przypisuje się jednemu z siedmiu mędrców greckich - Solonowi. Niestety, ostatni abiturienci znający grekę, należeli do pokolenia mego ojca; ja, rocznik 1943, miałem możliwość poznania tylko podstaw łaciny, przeto bliższe jest dla mnie COGNOSCE TE IPSUM. Bez względu jednak na różnorodność brzmienia w poszczególnych językach, sama treść wezwania wzbudza we mnie trwogę. Bo czyż Blaise Pascal nie powiedział, że „...poznanie człowieka rodzi rozpacz” ? A przecież jestem człowiekiem, i to najbliższym sobie. Mimo to, podjąłem decyzję o przystąpieniu do pisania tego eseju, a ułatwiło mnie ją miłoszowskie „takiego traktatu młody człowiek nie napisze..”, jak najbardziej aktualne w tym przypadku, jako, że tylko „starczy” stan umożliwia /pod warunkiem bogatej przeszłości/, obok apriorycznego, poznanie aposterioryczne.
Zgodnie z wymogami eseju /poznanymi przeze mnie dopiero w trakcie studiowania na torontańskim Seneca College/ zaczynam od sformułowania tezy:
NAUKA I TECHNIKA NIE POTRAFIĄ SPROSTAĆ STAROŻYTNEMU WEZWANIU: POZNAJ SAMEGO SIEBIE;
co gorsza, utrudniają realizację tego zamierzenia. Tak patronka fundacji, jak i wielu innych mądrych ludzi podkreślają, „że wszystko, co... ..ważne, dawno zostało powiedziane,.. ..i że to co robimy, to na ogół powtarzanie rzeczy dawnych w zmodyfikowanym wedle obyczajów naszej cywilizacji języku” /Kołakowski/. Rozważania filozoficzne pozostawiam profesjonalistom, a sam ośmielam podzielić się spostrzeżeniami szarego człowieka.
Poważnym czynnikiem utrudniającym realizację tytułowego postulatu jest postęp cywilizacyjny, który skutkuje m.in. postępującym regresem epistolografii. Przecież do połowy XX wieku wszelkie osobiste refleksje znajdywały ujście, przede wszystkim, w listach kierowanych do, tak naprawdę, szerszego grona adresatów niż wymienieni na kopercie. Odnoszę często takie wrażenie, gdy znajduję w nich szczegóły niewątpliwie znane bezpośredniemu adresatowi. Drugą formą były dzienniki, pamiętniki, kroniki etc, w których zapisywano swoje przemyślenia, jak i przedstawiano rozterki dręczące duszę i umysł piszącego. Starania przedstawienia swoich myśli w formie pisanej zmuszały do ich sprecyzowania i usystematyzowania, przez co były cenną drogą do lepszego poznania samego siebie.
W znaczącym stopniu odeszliśmy od pisania ręcznego, a przecież słowo drukowane /pisane na maszynie, komputerze etc/ powoduje utratę, w jakiejś mierze, specyficznej indywidualności, „duszy” czy intymności. Ostatni „mohikanie”, prowadząc z najbliższymi korespondencję, poslugują się piórem, umożliwiając głębsze odczytanie znaków graficznych. Wiąże się to również z tematem poznania siebie samego, gdyż odnalezione własne notatki sprzed lat, pisane ręcznie, wydają się bardzo bliskie, jakoś znajome, podczas, gdy te „wyprintowane” tchną obcością.
Postęp techniczny „pomniejszył” świat. W czasach mego dzieciństwa wyprawa z Saskiej Kępy do Wawra była poważnym przedsięwzięciem, a dla dziecka, jakim wtedy byłem – fascynującą przygodą, szczególnie ze względu na „ciuchcię”, pędzącą miejscami z prędkościa 40 km/godz. Dzisiaj to prawie sąsiadujące dzielnice Warszawy, a podróż do Londynu trwa krócej niż wspomniana i budzi emocje równe zeru. Podobnie, wysłuchiwane komunikaty z „kołchożnika” wzbudzały większe zainteresowanie niż nieskończona ilość bieżących informacji atakująca nas przez internet. Ten nadmiar bodżców powoduje nasze zobojętnienie, i w następstwie, zmniejsza skłonność do refleksji, a te przecież są kluczem do poznania samego siebie.
W sąsiedztwie mieszkała niepełnosprawna dziewczynka, którą, w pogodne dni, opiekunowie wystawiali na wózku inwalidzkim, przed kamienicę. Wszyscy ją znali, przejmowali się stanem jej zdrowia i specjalnie do niej podchodzili, by zamienić z nią parę słów, a dzieciarnia gromadnie ją oblegała i marzyła o przejażdżce jej wózkiem. Póżniej, we wszystkich domach, rozmawiano o nieszczęśliwej dziewczynie i tak, w każdym mózgu „kodowała” się informacja o chorobie sąsiadki. Obecnie, poza chwalebnymi, dość licznymi, ale - wyjątkami, ogarnia nas znieczulica, gdyż ludzkie tragedie powszechnieją, ulegają marginalizacji, wskutek nadmiaru informacji o nich. Oglądanie telewizji przynosi nigdy niekończące się pasmo nieuleczalnych chorób, głodu i nędzy, na które przestajemy reagować. Dochodzi więc do paradoksu: im więcej informacji, tym mniej refleksji i mniej empatii, niezmiernie istotnej w zadumie nad własnym postępowaniem i swoim ego, id, superego.
Nadrzędnym czynnikiem jest czas, którego coraz bardziej nam brakuje, mimo udogodnień cywilizacyjnych i przedłużeniu życia, na przestrzeni zaledwie stu lat, o conajmniej jedną trzecią. Wczesna specjalizacja, „wyścig szczurów”, zanik życia rodzinnego, w tym wspólnych posiłków, stwarzających okazję do rozmowy, utrudniają nabywanie i rozwijanie „wartości humanistycznych”, a powszechna edukacja, coraz mniej skłania do myślenia, oceniając nabyte wiadomości „testami”.
Technika, umieszczona w tytułowym pytaniu, nie tylko więc nie „sprosta”, lecz wręcz utrudnia poznanie samego siebie. Zobaczmy więc, jak z drugim elementem pytania tj z nauką.
Rozwój nauk ścisłych rozważę na przykładzie mojej profesji tj chemii, której rozwój zdeterminował postęp we wszystkich dziedzinach życia. Gdy kończyłem studia w /pamiętnym/ marcu 1968, nowością był NMR /nucleus magnetic resonance/, a laser miały tylko laboratoria związane z wojskiem. Dziś oba urządzenia są dostępne w każdej nowoczesnej przychodni. Uczono nas o kilkunastu składnikach atomu, a dziś obowiazują teorie o niewyobrażalnej ilości cząsteczek, łącznie z supermodnym bozonem Higgsa. Spektrografię masową poznałem dopiero w 1995 r , gdy zachcialo mnie się studiować w torontańskim Seneca College. Z dziedzin pokrewnych - określono genom człowieka; powszechnie identyfikuje się ludzi wg DNA itd itd. No i co z tego? Nauki ścisłe w żaden sposób nie mogą „sprostać” tytułowemu wezwaniu, bo nie leży ono w sferze ich działań. Może więc nauki humanistyczne?
Podobno pięć nazwisk wyznacza wielkie etapy filozofii: PLATON /onto-teologia/, KANT /filozofia transcendentalna/, HEGEL /rozum jako historia/, BERGSON /czyste trwanie/ i HEIDEGGER /fenomenologia bycia odróżnionego od bytu/. Czy któryś z nich poznał samego siebie? Wątpię. Ale wielkich pozostawiam profesjonalistom, a ja wracam na ziemię.
Do podjęcia prób sprostania temu zadaniu upoważnieni, moim zdaniem, są tylko starcy, doświadczeni bogatym poznaniem aposteriorycznym. Ponadto tylko oni, a wśród nich – JA, mają na to czas i niezbędny, względny spokój. Do nowości naukowych podchodzą z rezerwą, a za zdobyczami techniki już nie nadążają. Teoretycznie więc możliwosci są, lecz co z chęciami? I tu zaczynam poddawać w wątpliwość sens całego wypracowania, bo czy ja mam dosyć odwagi, by poznać samego siebie? Musiałbym przeanalizować swoje postępowanie w różnych chwilach życia, zweryfikować motywy, ocenić prawdziwość ówczesnej argumentacji czyli zdobyć się na totalny, samokrytyczny „rachunek sumienia”, przyznać się do błędów i umartwiać się odkrytą prawdą o sobie. A po jaką cholerę mnie to? Masochistą nie jestem i przeto rezygnuję z usiłowań poznania samego siebie.
Co do postawionego pytania, to nauka i technika nie sprostają, bo wprost zniechęcają do zajmowania się takimi pierdołami. Vita brevis, więc radujmy się i kochajmy póki sił starcza.
Subscribe to:
Posts (Atom)