VOLTAIRE - "Kandyd czyli optymizm"
Wielką przyjemność sobie sprawiłem znajdując na "Wolne Lektury" utwór, którym zachwycałem się równe 60 lat temu, tym bardziej, że obecnie mam czas i ochotę, by spokojnie przetrawić każde słowo ubóstwianego przeze mnie Boya, w tłumaczonym tekście, w "Od tłumacza" i w przypisach.
I o tych ostatnich mówić pragnę, bo już na tytułowej stronie do nich musiałem zajrzeć:
„1.'Kandyd czyli optymizm'—'Kandyd' jest odpowiedzią na 'List o Opatrzności' Jana Jakuba Rousseau oraz na „filozofię optymizmu” Leibniza, cieszącą się w owym czasie wielką wziętością. W swojej argumentacji ad hominem [tj. „do człowieka”, do konkretnej osoby; Red. WL.], przypomina nieco Sganarela z Molierowskiego 'Małżeństwa z Musu', który, zniecierpliwiony krańcowym sceptycyzmem filozofa Marfuriusza, okłada go kijem, aby mu w najkrótszej drodze udowodnić, że nie wszystkie wrażenia są względne i zwodnicze. [przypis tłumacza]"
Z kolei w przypisie 4 mamy dane biograficzne pisarza:
"4.Wolter — właśc. François-Marie Arouet (pseud. Voltaire) urodził się w r. 1694 w Paryżu, umarł, również w Paryżu, w r. 1778. [przypis tłumacza]"
Boy w "Od tłumacza" omawia genezę "Kandyda", poruszoną w przypisie 1:
"...Jeżeli wierzyć Wyznaniom Russa, geneza Kandyda była następująca. Wstrząśnięty wiadomością o trzęsieniu ziemi w Lizbonie, Wolter napisał poemat pod tytułem Na ruinę Lizbony. Rousseau, jak pisze, „uderzony, iż widzi tego biednego człowieka, przywalonego, aby tak rzec, pomyślnością i sławą, jak gorzko wciąż deklamuje przeciw nędzom życia i znajduje ustawicznie, że wszystko jest złe, powziął szalony pomysł, aby mu przemówić do duszy i udowodnić mu, że wszystko jest dobre”. Napisał doń list, na który Wolter przyrzekł mu odpowiedź; ta odpowiedź ukazała się po kilku latach, był nią Kandyd.....".
Aby już nie odrywać się od tekstu przytaczam istotny przypis 13:
"13. Kandyd — z fr. candide: naiwny, szczery, czysty. [przypis edytorski]"
Natomiast o tekście powiem krótko: a i owszem, bawi, lecz ekscytacji nie wzbudza. Po tylu latach przeczytałem to dzieło raczej z sentymentu do języka Boya i własnej młodości, niż z zachwytu nad przygodami Kandyda. W celu objaśnienia przyszłego czytelnika kopiuję reprezentatywny fragment dla rodzaju humoru uprawianego w tej opowieści:
"..— O, drogi Kandydzie! znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej: zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią: była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba. Co do mnie, nie udzielę go już nikomu, bo umieram..."
Przyznacie Państwo, że ta historia nie może doprowadzić czytelnika do ekstazy, gdy zna ją we współczesnej wersji o Jasiu, który pragnął mieć syfilisa, by zarazić nim gosposię, dzięki czemu tatuś zaraziłby mamusię, a ta - korepetytora, na którym Jasio pragnął się odegrać.
A poważnie: spędziłem uroczą noc z "Kandydem", zapominając o nękającym bólu. Więc polecam i z pełnym przekonaniem daję gwiazdek 8.
No comments:
Post a Comment