Friday, 20 December 2013

ALFABETYCZNY SPIS AUTORÓW

ALFABETYCZNY SPIS AUTORÓW OMAWIANYCH NA BLOGU

Achmatowa Esej Achmatowa Anna Andriejewa /1899-1966/
Anderman Esej Anderman Janusz /ur 1949/
Applebaum Esej “Iron Curtain”
Archer Esej Archer “Ewangelia wg Judasza”
Auster Esej “TIMBUKTU”
Baczyński Esej Baczyński Krzysztof Kamil /1921-1944/
Balthasar von Esej Hans Urs von Balthasar
Błoński Esej Błoński Jan
Bobkowski Esej Bobkowski, Kott – z cyklu ocalić....
Borges Esej Brzozowski, Stasiuk, Borges - moje lektury
Brzozowski Esej j.w.
Canetti RECENZJA NR 7
Carver Esej Carver Raymond /Clevie/ /1938-88/
Coetzee Esej Coetzee John Maxwell
Cortazar Esej Cortazar Julio
Dostojewski Esej Dostojewski
Eco Esej Eco Umberto /ur 1932/
Gombrowicz Esej O „Ferdydurke” dla Patricia
Grozinger /umlaut/ Esej „Kafka a Kabała”
Huxley Esej Huxley Aldous
Iwasiów Esej Iwasiów Inga
Janion Esej „Niesamowita Słowiańszczyzna”
Kafka Esej „Kafka a Kabała”
Kott Esej Bobkowski, Kott – z cyklu ocalić....
Marquez RECENZJA NR 4
McEwan Esej McEWAN Ian
Miłosz Esej Miłosz Czesław
Murakami RECENZJE NR 1 i 5
Paweł św. Esej Listy św. Pawła oraz .......
Plotyn Esej Plotyn /205-70/
Saramago RECENZJA NR 2
Snyder Esej „Bloodlands”
Stasiuk Esej Brzozowski, Stasiuk, Borges – moje lektury
Styron RECENZJA NR 6
Tischner Esej „ks. Tischner czyta Katechizm”
Twardowski Esej ks. Twardowski Jan
Vargas Llosa RECENZJA NR 3

BRZOZOWSKI, STASIUK, BORGGES

BRZOZOWSKI, STASIUK, BORGES
MOJE STYCZNIOWE LEKTURY
STYCZEŃ, 2012

Koktajl może oszałamiający, lecz par excellence autentyczny.

Zaczynam od najtrudniejszego, najbardziej kontrowersyjnego pisarza tj Stanisława BRZOZOWSKIEGO /1878-1911/, filozofa i krytyka literackiego, autora „Legendy Młodej Polski”, „Płomienii”, jak i właśnie przeczytanego przeze mnie „Pamiętnika”. Nim przejdę do meritum tj jego twórczości zmuszony jestem „odfajkować” jego proces, który stał się pierwowzorem dla działania różnych plugawców z IPN-u.

W 1908 roku BRZOZOWSKIEGO oskarżono o współpracę z OCHRANĄ na podstawie rewelacji byłego jej agenta - Michaiła Bakaja. Mimo jawnej bezpodstawności oskarżenia rusofobiczne społeczeństwo w przytłaczającej większości uwierzyło w winę pisarza; uwierzyło, bo chciało uwierzyć. Wg Adama PRAGIERA /1886-1976/ była to zemsta ciemnogrodu za DEKORONACJĘ endeckiego i tromtadrackiego mitomana Henryka SIENKIEWICZA. Przypominam, ze rzadko dziś używana „tromtadracja” to krzykliwe, efekciarskie wygłaszanie patriotycznych haseł; ludzie, którzy w ten sposób głoszą takie hasła, to filistrzy, drobnomieszczanie, KOŁTUNERIA, pokrywająca krzykiem i PATOSEM swoje ubóstwo ideowe. Przypomnę, że np Jeremiego Wiśniowieckiego, głownego bohatera sienkiewiczowskiego „Ogniem i Mieczem”, Norman Davies w „Bożym Igrzysku” nazywa /str.437/:
... „pospolitym bandytą, łupieżcą wdowich majątków, renegatem i zdrajcą”...
.
Poszukiwania w archiwach OCHRANY śladów agenturalnej działalności BRZOZOWSKIEGO nie przyniosły definitywnego rozstrzygnięcia, tzn że pisarz nie potrafił udowodnić, iż nie jest „wielbłądem”. Nie wydając wyroku w tej sprawie, która przeszła do historii jako „SPRAWA BRZOZOWSKIEGO”, zwracam uwagę na fakt, że obecnie w analogicznych oskarżeniach formowanych przez „chory” IPN, brak dowodów w archiwach „bezpieki” interpretowany jest przez schizofreników Kaczyńskiego na NIEKORZYŚĆ oskarżanego. BRAK DOWODÓW świadczy wg nich o ZNISZCZENIU AKT agenta przez UB, tym samym o jego WAŻNEJ roli. Aby pogrążyć BRZOZOWSKIEGO w oczach rusofobicznego ciemnogrodu przypisano mu sprzeniewierzenie pieniędzy z kasy „BRATNIAKA”.

No cóż, po 20 latach działania Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka OWSIAKA oszołomy i ich mocodawcy „czarni”, zawistni o „taką kasę”, starają się zdeprecjonować SUKCES tej akcji, wytykając, że OJCIEC OWSIAKA BYŁ ATEISTĄ I MILICJANTEM. Jak pisze Mancewicz w „TP” „dekonspiracja” Owsiaka to drobiazg wobec .....
...„demaskacji GOMBROWICZA - jako autora niepotrafiącego pisać, i PICASSA - jako malarza nieumiejącego malować. Obaj symbolizowali sztukę zdegenerowaną. Owsiak zaś jest ilustracją zdegenerowanego społeczeństwa. Żal prawicy, ma kuku na muniu”.

Aby zakończyć „SPRAWĘ BRZOZOWSKIEGO” wspomnę, że MIŁOSZ poruszył ją w „CZŁOWIEKU WŚRÓD SKORPIONÓW, STUDIUM O STANISŁAWIE BRZOZOWSKIM” /inst.Lit.Paryż, 1962/, z kolei MICHNIK nawiązał do niej w ocenie ataków na MIŁOSZA: „...takiej nagonki nie znała polska literatura od czasu sprawy Brzozowskiego”, najjaśniej natomiast wyłuszczył swój pogląd GIEDROYĆ:

„Zawsze mówiłem, że gdyby przykładać do pisarzy bezwzględne miary polityczne i moralne, LITERATURA POLSKA PRZESTAŁABY ISTNIEĆ. Dlatego uważam, że należy odróżniać autora od jego dzieła i osądzać dzieło osobno. Inaczej będziemy mieli nieustającą sprawę Brzozowskiego. Co do mnie, oceniam to, co ktoś napisal, nie wchodząc w to, kim on był czy jest..... Przyznaję pierwszeństwo dziełu”.

Niewątpliwie mądra deklaracja i przede wszystkim odważna. Skromnie przyznaję, że chyba do niej nie dorosłem, bo Dąbrowską, Andrzejewskim, Iwaszkiewiczem czy Brandysami dalej się brzydzę. A propos Brandysów. Czułem się ostatnie 20 lat dziwnie, gdy wyczytywałem peany na cześć nieskazitelnie moralnego /??!!!/ Kazimierza Brandysa, którego, wierny naukom mego Ojca, zwykłem opluwać. No i okazało się, że to JA miałem rację. W ostatnim „Tyg. Powszechnym” Franaszek, autor biografii Miłosza, wspomina o PASZKWILANCKIM opowiadaniu pt „Nim będzie zapomniany” napisanym przez DYSPOZYCYJNEGO pana Kazia, po ucieczce Miłosza na Zachód. Ponadto, muszę przypomnieć, że tenże Kazio popełnił najsłynniejszy plagiat w literaturze polskiej, publikując rozchwytywane w latach 60-tych „Listy do pani Z” jako swoje dzieło, a nie jako przekład z oryginału włoskiego. „Political corectness” powoduje pomijanie obecnie „tego dzieła” w jego bibliografii.

Wstęp do „Pamiętnika” napisała PROFESOR Marta WYKA, córka PROFESORA Kazimierza WYKI. Czterdzieści siedem stron. Przebrnąłem przez ocean nudy, wynotowując zaledwie pół strony ciekawostek. Tak, rzadko wybitni ludzie mają wybitne potomstwo i vice versa. A no właśnie: rodzicami naszego bohatera byli Feliks /zm.1899/ i Wanda z Barańskich Brzozowscy; ojciec był zubożałym ziemianinem, człowiekiem „słabym, zaplątanym w nałóg pijaństwa” /Wyka, str.XIII/, pełniącym funkcję administratora w dobrach hrabiego POLETYŁŁY, matka zaś..... Najlepiej oddajmy głos pisarzowi: /Pamiętnik. Str.170/

„Matka moja jest najsilniejszym charakterem ludzkim, jaki spotkałem w życiu. Tak ustalonej w samym organizmie, tak bezwzględnej, bez wysiłku sięgającej po każdy środek, zarówno najniewinniejszy, jak najprzewrotniejszy - zimnej woli trudno sobie wyobrazić. Paradoks i tragedia tej duszy polega na tym, że ta straszna siła działa w próżni i działając w ten sposób przepoiła się nią, stała się prawdziwie demoniczną potęgą wrogą życiu, niszczącą je w samych korzeniach. Obcowanie z tą kobietą zostawia w duszy pustkę ogołoconą ze wszystkiego - rozpaczliwą. Jej myśli - to, co ona mówi, wnętrze jej odbijające się w słowach, odruchach - robią wrażenie nagiej zwartej ściany, która i d z i e - idzie wprost na nas; jest to jakby grób, który wali się na nas.... Nigdy nie wyleczę się z tego, co wytworzył, wyziębił, zniszczył we mnie wpływ Matki”.

Przytoczyłem ten fragment również po to, by zaprezentować memu potencjalnemu czytelnikowi, który według wszelkich znaków na ziemi i niebie nie sięgnie po Brzozowskiego, nieznośny, wg mnie manieryczny jego styl. /Czyż nie wystarczałoby napisać: Matka była despotką/. Jest on /styl/ wynikiem szczytowego egotyzmu. Brzozowski w „Pamiętniku” wielokrotnie podkreśla, że „..nędzą polskiej literatury... jest brak myśli”, a ponadto, że „...nie ma dziś w piszącej Polsce poza mną nikogo, kto by czuł właściwie znaczenie zagadnień filozoficznych...”. Samochwała ! Również jego manifest jest dla mnie próbą podkreślenia swego znaczenia: „Życie nasze, ja nasze - to jest posterunek, gdy my go opuścim, utraci go już cała ludzkośc na zawsze. Poczucie walki i odpowiedzialności - epicki stan duszy niezbędne są do moralnego zdrowia”.

Teraz najważniejsza uwaga, od której powinienem wogóle zacząć. „Pamiętnik” jest jedyną pozycją Brzozowskiego, którą przeczytałem. Zamówiłem „Pisma Wybrane”, może zdążę je przeczytać i omówić. Obecnie porządkuję tylko opinie innnych. I tak, ze względu na to, że trend czczenia Brzozowskiego wśród intelektualistów nadal obowiązuje zacznę od przeciwnej strony tj jego przeciwników. O sporze Irzykowski-Brzozowski raczej póżniej, teraz opinia Jerzego STEMPOWSKIEGO, wyrażona w liście do GIEDROYCIA: „Mnie odstręczała od Brzozowskiego niekonsystencja jego myśli, której - jak w bouillabaisse - pływa czternaście gatunków ryb i wszystkie niedogotowane. Tu kawałek Marksa, tu kawałek Macha, tu kawałek Newmana...”. „Przeintelektualizowanie” Brzozowskiego wykpił najdobitniej satyryk, autor bajek, Jan LEMAŃSKI /1866-1933/ w wierszu „ERUDYTA”. Oto fragment:
„Co stworzyli Fichci, Hegle, Kanci, Comci - umiem biegle. . Wszystkie zagraniczne „geisty” . Znam: Ibseny, Marksy, Kleisty . I Amiele i Sorele: Wszystkich, wszystko na proch mielę. . Wiem, co płonie, a co tli się W Goethem, w Heinem, w Novalisie; Co w Shakespearze, w Macauleyu, W Millu, w Keatsie i w Shelleju Wiem, co Dante rzekł, Carducci;
Wiem, co Machiavel uczy. Nikt nie żywił się tak niczem, Jak ja Fryderykiem Nietzschem. Wiem, co Budda, co Mahomet; Co jest Krishna, co Bafomet; Wiem, co pisał Tomasz z Kempis; Wiem, kto kocha zło, kto tępi; Wiem, gdzie zła, gdzie dobra rola, Jak jaki Savonarola.... Tak, lecz MOJE własne DZIEŁO - Moje własne - LICHO WZIĘŁO” /podkr.moje/

Jak mówiłem o Brzozowskim WYPADA mówić DOBRZE, lecz dobrze nie wyklucza różnie. Sam Brzozowski podkreśla nieustannie swoją katolickość, podkreśla tak żarliwie, a wręcz zbyt żarliwie, aby kato-Polak mu uwierzył. Podobny efekt wywołuje swoimi wyznaniami Miłosz, nie wspominając o Michniku, który tak „czarnych” się boi, że przyznaje wprawdzie w końcu I tomu, że „nakreśliłem obraz Kościoła zbyt rozjaśniony”, lecz w sześciu dalszych lizusostwo kontynuuje. Co do opinii o Brzozowskim, zacznę od Normana Daviesa, który widzi w nim JEDYNEGO PIONIERA POLSKIEGO MARKSIZMU. Dodajmy, że wg tegoż Daviesa, polski marksizm wydal ZALEDWIE dwóch myślicieli dużej klasy: Adama Schaffa /ur.1913/ i jego ucznia, Leszka Kołakowskiego /ur.1927/, obu wyrzuconych póżniej z Partii. Giedroyć z kolei wielokrotnie powtarza, że „wychował” się na lekturach Brzozowskiego i Żeromskiego. /Wymienia również Potockiego, Micińskiego i Berenta/. Wg Wyki, „pisma Brzozowskiego odegrały /wielką rolę/ w ukształtowaniu światopoglądu filozoficznego tzw „warszawskiej szkoły idei”...... Do szkoły tej należeli: Leszek Kołakowski, Bronisław Baczko, Andrzej Walicki, Jerzy Szacki, Zygmunt Bauman i inni. „Patronem” ich był Juliusz Kroński, heglista, filozof, który wpłynął równie zdecydowanie na światopogląd wybitnego pisarza - czyli Czesława Miłosza w jego wojennym i bezpośrednio powojennym okresie. Młodych filozofów „warszawskiej szkoły idei” pociągnął przede wszystkim historyzm Brzozowskiego i jego nieustanne próby związania jednostki z dziejowym światem. To właśnie w tym kręgu filozoficznym doszło do pierwszego po II wojnie tak dynamicznego odrodzenia pisarstwa filozoficznego Brzozowskiego, a także jego „filozofowania” rozumianego jako sposób życia duchowego, będącego w nieustannym ruchu. Najważniejszą pracą, jaka powstała w tym kręgu wybitnych brzozowszczyków, była książka Andrzeja Walickiego „S. Brzozowski - drogi myśli” /1977/”.

Pozwoliłem sobie na długi cytat z Wyki, ze względu na „mnogość” nazwisk, jak również, by dać przykład możliwości drzemiących w Pani Profesor w dziedzinie „utrupiania” najciekawszego tematu. Bo dla mnie to bełkot. Ponadto, zbędne, a właściwie wadliwe jest dodawanie po heglista wyjaśnienia filozof, jak to czyni autorka w przypadku Krońskiego, który nota bene szeroko był znany pod imieniem Tadeusz /1907-1958/ i przede wszystkim symbolizował karierowiczowską „żydokomunę”. Więcej o nim w eseju „Miłosz”, a tu przytoczę tylko słuszne stwierdzenie jego z 1948 r: „To nie komunizm i nie Polska dzisiejsza są temu winne, że ludzie żle piszą. Winę za to ponoszą po prostu sentymentalizm i romantyzm”. Co do zgrupowania w/w wybitnych intelektualistów w „kręgu brzozowszczyków” widzę tylko nieodpowiedzialną ciągotę do uproszczonej klasyfikacji /zaszeregowywania/ ludzi, natomiast „jego nieustanne próby związania jednostki z dziejowym światem” dotyczyły jednej jednostki - jego samego.

Wracamy do pozytywnych opinii o Brzozowskim. Andrzej Kijowski uważa, że B. jako „nowoczesny myśliciel religijny - zyskuje pozycję, która zapewnia mu miejsce obok Pierre’a Teilharda de CHARDIN, Simone WEIL, Thomasa MERTONA”, a Andrzej Mencwel umieszcza „Pamiętnik” wśród NAJWYBITNIEJSZYCH DZIEŁ LITERATURY POLSKIEJ XX w. Zakończmy uwagą Wyki o „Pamiętniku”: „W ostatnim dziele, jakie wyszło spod jego pióra, Brzozowski złożył szczególny hołd czczonej przez niego koncepcji HOMO FABER. Pozostal twórcą i wytwórcą aż do cielesnego finału”. /Homo faber to twórca/. Nie wiem co Pani Profesor chciała powiedzieć, ale ŁADNIE powiedziała.

Czas na moje podsumowanie. Sądzę, że moje rozczarowanie „Pamiętnikiem” wynika z upływu czasu. Nie wziąłem dość głęboko pod uwagę faktu, że został on napisany ponad STO LAT TEMU /przełom 1910-1911/. Moja „wtórna” znajomość myśli Brzozowskiego, przyćmiła możliwość odczucia nowatorstwa jego poglądów. Np. Swedenborga i Blake’a poznałem uprzednio z Miłosza „Ziemi ULRO”, a poglądami, trochę wyimaginowanego wroga, tj Irzykowskiego zachwycałem się w wieku lat 16 tj 53 lata temu, gdy odkryłem w bibliotece mego Ojca - „PAŁUBĘ”. Ukuty od tytułu „PAŁUBIZM” zapamiętałem jednakże jako oręż walki z Leonem CHWISTKIEM, a nie z BRZOZOWSKIM. A może się mylę? A może Brzozowski, uważający się za „pępek świata” zbyt pochopnie traktował kazde słowo wypowiedziane przez Irzykowskiego za atak na siebie? /Ku pamięci: Karol IRZYKOWSKI /1873-1944/ ranny w Powstaniu Warszawskim, umarł w szpitalu w Żyrardowie. Pogrzeb mial miejsce 4.11.1944 r., w jego imieniny/. Dzięki „Pamiętnikowi” zainteresowałem się Newmanem, Sorelem i Carlylem i za to dziękuję.

Jeszcze przypomniała mnie się cenna uwaga Sławomira Sierakowskiego /ur. 1979, red.nacz. „Krytyki Politycznej”, wydawca m.in. pism Brzozowskiego/: „nieuchronną częścią losu INTELIGENTA jest obustronne niezrozumienie, a nawet odrzucenie przez społeczeństwo..... Mamy w Polsce dwie zinstytucjonalizowane w sferze publicznej tożsamości: NARODOWO-KATOLICKĄ i SCEPTYCZNO-LIBERALNĄ. Miłosz, podobnie jak Brzozowski, obie odrzucał wprost”.

To teraz Andrzej STASIUK. Pierwszą wzmiankę o nim znajduję w swoich notatkach pod datą 11.08.2007 r.: „W Tyg. Powsz. bardzo ładny list pożegnalny Andrzeja STASIUKA i Moniki SZNAJDERMAN po samobójczej śmierci Mirosława NAHACZA /1984-2007/, Łemka, autora książek pt „Osiem cztery”, „Bombel”, „Bocian i Lola”. Przy okazji: proza Stasiuka bardzo mnie się podoba”. Zgodnie z moją metodologią pisania, wyjasniam, że ŁEMKOWIE to naród zamieszkujący pierwotnie Beskid Wschodni, czytaj Bieszczady, UNICESTWIONY skutecznie przez Polaków w ramach akcji „WISŁA”, którego resztki przesiedlono na „Ziemie Zachodnie”; przedstawicielem tej grupy etnicznej był malarz „prymitywista” NIKIFOR.

STASIUK /ur.1960/, wraz z żoną Moniką Sznajderman /Wyd.Czarne/, mieszka w Bieszczadach, w WOŁOWCU, pod Gorlicami. Stąd też znajomość z Nahaczem, jak i miejscową historią. STASIUK pisze: „Dziś Wołowiec ma 15 domów, połowa z nich właśnie co powstała..... Kiedyś było domów 137: do akcji „Wisła”... do tego szaleństwa... Zaraz obok są pegeery... Wznosili obory z materiału z rozbieranych cerkwi...”. Żeby zdążyć zapoznać mego czytelnika z poglądami autora, nim zostanie przez kato-Polaków spalony na stosie, szybko przedstawiam największy „problem” ludu polskiego w ujęciu STASIUKA:

„Pod koniec wojny UDRĘCZONY POLSKI LUD, w chałupach krytych słomą, z dzieciakami po siedem, osiem w każdej chałupie, z jednym prosięciem.... miał kim GARDZIĆ; bo byli RUSCY. Wyklęty człowiek miał kogoś gorszego od siebie. Gdy zaczynają się opowieści o NIEMCACH, to zupełnie coś innego. Jacy przystojni, jakie mundury mieli piękne, cholewy wybłyszczone.... I CO ZROBISZ Z TĄ POTOCZNĄ POLSKĄ ŚWIADOMOŚCIĄ?..... jest to problem POLSKIEJ TOŻSAMOŚCI, ta NIEUKOJONA TĘSKNOTA ZA ZACHODEM, NIEODWZAJEMNIONA MIŁOŚĆ”.

STASIUK słusznie zauważa, że do Polski: .....”z Zachodu przyjeżdża ludzi bardzo mało, nie czują jakoś potrzeby oddychania naszym powietrzem...”. My zaś jeżdzimy, by zaczerpnąć tamtego powietrza, by się nim zachłysnąć, a potem wrócić i żyć z jeszcze większymi kompleksami. Na Zachód również „wybrał się HERBERT by napisać KOSZMARNĄ, ZAKOMPLEKSIONĄ książkę...” /chodzi tu o „Barbarzyńcę w ogrodzie”/.
Karierę pisarską zaczął od „Mojej Europy. Dwa eseje o Europie Środkowej” napisanej wspólnie z Jurijem ANDRUCHOWYCZEM. Póżniej był Jeep i niezliczone podróże, po Bałkanach, Albanii, oczywiście Polsce i wreszcie Wschodzie Europy, dalej, dalej aż po Mongolię. Wyspecjalizował się w krotkich opowiadaniach, ktore łączy głęboki humanizm. Był laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich /1995/, oraz „NIKE” /2005 za „Jadąc do Babadag”/. Pamiętam jego „Opowiadania galicyjskie”, zbiór „Przez Rzekę” oraz „Dziennik pisany póżniej”. I własnie w tej chwili skończyłem ponowną lekturę opowiadań „Przez Rzekę”. Świetne, wspomnieniowe, wiernie odtwarzające realia życia w PRL-u, a w tym nieustannie spożywany alkohol. Co ciekawsze, stosunkowo młody Stasiuk bije na głowę modnego /pseudo/pisarza PILCHA w oddawaniu realizmu tamtych czasów. Lecz czemu ponownie sięgnąłem po te opowiadania, które, owszem, są dobre lecz ani lepsze, ani gorsze od pisanych przez Marka Nowakowskiego czy Irka Iredyńskiego? Otóż, leżąc w ośrodku rehabilitacyjnym przeczytałem świetne jego opowiadanie w TP nr.47 pt „Bóg z radia”, które zainspirowało mnie do skreślenia paru słów o autorze. Aby było ciekawiej i pełniej udałem się do biblioteki, gdzie niestety nic poza wspomnianymi opowiadaniami „Przez rzekę” nic nie znalazłem. Toteż piszę niniejsze będąc fizycznie ograniczony i przeto przechodzę do cytatów z bulwersującego opowiadania. Autor, jadąc przez Polskę w Wielki Piątek obserwuje otwarte kościoły, a w nich pobożnych Polskich katolików, co komentuje:

„Czuwają u zwłok Żyda. Zabitego przez naród niewierny. Od wieków przychodzą o tej porze, lamentują i oskarżają. Nic nie rozumieją. Ani księża, ani stare kobiety. Zamiast oskarżać, powinni dziękować, że ktoś to zrobił za nich. Że ktoś Go zabił za nich. Inaczej sami by przecież musieli, żeby SIĘ WYKONAŁO. Dwa tysiące lat obłudy...”

STASIUK nie odpuszcza, prowokuje dalej, a może po prostu jest pewien, że „rydzykowe” po katolicki Tygodnik Powszechny nie sięgną, bo to nie ich katolicyzm:
„Ale im się udało... Żydzi zrobili za nich wszystko. Od początku do samego końca. A ci stali z rozdziawionymi gębami i nic nie mogli pojąć. Nie mogli pojąć, że ktoś ich wyręczył, bo byli zbyt tchórzliwi, zbyt obłudni, zbyt dziecinni, by zrobić sobie prawdziwego Boga. Przyszli na gotowe i potem już nigdy nie mogli tego wybaczyć”.
Wątek „swojego” Boga to przede wszystkim Dostojewski /p. esej „Dostojewski/, jak i JANION /p. esej „Niesamowita Słowiańszczyzna/. Stasiuk jest chyba pod ich wpływem:
„...muszą opłakiwać Żyda z gipsu, z plastiku, a przecież powinni jakiegoś porządnego Boga, polskiego z krwi i kości, z naszego mięsa”.

Do izolacji, do zamknięcia się kato-Polaków w oblężonej twierdzy prowadzi ks. Rydzyk:
„...szef ze swoją mową, z tym kleistym językiem, który ledwo się obraca, ledwo brnie, lecz kala wszystko, czego dotknie. W tej jątrzącej bajdule, w tej cykorowatonapastliwej ględzie, w tej pleciudze pomówień, w tym faryzejskim postękiwaniu, w tym posapywaniu fałszerskim nie ma nikogo żywego. Są tylko „ONI” i „MY”. I ani żywej duszy. Jakby żaden Bóg nie wcielił się w człowieka, tylko miał zjawiać się na zawołanie, by pognębić „onych” oraz „mych” wywyższyć”.

Kończy STASIUK inwokacją, którą przybija wyrok śmierci dla siebie z ręki „rydzykowego” plemienia:
„Panie, wiem, że jesteś zajęty,,,, ale uważam, że powinieneś rozpędzić mój naród na cztery wiatry. Powinieneś przepędzić ten naród od siebie jak tych przekupniów ze świątyni. Na jakąś pustynię ich wygnać, żeby się tułali jak Żydzi. Żeby im się nie wydawało, że mają do Ciebie jakiś grupowy dostęp, że ich będziesz grupowo rozpatrywał i liczył im te wszystkie plemienne zasługi, które oni sobie wyobrażają, zapisują i potem w nie wierzą. Że to są zasługi przed Tobą. Panie, ja bym ich na Twoim miejscu rozgonił po całym świecie jak naród Izraela i dopiero by się okazało, ile są warci.... Jakby nie mieli żadnego Ruska, Niemca ani Żyda na usprawiedliwienie...... Dopiero by było wiadomo, czy oni wierzą, czy tylko robią narodowy interes.”

Jeszcze dodaje osobiste życzenie dla kato-Polaków: „...żeby nie musieli.... wysyłać przekazów z ostatnim groszem dla zbójeckich jaskiń w eterze”. Tak, lubię Stasiuka, a zakończę smutnym dowcipem też przeczytanym u niego: „Dlaczego Matka Boska taka zasmucona? - - Bo JĄ zrobili Królową tego burdelu”.

No i czas na Jorge’a Luisa BORGESA /1899-1986/, pisarza argentyńskiego. Wzmiankowałem o nim w eseju „ECO”, jako, że autor biografii Umberto ECO - SCHIFFER przyjąl za motto następującą myśl Borgesa z „Biblioteki Babel”:

„WSZECHŚWIAT /który inni nazywają BIBLIOTEKĄ/ składa się z nieokreślonej i być może nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii. Jak wszyscy ludzie biblioteki, podróżowałem w młodości; odbywałem pielgrzymki w poszukiwaniu jakiejś książki, być może katalogu, katalogów....”

a sam Eco ślepego strażnika biblioteki w „Róży” obarczył imieniem JORGE, nawiązując tym samym do niewidomego BORGESA. Mnie to mierzi, lecz pozostaje w zgodzie z moją negatywną opinią o Umberto ECO. W swoich notatkach znajduję pod datą 4.09.2010: „dwa zbiory opowiadań Borgesa; wszystko do dupy; „przeintelektualizowane”, a poza tym wszystkie wady wytykane argentyńczykom przez Gombrowicza”. Teraz mam przed sobą zbiorek opowiadań „Księga piasku”. Niestety, zarzuty pozostają aktualne. Szkoda, że wydawca, bądż tłumaczka - skądinąd urocza staruszka poznana przypadkowo przeze mnie - Zofia Chądzyńska /por. wspomnienie o kanapie pod hasłem „CORTAZAR”/ nie opatrzyli opowiadań przypisami, może wtedy tekst byłby bardziej zrozumiały dla przeciętnego czytelnika takiego jak ja. Ta zmora „przeintelektualizowania” obniża wartość twórczości Borgesa, Cortazara, Saula Bellowa czy Umberto Eco. Uciążliwa jest też u omawianego powyżej Brzozowskiego, a karykaturalną formę przyjmuje w recenzjach filmowych niejakiej pani Piotrowskiej /w „TP”/, nafaszerowanych nazwiskami i skojarzeniami, po przeczytaniu których potencjalny widz pozostaje sam z hamletowskim pytaniem „iść czy nie iść do kina”. Wydawca informuje na obwolucie „Księgi piasku”, że autora: „erudycyjne gry i twory wyobrażni; fikcje metafizyczne..... wydarzenia fabularne /autor/ opatruje odautorską refleksją”. I nim przejdę do przykładów tych „refleksji”, przypomnę główny zarzut stawiany przez Gombrowicza pisarzom argentyńskim: to pisanie „pod Paryż”; chęć zdobycia uznania „przez Paryż”, ktora prowadzi do sztuczności, sztywności i naszpikowania tekstu erudycyjnymi popisami, przy jednoczesnej zatracie naturalności. Przejdżmy teraz do tekstu.

W pierwszym opowiadaniu pt „Tamten” autor słucha kreolskiej ballady „La Tapery” Eliasa Regulesa /?/ i wspomina Alvara Meliana Lafinur /?/. Następnie wymienia książki jakie miał w swojej szafie pięćdziesiąt lat temu: słownik łaciński Quicherata /?/, „Germanię” Tacyta /55-120/, „Tablas de sangre” Rivery Indarte /?/, „Sartor Resartus” Carlyle’a /1795-1881/ biografię Amiela /1821-81/ oraz książkę o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich /?/. Następnie porównuje dyktatora Perona /1895-1974/ z Rosasem /1793-1877/. Teraz czas na Dostojewskiego /1821-81/, którego wymienia „Biesy” i „Sobowtóra” /?/. Tego ostatniego zaś porównuje z bohaterami Conrada /1857-1924/. Oświadcza, iż inspiracją dla jego „Czerwonych hymnów” był „Błękitny wiersz” Rubena Daria /1867-1916/ i „Szara piosenka” Verlaina /1844-96/. Przytacza myśl „pewnego Greka” /?/: „Człowiek wczorajszy nie jest człowiekiem dzisiejszym”, a następnie każe nam podziwiać „przesławne zdanie”: „L’hydre-univers tordant son corps ecaille d’astres”, prawdopodobnie wypowiedziane przez Hugo /1802-85/. Zrozumienie tego „przesławnego zdania” pozostawiam moim czytelnikom, bo ja francuskiego nie znam. Borges nie pomija Whitmana /1819-92/, który ponoć wspomina „noc nad morzem, kiedy to był naprawdę szczęśliwy”, a następnie przytacza fantazję Coleridge’a /1772-1834/: „Ktoś śni, że wędruje przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w dłoni”. I to wszystko na dziesięciu stronach kieszonkowego formatu.

Następne opowiadanie pt „Ulrica” sprawia nam trudności począwszy od tytułu, który etymologicznie nawiązuje do wymyślonej przez Blake’a /1757-1827/ „Ziemi ULRO” /por. esej Miłosz/. Dalej mamy motto: „Hann tekr sverthit Gram ok leggr i methal theira bert”. Krótkie i dosadne. Ucz się, mój drogi czytelniku języków, bo nauka to potęgi klucz. Powyższe motto pochodzi z „Volsunga Saga”, islandzkiej opowieści o Volsungu, wnuczku najwyższego boga - ODYNA. Przypomnijmy, że synem Volsunga był Siegfried, bohater Nibelungów, do których genialną muzykę stworzył Wagner /1813-83/. No to teraz możemy przystąpić do pięciostronicowego tekstu. Na stronie pierwszej dowiadujemy się o „obrazoburcach Cromwella”. Ni cholery nie rozumiem o co chodzi; za to rozumiem stronę drugą, na której autor odwołuje się do wersetu znanego nam już Blake’a „o dziewczynach z łagodnego srebra i szalonego złota”. Na stronie trzeciej wspomina Schopenhauera /1788-1860/: „Powiedziała, że lubi samotne spacery. Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem: -Ja także. Możemy więc wyjść razem”. Cha, cha, cha! Niby filozof, a taki zgrywus. Strona czwarta zapowiada wędrowkę śladem De Quinceya /1785-1859/, „który szukał swej Anny zagubionej w londyńskim tłoku”. Nic nie wiedziałem, że ten krytyk szukał jakiejś Anii, lecz się dowiedziałem. Na piątej i szczęśliwie ostatniej stronie kochankowie postanawiają zwracać się do siebie per Brunhildo i Zygfrydzie, to nawiązanie do motta, po czym idą kopulować do hotelu, w którym „ściany wyklejone są tapetą a la William Morris”. Morris /1834-96/, poet, painter and designer.


Drogi Czytelniku, więcej nie będę Ciebie mordował Borgesem, lecz pomyśl o moim oddaniu głębokim literackim analizom w trakcie których doznaję piekielnych katuszy szczególnie dlatego, że pozostając uczniem Tischnera, Kołakowskiego, Bocheńskiego, Janion etc przywykłem do kunsztu języka moich mistrzów potrafiących o najtrudniejszych problemach mówić jasno, przejrzyście i zrozumiale, bez szafowania mnogością pojęć czy nazwisk. Amen.

Friday, 29 November 2013

Kafka a Kabała

„KAFKA a KABAŁA”
Karla Ericha Grozingera /umlaut/ maj, 2012

Autor uważa, że „PROCES” i „ZAMEK” są powieściami o Hiobie, w których brak jedynie „prologu w niebie”, przeto przed Kafką należy postudiować Księgę Hioba. Wydaje mnie się, że i Kafka, i Księga Hioba zasługują na dogłębne studiowanie, a jeśli autor ustawia taką kolejność, nie będę oponował, ażebym nie został posądzony o „upierdliwość”. Winny jestem jednak wyjaśnienia co to za prolog. A, niech wyjaśnia autor:
„Prolog... to przecież znany z biblijnej Księgi Hioba, a także z „Fausta” Goethego, prolog w niebie, stanowiący przyczynę całej akcji, która za chwilę nastąpi...

Pomijając stylistykę, myśl jest odkrywcza, bo dzięki niej dopuszczamy możliwość istnienia prologów niezwiązanych z akcją, jak również akcji, która za chwilę nie nastąpi. Kontynuujmy cytat, zaznaczmy jednak, ze dalsze słowa dotyczą dramatu Jankiela Gordona /Jakuba Gordina/ pt „Bóg, człowiek i diabeł”, w ktorej Hiobem jest Dubnower:

...Szatan, ktory mocą swego urzędu wątpi w ludzką sprawiedliwość, idzie o zakład z Bogiem, że ludzie /a więc równiez Hiob tej sztuki, Herszele Dubnower/ dopóty będą sprawiedliwi, dopóki będzie to dla nich korzystne lub nie okaże się zbyt trudne. Szatan nie poddaje Hioba Gordina próbom cierpienia, gdyż uważa, że po tak długiej i bolesnej historii nie da się juz odwieść Żydów od Boga tym sposobem, lecz kusi go pieniędzmi i rozkoszami życia”.

Jak to ma się mieć do Kafki - nie wiem, korzyść ino w tym, że zainspirowało mnie do sformułowania niezbyt odkrywczej parafrazy: „Po Holocauście nie da się już odwieść Żydów od Boga”. Autor stwierdza również, że tak „Proces”, jak i „Zamek” to klęska TEURGII. Nim wyjaśnimy co to jest „teurgia”, przestudiujmy cytat:

„KABAŁA, podobnie jak średniowieczny platonizm, pojmuje stopniowanie świata jednocześnie jako hierarchię jakości. Niebiańskie szczeble, które znajdują się bliżej ludzkiego świata, są z tego powodu bliższe jakości życia doczesnego, niż stojące nad nimi stopnie wyższe. I biada modlitwie, biada duszy, które nie przedzierają się wzwyż, bo przydarzy im się to, co przeżyli obydwaj bohaterowie Kafki - Józef K. i geometra K. Jeden ma wprawdzie do czynienia z sądem, drugi z biurokracją zamku, ale to, co tam widzą, nie różni się prawie od ich własnego, nędznego świata. W obydwu tych wielkich powieściach, w „Procesie” i w „Zamku”, autor przedstawia zatem... ..kryzys kabały, niepowodzenie teurgii, niezdolność człowieka do przedarcia się własnym działaniom ku górze, przed decydującą, najwyższą instancją”.
„Oczywiście oczywiste” jest, że bliżej jest bliższe... niż stojące nad.. wyższe. Nie jest jednak oczywiste, że bohaterowie ten sam nędzny świat odnajdują w zetknięciu z sądem czy z zamkiem. Na odwrót: świat sądu czy zamku był dotychczas dla nich niewyobrażalny. Natomiast fragment: „biada duszy, ktore nie przedzierają się wzwyż, bo przydarzy im się to, co przeżyli obydwaj bohaterowie Kafki - Józef K i geometra K” wskazuje winnych, którzy sami sobie ten los zgotowali.

Czas już na teurgię: wg. Kopalińskiego

„teurgia - umiejętność zmuszania albo skłaniania bóstwa.. do wykonania jakichś działań”
Wg autora:

„teurgia - wywieranie wpływu na świat boski; w KABALE dzięki modlitwom i rytuałom żydowskim, medytacjom nad Torą i alfabetem hebrajskim, sprowadza sie jedność /JICHUA/ i blogosławieństwo”.

To ja się zapytowywuję, dlaczego to Kafka miałby niby przedstawiać w swych dziełach „niepowodzenie teurgii” ? Czyż świadczyć o tym miałaby bezradność, beznadzieja jednostki wobec wszechmocnego systemu ? Toć przecież rozumowanie na poziomie wojskowego dowcipu o szer. Kowalskim, który zapytany z czym kojarzy mu się chusteczka, odpowiada, że z dupą, a dlaczego ? -bo, mu wszystko się z dupą kojarzy. Tak autorowi wszystko się kojarzy z KABAŁĄ.

Omawiana książka jest właściwie sporem publicystycznym, w którym żydostwo Kafki jest tłem, a istotą dyskurs wyznaniowy /tzn o rożnych interpretacjach judaizmu, chasydyzmie czy odmianach kabały/ z innymi żydowskimi adwersarzami. Odbywa się on w sposób, który my, nie-Żydzi, uważamy za „przyslowiowo żydowski”. Najpierw wyrazy szacunku, wymienianie tytułów i osiągnięć adwersarza, dalej /pozorne/ uznanie tez, oczywiście zgodnych /naprawdę przeciwnych/ z własnymi, jeszcze podkreślenie własnej niedoskonałości i skromności, by w końcu „odwrócić kota ogonem”, i z tych samych przesłanek wyciągnąć przeciwne wnioski i wygłosić wyższość własnej racji. Oto przykład: adwersarz Manfred Voigst pisze:

„Interpretacja Grotzingera i przedłozone tu koncepcje przeciwne wykluczają się wzajemnie.... ..przesłanki obydwu interpretacji znacznie się rozmijają...”

A autor odpowiada:

„MA RACJĘ !... ...Wszyscy.. zgadzamy się przynajmniej co do tego, że żydostwo odegrało tu ważną rolę... aż po konczące rozdział ...wybrana przeze mnie droga różni się od drogi mego przyjaciela Manfreda Voigsta..”

Z każdej książki staram się czerpać korzyści, więc i w tym przypadku je odniosłem. Przypomniałem sobie, że zwitek pergaminu z wypisanymi wersetami z Tory, zamknięty w rurce i przytwierdzony do drzwi domów religijnych Żydów jako przypomnienie o wierze w Boga to mezuza, a dwa skórzane pudełeczka z przymocowanymi rzemykami, również z cytatami z Tory, przytwierdzane do czoła i lewego przedramienia na czas modlitwy to tefilin lub filakterie. Wyczytałem również arcyważne dla mnie stwierdzenie:

„...jeśli doświadczymy IMMANENCJI Boga, nie potrzeba już wiary. Potem WIE SIĘ o obecności Boga”.


Ponieważ my, tzn Wojciech Gołębiewski /1943-201?/ i Carl Jung /1875-1961/, wiemy, że Bóg jest, /tym samym wiara nam jest niepotrzebna/, to powyższe zdanie zafrasowało, jako, że immmanencja w nim sprawia ambaras. Wg Glogera to „pozostawanie wewnątrz obrębu doświadczenia”; wg Kopalińskiego: immanentny - przeciwieństwo transcendentnego - : „będący wewnątrz czego, tkwiący w czym, właściwy z natury danemu zjawisku, nie wynikający z działania czynników zewnętrznych”.

Nie mogę być próżny, by twierdzić, że doświadczyłem /cokolwiek to znaczy/ immanencji Boga, przeto odchodzę by oddać się rozmyślaniom. Bye !
Pos

O kolaboracji na Ukrainie

O KOLABORACJI NA UKRAINIE 11.04.2012
Nie wiem po co i dlaczego KUZYN z Polski zarzucił nas wyciągami, głównie z wikipedii, o złych Ukraińcach co prześladowali i mordowali dobrych Polaków kolaborując z Niemcami. Nie będę zniżał się do dyskusji na tym poziomie, lecz ograniczę się do cytatów z TYCHŻE przysłanych materiałów, które pokazują jak efekt czytania jest zależny od nastawienia.

Zaczynam od cytatu z pracy Grzegorza MOTYKI pt „Kolaboracja na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej 1941-1944”: /str.9/ /wszystkie podkr. moje/

„...nie brakowało głosów przychylnie odnoszących się do szukania wsparcia u Niemców. Jego gorącym zwolennikiem okazał się prezes Rady Głównej Opiekuńczej Adam Ronikier. W swoich pamiętnikach pisał: „topniał stan posiadania polskiego w tej odwiecznie do Polski należącej ziemi,..... ....w Równem,...nasi delegaci, uzyskawszy od Kreishauptmanna broń... nie tylko potrafili Ukraińców wziąć w ryzy, ale naokoło Równego kraj cały doprowadzić do ładu i porządku...””

Na tej samej stronie czytamy o wsi Adamy: „...mieszkańcy otrzymali od Niemców około 40 karabinów do obrony przed UPA”.

Po tym wstępie wróćmy do chronologicznego przeglądu publikacji MOTYKI /ur.1967, dr hab., pracownik PAN-u/. Na str. 4 znajdujemy opinię Grzegorza HRYCIUKA:

„W lipcu 1941 r. okazało się, że znaczna część społeczeństwa polskiego we Lwowie bardziej obawiała się powstania niepodległego państwa ukraińskiego niż okupacji niemieckiej. [...] Polacy zdawali się żywić znacznie większą niechęć, połączoną ze strachem, do swoich najbliższych sąsiadów niż do „cywilizowanych Europejczyków” spod znaku Hakenkreutza”

Pokrętne to używanie sformułowania „sąsiadów”. My nie byliśmy „sąsiadami” lecz okupantami i kolonizatorami, a Ukraińcy - zniewoloną ludnością tubylczą. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to niech dalej nie czyta. Przejdżmy do str. 7. Czytamy tam z przerażeniem:

„Oddzielnym problemem jest obecność Polaków w niemieckiej policji na Wołyniu. W 1943 r., po dezercji ukraińskiej policji na tym obszarze, Niemcy uzupełnili częściowo braki Polakami. W oddziałach policji - na poszczególnych posterunkach oraz w 107 Schutzmannschaftbatalion - znalazło się około 1,5-2 tys. osób. Polacy służyli również w innych batalionch Schuma, m.in. w 102 w Krzemieńcu, 103 w Maciejowie, 104 w Kobryniu, 105 w Sarnach. Oprócz tego ściągnięto 360-osobowy 202 Schutzmannschaftsbataillon z Generalnego Gubernatorstwa. Jednostka ta brała udział w krwawych pacyfikacjach miejscowości ukraińskich.”

Dalej znajdujemy podsumowanie:

„Choć udział polskiej policji w zbrodniach na ludności ukraińskiej jest niepodważalny, to jednak.... ...popełniała ona w tym regionie zbrodnie wojenne, ale nie aż tak często, jak przedstawiają to ukraińscy autorzy, którzy niejednokrotnie piszą wręcz o polsko-niemieckiej okupacji Wołynia, tak jakby Polacy i Niemcy byli tu równorzędnymi sojusznikami..”

Teraz o kolaboracji AK z Niemcami: /str.8/

„Warto tu przypomnieć mało znane wypadki współpracy militarnej polskiej partyzantki z Niemcami przeciw Sowietom. W czerwcu 1943 r. na skraju Puszczy Nalibockiej powstał Batalion Stołpecki AK. Początkowo walczył z Niemcami, wchodząc w tym celu w porozumienie z partyzantką sowiecką. Ta jednak zachowała się nielojalnie i 1 grudnia 1943 r. podjęła próbę zniszczenia polskiego oddziału. Żołnierzy oddziału rozbrojono, część wymordowano, a część wcielono do własnej partyzantki. Pozostali odtworzyli oddzial pod dowództwem por. Adolfa Pilcha „Góry”.... ....zawarli porozumienie z garnizonem niemieckim w miejscowości Iwieniec przeciwko partyzantce sowieckiej. Porozumienie trwało do czerwca 1944 r.... Podobna sytuacja powstała na północno-zachodniej Nowogródczyżnie. W styczniu 1944 r. działający na tym obszarze Batalion Zaniemeński AK, dowodzony przez rotmistrza Józefa Świdę „Lecha” i ppor. Czesława Zajączkowskiego „Ragnera”... zawarł z Niemcami układ...”.

„Oddzielną sprawą jest uzbrajanie przez Niemców polskich grup samoobrony przed Ukraińcami.... Niemcy w celu ograniczenia działań ukraińskiej partyzantki nie tylko zgadzali się na powstawanie formacji samoobrony, ale też niejednokrotnie dostarczali im broń...... ...w grę musiała także wchodzić współpraca z Sicherheitsdienst /Policja Bezpieczeństwa/, a nawet współudział w różnych akcjach przeciwpartyzanckich”.

Kuriozalne jest następne zdanie autora:

„Współpraca samoobrony z Niemcami była wymuszona stanem wyższej konieczności i dlatego Polacy nierzadko piszą w tym kontekście o „pozornej kolaboracji” czy wręcz walllenrodyzmie”.

Mickiewicz się w grobie przewraca, juz chyba za śmigło robi. No to czas na pogromy: /str11/
„Na Białostcczyżnie w 1941 r doszło do ponad dwudziestu pogromów ludności żydowskiej dokonanymi rękami Polaków.... Najbardziej znany mord.. miał miejsce w Jedwabnem... W Galicji Wschodniej... w 31 miejscowościach doszło do pogromów z ofiarami śmiertelnymi, a w około dwudziestu miejscach Żydzi byli szykanowani, ale nie zabijani...”.

Kończymy z Motyką zdaniem z 12 str.: „....oddziały AK na Wołyniu likwidowały niektóre grupy Żydów”

Inne materiały z wikipedii nie zawierają nic ciekawego oprócz artykułu pt „Czystka etniczna w Małopolsce”. Na podstawie tego artykułu przypominam, że postrach Polaków Stepan BANDERA został aresztowany już we wrześniu 1941 r. i przebywał w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen do jesieni 1944 r. Do śmiechu doprowadziła mnie str 13, gdzie wyczytałem o wymianie listów między arcybiskubami Twardowskim a Szeptyckim, bo pamiętam, że ten ostatni to wnuk Aleksandra hr. Fredry, który ratował Żydów, a opowiedziawszy się po stronie słabszych, poniżanych Ukraińców szczerze nienawidził okupantów - Polaków. W jednym z listów do abp Twardowskiego abp Szeptycki twierdził, że eksterminację Polaków poprzedziły:

„...bardzo liczne zabójstwa Ukraińców tylko dlatego, że byli Ukraińcami na Wołyniu, Lubelszczyżnie, Chełmszczyżnie i w okolicach Leżajska..”

Na stronach 14 i 15 mamy przykłady polskich zbrodni:

„8 marca 1944 r. w napadzie na wieś Błyszczywody zastrzelono kilkunastu Ukraińców. W tym samym miesiącu lwowscy żołnierze Kedywu zastrzelili w Sorokach 17 osób i miejscowego księdza greckokatolickiego z rodziną. W leżącej niedaleko leśniczówce zabito 6 osób, a w Gniłej 9..... W nocy z 15 na 16 marca /dwie grupy Kedywu/ zaatakowały Chlebowice Świrskie, gdzie spalono 12 ukraińskich godpodarstw, zastrzelono 60 mieszkańców, w tym księdza greckokatolickiego. 20 marca zaatakowano również Czerepin. W Łopusznej zabito jadących po drewno 48 ukraińskich furmanów. W sumie w akcjach tych zginęło 130 Ukraińców... W nocy z 10 na 11 czerwca 1944 oddziaqły leśne AK... spaliły ukraińską wieś Szołomyję w powiecie lwowskim.... ...Ogólna liczba Ukraińców - ofiar polskich akcji odwetowych na terenie Małopolski Wschodniej /bez terenów Polski w obecnych granicach i Wołynia/ zamyka się w przedziale 1 -5 tys.”

A co z terenami podkreślonymi ? A w myśl zasady audiatur et altera pars, jakie liczby wymieniliby Ukraińcy ?

Kuzynie, to wszystko z Twoich wycinków, które miały nas przekonać o współpracy Ukraińców z Niemcami. Przecież NIKT NIGDY W TO NIE WĄTPIŁ, lecz naucz się czytać dokładnie, bo „nauka to potęgi klucz”.

DISCE PUER....., EGO FACIAM TE MOŚCIPANIE




Monday, 25 November 2013

RECENZJE: Murakami, Saramago, Llosa, Canetti, Marquez

RECENZJE NATYCHMIASTOWE


Przerażony wpisami “na internecie”, decyduję się na najkrótsze recenzje przeczytanych książek na swoim blogu.

1. 25.11.2013; MURAKAMI, „Przygoda z owcą”: Jestem pełen podziwu dla autora, bowiem to sztuka tak dokumentnie spieprzyć dobry początek. Ciekawy alegoryczny pomysł, nagle w końcówce „zagęścił” i zawiesił w niedopowiedzeniu, które można by zaakceptować, gdyby nie to właśnie zagęszczenie. Szkoda, bo nieżle się czytało

2. 26.11.2013; SARAMAGO, „Baltazar i Blimunda”: ARCYDZIEŁO!!!. Zgodnie z tytułem strony, przystępuję do pisania „natychmiast” po lekturze, a jest to, w tym przypadku niezmiernie trudne, gdyż jestem podekscytowany, a myśli się kłębią i wymagają uporządkowania. Zacznijmy od tego czym książka nie jest. Otóż, na pewno, wbrew licznym recenzjom i komentarzom, NIE JEST historią pięknej miłości. Dalej, mimo tytułu oryginału – Memorial do Convento, NIE JEST „kroniką klasztoru” w Mafrze. Postacie historyczne /król i cały dwór portugalski, pionier awiacji, Domenico Scarlatti etc/ są TYLKO TŁEM, a najważniejszą rolę powierzył autor NARRATOROWI, który m.in. informuje nas o wydarzeniach z przyszłości. O słuszności tych spostrzeżeń przekonany będzie każdy, kto dobrnie do końca mojej recenzji. Teraz, tylko nadmienię, że Saramago, aby przedstawić swoje filozoficzne poglądy, nie był limitowany miejscem i czasem akcji, gdyż są ogólnoludzkie i „ponadczasowe”. Mało tego, jedynie auto da fe wyznacza granice czasowe wydarzeń. No to juz czas powiedzieć, czym „to” jest ? A to zależy od punktu widzenia. Dla większości - BLUŻNIERSTWEM, dla mnie - satyrą na kler, traktatem filozoficznym na temat spójności /a raczej jej braku/ doktryny judeochrystianizmu, ale przede wszystkim rozwinięciem /może lepiej - swoistym komentarzem/ schopenhauerowskiego rozumienia Ding an sich.

Aby wyjaśnić blużnierstwo, wybiegnimy, wzorem autora, w przyszłość. „Baltazara i Blimundę” wydano w 1982 roku, a dziewięć lat póżniej jego „Ewangelię wg Jezusa Chrystusa”, którą ogłoszono, wszem i wobec, BLUŻNIERSTWEM, a autora wykreślono z listy pretendentów do jakichkolwiek europejskich nagród literackich. Obudzili się z ręką w... . Ręką, a no właśnie: gdy Baltazar wyciągnął żebraczą rękę, natychmiast otrzymany datek ukradł mu mnich, chucie mnichów i kurewstwo mniszek przewija się przez całą książkę, by apogeum osiągnąć w końcowej scenie gwałtu Blimundy przez mnicha. Szkoda mojej ręki na takie dyrdymały; nawet wywód o jednorękim Bogu /bo po co Mu lewa ręka, skoro wszyscy siedzą „po prawicy”/ zaliczam do dowcipnych, lecz nie decydujących o wartości książki. Już o wiele ciekawsza jest rozterka ks. Bartłomieja, czy Bóg jest jednoosobowy czy też „jeden w trzech osobach” i kiedy się zmienił? Jednakże istotą tego, niewątpliwie, DZIEŁA jest podkreślenie dominującej, najwyższej siły jaką jest WOLA. O zbieraniu ludzkiej woli do flakoników z bursztynami czytamy m.in na str.:146, 150, 151, 189, 191, 194 i 203; i o dziwo!, w żadnej ze znalezionych „na internecie” recenzji, w żadnym komentarzu nie znalazłem o tym słowa. O wadze tego niech świadczy cytat ze str.203:
„..a jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla świętego Oficjum nie istnieje nic takiego jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze, uniemożliwiając im wstąpienie do raju..” /podkr. moje/

U Schopenhauera ŚWIAT = WOLA = Ding an sich. Nie miejsce tu na dyskusje o WOLI. Zainteresowanych zapraszam do tekstu pt „Wola..” na moim blogu. Zwróćmy natomiast uwagę skąd wziął się pomysł łowienia ludzkiej woli. Zauważmy, że przed podróżą do Holandii, ks. Bartłomiej mówi tylko o „substancji eterycznej”, która miałaby zrównoważyć siłę grawitacji, a po powrocie już o niej nie wspomina. A więc przejście z alchemii do transcendencji. I co Wy na to?


3. 29.11.2013 VARGAS LLOSA, “Rozmowa w “Katedrze””: DUŻA rzecz - całe 732 strony. Żmudnie przebrnąłem. I nie mogę pojąć zachwytów nad tym przeobszernym tomiskiem, pardon - „monumentalnym dziełem”. Zacznijmy od hobby Gombrowicza - FORMY. Nie wiem, czy Vargas znał poszukiwania Gombrowicza, ale wiem, że przebywał w Paryżu, gdy niepodzielnym idolem był Sartre. Przypomnijmy, że tenże Paryż, Paryż wczesnych lat 60-tych, wpłynął na twórczość Cortazara, który zaproponował „nową” /dla mnie niestrawną/ formę w „Grze w klasy”. „Przenikanie” rozmów w „Rozmowie..” kupili łatwo przychylni mu krytycy i nazwali stwarzaniem „illusion of flashback”. /Dla rozmów toczących sie równolegle nie wykuli już nowego określenia/. Mnie to „nowatorstwo” tylko utrudniało lekturę, nie zauważyłem żadnych tego „pozytywów”. Odniosłem wrażenie, że i autor zmęczył się narzuconą sobie formą: sukcesywnie zmniejszał udział „dziwactw”, by w IV części prawie całkowicie od nich odejść.
Czytając Vargasa, Cortazara i wielu innych pisarzy Ameryki Poludniowej, odnoszę wrażenie, że przestrogi Gombrowicza przed pisaniem „pod Paryż” nie przyniosły żadnego skutku. Również treściowo „Rozmowa...” zachwycić musiała przede wszystkim lewicujących francuskich intelektualistów. Bo, dla „wiekowych” /jak ja/ Polaków jest sprawnie napisaną parafrazą wydarzeń w moim ojczystym kraju. My to wszystko znamy. Bagaż „poznania aposteriorycznego” sprzyja wywołaniu w leciwym czytelniku swoistego deja wu. Mało tego, wydaje mnie się, że polski poligon walki politycznej jest barwniejszy od peruwiańskiego. Tam podział na „białych” i innych /Indian, Murzynów, mieszańców/, wykształconej elity i biedoty jest zasadniczo trwały, podczas gdy u nas PRL-owski „awans społeczny” zniszczył wszelkie normy świata cywilizowanego. Na ponad 700 stronach mamy właściwie jeden przypadek awansu społecznego - Bermudeza, który zresztą, przy pierwszej okazji, staje się kozłem ofiarnym elit, a u nas... Po niego przyjeżdża Jeep, a u nas królowała czarna „cytryna”, która uwoziła delikwenta w nieznane, z którego w ogóle nie wracał, bądż wracał z teką ministra. Ale najbardziej rozczarowuje świat kurew: wszystkiego CZTERY. To nam pozostały, na starość, o wiele bogatsze reminiscencje.

Reasumując: mam uznanie dla wartkiej akcji, sprawnego pióra autora, lecz żadnych wartości poznawczych ta lektura mnie nie przyniosła. Może młodsi, bez empirii PRL-u i czasu trasformacji, czerpią z niej korzyści, może...




4. 3.12.2013; MARQUEZ, “Miłość w czasie zarazy”; orig „El amor en los tiempos del colera”. Najpierw charakterystyka utworu w „jednym” słowie: TARGOWISKO /p/RÓŻNOŚCI, a teraz systematycznie począwszy od tytułu. I co ? I znowu mamy z „porażającą” /modne slowo, nie?/ głupotą tłumacza, wydawcy etc., bo o ile zamiana autorskiego porównania MIŁOŚCI do epidemii CHOLERY, na ZARAZĘ wydaje się dopuszczalna, to pominięcie poprzez błędny tytuł drugiego znaczenia tj ludzkiej, bezradnej wściekłości jest niewybaczalne. /Przecież Florentina, i nie tylko, cholera bierze, a nie zaraza/. A o tym właśnie jest książka. Acha, jeszcze retoryczne pytanie kapitana na ostatniej stronie książki: „A jak pan myśli, jak długo możemy pływać w to cholerne tam i z powrotem?”. Wydawca tego nie zauważa, dla niego to „powieść o miłości” i lansuje swoj pogląd umieszczając na okładce cytat z Pilcha, który twierdzi, że „..to romans wszechczasów”. No cóż, wolność mamy, więc i Pilch może się wypowiadać...
Ad rem. Zacznę od wątku polskiego. Uważny „niepolski” czytelnik dowie się /wreszcie - i to bez ironii/ od Marqueza, że Conrad to Polak, bo na str. 461 przeczyta: „...Lorenzo Daza pośredniczył między rządem liberalnego prezydenta Aquileo Parry a niejakim Josephem Korzeniowskim, Polakiem z pochodzenia, który stacjonował tu przez wiele miesięcy w charakterze członka załogi statku handlowego „Saint Antoine”, plywajacego pod banderą francuską, i usiłował doprowadzić do sfinalizowania niezbyt jasnej transakcji bronią. Korzeniowski, nieco póżniej sławny na całym świecie jako Joseph Conrad...”. Chwała za to Marquezzowi, a ja dodam, że Auileo Parra był prezydentem w latach 1876-8, a przyszły Conrad pelnił funkcję stewarda na wspomnianym statku mając 18 lat.
Przeczytałem dziesiątki recenzji i komentarzy dostępnych dzieki internetowi i nie widzę sensu powtarzania wielu słusznych uwag zamieszczonych tamże. Chciałem natomiast rozbudować wątek, nazwijmy to - „Lolity”. Juz nieraz pisałem o manierze autorów poludniowo-amerykańskich „pisania pod Paryż” i nie mogę sie oprzeć wrażeniu, że ta przypadłość dotknęla również Marqueza. Bo czymże innym wytłumaczyć opis obrzydliwego związku ok. 70-letniego Florentina z Ameryką Vizuną? Chciał przebić Nabokova, w zapale zapomniał, że Humbert miał zaledwie 37 lat, więc dwukrotnie mniej niż jego bohater. Lolita przeszła do historii literatury, Tropic of Cancer Millera również, lecz wszelkie próby naśladowania ich poniosły klęskę.
Niesmak wzbudzają też we mnie opisy aktów kopulacyjnych ludzi „niemłodych”, a mam prawo to krytykować ze względu na swoj wiek i wynikajace z tego aposterioryczne poznanie, które prowadzi do jakże słusznej maksymy, że „to się robi, ale mówić nie wypada”. Ciekawy jestem co na temat autora /notabene blisko 70-letniego w momencie pisania/ powiedzieliby geriatrzy, co powiedziałby Lew Starowicz?/

Nie jestem w stanie zaakceptować niczemu nie służących wulgaryzmów jak /str262/: „Świat dzieli się na tych, co srają dobrze i na tych, co srają żle”; /str301/: „Oszczać wachlarz, bo wiatr wieje”; czy też przebłysków dowcipu i inteligencji autora /str286/: „Miłość duszy od pasa w górę i miłość ciała od pasa w dół”. Żenujące, a w dodatku nieprawdziwe.
No to przybliżmy teraz bohatera tego „romansu wszechczasów” /p.Pilch/ /str.315/: Florentino „przeszedł.. ..sześć rzeżączek, choć lekarz twierdził, że nie sześć, ale jedną i tę samą, powracającą po każdej przegranej batalii. Poza tym chorował raz na kiłę, czterokrotnie na szankier i sześciokrotnie na ziarnicę..”. Wynalazek Ehrlicha /salwarasan/ jeszcze do Kolumbii nie dotarł. Ponieważ wykaz chorób dotyczy naszego superamanta w wieku 40 lat, to oznacza, że w wieku 70 lat winien cierpieć /conajmniej/ na paraliż postępowy, a wszystkimi tymi dobrodziejstwami częstował i „nimfetkę” Amerykę, i staruchę Ferminę.

Pozostaje mnie życzyć czytelnikom Marqueza pozostawania w zachwycie i wzruszeniu ta „sentymentalną opowieścią o mocy trwałej prawdziwej miłości”




5. 11.12.2013. MURAKAMI “Kronika ptaka nakrętacza”: WIELKI SKOK INTELEKTUALNY autora, od „Przygody z owcą” /1985/ /p.poz.1/ do „Kroniki..” /1995/. Nie można pominąć też wielkiego sukcesu tłumaczki – Anny Zielińskiej-Elliott, która wypracowała drogę umożliwiającą polskiemu czytelnikowi przyswojenie, niuansów, jakże odległej, mentalności japońskiej. I od tego chyba trzeba zacząć. Aby umożliwić sobie rozkoszowanie się lekturą trzeba zaakceptować aksjomat, iż rolą kobiety w społeczeństwie japońskim /jak i w wielu innych, szczególnie azjatyckich/ jest „uprzyjemnianie” życia mężczyżnie, o czym wiemy w przypadku kształconych w tym kierunku gejsz, lecz w o wiele mniejszym stopniu dochodzi to do naszej możliwości percepcji w przypadku „szarych” ludzi. O nierównym statusie kobiety i mężczyzny świadczy humorystyczna scenka, w której zakup papieru toaletowego w kwiatki, niebieskich chusteczek oraz smażenie wołowiny z papryką przez naszego bohatera nie spotykają się z akceptacją żony; ba! zaczyna się bunt, a więc sygnał rozkładu związku. Po sześciu latach małżeństwa mąż nic nie wie o żonie, ani o jej gustach. A ona, pracując zawodowo od świtu do nocy, wie gdzie się zapodział jego krawat w kropki. Dowiadujemy się, że i w łóżku ważne jest, tylko i wyłącznie, doprowadzenie męża do wytrysku, w opisie którego, notabene, autor się lubuje.
Użyłem nieopatrznie w poprzednim zdaniu słowo „bohater”, czym sam spowodowałem konieczność zajęcia się nim.
W przeciwieństwie do licznych recenzji, które skupiają się na jego osobie, na jego miłości do Kumiko i chęci jej odnalezienia, jak i uporczywym używaniu przymiotnika „oniryczny”, twierdzę, że Okada nie jest bohaterem, /m.in. wrodzone lenistwo mu na to nie pozwala/, co więcej nie jest nawet główną postacią; on jest zaledwie KLAMRĄ spinającą przeliczne wątki opowieści. To tak jak w serialu „Polskie Drogi” Niwiński jest pretekstem, sposobem na przedstawienie wydarzeń, które łączy tylko tytuł. Ponadto Okada jest „spowiednikiem” wszystkich. Autor wymyślił trick polegający na tym, że wszyscy , bez żadnego racjonalnego powodu powierzają swoje najgłębsze tajemnice niezbyt rozgarniętemu facetowi, co „ma w głowie siano”. A „oniryczny”? Czy wielość rzeczywistości zasługuje na ten przymiotnik? O tym póżniej, a teraz główny bohater:
Na imię mu ZŁY, którego odnajdujemy w Naboru Watai i Borysie Oprawcy. Oczywiście, nad wszystkim, a więc i nad nimi, jest „ptak nakręcacz”, którego ja odczytuję jako FATUM. Fatum czyli los. Okada też przyjmuje imię Ptaka Nakręcacza, lecz wyczuwam tu kpinę autora, bo to Ofiara Losu; przecież on jest jedną wielką NIEMOŻNOŚCIĄ. Zadowolenie z liczenia łysych ujawnia jego naturę, a potem bezproduktywnie się tylko szwenda, obserwuje ludzi i biernie czeka na zrządzenie losu.
A autor pyta: czy można walczyć ze złem; czy można walczyć z FATUM; czy też należy przyjąć postawę Hioba. Mamy dwa najważniejsze zdarzenia; dwie próby zabicia ZŁEGO. Pierwsze autor opisuje szczegółowo: odważny, zdeterminowany, „oświecony” przez pobyt w alegorycznej studni – porucznik Mamiya zostaje owładnięty NIEMOŻNOŚCIĄ; nie może zabić Borysa. O drugim dowiadujemy się post factum: Kumiko zabija brata. Tylko czy to Kumiko? I czy to brat? Zauważmy, przewijające się w powieści kobiety pozbawiane są imion; mamy tylko jakies ułatwiające identyfikaję przezwiska: Malta, Korsyka, Gałka itd. Wszystkie /w ten czy inny sposób/ zostały „zbrukane” przez mężczyzn. Nie zapomnijmy też opisu Chinek gwałconych przez Japończyków, Mongołów, swoich a w końcu przez przedstawicieli wszystkich narodów Związku Radzieckiego. Pamiętajmy, że i Korsyka, i Kumiko uprawiały prostytucję; dalej, że do Okady wydzwania niezidentyfikowana kobieta, a w przeróżnych scenach odbywających się w ciemności, kobiety „podmieniają” się. Żeby postawić kropkę nad „i” mają podobne wymiary, dzięki czemu ubiory jednej doskonale leżą na innych. Nie potrafię inaczej tego odczytać niż jako zamiar stworzenia wizerunku głównej bohaterki – jednej KOBIETY-SYMBOLU z elementów z różnych rzeczywistości. I to właśnie TA KOBIETA potrafi z pełną świadomością zabić ZŁEGO, bez przebywania w symbolicznej „studni”. Tak więc Murakami składa hołd KOBIETOM.
Z wielością rzeczywistości mamy do czynienia m.in. przy „przechodzeniu na drugą stronę”, jak również w przypadku pobicia kijem baseball-owym Noboru Watai. Odrzucenie tej alternatywy spowodowane jest niemożnością Okady, lecz w „innej rzeczywistości”, „w innym wymiarze” może ona zaistnieć. Nieskończoność dopuszcza wielokrotne zaistnienie wszelkich wariantów. Z kolei erotyczne „marzenia senne” przestają być „ONIRYCZNE”, gdy dowiadujemy się o ŚWIADOMYM udziale w nich np Krety.

Wielowątkowość powieści, jak i rozmaitość poruszanych zagadnień, których nie rozwiąże ani Murakami, ani Gołebiewski, jest przeogromna i pozwala na pisanie recenzji „bez końca”, jednakże moim celem jest tylko zasygnalizowanie mego, specyficznego spojrzenia i to w możliwie najkrótszej formie. No i właśnie, znów Murakami, który podkreśla, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dlatego też Okada chcialby zostać ptakiem, by z góry ocenić sytuację. Gorąco POLECAM omówioną tu książkę.





6. 20.12.2013, STYRON, “Sophie’s Choice”; 82 pozycja na liście Le Monde 100 Books of the Century. W ogóle nie powinno jej tam być. NIEWYPAŁ. De mortuis aut bene aut nihil. Nie mogę się do tego dostosować, a jedyną moją winą niech będzie fakt, że nie napisałem tej recenzji nim autor odszedł /2006/. Muszę zabrać głos, bo nikt dotąd nie zaprotestował przeciw bezkrytycznemu wychwalaniu książki, jednej z wielu, które zdobywają popularność przez żerowanie na stereotypie „the brute Polak”/zbydlęconego Polaka/, przedstawiciela „nation which practically invented anti-Semitism” /narodu, który faktycznie wymyślił antysemityzm/ i „ghetto.. .originated” /zapoczątkował tworzenie gett/,/str.516/. Ponoć i ideę „final solution” kwestii żydowskiej mieliśmy wynależć wg Styrona na długo przed Hitlerem /str.300/.
Dyskutować z tak absurdalnymi twierdzeniami nie zamierzam, a zainteresowanym polecam przeczytanie rozprawy dr Danushy Gos/h/ki z Indiana University, Bloomington pt „BIEGANSKI: The Brute Polak Stereotype in Polish-Jewish Relations and American Popular Culture”.Tak, tak to ten Biegański z „Sophie Choice”; ojciec Zofii, karykatura „endeka”, dzięki ktorej Roman Dmowski przewraca się w grobie, a rodzina Giertychów zwija się w paroksyzmach śmiechu. Podkreślmy tu, że Styron tak bardzo nam – Polakom zaszkodził, że postać Biegańskiego stała się negatywnym archetypem Polaka w Ameryce /ku radości tutejszych Żydów/
Bo „endek” Biegański, chłopak z LUBLINA, w którym wraz z bratem Stanislawem /obecnie ułanem w stopniu pułkownika/, bronił Żydów przed kozackim pogromem, Polak-katolik, teraz jako profesor Uniwersytetu Jagielońskiego używa w domu głównie języka niemieckiego /żona , też prof.UJ, polska katoliczka z Łodzi/, do tego stopnia, że mała Zosia lepiej zna niemiecki niż polski i dlatego też bajki czyta po niemiecku!!! Nie stosując chronologii podam, ze Styron posunął się jeszcze dalej, bo syn Zofii i chłopaka z Brześcia, Jan, urodzony w 1933 jest „bilingual” i to nie rosyjsko-polski jak można by przypuszczać mając na względzie pochodzenie ojca – Kazimierza, lecz niemiecko-polski, choć „strasznego” dziadzia widział ostatni raz w wieku sześciu lat. Acha, dodajmy jeszcze, że w wychowaniu Jasia uczestniczy socjalista, pół-Niemiec, żołnierz AK, który wykonuje wyroki śmierci na „szmalcownikach”, a głupie niemce podrzynują mu gardło rękami Ukraińców zamiast go wziąć na Pawiak lub na Szucha. O zniemczeniu polskiej „endecji” niech świadczy jeszcze fakt, że Biegański z polską arystokracją, w tym z księżną Czartoryską, rozmawia wyłącznie po niemiecku. A przecież „endecja” była antyniemiecka, a nasi arystokraci lubili paplać po francusku.
Teraz czas na Piłsudskiego. Prof. Biegański patologicznie nienawidził również Rosjan; można byłoby się spodziewać, że pokocha więc Piłsudskiego. O nie! Na str.87 czytamy: „My father hated Pilsudski. He said he was a worse terror for Poland than Hitler, and drunk a whole lot of schnapps to celebrate the night Pilsudski died. He was a pacifist..” /podkr.moje/./Moj ojciec nienawidził Piłsudskiego. Mówił, że stworzył gorszy terror w Polsce niż Hitler, i wypił masę wódki celebrując noc śmierci Piłsudskiego. On był pacyfistą../ Te słowa dotyczą 1935 r. To o co Styronowi chodzi? Przecież Hitler do Polski wkroczył dopiero cztery lata póżniej, a Biegański nic nie zdążył wtedy powiedziec bo go zabrali do obozu. Tenże Biegański miał jednoczesnie być pacyfistą i propagować eksterminację Żydów? Na str 357 Styron przypisuje światowy fenomen „ghetto benches” /getta ławkowego/ okresowi po śmierci Marszałka, bo póki żył to „protected Jews” /ochranial Żydów/. Absolutne kłamstwo: moj śp Ojciec doswiadczył getta ławkowego w 1933 r. na Wydz. Historii Uniwersytetu Warszawskiego, a podobieństwo do Żyda było spowodowane podwójnymi soczewkami w okularach o sile -17 dioptrii. By zakonczyć ten akapit wspomnę, że socjalistka z AK, przekazując broń Żydom z warszawskiego getta przestrzega ich przed kontaktami z podziemiem komunistycznym, bo Żydów zabijają. Antysemici byli wszędzie, ale nie odwracajmy kota ogonem, panie Styron.

No i czas na Polski antysemityzm. Wyssałem go z mlekiem matki i wiedziałem, że Żydówki „mają w poprzek”, że „Żydzi zabijają polskie dzieci na macę” oraz, że należy ich „wysłać na Madagaskar”. Nie było w polskiej tradycji mowy o „final solution”, czyli eksterminacji Żydów, ani też o wielkich przyrodzeniach czy też rozwiązłości seksualnej /str.301/. Fantazje Zofii o zgwałceniu jej siostry przez żydowskiego rzeżnika jeszcze można zrozumieć, natomiast jej znajomość bzdur głoszonych przez obsesyjnego Juliusa Streichera /1886-1944/, notabene o najniższym IQ wśród sądzonych w Norymbergii, jest conajmniej dziwna. Ale o jej „kłamstwach” póżniej, a teraz skończmy z polskim antysemityzmem, którego czołowym populistycznym sloganem jest: „To Żydzi nam naszego Pana Jezusa zamordowali”. Nie będę się nad tym rozwodził, ino wspomnę, że winniśmy im wdzięczność, za wzięcie na swoje barki tej konieczności dziejowej. Przecież ktoś musiał Go ukrzyżować.

Ukazywaniu polskiego antysemityzmu towarzyszy paralelne przedstawianie rasizmu na poludniu St.Zjednoczonych. Wzmóc ma to porównanie purytanizmu drobnomieszczańskiego Krakowa z kalwinskim protestantyzmem Karoliny i sasiednich stanów. Aberracja umysłowa autora. Na polski antysemityzm wpłynęły sytuacja geograficzno-socjalna oraz katolicyzm. Żydzi po pogromach w zachodniej Europie znależli swoją Ziemię Obiecaną w Europie Wschodniej. To tu powstała „Jerozolima Północy” - Wilno, to tu powstały „STETLE”/sztetle/, niespotykane nigdzie indziej osady i miasteczka żydowskie. To w Warszawie, Łodzi i innych polskich miastach Żydzi stanowili istotną tkankę organizmu miejskiego. W warstwach kupieckich, bankowych czy właścicieli nieruchomości Żydzi zaczęli dominować, co stało się pretekstem do krzewienia populistycznych ideologii nacjonalistycznych i antysemickich. Jednocześnie Kościół, i to od tysiąca lat, wciskał ciemnocie przekaz o zamordowaniu naszego Pana Jezusa przez Żydów. A jakie ideologiczne uzasadnienie rasizmu mają Amerykanie? Przecież Murzyni nikogo nie zamordowali, banków nie prowadzili, ani nie eksmitowali biedaków z kamienic. To co tu porównywać?

A i z tym purytanizmem Styronowi nie wyszło, bo u nas zawsze był i jest pozorny. Dominuje „moralność pani Dulskiej” i zamiatanie „pod dywan”, jednym słowem obłuda. Dowodem - choćby odwieczna kwestia „skrobanek”, obecnie zwanych aborcją. Wszyscy wiedzą, że Polki dokonują grubo ponad sto tysięcy rocznie, ale polskokatolicka „corectness” nakazuje twierdzić, że problemu nie ma. Natomiast protestancki purytanizm zbudowany został na bazie „etosu pracy” i etyki z niego wynikajacej.

Styron zdecydowanie nas nie lubi. Wkłada w usta Zofii niby naszą samoocenę: „...poor country and suffer from an inferiority complex” /biedny kraj cierpiący na kompleks niższości/ /str.85/. Nie cierpię i nie podzielam takiej opinii. Jeżeli już, to mamy DWA kompleksy: niższości wobec Zachodu i wyższości wobec Wschodu Europy, ktore w pewnym sensie się rownoważą. A kompleksy winni mieć Amerykanie tak ze względu na swoją historię, jak i poziom Kultury /przez duże K/. Kraj marzeń biedoty całego świata poprzestał w dziedzinie masowej kultury na poziomie niższym od całej Europy.

Nim przejdę do trójki głównych bohaterów, dwa słowa o wizerunku Rudolfa Hessa. Jaki to miły, kulturalny, wykształcony Niemiec. Lubi żonę, dzieci, konie, nawet do Żydów nic nie ma. On tylko jest zdyscyplinowanym wykonawcą „góry”. Nie lubi tylko Polaków, żle, on gardzi nimi: „there in them an ingrated loutishness. Most of the women are merely ugly” /Jest w nich zakorzenione prostactwo. Większość kobiet jest po prostu brzydka/ /str.303/. Dziękuję, Mr. Styron.

Omówienie bohaterów zacznę od najmniej ciekawej postaci – alter ego Autora – tj 22-letniego onanisty, dziewica imieniem Stingo. To juz n-ta anglojęzyczna książka, w której znajduję ludzi wygłaszających mądrości na każdy temat, bez znajomosci podstawowej dziedziny w egzystencji człowieka tj „łóżka”. Tak ad hoc pamiętam celującego w „dziewicowatości” Iana McEvana /p. na blogu mój esej/. A ja ponad 70-letni starzec pozostaję pewien, że znacząca większość „normalnych” młodzieńców zaczyna życie płciowe przed ukończeniem 20-ego roku życia. Jego niewyżycie seksualne znajduje ujście w wyjątkowo brudnym dobieraniu się do kobiety swego „guru”, co gorsza sponsora. Po modnym /w pisarstwie/ „ejaculatio precox”, w końcu odnosi sukces, ktorego pewnie długo nie powtórzy, bo partnerka samobójstwo popełniła. A w ogóle najtrafniej określa go Nathan: „sneaky Southern shitass” /nieprzetłumaczalne/ /str.480/
Tą partnerka była Zofia, kobieta po przejściach, która czternaście lat wcześniej urodziła pierwsze dziecko /bo w 1943 r. Jan ma 10 lat – p.str.309/. I tu nie mogę się połapać. Styron podkreśla, że Zofia jest rówieśniczką wolnej Polski. Czyżby więc córka profesorska powiła w wieku 15 lat? Co więcej o niej wiemy? Jest bardzo ładna, więc nie odpowiada stereotypowi Polki, toteż autor przy każdej okazji robi z niej Szwedkę. W wieku 16 lat opanowała maszynopisanie i stenografię, czemu się zdziwiłem, bo toć córka profesorska, więc sztukami bardziej wzniosłymi wypadałoby się zajmować. W seksie jest przedsiębiorcza, a z Nathanem łączy ja ewidentny związek sado-macho. Poza tym notorycznie kłamie. Jak to Polka, chla jak szewc i szybko staje się zdeterminowaną alkoholiczką, nie liczącą sie z nikim i z niczym. Ujawnione w końcu książki wydarzenia na rampie, pobyt w obozie, potem w Szwecji i w końcu w Stanach, pozbierane razem, dają obraz schizofreniczki. Może się mylę, psychiatrą nie jestem, lecz trudno mnie się pogodzić, że Nathan nim jest, a ona nie.
Bo o chorobie Nathana dowiadujemy się dopiero od jego brata, a zdarzenia dotychczasowe świadczą bardziej o jego wrażliwości niż chorobie. Przeczytałem ponownie scenę, w której Nathan wyobrażając sobie Zofię jako Irmę Grese, piękną najmłodszą oprawczynię, skazaną w Norymberdze w wieku 22 lat, stwarza pretekst do sadystycznego seksu. Nie przekonuje mnie ta scena o chorobie; a może to jest wyrafinowana gra seksualna ?
Relacja między katem a ofiarą, problem obojętności Stanów Zjednoczonych, w tym lobby żydowskiego, wobec raportu Karskiego, wobec Holocaustu została opisana wiarygodnie w wieku książkach, i to przez ludzi, którzy lepiej rozumieją antysemityzm europejski, jak i pożogę wojenną, a Styron opiera się na autobiografii Hessa i publikacjach nielubianej przeze mnie Hannah Arendt, która przysłużyła się przede wszystkim mccarthysmowi. Cytaty nawet z Simone Weil nie uratują książki, gdy się nie wyczuwa, nie przyswaja specyfiki aury.
Co do tytułowego wyboru, to jest on tak wydumany, że aż niewiarygodny. Czy trzeba wymyślać sfiksowanego pijanego szwaba, by powiększać bezkresny ogrom ludzkich tragedii w Auschwitz-Birkenau ? Dla mnie pomysł wyimaginowanego wyboru alternatywnej śmierci dla własnych dzieci jest chory.

Tym, co jeszcze nie czytali książki, stanowczo odradzam





7. 30.12.2013; CANETTI, “Auto-da-fe”. LEKTURA SUPERCIĘŻKA; najwyższych lotów, tryskająca groteskowym i sarkastycznym humorem, lecz chwilami nużąca i „przeintelektualizowana”. Poświęciłem jej dużo czasu, gdyż w celu dokładnego zrozumienia wszystkich wątków przestudiowałem wiele opinii, artykułów i recenzji, w tym najcenniejszą, 281-no stronicową, dostepną w internecie, pt „End of Modernism: Elias Canetti’s Auto-da-fe” Willama Collinsa Donahue /2001 The University of North Carolina Press/. Przyznam szczerze, że jeszcze jej nie przetrawiłem, więc wnioski z niej przedstawię póżniej, gdyż, z założenia, moja „natychmiastowa” recenzja czekać nie może.
Lektura wszystkich innych to zbiór banalnych zachwytów, przywoływanie Kafki, a w jednym, jedynym przypadku Bruna Schulza. Nie zauważyłem natomiast nigdzie, choćby wzmianki, o BIBLIOTECE BORGESA, którą do rangi symbolu wyeksponował Umberto ECO w „Imieniu Róży”. Zdziwiłem się, tym bardziej, że Canetti, juz na str.67, wspomina wielkiego, niewidomego, bibliotekarza z Aleksandrii - ERATOSTENESA /3 w. pne/, który zauważywszy, w wieku 80 lat, postepującą utratę wzroku, uniemożliwiającą studiowanie papirusów, popelnił samobójstwo przez zagłodzenie się.
Nie znalazłem również towarzysza w skojarzeniu postaci naszego sinologa Kiena z Sylwestrem BONNARD, powołanym do życia przez Anatola FRANCE’a; a przecież to ciekawa alternatywa skutków zniszczenia spokoju samotnego bibliofila.
Przejdżmy juz do samej książki, tradycyjnie zaczynając od tytułu. Pomijam pierwotne tytuły omawiane szeroko w innych recenzjach skupiając się na porównaniu nazw z wydania niemieckiego z 1935 r i wydania angielskiego: niemieckie Die Blendung to dla mnie ZAŚLEPIENIE prowadzące do egotyzmu, alienacji, wyznaczenia sobie priorytetów i stworzenia wyimaginowanego swojego „małego światka Sammy Lee”. „Zaślepiony” jest Kien, rozmawiający z książkami i imitujący głosy chińskich filozofów w wyimaginowanych dysputach; „zaślepiony” jest Fischerle w dążności do zniwelowania swego kalectwa fizycznego mitem arcymistrzostwa w szachach; „zaślepiony” jest psychopata Pfaff, starający się przewagą fizyczną przykryć swoje kompleksy wynikające z ubogiej sfery umysłowej. Właściwie „zaślepieni” są wszyscy w swoich marzeniach: i Theresa /pieniądze, lecz również adorator/, i Niewidomy /wielość kochanek/, a nawet George Kien - karierowicz.
Całkowicie inaczej wygląda sprawa z ogólnie rozpowszechnionym tytułem Auto-da-fe. Dosłownie oznacza akt wiary /port./; w praktyce - ceremoniał procesu publicznego inkwizycji przeciw heretykowi i ogłoszenia wyroku; również - spalenie na stosie heretyka albo zabronionych książek. Określenie końcowej sceny podpalenia książek i samozagłady Kiena mianem auto-da-fe jest dla mnie nieprzekonywujące. Wydaje mnie się, że jest to chwyt marketingowy angielskiego wydawcy, wykorzystujący post factum palenie książek przez hitlerowców i modny po II w.św. passus z Heinego: „Gdzie książki palą tam w końcu ludzi palić będą”.
Nie przekonuje mnie również nota wydawcy na umieszczona na obwolucie okładki, że „błąd diagnostyczny znakomitego psychiatry, George’a Kiena przyspieszył straszny koniec, nieodwracalne, tytułowe auto-da-fe”.
Widocznie nie zrozumiałem, bo w ogóle nie wiem dlaczego tak postąpił.
Wolność pisarza, to i wolność czytelnika. Czy Kein musiał tak skończyć? A właściwie dlaczego tak skończył? Po wszystkich makabrycznych przejściach, dzięki bratu, wyszedł z dołka, odzyskał wszystko i mógłby w idealnym spokoju podjąć swoją ukochaną pracę. Ale tak postawione pytania domagają się zasadniczego: jak brak katastroficznego zakończenia książki wpłynąłby na jej wartość? Retoryczne pytanie? Może, ale wg mnie koniec nie ma zasadniczego znaczenia.
Książka składa sie z trzech części o bardzo istotnych tytułach: „A HEAD WITHOUT A WORLD” /”Głowa bez Świata”/ - o alienacji, o zamknięciu sie przed światem; „HEADLESS WORLD” /”Świat Bez Głowy”/ - o brutalności bezrozumnego świata oraz „THE WORLD IN THE HEAD” /”Świat w Głowie”/ - próba /skazana na niepowodzenie/ zrozumienia otaczającego świata.
Warstwa fabularna książki jest schematyczna i przewidywalna. Ze względu na swoją odmienność fizyczną, Kien jest prześladowany od wczesnego dzieciństwa. Jest typową ofiarą, skazaną na samotność i wyobcowanie. Szuka schronienia wśród książek i coraz bardziej oddala się od świata realnego. Staje się łatwym łupem dla służącej-żony, obwiesiów w knajpie, dla wybawcy z ich rąk - garbusa, a skończywszy na dozorcy. Przyjeżdża brat z Paryża wyciąga go z „dołka”, a on się unicestwia.
Druga warstwa to świat wyimaginowany, świat infantylnych wyobrażeń, snów i wydarzeń weń przeżywanych, świat Kafki, Schulza, Canettiego i nie tylko; świat wyjątkowej wrażliwości nabytej wskutek tragicznej historii „narodu wybranego”. I tę warstwę ubarwia specyficzny humor żydowski posługujący się sarkazmem i bawiący ukazywaniem absurdu. Wspominając o absurdzie weszliśmy w trzecią, najważniejszą warstwę - w krąg rozważan filozoficznych, które pozwalają na zaliczenie tej książki do nurtu abstrakcyjnego idealizmu. Lecz o tym kiedy indziej, gdy będę omawiał publikację wspomnianego wcześniej Donahue.
Polecając Auto-da-fe pozwolę sobie zakończyć cytatem /str.410-11/: „..education is in itself a cordon sanitaire for the individual against the mass in his own soul”


Saturday, 23 November 2013

WOLA, NIEWOLA, DING AN SICH

WOLA, NIEWOLA, DING AN SICH
20.01.2012

UWAGA /23.11.2013/: Poniższy tekst to kronika zmagań dyletanta, z zawodu inżyniera /czyli mnie/ z mądrościami tego świata. Nie wstydzę się popełnienia przypuszczalnych błędów w moich rozważaniach, gdyż imponujący /mnie się wydaje/ upór i determinacja w chęci zrozumienia podstawowych pojęć filozoficznych, winny poniekąd je usprawiedliwiać.

WOLa, WOLeć, WOLność ten sam rdzeń, a znaczenia różne. Czy zawsze tak było?

Wg Kopalińskiego WOLA to, to samo, co na Śląsku - LGOTA, a na Ukrainie - SŁOBODA. W „Encyklopedji Ilustrowanej” Zygmunta GLOGERA, z 1903 r. /stoi u mnie na półce/ czytamy:

„Wyraz ten w staropolszczyżnie miał to samo znaczenie co WOLNOŚĆ. Stąd ziemię pustą, oddaną osadnikom z UWOLNIENIEM ich na pewną liczbę lat od wszelkich służb, powinności i czynszów dla dziedzica nazywano WOLĄ. Od nazwy dóbr, w których WOLA została założoną, otrzymała właściwą swą nazwę w formie przymiotnikowej..... Obecnie istnieje na przestrzeni Królestwa Kongresowego 301 wsi z nazwą WOLA, 257 z nazwą WÓLKA, 30 z nazwą WOLICA, oprócz tego jest 2 WOLNICE, 1 WOLCYNA, 1 WOLNA, 1 WOLEŃ i 10 wsi LGOTA, która miała niewątpliwie to samo znaczenie, a także jest jeszcze LGOCZANKA i LGÓW”.

Na etymologiczne pochodzenie WOLI od WOLNOŚCI wskazuje również jej przeciwieństwo NIEWOLA - drugi składnik tytułu tego wypracowania, oznaczająca ograniczenie WOLNOŚCI.

Wg Kopalińskiego z tej wolności, swobody wywodzi się i póżniejsze znaczenie WOLI definiowane jako:

„ZDOLNOŚĆ ŚWIADOMEGO I CELOWEGO PODEJMOWANIA DECYZJI I WYSIŁKÓW W CELU REALIZACJI PEWNYCH DZIAŁAŃ, POSTAW I ZACHOWAŃ, A POWSTRZYMANIA SIĘ OD INNYCH”
.
Niewątpliwie słuszne, jako że „zdolność podejmowania decyzji” jest przejawem WOLNOŚCI.

„Ego VOLO” to „ja chcę”, „VOLENS NOLENS” to „chcąc niechcąc”, a „VOLUNTAS” to „WOLA”. Dodajmy, że VOLUNTA DEI to WOLA BOŻA semantycznie wychodząca poza nasze rozważania /bo nie jest chęcią, lecz bardziej łaską bądż zrządzeniem/.

A więc „WOLA” to „CHCIEJSTWO”, co potwierdza język potoczny, w którym „CHCĘ” jest zamiennikiem „MOJĄ WOLĄ JEST”. W języku angielskim, w znacznym stopniu pokrywają się, oba wywodzące się od łac. VELLE - „ WILL” i „VOLITION”, którym po francusku odpowiada ”VOLONTE”, a od niego pochodzi „VOLONTIERE”, co doprowadza nas do polskiego WOLONTARIUSZA, czyli ochotnika z WŁASNEJ WOLI, czyli „WILLINGLY”. Przypomnijmy też, że w języku włoskim mamy „VOLERE E PATERE” czyli „CHCIEĆ TO MÓC”, a po łacinie „ VELENTI NIHIL DIFICILE” /”dla chcącego, nic trudnego”/.

23.01.2012. Nie mogąc spokojnie spać z braku ukontentowania powyższym, rozszerzyłem tytuł o tajemnicze Ding.... i postanowiłem temat kontynuować, choć miotają mną obawy czy podołam, gdyż czekający mnie pesymista Schopenhauer, jego pojmowanie ŚWIATA jako WOLI jak również konieczność zmierzenia się z DING AN SICH /tzw „rzeczą samą w sobie”/ w pierwotnym pojęciu kantowskim, jak i modyfikacji schopenhauerowskiej może okazać się ponad moje siły /czytaj: intelektualne możliwości/. Nim jednak przejdę do meritum, parę uwag o woli, a właściwie o roli woli.

Już św. Augustyn, który, jak wiemy, twierdził, że do prawdziwej wiary są zdolni tylko nieliczni ludzie obdarzeni rozumem, sformułował również uzupełniający aksjomat, iż „człowiek nie może wierzyć, jeśli nie ma ku temu WOLI”. Ojciec Józef Maria Bocheński /1902-1995/ uważał, że „akt WOLI nadaje wierze sens” oraz że „kluczowe słowo CHCĘ” usuwa wszelkie ewentualne wątpliwości w wierze. Ciekawe stwierdzenie znalazłem u siostry Małgorzaty Borkowskiej: „Wiara... jest jedną z możliwych postaw mego rozumu”, a więc zależna jest od wyboru tzn od własnej WOLI. Wszystkie powyższe wypowiedzi dotyczą więc WOLI WIARY.

Arthur SCHOPENHAUER /1788-1860/ zaczął od stwierdzenia, że „WOLA jest kluczem do ROZUMU”. Jego teza, że bez WOLI świat nie istniał /”przed nami nic nie było”/ jest uważana za klasyczny wyraz pesymizmu. Akceptowal pogląd Kanta, że świat zjawisk jest światem idei, lecz zamiast zgody z Kantem, że Ding an sich pozostaje bezczynnie poza doświadczeniem, on identyfikował je z WOLĄ.

Ale wymawiając z angielska „dżadża”, tzn no i się narobiło! Ostatnie zdanie wymaga przredłożenia memu czytelnikowi kursu podstawowych pojęć filozoficznych. A że wszystko zaczyna się od BYTU zastanówmy się, co to jest. Wg „ONTOLOGII” Stróżewskiego:

„W języku polskim BYT ma conajmniej dwa znaczenia. Pierwsze, filozoficzne, odnosi się do jakiejkolwiek istniejącej rzeczy, szerzej: do jakiegokolwiek istniejącego czegoś. Drugie, potoczne, oznacza życie albo warunki życia”.

BYT w tym pierwszym, filozoficznym znaczeniu to „TO CO JEST”, wszystko co jest, JESTETSTWO. Tylko, że dalej nic nam się nie rozjaśniło, bo mamy kłopoty ze sprecyzowaniem znaczenia terminów „TO”, „CO” i „JEST”. Muszę podkreślić, aby, zrozumieć pojęcie BYTU, jak również innych pojęć filozoficznych /np fenomenu, o którym będzie za chwilę/ konieczne jest odcięcie się od zakorzenionych w sobie, dotychczasowych semantycznych skojarzeń z danym pojęciem. Już na pierwszej stronie tego wypracowania pokazaliśmy, że pierwotne znaczenie WOLI - WOLNOŚĆ, nic nie ma wspólnego z dzisiejszym.
Filozoficzne pojęcie BYTU jest pojęciem NAJOGÓLNIEJSZYM.

WSZYSTKO, CO JEST, JEST BYTEM I NIE ISTNIEJE NIC, CO NIE WCHODZIŁOBY W ZAKRES TEGO POJĘCIA

Zakres ten jest jednak ograniczony przez „JEST”; gdybyśmy przyjęli możliwość rzeczy nieistniejących /np jako tylko możliwych/, zakres BYTU nie byłby najogólniejszy. I tak nieustannie potykać się będziemy o brak precyzji w naszym wyrażaniu się, w naszym języku. Nie mamy zamiaru zgłębiać tajników nauki o BYCIE tj ONTOLOGII, lecz przyswoić sobie tylko niezbędne pojęcia, przeto poprzestańmy na jeszcze jednej uwadze, że pojęcie BYTU jest treściowo NIEOKREŚLONE i jest NIEDEFINIOWALNE. To ostatnie wynika z arystotelowskiej teorii definicji, wg której każda próba definicji BYTU skazana jest na przegranie, z powodu popełniania błędu idem per idem, co na „nasze” można przełożyć „masło maślane”, gdyż stosowane w definicji określniki same są BYTAMI. Tak więc mądrości te doprowadzają nas do podsumowania, że nie wiemy co to jest BYT, lecz nim jest wszystko. Dla naszych potrzeb wystarczy, że zbiór BYTÓW tworzy RZECZYWISTOŚĆ, a ta składa się z FENOMENÓW i NOUMENÓW. Nim do nich przejdę, dwie niezbędne uwagi. Pierwsza to, że rzeczywistość czyli realność w filozofii ma bardzo szerokie i różnorodne znaczenie, którego nie będę omawiał, by nie zagmatwać wywodu; druga - to, że przed naturalną skłonnością do powiększania zbioru BYTÓW, tj mnożenia BYTÓW przestrzega nas „BRZYTWA OCKHAMA”, wg której nie należy mnożyć BYTÓW ponad KONIECZNOŚĆ. /William OCKHAM, 1285-1348/.

Działanie „BRZYTWY” przedstawię na przykładzie ZIMNA, które ona unicestwia jako samodzielny „BYT”. Bo „BYTEM” jest CIEPŁO, a brak ciepła, de facto mniejsze ciepło potocznie nazywamy zimnem. Przecież powyżej zera absolutnego tj -273,15 stopni Celsjusza, mamy zawsze do czynienia z ciepłem. Podobnie wg niektórych teologów zbędny jest BYT - ZŁO, gdyż jest ono zaledwie niedostatkiem DOBRA.

Wracamy do naszej filozoficznej RZECZYWISTOŚCI, czyli FENOMENÓW i NOUMENÓW. W świecie ludzi „normalnych” - FENOMEN to osobliwość, zjawisko niezwykłe, wyjątkowe bądż nadzwyczajne. Dla filozofów - to zjawisko fizyczne lub psychiczne będące przedmiotem postrzegania, inaczej FAKT EMPIRYCZNY. Nauka o FENOMENACH to FEMONOLOGIA, lecz musimy pamiętać, że FILOZOF znaczy KOCHAJĄCY MĄDROŚĆ, szczególnie własną mądrość, i dlatego: wg KANTA to nauka o zjawiskach, wg HEGLA to nauka o fazach rozwoju świadomości /ducha/ od prostego poznania zmysłowych danych do wiedzy absolutnej, zaś wg HUSSERLA /jak i naszego INGARDENA/ to prąd filozoficzny postulujący odrzucenie pojęciowych spekulacji filozoficznych, „powrót do rzeczy” i tzw. wgląd w ich istotę.

NOUMEN zaś to rzecz lub czysta myśl nie związana ze zmysłową percepcją. To jest własnie nas interesujące „Ding an sich”, które ani w tłumaczeniu polskim jako „rzecz sama w sobie”, ani w angielskim jako „things in themselves” nie zbliża nas do zrozumienia tego pojęcia. Wytłumaczenie podamy za KANTEM:

„Niezależnie od świata doświadczenia istnieje świat „rzeczy samych w sobie” /Ding an sich/. Nie są one dostępne w poznaniu opartym na doświadczeniu, nie mogą więc być przedmiotami poznania ani dla zmysłow, ani dla intelektu. Do ich poznania pretenduje czysty ROZUM, nie jest jednak w stanie spełnić tego zadania i wikła się w PARALOGIZMY i ANTYNOMIE /paralogizm - błędne rozumowanie, błąd logiczny mimowolny i nieświadomy; antynomia - sprzeczność między dwoma twierdzeniami, z których każde wydaje się prawdziwe. - przyp. mój/. Założenie istnienia „rzeczy samych w sobie” /Ding an sich/ jest jednak konieczne; bez nich nie dałoby się wyjaśnić pochodzenia wrażeń zmysłowych, niemożliwe byłoby także uzasadnienie postulatów praktycznego rozumu, w tym istnienia Boga i nieśmiertelności duszy ludzkiej...”.

Tak więc „Ding an sich” to realna, lecz niepoznawalna rzeczywistość, zewnętrzna wobec ludzkiej świadomości, niedostępna dla ludzkiego umysłu. To co możemy poznać to FENOMENY. Pozorne poznanie możliwe jest dlatego, że umysł ludzki narzuca niepoznawalnym „Ding an sich” /„rzeczom samym w sobie”/ APRIORYCZNE /pochodzące z samego umysłu/ formy i kategorie.

I teraz możemy już wrócić do Schopenhauera, który kantowskie Ding an sich przenicował na swoje, utożsamiając je z WOLĄ, a o niej mówimy w tym wypracowaniu. Aby wyjaśnić schopenhauerowską koncepcję WOLI posłużę się wywodem mego mistrza KOŁAKOWSKIEGO: /z moimi podkreśleniami/:

/Schopenhauer/ „był autorem ogromnie długiego dzieła pod niepokojącym tytułem „Świat jako wola i wyobrażenie”. Tytuł jest niepokojący..... /bo/ wyrażenie „świat jako wola” wydaje nam się... dziwne. Świat jako przedmiot naszej woli - wiemy w przybliżeniu, co to znaczyć może. Podobnie wyrażenie „świat jako dzieło boskiej woli” jest tradycyjne i nikogo nie trwoży. Ale „świat jako wola” cóż to znaczy? Słowo „WOLA” wedle naszych nawyków myślowych nie odnosi się wszakże do jakiegoś samodzielnego bytu, ale oznacza własność czy czynność czyjąś, jakiegoś podmiotu - ludzkiego czy boskiego, ponadto gdy mówimy „to jest moja wola” albo „taka jest wola boska”, zakładamy, że jest w WOLI jakaś intencja, jakiś zamiar”. ...... /Schop/ ...”chce, byśmy uwierzyli, że świat naprawdę jest WOLĄ: nie wolą boską czy ludzką, nie wolą czyjąś, nie czymś, co zawiera intencję, jakiś kierunek czy zamysł. Byt jest wolą ślepą, bezcelową, do niczego niedążącą, niczego niepragnącą, po prostu wolą jako anonimową, ale wszechmocną siłą, od której wszystko w świecie zależy, a która sama nie zależy od niczego i od nikogo, po prostu jest. Prawda ta, zdaniem Schopenhauera, jest całkiem oczywista.... chociaż dziwić się należy, iż nikt przed nim na tę prawdę nie wpadł”.

Utożsamianie Ding an sich, czyli świata niezawisłego od naszych wyobrażeń z niedającą się poznać, niczyją, bezcelową WOLĄ, nazywa Kołakowski grozą metafizyczną, a cały wywód Schopenhauera podsumowywuje pytaniami:

„...Czy możemy naprawdę zrozumieć, czym jest owa WOLA, WOLA niczyja, niczego niezamierzająca osiągnąć, chociaż wszystkim bez celu rządzi i żadnym rozumem się nie powoduje? I jakie to doświadczenia miałyby nas skłonić do wiary w tę WOLĘ próżną a przemożną, i jakże to się stało, że chociaż wtajemnicza nas w tę WOLĘ każdodzienne doświadczenie, to jednak nikomu wcześniej nie udało się do tej prawdy dotrzeć? I dlaczego właściwie, wbrew zwykłemu znaczeniu słów, mamy zwać WOLĄ tę energię żródłową bytu?”

I tak daliśmy przykład, jak „ci kochający wiedzę” tzn filozofowie, uprawiając „sztukę dla sztuki” potrafią wszystko zagmatwać, poplątać i postraszyć; nawet bezwolną zniewoloną WOLĘ.
30.01.2012. Przeczytałem uważnie powyższe i doszedłem do wniosku, że cierpliwemu memu czytelnikowi należy się krótkie resume wywodu filozoficznego:


Otaczające nas byty /a nimi jest wszystko/ tworzą rzeczywistość, którą poznajemy zmysłami. To co poznajemy zmysłami nazywamy fenomenami. To czego nie możemy poznać zmysłami, staramy się poznać /bezskutecznie/ za pomocą /kantowskiego/ „praktycznego rozumu” i nazywamy noumenami - „przedmiotami myślnymi”, „rzeczami wyobrażonymi” bądż „Ding an sich”. Jak widzimy przypisanie „rzeczom wyobrażonym” polskiego tłumaczenia „Ding an sich” - „rzeczy samej w sobie” czy angielskiego „things in themselves” jest idiotyczne i gmatwa wywód. Jako przedstawicieli noumenów /Ding an sich/ wymienię Boga, „życie pozagrobowe”, nieśmiertelność, intuicję, abstrakcyjne myślenie /np w matematyce/, jak również wszystkie uczucia, w tym szczególnie lęki i niepokoje. Schopenhauer postawił problem na głowie nazywając to co nierozponawalne /Bóg,... lęki, etc/ czyli nasze Ding an sich, niezależną, wszechmocną, niczyją WOLĄ, której jesteśmy niewolnikami. Skrajny pesymizm. To tyle.