Saturday, 17 March 2018

JA - "Obsesja"


Wojciech Gołębiewski

OBSESJA

PROLOG

I
Marek porozsuwał papiery na blacie, wyjął z szuflady dwie dodatkowe teczki, wstał, odszedł dwa kroki od biurka i spojrzał na pozostawiany bajzel. Chyba nieźle. Niedopita szklanka kawy i niewyłączony laptop uwiarygadniały jego zapowiedź, że wróci tu zaraz po przerwie obiadowej.
- Jadę do galerii na lunch, może coś stamtąd potrzebujesz? - rzucił w stronę pulchnej Haliny, okupującej sąsiednie pomieszczenie.
- Nie, dziękuję, tylko nie spóźnij się na zebranie u szefa; zapowiedział poważne zmiany personalne.
No właśnie. Marek wiedział, że wpadł w pułapkę i dlatego postanowił natychmiast zniknąć. Usunięcie go z pracy, o którym szef miał dzisiaj poinformować Zespół, to pierwszy krok do unicestwienia nielojalnego podwładnego. Pozostawiając rozgardiasz w kuciapie chciał opóźnić początek pościgu o co najmniej 2-3 godziny. Tyle czasu wystarczy mu, by znaleźć się poza granicami Warszawy, czyli strefą ekstremalnie inwigilowaną, w której nie istniała żadna możliwość ukrycia się.
Windą zjechał do garażu i skierował się do swojego Volvo. Gdy otwierał drzwi samochodu usłyszał jej głos. Jej, tzn Doroty, przyczyny jego klęski.
- A gdzie to mój „macho” się wybiera ? Może bym zabrała się z tobą ?
Wystudiowany uśmiech zakwitł mu na twarzy, podszedł do niej, objął i namiętnie pocałował, a po chwili czule wyszeptał:
- Kochanie, wiesz, że każda chwila z tobą jest dla mnie rozkoszą, lecz teraz bardzo się spieszę, by wrócić na odprawę u szefa. Będziesz przecież tam, więc się zobaczymy.
Wysunął się z jej objęć, wskoczył do samochodu i ruszył z piskiem opon. Każda minuta była obecnie istotna. Magnetyczną kartą otworzył bramę wyjazdową i wyjechał na zatłoczoną ulicę. Dotarcie do galerii zajęło mu 10 minut. W samochodzie przebrał się w dżinsy i bluzę, a służbowy garniturek, koszulę, krawat i buty wepchnął do plastikowej torby. Wyjął z bagażnika uprzednio spakowany plecaczek, zarzucił na plecy i udał się do supermarketu. Na parterze, koło toalet, otworzył drzwi do pomieszczenia na kontenery do śmieci, cisnął do jednego z nich plastikową torbę, i spokojnym krokiem udał się do windy.
Zadaniem windy był transport na I piętro niepełnosprawnych i obarczonych dziecięcymi wózkami, więc często stała nieużywana. I teraz też nie było chętnych do jazdy, co Marka bardzo ucieszyło. Gdy znalazł się wewnątrz uruchomił ją, a sam stanąwszy na plecaku uchylił płytkę w suficie i umieścił tam swój telefon komórkowy i kartę magnetyczną; na pierwszym piętrze wysiadł, zbiegł schodami i opuścił galerię. Tuż obok była stacja metra i za chwilę mknął nim w kierunku Młocin. Na tym etapie najistotniejszym było pozbycie się karty magnetycznej, specjalnie dla agentów zaopatrzonej w GPS, dzięki czemu Centrala nieustannie kontrolowała swoich pracowników. Umieszczenie jej w windzie sprawiało, że kontrolerzy odnotowując przemieszczanie, nie będą podejrzewać porzucenia identyfikatora.
Spojrzał na zegarek; od opuszczenia biura minęło 45 min. Miał rezerwę co najmniej 15 minutową, postanowił więc zaryzykować i spróbować autostopu. Wyjątkowe szczęście mu sprzyjało, bo już po paru chwilach siedział w dostawczej furgonetce zmierzającej do Myszyńca. Tak więc desperacka próba ratowania życia, jak na razie, przebiegała pomyślnie.
II
I to wszystko przez jego naiwność. Tak głupio dał się omotać Dorocie. Nie darmo ludowe przysłowie mówi, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Ino, że w tym przypadku nie diabeł, lecz Centrala.
Pracując w Centrali nie mógł w żaden sposób zorientować się w koligacjach, toteż nie wiedząc kto należy do „układu”, zachowywał rezerwę wobec wszystkich. Tak zresztą postępowali i inni. Obowiązywała uprzejmość, ba, nawet serdeczność, dobrze widziane były wspólne lunche, jak i koleżeńskie wypady do pobliskiego pubu. Wzmiankowało się tam ogólnikowo o rodzinie, przygodach z domowym zwierzakiem (wypadało mieć psa lub kota, w ostateczności rybki w akwarium), lecz było to tylko bla – bla czy pitu – pitu, czyli czcza gadanina przy jednoczesnym zachowaniu uwagi, by nie przekroczyć umownej granicy zażyłości.
Marek czuł się zdecydowanie źle w tej sztucznej atmosferze, tym bardziej, że nie założył jak dotąd rodziny i po pracy wracał do pustego mieszkania. Miał powodzenie, lecz strzegąc swojej niezależności nie dopuszczał do zagnieżdżania się panienek w jego eleganckim mieszkaniu, które zresztą zawdzięczał Centrali. Podświadomie szukając bratniej duszy łatwo zaufał nowej ślicznej stażystce Dorocie, świeżo upieczonej absolwentce Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, która, jak mu się wydawało, odwzajemniała jego zainteresowanie i oczekiwała na inicjatywę z jego strony. Wspólny lunch ułatwił przełamanie pierwszych lodów. Rozmowa zaczęła się od spraw zawodowych. Właśnie wtedy uśpiła jego czujność po raz pierwszy, okazując entuzjazm nowicjuszki któremu towarzyszył uroczy rumieniec), w wychwalaniu Instytutu:
- Wie pan, panie Marku, ja, już od trzeciego roku studiów, marzyłam, żeby tu, do Instytutu, się dostać, dlatego też specjalizowałam się w fizyce kwantowej. Pracę magisterską pisałam na temat hipotetycznego bozonu Higgsa i to ułatwiło mi kontakt z dyrekcją Instytutu. A teraz, gdy przydzielili mnie do waszego Zespołu, jestem w pełni usatysfakcjonowana.
- Ja również cieszę się z dokooptowania pani - skrzętnie odrzekł Marek - Tym bardziej, że pani uroda, niewątpliwie, rozjaśni ponurą aurę panującą w Zespole. Oprócz naszej pulchnej Halinki, mamy samych „macho”, którzy rywalizują o pozycję samca alfa. Niech pani o tym pamięta, bo na pewno będą walczyć o pani względy.
- Tego się nie obawiam, mam bogate doświadczenie z mężczyznami - roześmiała się Dorota - ale, ale, chyba palnęłam, sądząc z pana miny. To nie to, co pan brzydko pomyślał, oczywiście nie jestem cnotliwą Zuzanną, miałam narzeczonego, przez pięć lat, lecz on, teraz, ożenił się z inną, a moje doświadczenie powstało z racji posiadania ojca i trzech starszych braci.
- Muszę szczerze przyznać, że się przestraszyłem tego pani doświadczenia - czarował Marek - a nawiązując do narzeczonego, muszę się przyznać, że ja również mam za sobą doświadczenie rozstania z bliską osobą, wobec której snułem poważne plany, a teraz, od ponad dwóch lat, nie potrafię się z nikim na poważnie związać.
- Biedny „macho” - roześmiała się Dorota, podniosła filiżankę i wypiła ostatni łyk kawy - Panie Marku, chyba już powinniśmy się zbierać.
- Tak, ma pani rację, tylko jeszcze jedno. W Zespole przyjęliśmy modern American standards i wszyscy, zwracamy się do siebie po imieniu, więc ty dostosuj się też do tego. Z drugiej strony, mam nadzieję, że nie odmówisz mnie wypicia bruderszaftu i dasz się zaprosić, dzisiaj, na kolację.
- No, i się sprawdziło, tak, jak myślałam, „macho” - najpierw zatrzepotała rzęsami, potem uroczo się uśmiechnęła, a w końcu odrzekła, wręczając mu swoją wizytówkę - Okej, przyjedź po mnie o siódmej, tu masz mój adres.
Wrócili do pracy, a wieczorem......
III
Przed wyjściem z domu, Marek przejrzał się w wielkim lustrze, zamontowanym w przedpokoju.
- Nie jest źle - skonstatował - trzeba będzie ino pochodzić na siłownię. Ostatnio coś mi się nie chciało, i psiakrew, znów przytyłem.
Popsikał się jeszcze drogą wodą kolońską i wyszedł z mieszkania, by rozpocząć burzliwy związek, szczegółowo zaplanowany (o czym, oczywiście, nie miał zielonego pojęcia) przez Centralę. Aby sprawiedliwości stało się zadość, zaznaczyć trzeba, że to on, wskutek swojej słabości doprowadził do tragedii, a nie Centrala, która, jak najsłuszniej, co potwierdziły fakty, „tylko” go inwigilowała.
Podjechał przed dom Doroty, nacisnął przycisk dzwonka i po chwili, w uchylonych drzwiach, ukazała się Dorota. Marek oniemiał z wrażenia, bo tak, panie dzieju, pięknie wyglądała.
By nie karmić czytelnika banałami o wzajemnym zauroczeniu, które doprowadziło ich do łóżka, w którym podczas zaspokajania namiętności „wyginała się w łuk” (jak opisują w Harlequinach), zajmijmy się zamętem w stanie ducha naszego bohatera wywołanym już tą pierwszą upojną nocą, tym bardziej, że ten zamęt miał wyrwać go z dwuletniej depresji, w jakiej się pogłębiał, wskutek - o czym nie omieszkał wspomnieć na pierwszym lunchu z Dorotą - zerwania swoich zaręczyn.
IV
Obecnie trzydziestoletni Marek rozpoczął gry męsko-damskie wcześnie, bo nie miał jeszcze 18 lat, gdy zaciągnęła go do łóżka o dwa lata starsza sąsiadka. Szczęśliwie zaszło to kilka dni przed wyjazdem z rodzicami na wakacje do Zakopanego, gdzie tęsknotę za swoją „pierwszą” ukoił seksem z trzema kolejnymi partnerkami w ciągu niespełna dwóch tygodni. Dzięki temu uniknął przywiązania do „pierwszej” i w dalsze, zresztą sporadyczne, z nią zbliżenia, po powrocie z wakacji, nie angażował się uczuciowo. Okres studiów na Wydziale Matematyki, na Uniwersytecie Warszawskim, zleciał mu w towarzystwie, najpierw, koleżanki z roku, która systematycznie chodziła na wykłady i udostępniała mu swoje skrzętnie robione notatki, a następnie młodej asystentki, pomocnej przy pisaniu pracy magisterskiej. Nie przeszkadzało mu to bywać w akademiku, gdzie w trakcie licznych hulanek zdarzały się niezobowiązujące zbliżenia. Nie można jednak zarzucić mu cynizmu, gdyż obie kolejne, „stałe” partnerki na swój sposób kochał, lecz po prostu jeszcze nie dojrzał do prawdziwej miłości czy też do zakładania rodziny.
Inaczej wyglądała znajomość z Weroniką, której początek zbiegł się w czasie ze zdobyciem przez niego stypendium doktoranckiego. Podekscytowany leciał do domu, by tą świetną wiadomością podzielić się z rodzicami.
- No, i udało się - wykrzyknął na progu - jednak się załapałem na stypendium. Będę robił doktorat w Instytucie Matematyki w PAN-ie, u mego dotychczasowego promotora, i na jego życzenie, prowadził, równocześnie, ćwiczenia ze studentami na Uniwerku.
- Świetnie, Mareczku, bardzo się cieszę - zareagowała mamusia - to jeszcze by ci się przydała jakaś poważna panienka, bo już jak jesteś doktorant, to wydorośleć trzeba, a tak skakać z kwiatka na kwiatek nie wypada.
- Oj, mamo, ty zawsze o tym samym. Tak ci pilno babcią zostać ?
- Ja też się cieszę - włączył się ojciec - ale o twoich panienkach mówić nie zamierzam. Natomiast, żywię nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z różnicy między wolnością studencką, a dorosłego człowieka, że co studenciakowi uchodzi, to dorosłemu nie przystoi.
- Dobra, nie truj. Wyjmij lepiej jakąś buteleczkę ze swego barku, to uczcimy mój sukces
- Niestety, synu, jest to niemożnością, gdyż z szanowną twoją matką udajemy się z wizytą do naszych przyjaciół. Jeśli chcesz napić się w zacnym towarzystwie dorosłych osób, dorosłych - podkreślam, bo do takich, jak mniemam, sam chcesz się zaliczać, to przebierz się i chodź z nami.
- A do kogo, tak konkretnie się wybieracie ?
- Idziemy fetować dyplom magistra psychologii, córki naszych przyjaciół.
- Już wiem, to musi być Weroniki; cholera ja jej z pięć lat nie widziałem.
- To żałuj, bo piękna panna z niej wyrosła i nie wiem, czy na ciebie spojrzy - wtrąciła matka.
- A to zobaczymy, idę z wami, poczekajcie, migiem będę gotów.
Z zasady, unikał, według niego, zramolałych, znajomych rodziców. Córkę „ramoli”, Weronikę, oczywiście znał, lecz nie widział jej co najmniej pięć lat i mniemał, że znów ujrzy nudnego „kujona” z warkoczykiem.
Teraz, zaskoczony zmianą, widząc uroczą dziewczynę, wyluzowaną, a do tego supermodnie ubraną, zmieszał się, a dalej było już tylko gorzej. Młoda dama, bo na takie określenie zasługiwała, błyszczała bowiem nie tylko urodą i swobodą, lecz również intelektem. Onieśmielony, co po raz pierwszy mu się to zdarzyło, zwlekał ze złożeniem jej należnych gratulacji, gdy nagle usłyszał jej pytanie, niewątpliwie skierowane do niego:
- Mareczku, czyżby mój zmieniony wgląd obezwładnił ciebie ? Bo chyba to właśnie utrudnia ci szpanowanie, przedwcześnie dojrzałego „macho”, jakim to ciebie zapamiętałam. No, już, nie obruszaj się na zmienność fortuny i zostań moim paziem, a ja postaram się wynagrodzić ci utracone gwiazdorstwo.
Odkrycie jego myśli świadczyło o jej profesjonalizmie, mimo dopiero co ukończonych studiów; jednocześnie dawało jej pewną przewagę na starcie ich ewentualnej miłosnej historii. Tak, miłosnej historii, bo zaplanowana ona została „na górze”, i co do tego Marek nie miał cienia wątpliwości, poszedł więc na całość i ni to poważnie, ni to żartobliwie odpowiedział:
- Dręczy mnie poważna wątpliwość, czy rola pazia, pazia oczarowanego, pazia zakochanego od pierwszego wejrzenia, nie stanie się przeszkodą w uzyskaniu wzajemności ze strony księżniczki ? Czy ta propozycja to perspektywa wiecznego przebywania pod pantoflem ?
- Nie filozofuj, bo już starożytni to rozstrzygnęli: przecież już Wergiliusz mówił, że miłość wszystko zwycięża, a Seneka - że miłość z miłości się rodzi. Tak więc kochaj mnie mocno, a nagroda ciebie nie ominie.
Gdyby wiedzieli jakie skutki przyniesie to beztroskie żartowanie ! Prowadzili bowiem niebezpieczną grę: ona - zakochana w nim co najmniej od dziesięciu lat, a on - od „pierwszego” dzisiejszego wejrzenia - opętany namiętnością całkowicie mu dotąd nieznaną. Po dłuższym szczebiotaniu w przytoczonym stylu, Marek poczuł potrzebę przejęcia inicjatywy i zaaranżowania ich pierwszej randki. Ktoś mu gdzieś wspomniał, że w Warszawie odbywa się obecnie Jazz Jamboree, więc nie mając lepszego pomysłu zagrał va banque:
- Mam bilety na sobotni koncert Jazz Jamboree, czy poszłabyś ze mną ?
- Oczywiście, jeśli ty wybierzesz się ze mną jutro do Ateneum, na Mrożka.
No i się zaczęło. Biletów oczywiście nie miał, lecz prowadząc „rozrywkowe” życie, miał wszędzie znajomych, więc zdobył je szybko. O jazzie, coś niecoś wiedział, a Mrożkowi poświęcił całą noc, czytając pożyczone z biblioteki „Tango”. Tak przysposobiony, uniknął totalnej wpadki przez dwa pierwsze spotkania, lecz nie mógł nie odczuć przepaści intelektualnej między sobą a Weroniką.
Marek bowiem w filharmonii i teatrach raczej nie bywał, a literaturę piękną podziwiał przez okna wystawowe księgarni, wolny czas, a miał go dużo, poświęcając brydżowi, szachom, a przede wszystkim konsumpcji alkoholu i drugiej płci. Teraz, by utrzymać tak pożądaną przez siebie bliskość z ukochaną, musiał w ekspresowym tempie nadrobić zaległości w swoim „rozwoju osobowym”. Po kilku pierwszych dniach, przeszedł do systematycznego pogłębiania swoich wiadomości hołdując zasadzie głoszącej, że cel uświęca środki, a tym celem była chęć zaimponowania Weronice. Nie zauważył nawet, kiedy to polubił i kiedy szczere zainteresowanie światem intelektualnym zdominowało pierwotne pobudki. Tak czy inaczej, po dwóch latach „chodzenia” z Werą nasz bohater stał się innym człowiekiem. Niestety, nie była to ostatnia zmiana w jego życiu.
Nim przejdziemy do dalszej historii, zaspokoimy ciekawość czytelnika intymnymi szczegółami. Otóż, doszło do tego, co wiecie, po raz pierwszy po koncercie Jazz Jamboree - a więc po drugiej randce - w jej kawalerce, w jej łóżku, w różowej pościeli o godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia. No co, za mało wam ? Dobra, macie. Ona była cnotliwa, mimo 23 lat, a on, dzięki swemu bogatemu doświadczeniu, bardzo delikatny. Także i tu ona rządziła i o wszystkim decydowała. Po wstępnych pieszczotach poszła się wykąpać, po czym, wróciwszy w podomce kazała wykąpać się jemu. Podczas jego kąpieli posłała łóżko, rozebrała się do naga i położyła weń. Kołdrą przykryła się częściowo, pozostawiając obfite, jędrne piersi odkryte. On wśliznął się do łóżka o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt dwie. Przez dwadzieścia osiem minut pieścili się i pieścili, po czym on w nią „wszedł, poczuł opór, pokonał go, a jej ciało wygięło się w łuk” (Harlequin). Koniec, kropka, bo nie piszę dla ero-tu-manów.
W dalszych dniach, tygodniach, miesiącach doskonalili technikę seksualną dochodząc do pewnej perfekcji, jednakże doskonałość ich pożycia była wynikiem wzajemnej czułości, delikatności i sympatii. Sukcesywnie dochodziły wspólne zainteresowania i wyrównanie poziomu intelektualnego. Poza pracą zawodową, czytali to samo, oglądali to samo i słuchali też, jednakże odczuwali różnie, co stwarzało podstawę do nieustannej wymiany zdań na każdy temat. Idealny związek, trudno więc dziwić się, że wszyscy od Marka się odwrócili, po zniszczeniu tego układu. Czy naprawdę to była jego wina ?
V
Równolegle z uzupełnianiem ogólnego wykształcenia Marek rozpoczął pracę nad swoim doktoratem. Przewidywany temat pracy doktorskiej wynikał z kontynuowania jego badań w dziedzinie liczb urojonych, tj zawierających „i” określone jako pierwiastek kwadratowy z (-1).
Dla zwykłego śmiertelnika, któremu wbijano przez długie lata szkoły, że nie można wyciągać pierwiastka kwadratowego z liczb ujemnych, liczby urojone są nieprzyswajalne, podobnie jak ujemne ciśnienie tj mniejsze od próżni, którego istnienie uwzględniał już wykres Bernoulliego, czy też prędkość przewyższająca światło, którą, jak wydawało się, uzyskano praktycznie, w 2012 roku, w Wielkim Przyspieszaczu Hadronów. Jednakże nauki ścisłe są dla „Wybrańców Boga” (p. Infeld w książce o Einsteinie).
Dla Marka okazało się istotne zastosowanie liczb urojonych w analizie obwodów elektrycznych, ruchu drgającego i o czym jeszcze nie wiedział, w wyjaśnieniu teorii korpuskularno-falowej światła, jak i uzyskiwaniu prędkości przewyższającej 300 000 km/sek.
Po dwóch latach pracy nad nowatorskim modelem wektorowym liczb urojonych, usłyszał pierwszą wzmiankę od swego promotora, o zainteresowaniu „ważnych” ludzi jego próbami, a rok później dyrektor nowo powstałego Instytutu Badań Kosmosu przedstawił mu propozycję, „nie do odrzucenia”, przejścia do jego placówki i tam - ukończenia pracy doktorskiej. Ta zmiana miejsca pracy odbywała się nie tylko za aprobatą promotora, co wręcz na jego polecenie. Marek, oszołomiony nieoczekiwaną sytuacją próbował zwierzchnika indagować:
- Panie Profesorze, może niesłusznie, ale odnosiłem wrażenie, że jest pan ze mnie zadowolony, mało tego, sądziłem, że pan mnie lubi. Czemuż więc tak łatwo akceptuje pan moje odejście?
- Ależ oczywiście, kolego, bardzo pana cenię i lubię, jednakże ta sytuacja mnie przerosła. Panie Marku, sam mało co z tego rozumiem, a co wiem, powiem panu. O pana przejściu decydują najważniejsze osoby w państwie, z którymi w świetnej komitywie pozostaje dyrektor Instytutu. Nie mam koligacji w wyższych sferach, lecz mam powody aby sądzić, że zaangażowane w to są służby specjalne, a im się nie odmawia.
- A gdybym odmówił ? Przecież wie Pan, że jestem apolityczny i że ponad wszystko cenię swoją niezależność i prywatność.
- Panie Marku ! Czy pan jest kamikaze? A może od razu pan popełni seppuku ?
Wstyd mu było przyznać się Weronice do swojej bezradności, toteż nie zwierzył się jej z matni w jaką wpadł. A może wtedy właśnie popełnił pierwszy błąd ? Tak to sobie rozważał teraz, po latach, czekając na okazję na myszynieckiej drodze.
A później ? Później, już było za późno. Pierwsza rozmowa w Instytucie, nie była właściwie rozmową, lecz informacją, jakim nakazom i zakazom od dziś podlega. Klamka zapadła, gdy został „utajniony” i podpisał cyrograf. Nieszczęście spadło na niego, jak na Hioba, któremu żadne rady nie mogły pomóc. A gdyby powiedział Weronice i gdyby, po wspólnej decyzji, nie poszedł na pierwszą rozmowę do Instytutu ? O naiwności ludzka !! Przecież to on był bezradny, a nie „oni”. Znaleźli by go na końcu świata i byłoby jeszcze gorzej.
Bijąc się z własnymi myślami przeszedł już ze dwa kilometry w kierunku Piszu, gdy zadał sobie ostatnie pytanie. Dlaczego dzisiaj miał siłę podjąć ucieczkę? Bo więcej wiedział, więc i desperacja była większa. Ponadto dziś ratował życie, a wtedy tylko zmieniał i łudził się, że wszystko się jakoś ułoży.
Oczywiście, o zmianie miejsca pracy Weronice powiedział, przedstawiając same walory, w tym podwyżkę uposażenia, które przewyższało znacznie nie tylko stypendium doktoranckie, lecz wszystkie jego łączne dochody, uwzględniając zarobki z korepetycji, artykułów i układania zadań „Mensy”. Nie dopuszczał do świadomości myśli, że to dopiero początek jego tragedii.
VI
Weronice sprzyjało szczęście od urodzenia. Rodzice byli „od zawsze” bogaci, gdyż w PRL-u należeli do grupy „prywaciarzy”, niezbędnych do zapełniania luk w centralnie sterowanej gospodarce państwowej. Dziadek, inżynier po Politechnice Warszawskiej, potrafił zorganizować produkcję wszystkiego, co potrzebne na wczoraj, i tak, przez pewien czas wytwarzał lusterka samochodowe dla Starachowic, by później „przebranżowić” się na guziki do ubrań eksportowanych do ZSRR. Jeszcze później zajął się produkcją nadkoli samochodowych dla FSO, by w końcu, na bazie tych samych surowców, tj maty szklanej i żywic poliestrowych i epoksydowych, budować przyczepy kempingowe i jachty. Ojciec przejął „interes” po dziadku, wzbogacił asortyment o wszelkiego rodzaju deski tj surfingowe, skate boardowe etc i był pewien boomu na wiele lat.
Dla dziadka, ojca i o siedem lat starszego brata była „oczkiem w głowie”, a z babcią i matką tworzyła silną grupę feministyczną. W szkole i na studiach była prymuską, bo, po prostu, lubiła się uczyć. Kończąc szkołę dalej plotła warkocz, lecz już po miesiącu studiowania włosy krótko obcięła i zaczęła się modnie stroić. Przyzwyczajona do swego prymatu tak w domu, jak i w szkole, łatwo zdobyła podobną pozycję w środowisku studenckim, zachowując jednakże we wszystkim umiar. Paliła papierosy, czasem „trawkę”, nie stroniła od alkoholu ani od „chłopaków”, ale nie przekraczała nigdy granic, które wyczuwała instynktownie.
To wspaniałe życie zakłócało wspomnienie wydarzenia na początku studiów, gdy jeszcze nosiła warkocz i ubierała się jak pensjonarka. Wtedy to, z okazji imienin ojca, znalazł się w ich domu Marek, towarzyszący rodzicom zaprzyjaźnionym z jej domem. Młodzi się nudzili, więc szybko, pod pretekstem obejrzenia jej nowego komputera, wymknęli się do jej pokoju. I tam właśnie, to się stało; całowali się, pieścili, a jej dziecięce marzenie o księciu z bajki, przemieniało się w poważne uczucie; sielankę przerwało wejście jej matki.
- Dzieci ! Dołączcie do nas, bo tort i szampan czeka.
Czar prysł, powrócili do gości, a późnym wieczorem, kładąc się do łóżka, uświadomiła sobie, że po raz pierwszy zakochała się. A Marek ? Marek był trochę zblazowany, stroił się na „macho”, poszedł w „siną dal” i długie lata go nie widziała. Jak się, po latach, okazało, on w ogóle tego wieczoru nie pamiętał.
Weronika była silna, ponadto kierowała się zasadą, że na wszystko przyjdzie czas. A teraz był czas na studia. Przeleciała je na samych piątkach, a w pracy dyplomowej zajęła się wolnymi skojarzeniami. Postawiła tezę, że testy na wolne skojarzenia wykażą różnice w odpowiedziach intro- i ekstrawertyków. Sama żartowała, że inspiracją jej pracy była odpowiedź Kowalskiego z wojskowego dowcipu, w którym sierżant, starając się uświadomić żołnierzom znaczenie skojarzeń, wymachiwał chusteczką i pytał z czym ona im się kojarzy:
- Jak mnie brali do wojska, to matula w chusteczkę szlochała - odpowiedział pierwszy.
- Pociąg, ze mną, poborowym, ruszył, to moja dziewczyna chusteczką machała.
Wszystkie odpowiedzi były podobne, aż trafiło na szeregowego Kowalskiego:
- Mnie to się z dupą kojarzy, panie sierżancie.
- O, wreszcie coś ciekawego. A to dlaczego, Kowalski ? - zapytał sierżant
- Bo mnie się wszystko z dupą kojarzy, panie sierżancie.
A więc był to ekstrawertyk - kończyła żart Weronika.
Już przed dyplomem zaproponowano jej pozostanie na uczelni i tak z nowym rokiem akademickim rozpoczynała pracę dydaktyczną jako asystentka w Katedrze Psychoanalizy. Nim zaczęła nowe życie zawodowe zmieniło się jej życie prywatne, wskutek spotkania Marka.
Nie planowała tego spotkania, była wręcz zaskoczona, że Marek towarzyszył tym razem swoim rodzicom, skoro jednak tak się stało, postanowiła go z sobą związać. Nie mając żadnych kompleksów, działała zawsze odważnie i otwarcie. Wiedziała, czego chciała. A że stara miłość nie rdzewieje, to chwilowo przymknęła oczy na jaskrawe braki w jego edukacji, jednocześnie stawiając sobie zadanie zmobilizowania ukochanego do pracy nad sobą. Udało jej to się świetnie i tak, po trzech latach doskonalenia swoich relacji, stanowili idealne stadło.
Niestety, mimo swoich zdolności psychoanalitycznych, nie rozpoznała trafnie Marka psychiki. Zdawała sobie sprawę, że jest pozerem, że jest introwertykiem duszącym w zanadrzu tak swoje sukcesy, jaki i porażki, lecz, gubiąc po drodze zawodowy instynkt i racjonalne myślenie, uwierzyła, może dlatego, że chciała uwierzyć, w jego lojalność wobec siebie, czy też po prostu, w uczciwość. Dlatego też jego, jak jej się wydawało - irracjonalne, odejście najpierw ją zaskoczyło, zszokowało, a wskutek niezrozumiałych przyczyn wpędziło w poważną depresję. I ta kobieta sukcesu porzuciła pracę, a że nie mogła znieść samotności w domu ruszyła „w miasto” i pozornie beztrosko, balowała. Gdyby jej powiedział..., gdyby.. Ale nie powiedział, bo nie chciał, bo nie mógł, bo był skrytym egoistą
VII
Po kilku miesiącach pracy w Instytucie powołano Marka do Zespołu, o czym powiadomił go osobiście sam dyrektor.
- Panie Marku, chcę panu wyjaśnić, że nie znalazł się pan tu przypadkowo. Był pan obserwowany i testowany przez pięć lat. W jaki sposób pana testowano, dowie się pan w odpowiednim czasie, nazwijmy to, gdy osiągnie pan adekwatny stopień wtajemniczenia. Obecnie zapraszam pana do Zespołu, w którym, mam nadzieję, zabłyśnie pan swoimi zdolnościami analitycznymi. Nie muszę chyba panu tłumaczyć, że to powołanie jest następnym stopniem integracji z nami. W szczegóły wprowadzi pana szef Zespołu, Kowalski. Gratuluję i życzę powodzenia.
No to już lepiej nie będzie - pomyślał Marek, krocząc do Kowalskiego. Ten już na niego czekał. Marek przywitał się, usiadł, a Kowalski zaczął przemowę:
- Ja, ze względu na swoją pozycję, przyjąłem ciężar uświadomienia panu, czym naprawdę Instytut jest i czym się zajmuje. Nazwa „Instytut” jest przykrywką dla naszej rzeczywistej działalności. „Instytut Kosmologii”, ładnie brzmi, ponadto taka nazwa usprawiedliwia nasze zainteresowanie najnowszymi technikami tak cywilnymi, jak i wojskowymi. Otóż, dla „wybranych” jesteśmy Centralą, centralą ogólnoświatową, czyli centrum koordynującym pracę naszych agentów rozsianych po całym świecie. I pan, panie Marku, od dziś jest jednym z nas, „wybranych”. Jesteśmy, można powiedzieć „masonerią” trzeciego tysiąclecia. Jesteśmy jądrem intelektualnym świata. - przerwał przemowę, by ukontentować się wypowiedzianymi słowami.
- Przepraszam, ale się troszkę pogubiłem - skorzystał z przerwy Marek - Rozumiem potrzebę zachowywania ścisłej tajemnicy naukowej przez wszystkich pracowników Instytutu, tfu, przepraszam, Centrali. Oczywiście, i przeze mnie. Jednakże miano „agenta” źle mi się kojarzy i nie widzę merytorycznego związku takiej nazwy z wykonywaną przeze mnie pracą stricte naukową.
- Ma pan rację, panie Marku, ten swoisty żargon, w pierwszym momencie szokuje, lecz jest to takie nasze wewnętrzne uproszczenie, które wynika z faktu, że angielskie collaborator, którego używamy na całym świecie w sensie współpracownika naukowego, źle się kojarzy w Polsce. - odrzekł Kowalski. Odchrząknął i kontynuował wykład - Naszym zadaniem jest sterowanie życiem na Ziemi, tak, by nie dopuścić do samozagłady. Już wyścig z bronią jądrową stanowił poważne ostrzeżenie przed nią, a perspektywa „wojen gwiezdnych” została przez nas oddalona przez doprowadzenie do upadku imperium sowieckiego. Od tego czasu naszym zadaniem jest strzeżenie odkryć naukowych przed wykorzystaniem ich do celów militarnych.
- Zadanie szczytne, tylko czy to my, Polacy, jesteśmy predestynowani do kierowania Centralą?
- Proszę pana, kto tu mówi o kierowniczej, ba, choćby o znaczącej, roli Polaków ? W dobie globalizacji jest to przedsięwzięcie podjęte przez całą ludzkość, no może - prawie całą, a umieszczenie Centrali w Warszawie jest bez znaczenia, równie dobrze mogła by się mieścić w Kuala Lumpur. Przyzna pan jednak, że położenie geograficzne Polski wydaje się atrakcyjniejsze niż Malezji ?
- Zgoda. Tylko, czy ta działalność nie jest sprzeczna z interesem Polski ? Czy zachowana jest lojalność wobec niej ?
- Panie Marku ! Oczywiście, nasza działalność jest legalna i lojalna. Podobne „instytuty” funkcjonują w Houston i Nowym Jorku, w Londynie i pod Paryżem, Genewie i Kolonii, a nawet w Canberze, a w Chinach i Rosji mamy licznych naukowców pracujących dla nas.
- To kto tym zarządza ? Kto właściwie jest moim pracodawcą ? - zdenerwował się Marek
- Czego, do diabła, szuka pan dziury w całym ? Jest pan pracownikiem P O L S K I E G O Instytutu Kosmicznego, dofinansowywanego, jak inne instytuty, z budżetu Państwa i pracuje pan naukowo, wespół z dziesiątkami tysięcy innych naukowców z całego świata, dla dobra ludzkości, zachowując lojalność wobec Polski, lecz również strzegąc tajemnic przed potencjalnie niebezpiecznymi „maluczkimi”. Niech pan wydostanie się wreszcie z kokona tej ksenofobicznej, nacjonalistycznej polskości - zdenerwował się Kowalski
- Ale kto podejmuje decyzje ? Kto ponosi odpowiedzialność ? - drążył Marek
- Jak to kto ? Pan, ja, wszyscy naukowcy. W praktyce trust mózgów, kierownicy zainteresowanych Zespołów analizują, dyskutują i podejmują decyzję, której wykonanie zlecają Centrali. I tak nasz Zespół skupia się na zderzeniach hadronów, uzyskaniu bozonu Higgsa, a przy okazji prędkości większej od fali elektromagnetycznej. Partykularnie, pana pracą będzie matematyczne opracowanie poprawki do równania Einsteina dla prędkości większej od „c”. Od tej chwili będzie miał pan dostęp do supertajnych materiałów Centrali i proszę to szybko wykorzystać do pogłębienia przez pana wiedzy z atomistyki.
Po ochłonięciu, Marek przyjął przemowę Kowalskiego nader spokojnie, bo zbytnio to nie komplikowało jego stylu życia. Perspektywa pogłębiania wiedzy też mu odpowiadała, bo przy Weronice znacznie intelektualnie się rozwinął. Oczywiście nie mógł tą nową prawdą z nikim się dzielić, lecz i to nie stanowiło problemu, póki nie zakłócało jego prywatnego życia.
Upłynął rok wytężonej pracy, Marek poznawał tajniki nauki i nie tylko nauki. Mając dostęp do tajnych dokumentów odkrywał rzeczywistość nieznaną zwykłym śmiertelnikom. W jego dziedzinie, nową perspektywę podróżowania z prędkością powyżej „c”. Koncepcja, w uproszczeniu polegała na analizie i syntezie obiektu, ale nie na rozebraniu obiektu na czynniki pierwsze, przesłaniu i ponownym złożeniu, lecz na zapisaniu kodu identyfikacyjnego, przesłania go strumieniem np neutrino i na jego podstawie, konstrukcji obiektu w punkcie docelowym. Dla wyjaśnienia tej koncepcji, tak istotnej w historii Marka, posłużmy się genomem.
Genom to łańcuchy DNA złożonego z białek. Wystarczy zapisać kolejność białek w DNA i ten zapis przesłać. Nie ma potrzeby przesyłania samych białek, czyli cegiełek w strukturze żywego organizmu, gdyż one są dostępne w miejscu docelowym, np na planecie w innej galaktyce, wystarczy wysłać kod. Surowiec jest na miejscu, tylko instrukcja jest potrzebna.
Te rewelacje, których nikomu nie mógł ujawnić, męczyły go, a z każdym dniem ich przybywało. Już Weronika zauważyła zmiany w jego nastrojach. Niestety, zauważono też w Centrali. Wezwał go Kowalski. Bez wstępu, czy jakichkolwiek ogródek, powiedział to najgorsze, co Marek mógł usłyszeć.
- Nim zapadła decyzja o włączeniu pana do mego Zespołu, został pan dokładnie sprawdzony. Przekonani byliśmy, że nie sprawi pan kłopotów. Niestety rzecz ma się inaczej. Błąd popełnili psychoanalitycy, oceniający pana odporność psychiczną. Obserwując pana, doszliśmy do wniosku, że niebezpieczne jest dla nas utrzymywanie przez pana jakiejkolwiek dalszej znajomości z pańską narzeczoną Weroniką. Przygotowaliśmy scenariusz według którego odejdzie pan bez słowa, bez jakichkolwiek wyjaśnień. Od jutra zamieszka pan we wskazanym przez nas mieszkaniu, zmieni pan numer telefonu i samochód. Nie, nie będzie musiał pan się ukrywać, utrudnimy tylko ewentualną próbę kontaktu ze strony pani Weroniki. Rozumiem, że jest to szokująca wiadomość dla pana, lecz naprawdę jest to konieczne. Przy jakimś przypadkowym spotkaniu zachowa pan „pokerową” twarz i nie dopuści do rozwinięcia tematu odejścia. - Kowalski przerwał na chwilę, odchrząknął, wypił łyk kawy i już mniej oficjalnym głosem kontynuował - Teraz, poniekąd dla wyjaśnienia, zreasumuję, że przyczyną tej konieczności jest pan sam. Jak zaobserwowaliśmy, w związku waszym pan był zdominowany od samego początku, co w połączeniu z wybitnymi zdolnościami psychoanalitycznymi pańskiej partnerki, a co gorsza jej umiejętnościami w analizie wolnych skojarzeń, stanowi przeogromne zagrożenie dla zachowania przez pana tajemnic służbowych. Nie możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej, że pan już dużo wie, a prawdziwie wielkie tajemnice są jeszcze przed panem. Teraz zaopiekuje się panem nasza pulchna Halinka, na której łonie może pan użalić się nad sobą.
Marek dostał obuchem w łeb i dobrze nie oprzytomniał, gdy pulchna Halinka przywołała go do działania. Pojechała z nim do mieszkania Weroniki, spakowała jego rzeczy i kazała podpisać krótki list:
To była pomyłka. Nie potrafię tak dłużej żyć, więc odchodzę. Nie szukaj mnie, bo nie mam nic więcej do powiedzenia. Życzę szczęścia - Marek”.
Zawiozła go do nowego, z gustem urządzonego mieszkania, spiła szampanem i pozostała z nim do rana. On pozostał w domu, a ona zdawszy relację szefowi Nowakowi, wnet powróciła, a że był piątek, pozostała na weekend hojnie oddając swoją pulchność w jego posiadanie, a „ciało jej wielokrotnie wyginało się w łuk” (Harlequin). Jeszcze przez dwa miesiące spędzała weekendy w jego mieszkaniu, a i później sporadycznie wpadała do niego na niezobowiązujący seks. Aż przyszła stażystka Dorota......
VII
Kroczył dalej drogą w kierunku Piszu i nagle poczuł potrzebę napicia się wódki. W przydrożnym sklepie kupił dwie półlitrowe butelki, z zamiarem wypicia drugiej po przybyciu do celu, czyli domu kolegi ze studiów Andrzeja Mazura, położonej nad Jeziorem Nidzkim, tuż koło słynnej leśniczówki Pranie. Na zakąskę wziął dwa piwa i ruszył dalej szosą do widocznego dalej zagajnika. Wszedłszy weń, po paru krokach znalazł polankę, gdzie się ochoczo rozgościł. Pociągnął dużego łyka i otworzył piwo; po drugim łyku wypił piwo i czekał na efekt. Odrzucił nachodzące go wspomnienia, koncentrując się, póki umysł jeszcze trzeźwy, na swoim planie. U Andrzeja będzie mógł siedzieć, ile zechce, lecz co dalej ? Nie chodziło mu tylko o ratowanie własnego tyłka, marzyło mu się naprawienie szkód i zaczęcie życia od nowa. Najważniejszą misją było nakłonienie Andrzeja do podjęcia się misji pojednawczej z Weroniką i jego rodzicami, którzy po zerwaniu narzeczeństwa wyrzekli się jego. A to już minęło sześć lat. Kto mu uwierzy ? Przecież wszystko co przeszedł będzie brzmiało niewiarygodnie. Spiskowa teoria dziejów ? Pseudo-masoneria ? On - bohater broniący całą ludzkość ?
Wypił dalsze dwa łyki i zaczął coraz bardziej wątpić w drugą część planu. Jedyne rozwiązanie jakie do tej pory widział, to nawiązanie kontaktu z rosyjskimi służbami specjalnymi. Tylko, czy przy pierwszej próbie nie natnie się na agenta Centrali ? A czy, po ujawnieniu tajemnicy, nie zlikwidują go? Bez wódki nie razbieriosz - pomyślał i zgodnie z tą złotą myślą pociągnął solidnie z butelki. Ucztował jeszcze z pół godziny w ciągu której opróżnił do końca butelkę, na deser poprawił pozostałym piwem i zapadł w pijacką drzemkę. Od wielu lat nie mógł pozwolić sobie na upijanie się, więc dopiero teraz wszystkie napięcia znalazły ujście w pijackiej malignie. Nadlatujący rój hadronów, którego szpicę stanowiły neutrina wyraźnie zmierzał w jego kierunku. W mgnieniu oka neutrina uderzyły silnie w niego, poczuł silny ból, wyemitował elektrony, sam zostając zbiorem dziur po elektronie czyli pozytonów. Stracił na chwilę przytomność, a gdy odzyskał ujrzał sędziego, prokuratora i ławę przysięgłych. Prokurator pytał (po angielsku):
- Czy oskarżony może wyjaśnić sądowi okoliczności kradzieży litery „r”? Jeżeli bowiem utracił pan elektrony, to winien pan być zbiorem POZYTRONÓW, a nie POZYTONÓW; istnieje więc podejrzenie zawłaszczenia składnika „r”.
- Wysoki Sądzie ! To jest nieporozumienie, a nie kradzież; to specyfika mego języka ojczystego. Oczywiste jest w świecie, że posiTRON pochodzi od słów POSItive i elecTRON, lecz u nas, w Polsce, positron jest pozytonem; jednakże wyszliśmy obronną ręką z tej pozornej malwersacji stwarzając równoległą nazwę dla elektronu - negaton. Tak więc polskim odpowiednikiem „światowej” pary positron-electron jest pozyton-negaton. Bo u nas, proszę Wysokiego Sądu, wszystko jest pojebane, nawet prosty oxigen przybrał dziwne miano tlenu, że niby się „tli”. Na swoją obronę dodam, że my Polacy, naród szczycący się swoją wiarą, nazywamy ją chrześcijaństwem w powszechnym zrozumieniu wywodzącym się od chrztu, co nadaje jej znaczenie baptismu, a nazwy chrystianizmu w ogóle nie używamy. Tak więc nie jestem winien żadnej kradzieży, a za błędy leksykalne nie ponoszę winy.
- Takich andronów słuchać nie wypada; należy więc skierować oskarżonego na tortury - podsumował prokurator.
Szczęśliwie, a może nieszczęśliwie, Marek się obudził. Trudno osądzić co było bardziej przerażające, jawa czy sen. Zobaczył bowiem trupa.
Trup wisiał; wisiał pół metra nad ziemią; wokół szyi pas wojskowy przywiązany do gałęzi drzewa. Marek rozpoznał czyje to ciało. Wpadł w panikę, porwał plecak i zaczął uciekać. Wypadł na szosę i biegł, biegł, biegł... Potem złapał okazję, dobrnął do Andrzeja i przez tydzień pił na umór.
KONIEC PROLOGU

ROZDZIAŁ I

TRUP

Sierżant Makuła wstawał z łóżka zawsze o piątej. Tak też było i tego dnia, gdy znalazł tego trupa (niech będzie przeklęty !). Teraz była jednak dopiero piąta i jeszcze nie wiedział co go spotka później. Kilka minut zajęło mu mycie się i golenie, po czym, włożywszy dres udał się do obory.
- Nie jest żle - pomyślał - bo pensja policjanta, połączona z małym, bo małym, lecz dobrze zorganizowanym gospodarstwem zapewniała poczucie materialnego bezpieczeństwa. Do tego starsza siostra, Jadźka, co urządziła się w Kanadzie, o rodzinie nie zapominała i paczki z ciuchami przysyłała. No i choćby ten dres, proszę, jak mi się przydał. A przecie i laptop Jaśkowi przysłała, by w szkole innym nie zazdrościł.
Tak sobie rozważając wszedł do obory, co to i oborą była, i chlewikiem, a i sąsiek obelkowany miała. Sam, z Jaśkiem, to zbudował.
- Witam was, rogate bestie - rzekł do dwóch „holenderek”, które odpowiedziały mu muczeniem. Uwolnił łańcuchy i ciągnąc uwiązane do nich krowy kontynuował swoją do nich przemowę. - Chodźcie, dziewczyny, na dwór, ładna pogoda dzisiaj, to zaczerpniecie świeżego powietrza. Wyprowadził je za chałupę, zapalikował i wrócił do obory.
- Teraz czas na was, wy świnie jedne - zwrócił się do maciory i pięciu prosiaków. Uchylił drzwi chlewu i ponaglał prosiaki do wyjścia. – No, już, jazda na zewnątrz, bo ja muszę tu posprzątać.
Zamknął je w kojcu zrobionym koło obory, a sam wrócił do maciory, która była gruba i nieruchawa. Załadował obornik na taczki i wywiózł do gnojówki, dwa razy musiał obracać, po czym wziął szlauch i zaczął polewać betonową podłogę. Maciora przyzwyczajona do tych ablucji, przemieszczała się posłusznie, aby umożliwić mu sprawne posprzątanie. Teraz z sąsieku przerzucił podściółkę i włączył mieszalnik, do którego wlał, przygotowaną w dwóch wiadrach strawę. Po chwili przekręcił kurek i żarcie spłynęło rynną do świńskiego koryta. Wyszedł z obory i ujrzał żonę, Marysię, udającą się, z bańką na mleko, do krów, by je wydoić. Od dzieciaka przyzwyczajona, to chętnie ręcznie doiła, a krowy doceniały jej czułą rękę i dawały najlepsze mleko we wsi.
- Jeszcze wcześnie, mogłaś poleżeć, przecież sami teraz jesteśmy, to i roboty masz mniej.
- A tam, jak ja przywykłam tak wstawać, a po prawdzie, to lepiej by było, żeby dzieciaki już wróciły. Wywczasów im się zachciało. Ja tam prawie nigdy wiochy nie opuszczałam, to i kłopotów nie było.
- No wiesz, teraz inne czasy; oni to globalizacją nazywają, a tak naprawdę to te internety ludziom w głowie mieszają - odpowiedział zdawkowo żonie, bo nie miał teraz ochoty na dłuższe gadanie. - Słuchaj, ja raz, dwa się w mundur przebieram i zaraz wychodzę, bo, przed robotą, do Zawiślaka zajdę, by mi protokół, o tej kradzieży, podpisał.
- Ino śniadania i termosu nie zapomnij.
I tak Jędrek Makuła wyruszył do Zawiślaka, tego pamiętnego dnia, o godzinie szóstej trzydzieści, lecz, jak się słusznie spodziewamy, nie dotarł. Droga, od jego gospodarstwa do Zawiślaka, prowadziła, na skróty, przez zagajnik i w nim właśnie natknął się na trupa.
- O, kurwa ! - wykrzyknął. Tylko tego mnie brakowało. Nie mógł, skurczybyk powiesić się gdzie indziej ? - sam siebie retorycznie zapytał.
Trup wisiał; wisiał pół metra nad ziemią; wokół szyi pas wojskowy przywiązany do gałęzi drzewa. Drzewo dość wysokie o szerokim pniu, trudno byłoby na nie wejść. Dotknął wisielca; sztywny, znaczy się co najmniej od wczoraj tu wisi. Przyjrzał się mu. Nietutejszy. Wyjął komórkę i połączył się z Komendą w Myszyńcu.
- Sie macie ! Jędrek Makuła mówi. Trupa mam. Pomóżcie !
- A gdzieś ty jest ?
- W tym zagajniku, co do Zawiślaka idzie. Będę przed nim czekał. A trup wisi, w środku, na drzewie. Nieznajomy.
- Dobra, wysyłam radiowóz i dzwonię do Ostrołęki, bo od wczoraj wielki rwetes, jakiś agent zaginął i o wszystkim każą informować Komendę Wojewódzką. Trzymaj się, na razie !
Makuła miał co najmniej piętnaście minut czasu, zaczął więc rozglądać się wokół. W odległości nie większej niż dziesięć metrów od wisielca zobaczył pustą półlitrówkę i dwie butelki po piwie. Postanowił nie dotykać ich, a, że o tej porze mało kto tędy chodził, to pozostawił wisielca i wyszedł przed zagajnik.
Wnet przyjechali, i to nawet sam komendant, kpt Waszczak.
- Panie kapitanie, miejsce zabezpieczone, nikogo nie było, a ja niczego nie ruszałem - zameldował Makuła - Proszę za mną, poprowadzę.
Ruszył w kierunku polanki, a za nim ekipa; aż pięciu przyjechało.
- Jędrek, meldowałeś, że nietutejszy. To musisz ludzi popytać, czy kto go nie widział - usłyszał głos kapitana.
- Oczywiście, Walduś - po imieniu Makuła się zwrócił, bo przecież znali się od dzieciaka, razem do podstawówki chodzili, to ino przy ludziach służbową formę stosował - Tam leży flaszka po wódce i dwie po piwie, warmińskim, to, mnie się widzi, że nieboszczyk mógł je kupować w sklepiku, u starej Maciągowej.
Stanęli na skraju polany, by nie zadeptać ewentualnych śladów.
- Zdejmijcie go i szybko dajcie zewnętrzne dane wisielca, bo muszę dzwonić do Ostrołęki - powiedział kpt Waszczak, przepuszczając powiatowych specjalistów.
- A właśnie, co to, jakiś ważniak zginął ? - zapytał Jędrek - Bo coś mi Kazek bąknął.
- Tak, raban na całą Polskę. Niby podwójny agent, do największych tajemnic miał dostęp. Szuka go i CBŚ, i wywiad, i kontrwywiad, i cholera wie kto jeszcze. Nie daj Boże, by ten nim był, bo ich wszystkich będziemy mieli na głowie.
Ledwo przepalili papierosa, a już, z danymi spisanymi w notatniku, podszedł Heniek Gdacz, młody, lecz utalentowany, technik policyjny.
- Panie kapitanie, tu są pierwsze wyniki oględzin - meldował - Wzrost około 185, ważyć będzie z 80 kilo, ciężki psiakrew, ciemny blondyn, oczy nijakie, uszy przyległe, numer buta 12, brak dokumentów, lub czegokolwiek w kieszeniach. Zmarł więcej niż 12 godzin temu. Poza ciałem, zabezpieczyliśmy ślady na trzech butelkach. Jak na razie nie znaleźliśmy śladów osób trzecich, więc wstępna hipoteza - samobójstwo.
- Dobra, róbcie swoje, tylko pamiętajcie o zabezpieczeniu miejsca, ustawcie posterunek, by nikt się nie zbliżał. Ja wracam do Komendy, a ty, Jędrek, wal do Maciągowej, a i innych popytaj o denata. - zadysponował kapitan, i już miał iść do samochodu, gdy sobie przypomniał - A, psiakrew, Ostrołęka.
Wyjął komórkę, połączył się z Komendą Wojewódzką, przekazał dane, i jak mu kazali, czekał na dyspozycje. Po chwili usłyszał głos:
- Cześć, mówi Kruk, kapitanie, zróbcie natychmiast zdjęcie twarzy denata i przyślijcie e-mailem. Obawiam się, że to on. Czekam, jak dostaniemy foto, zadecydujemy co dalej. Chyba czeka nas większa zadyma.
Kapitan wrócił do techników, ci przesłali zdjęcia do województwa, a on wsiadł wreszcie do samochodu i podążył do myszynieckiej Komendy. A Makuła, zgodnie z poleceniem poszedł do Maciągowej, do jej chałupy, bo sklepik otwierała koło dwunastej, a była dopiero ósma.
- Otwierać, policja - krzyknął wesoło, jednocześnie stukając kołatką w drzwi.
- Coś ty, Jędrek, telewizji się napatrzałeś, że takie najścia porządnym ludziom robisz - zapytała Wanda, synowa Maciągowej, wysuwając głowę przez uchylone drzwi.
- Dzień dobry - powitał Jędrek - A tam, telewizja, tu zrobimy serial, już trupa mamy, teraz ty możesz go zidentyfikować !
- O Matko Przenajświętsza, co ty Jędrek, wygadujesz, a kto to ducha wyzionął ?
- Nietutejszy, ale przypuszczam, że mógł w waszym sklepiku, wczoraj wódkę i piwo kupować.
- Ja, żadnemu obcemu wódki wczoraj nie sprzedawałam, ale czekaj, mamę zapytam, ona pół dnia za ladą stała.
Weszła do środka, a po chwili wyszła wraz z zaciekawioną Maciągową. Ta się przywitała i rzekła.
- Jędruś, to było tak po trzeciej. W dżinsach, bluzie, lecz taki czysty, elegancki; nadszedł od Myszyńca, wziął dwie flaszki i dwa piwa, ze stu złotych mu resztę wydałam. A gadaj, co z nim ?
- Powiesił się, w tym zagajniku, po lewej, jak do Zawiślaka się idzie.
- Nigdy bym nie przypuszczała, owszem taki uważny, znaczy się skupiony był, ale na samobójcę nie wyglądał.
Jędrek pożegnał się i ruszył po opłotkach wypytać innych, czy nie spotkali denata. Gdyby dobrze się wsłuchał wtedy w słowa Maciągowej... Przecież wyraźnie powiedziała, ze wydała mu resztę ze stu złotych, a przy trupie nie znaleziono grosza...
W czasie gdy Makuła przepytywał mieszkańców wioski, kapitan, pijąc kawę w Komendzie, czekał na telefon z Ostrołęki. O dziesiątej zadzwonił wojewódzki oficer operacyjny.
- Dzień dobry, panie kapitanie, czeka was gorący dzień. Nasza ekipa jest już w drodze, a i innych służb możecie się spodziewać. Podajcie dokładne miejsce zdarzenia.
- Ósmy kilometr od Myszyńca, na drodze do Pisza, po prawej stronie zagajnik, zobaczycie nasz radiowóz. To jednak ten ?
- Wszystko na to wskazuje, cześć, trzymajcie się.
Jak oni są w drodze, to ja też tam pojadę - postanowił kpt Waszczak. - Jadę do wisielca, z „wojewódzkiej” tam będą - zwrócił się do dyżurnego i poszedł do samochodu.
W tym samym czasie powiatowa ekipa skończyła swoją pracę i rozsiadła się na polance rezolutnie gaworząc. Technik Heniek Gdacz mówił:
- Chłopaki, tylko nie pisnąć słowa, przy tych z „wojewódzkiej”. Bo wiecie mnie tu coś śmierdzi. Po pierwsze to jakby on, ten niby samobójca, miał wleźć na to drzewo, jak pień taki gruby, a gałęzi też z ziemi nie sięgniesz. A co potem ? Zawiązać pas wokół gałęzi, założyć pętlę na szyję i obsunąć się w dół. Pas za krótki. To niewykonalne. A po drugie, to obcy facet w zagajniku bez dokumentów, dobra, celowo się pozbył, ale co z forsą, jakimiś biletami, kluczami ? Tak absolutnie nic ? Ze wszystkiego się wyczyścił ? No to, gdzie schował ? A może ktoś upozorował samobójstwo?
- Iii, tam. Przecież nima żadnych innych śladów, ino te Makuły. - swoje sceptyczne podejście do komplikowania śledztwa wyraził kierowca Maciek.
- No, nic, zobaczymy do czego ci z Ostrołęki dojdą.
Rozdział II
ŚLEDZTWO
Przyjechali, powymądrzali się, i pojechali. Najpierw ci z „wojewódzkiej”, a nazajutrz z CBŚ, ABW, CBA, i jeszcze jacyś inni, a z nimi, i za nimi, szukający sensacji dziennikarze i politykierzy z PiS-u i od Ziobry, z „Frondy” i od Rydzyka, z SLD i od Palikota, od Michnika i od Urbana, no i z PSL-u, zwolennicy i przeciwnicy Pawlaka. Każdy chciał zbić „interes” na trupie. Śledztwo formalnie przejęła Prokuratura Ostrołęcka, czym oczywiście nie przejęli się- ani agenci wywiadu, ani kontrwywiadu, nie mówiąc o tajemniczych agentach powiązanych z Instytutem Kosmologii, w którym pracował zaginiony Marek W., i dalej prowadzili swoje dochodzenia. Nie ukrywał swego zainteresowania i sierżant Makuła, któremu przecież zawłaszczono trupa, „jego” trupa, znalezionego w jego regionie i to przez niego samego. Także technik Gdacz nie mógł zaznać spokoju, gdyż dręczyły go „dziwności”, o których mówił kolegom.
Tymczasem wróciły dzieciaki z „wywczasów” i Jasiek szykował się do szkoły, w tym roku zdawał maturę, a Irka, do wyjazdu, do Warszawy, bo jeden egzamin, z fizyki, zostawiła sobie na sesję jesienną. Pierwszy rok studiów, na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej poszedł jej dobrze, a delikatny nadzór ze strony ciotki Neli, siostry ojca, u której mieszkała, sprzyjał postępom w nauce. Dowiedziawszy się o historii z wisielcem, szybko pozbierali wiadomości, co ludzie o tym mówią. Młodzi zawsze są bystrzejsi i bardziej otwarci, przeto ciekawostki najszybciej przekazują. I tak, po paru dniach, wieczorem, zaraz po „Wiadomościach”, Jasiek zagadał:
- A wiecie, ten Józek od Grzybów, no wiecie, co za wsią mieszkają, mówi, że pod wieczór, w przeddzień znalezienia wisielca, to go widział, jak biegł jak opętany, na Pisz, z plecakiem na plecach. Chłopaki śmieli się z niego, ale on, na wszystkie świętości, przysięgał, że to prawda.
- Ej, synek, jak by to było, przecież ja sam go znalazł, wisiał, a żadnego plecaka nie było, ino trzy butelki, po wódce i dwie po piwie się pętały - odparł Makuła.
- Widzi ojciec, coś w tym jest, bo Maciągowa mówi, że ten obcy chował butelki do plecaka.
- O, psiakrew ! Słuchaj, jak ja teraz pomyślał, to ty masz rację. Bo widzisz, nawet żadnej torebki plastikowej ja nie widział, a przecie trzech butelek w ręku nie niósł. Ty, wiesz, nie trzech, a czterech, bo tyle przecież kupił.
- No, to wychodzi, że mu plecak z jedną flaszką ktoś zajumał. - podsumował Jasiek - A ciekawe co on jeszcze w tym plecaku miał.
- Jasiek, ty bystry jesteś, popatrz po kolegach, może jakąś nową komórkę albo co inszego, będą mieli.
Przerwali, bo w telewizorze film się zaczął i tak śledztwo sierżanta Makuły stanęło w miejscu. Natomiast śledztwo w Ostrołęce szło pełną parą. Nadzorował je młody prokurator wojewódzki Zbigniew Lubieniecki, a że młody, to niecierpliwy, i już po tygodniu zwołał naradę i zażądał kompletnego raportu. Na wstępie zagaił:
- Jak wiecie, denat pracował dla służb specjalnych, miał też dostęp do materiałów ściśle tajnych, toteż interesują się nim wszyscy, niuchają, szukają znaczy się prowadzą swoje śledztwo i na nas naciskają, byśmy spieszyli się z naszym wnioskiem. Mówcie, co na dziś macie.
- Ich fachowcy i tak będą szukać drugiego dna, a my pozostańmy przy faktach - zaczął major Śliwa - A więc, zacznijmy od tego, czego nie wiemy. Nie wiemy, czemu i jak Marek W. opuścił Warszawę, nie wiemy też czemu popełnił samobójstwo, pozostaje też tajemnicą, co zrobił z plecakiem, i dlaczego niczego, dosłownie niczego, nie znaleziono w jego kieszeniach.
- Zwracam uwagę, panie majorze, że samobójstwo to tylko jedna z opcji - przerwał prokurator
- Tak, lecz wszystko na nie wskazuje. Nie znaleźliśmy żadnych śladów wskazujących na udział osób trzecich. Na miejscu zdarzenia, oprócz śladów denata były tylko sierżanta Mateji, który trupa znalazł. Protokół z sekcji zwłok mówi o śmierci przez powieszenie.
- Uduszenie - poprawił prokurator
- Co do motywów samobójstwa, rozważaliśmy dwie opcje - zawodową i prywatną, osobistą. Tej pierwszej nie jesteśmy w stanie ugryźć, bo specjalne służby nas odsunęły i wprost zabroniły tym wątkiem się zajmować. Prywatne życie, natomiast, prowadził denat dość ustabilizowane. Z rodziną kontaktów nie utrzymywał, a od około dwóch lat wszędzie bywał ze swoją obecną partnerką, Dorotą B, która również pracuje w Instytucie.
- Może warto by wyjaśnić przyczynę, dla której nie utrzymywał stosunków z rodziną.
- Sprawdziliśmy, stara historia, odbiło mu i zerwał zaręczyny z narzeczoną, akceptowaną przez rodzinę. Strasznego wstydu rodzicom narobił, bo to była córka ich najlepszych przyjaciół
- A to gagatek - uśmiechnął się prokurator - Jedźcie dalej.
- Rozmawialiśmy z Dorotą B., jak również z ich znajomymi. Protokóły są w teczce. Zgodnie uważają, że zgodnie żyli, bez skoków na bok, gdyż łączył ich właśnie seks. Co dalej ? Jak mówiłem żadnych śladów przebywania tam osób trzecich nie znaleźliśmy, spróbowaliśmy więc użyć psa, w celu znalezienia plecaka, lecz pies tropu nie podjął. A jeszcze, te butelki, na wszystkich były tylko linie papilarne denata, co laboratorium kryminalistyki stwierdziło łatwo, bo jego linie były w kartotece służb specjalnych.
- To świetnie, możemy więc sprawę zamknąć. Denat popełnił samobójstwo z przyczyn nieustalonych, umyślnie ukrywając wprzód plecak i zawartości kieszeni, by utrudnić identyfikację - podsumował prokurator - A teraz, prywatnie, panie majorze, przecież ten Mateja, mógł wyczyścić wisielca.
- Oczywiście, już go sprawdzamy, a i służby specjalne koło tego chodzą, bo się boją, czy w plecaku nie było jakiś tajnych materiałów.
W ten sposób urzędowe śledztwo zostało zakończone, trochę pochopnie, lecz szybko. Nie spieszyło się natomiast myszynieckiemu technikowi policyjnemu Henrykowi Gdaczowi, temu, co swoimi wątpliwościami dzielił się z kolegami na miejscu zdarzenia. W pierwszą niedzielę od zdarzenia, poszedł do lasu, wlazł na drzewo, uwiązał pas na gałęzi i próbował założyć sobie pętlę na szyję; nie dał rady, choć był bardzo wysportowany i ważył tylko 65 kilo. Nie mógł więc, dokonać tego otłuszczony, osiemdziesięciokilowy zgred. Heniek teraz wiedział to na pewno, czyli ktoś denata powiesił. Poszedł z tym do kapitana Waszczaka.
- Ja, do pana, panie kapitanie, tak półprywatnie - zagaił - Spać nie mogę, tak mi ten wisielec chodzi po głowie.
- Siadaj, Heniek, pogadamy - zaprosił kapitan - Kupę plotek na wsi gadają, był tu dziś Makuła, a żeśmy z jednego rocznika i do jednej szkoły chodziliśmy, to ufny jest i szczery ze mną. Mówił, że ludzie o zaginionym plecaku, gadają, o pustych kieszeniach denata, o reszcie, jaką sklepowa mu z setki wydała, lecz też, o najdziwniejszym, że denat biegł jak opętany drogą na Pisz. Czego to ludziska nie wymyślą ?. A ty, z czym przychodzisz ?
- Panie kapitanie, bo ja już wtedy, na miejscu się dziwiłem, jak se popatrzyłem na pień tego drzewa co nieboszczyk wisiał. Toć ja jestem, jak pan wie, wysportowany, a miałbym kłopot, by tam wleźć. Nogi pasem bym musiał związać, a i tak by było ciężko. A w dodatku ten pas krótki. – opowiadał Heniek - Tak o tym myślałem, i wczoraj poszedłem do lasu i sprawdziłem. Za krótki, nie da rady siedzieć na gałęzi, pas do niej uwiązać i pętlę se na szyję nałożyć. Wychodzi mnie, że jacyś go powiesili, i to dwóch, albo lepiej trzech, musiało ich być.
- Ale smród koło tego się robi. Heniek, ja ciebie rozumiem, ale powiem ci tak. Myśmy za mali, by całą sprawę rozwikłać. Rozmawiałem z chłopakami z „wojewódzkiej”, i oni też tym szczegółowo zajmować się nie będą. Prokuratura ich naciska, by śledztwo szybko zamknąć i sugeruje, że ma być samobójstwo z przyczyn rodzinnych, a co do plecaka, to, że albo denat go schował, albo ktoś ukradł. - powiedział kapitan - A do tego, ten denat, to był jakiś ważny gość, do ściśle tajnych dokumentów miał dostęp, toteż wszystkie służby specjalne tym się zajmują. Wniosek z tego taki, że lepiej siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą, bo można sobie narobić bigosu.
- A nie mógłby pan kapitan podszepnąć im słówko o naszych odkryciach ? Tak, nieoficjalnie, prywatnie.
- Owszem, właśnie w sobotę jedziemy z żoną do Warszawy, na imieniny mego kumpla ze szkoły oficerskiej, który teraz w Cebeesie robi, to z nim pogadam.
Jak powiedział, tak zrobił, tylko, że skutków nie przewidział. A no, wskutek tej rozmowy, jakoś z miesiąc po tych warszawskich imieninach, o szóstej rano, antyterroryści zaatakowali chałupę sierżanta Jędrka Makuły. Wyłamywać drzwi nie musieli, bo były otwarte. Córka Irka, wyjechała już na studia, to znaleźli tylko Maryśkę, która wybierała się wydoić krowy, i syna - Jaśka, który jeszcze spał. Maryśkę obalili na podłogę, a Jaśka zrzucili z łóżka; przystawili im pistolety do głowy i darli mordy:
- Gdzie Makuła ? Gadaj szybko, bo będzie niedobrze.
- Coście powariowali ? Przecież mąż policjantem jest, nie wiecie ? Swojego atakujecie ? - zdenerwowała się Marysia - Już on wam kłopotu narobi !
- Milcz, suko - stereotypowo zwrócił się do niej zamaskowany drab - Gdzie on jest ?
- A gdzie ma być ? W oborze, świnie obrządza.
Na takie rezolutne dictum „cichociemnym” miny zrzedły, czego, oczywiście, nikt nie widział, bo twarze mieli zakryte. Powinni przecież zaatakować równocześnie wszystkie budynki, a więc, cholera, znów premii nie będzie, bo „spieprzyli” akcję - tak sobie smutno pomyśleli. Ze wzmożoną wściekłością wtargnęli do obory, obalili Mateję, wywlekli na podwórze i wywieźli do Warszawy, odzianego w ten kanadyjski dres, w którym zwykł chlew czyścić.
Minęło pół godziny nim ochłonęli.
- Co teraz robić ? - wycierając wierzchem dłoni łzy zapytała Marysia
- Czekaj, matka, komórki ojca frajerzy nie zabrali; tam jest telefon do Waszczaka - Janek sprytnie zauważył
I już po chwili Jasiek, z komórki ojca, z kapitanem rozmawiał:
- Co się, Jędrek, stało, siódma dopiero, co spać nie możesz ?
- Dzień dobry, panie kapitanie, to ja, Jasiek, przepraszam, że tak wcześnie dzwonię, ale ojca zabrali.
- Co ty mówisz, kto ?
- Chyba z abewu oni byli, zamaskowani, ja spałem jeszcze, z łóżka mnie zrzucili, a ojca z obory wywlekli i zabrali.
- Jasiek, nic nie rób i nikomu nie mów. Uspokój matkę i czekaj na mój telefon. Ja już dzwonię do Warszawy to wyjaśnić
Matka słyszała rozmowę, trochę się już uspokoiła, wzięła bańkę na mleko i wychodząc do krów, rzekła:
- Jasiek, ty do szkoły dziś nie idź, bo na ten telefon trza czekać. A teraz ogarnij się raz, dwa i robotę ojca w oborze dokończ.
- Dobrze, mamo - odparł Jasiek - A pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym plecaku, w który wisielec flaszki chował ? I plecak zginął, i jedna butelka wódki też.
- Potem pogadamy, muszę krowy wydoić - rzekła matka i wyszła z chałupy.
W tej samej chwili, kpt Waszczak rozmawiał z „solenizantem” z Warszawy.
- Co ci, kurwa, odbiło ? - krzyczał w słuchawkę - Co to, kurwa, ma znaczyć ?. Takie świństwo, kurwa, mi robić ? Taki przyjaciel, kurwa, jesteś ?
- Hola, hola, czekaj Waldek - próbował przerwać „solenizant” - Mów jasno, bo naprawdę nie wiem o co chodzi.
- Nie wiesz ? Najlepszego człowieka mi zgarnęliście, kobitę jego i syna po ziemi wytarzaliście, jak swołocz jaką i ty nie wiesz ?
- Naprawdę, nie wiem. Dane jego dawaj i kiedy to było ?
- A dzisiaj, z półtorej godziny temu, on sierżantem jest, Andrzej Makuła się nazywa, to on znalazł tego wisielca, o którym na imieninach ci mówiłem. Ja głowę za niego daję, lata go znam, jeszcze od podstawówki, do której razem chodziliśmy.
- O, kurwa - posłużył się teraz popularnym przerywnikiem „solenizant” - Walduś, naprawdę nic nie wiedziałem. Zaraz się wypytam i do ciebie oddzwonię.
Waszczak czekał cały dzień, koło południa próbował nawet zadzwonić, ale nikt nie odpowiadał. Wreszcie o trzeciej komórka zabrzdąkała.
- No co, kurwa, w końcu dzwonisz ? Coś załatwił ?
- Niewiele. Niedobrze jest. Zabronili mnie się tą sprawą interesować, że to bardzo tajna sprawa i tylko wąski krąg osób ma prawo o niej wiedzieć - usiłował wytłumaczyć się „solenizant” - ale, ja powąchałem, tu i ówdzie, i uczciwie, Walduś, już ci mówię. Nadgorliwce są, i chcą się wykazać, a że żadnego wyjaśnienia śmierci bardzo ważnego, tego Marka W. nie mają, to niedorzeczne historie z tego się robią.
- A co mój Jędrek, kurwa, ma z tym wspólnego ? On tylko trupa znalazł, mnie natychmiast zawiadomił, to co wy, kurwa, macie na niego ? - denerwował się Waszczak.
- No widzisz, w tym sęk, że na zdrowy rozsądek nic. Ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Maszyna śledcza ruszyła i miażdży po drodze wszystko. Oni muszą się wykazać, a nie mają kogo aresztować. Naszli też jego, znaczy się wisielca laluchę, troszkę ją poturbowali, i sparzyli się okrutnie, bo agentką ważniejszą od nich się okazała. Prowadzącego śledztwo na przymusowy urlop wysłali, nie wiadomo co z nim będzie, bo ona taka ważna; nowego dali, to ten boi się i tylko mniejszych atakuje.
- To, kurwa, mój uczciwy Makuła ma przestępcą zostać ? Bo te gamonie sprawy wyjaśnić nie potrafią. Trzeba było śledztwo nam zostawić, to byśmy je lepiej prowadzili. Słuchaj, powiedz mnie, jakie zarzuty Makule stawiają, bo ja, drogą służbową, raport do Komendanta Głównego wyślę.
- Posłuchaj uważnie, Walduś, ja ci, po przyjacielsku, wszystko powiem, co wyniuchałem. Tylko, na Boga, pamiętaj, ja ci nic nie mówiłem. Otóż, oni wysłali tam aż czterech, w cywilu, by z ludźmi pogadali i teraz wszystko pozbierali do kupy, i na razie tego twego Makułę oskarżają o obrabowanie wisielca, że plecak z flaszką zabrał i kieszenie przetrzepał. Ich też „góra” naciska, bo nie wiadomo, co w plecaku było. Ale oni w zanadrzu większego zakalca mają. Po cichu się mówi, że to nie było samobójstwo, tylko, że najpierw go ubili, a dopiero po tym powiesili. I pewnie, z tym do Makuły wyjadą, by wspólników wydał, bo sam by trupa, na gałęzi, nie dał rady uwiązać.
- No to, kurwa, ich pogięło; przecież ja przed nimi tam byłem, z moimi technikami, i żadnych śladów, poza Makuły nie było, a jego były wyraźne.
- Wyraźne, bo ranne, a z poprzedniego dnia żadnych nie było. Musieli to zrobić po widnemu, przed wieczorem. Zresztą sekcja wykazała, że w momencie znalezienia denat nie żył co najmniej osiem godzin.
- Ale, kurwa, po co miałby Makuła go zabijać ? - retorycznie zapytał Waszczak - Dla flaszki i plecaka ?
- Widzisz, oni mają jeszcze gorszy zachwost. Ludzie widzieli denata jak biegł w panice do Pisza około siódmej wieczorem.
- To już, kurwa, nic nie rozumiem.
- To posłuchaj ich wersji. Denat kupił alkohol w wiejskim sklepiku i spożywał go na polance, gdzie go naszli oprawcy. On się wystraszył, uciekł im i biegł szosą. Oni musieli go dogonić samochodem, ubić go, wrócić do zagajnika i zawiesić na gałęzi, a plecak i rzeczy osobiste zabrać ze sobą.
- To co ja teraz powiem jego rodzinie ? - zmartwił się Waszczak - Jak będziesz coś więcej wiedział, to dzwoń. Cześć, na razie !
Odłożył słuchawkę i zapadł w zadumę. Czuł się odpowiedzialny za los Jęrdka,i jako przełożony, i jako kolega.
- Lepiej nie dzwonić, pojadę do nich - postanowił, a że już po czwartej było, pożegnał się z dyżurnym i poszedł na parking. Zapalił silnik, zapalił papierosa, zgasił silnik, lecz nie papierosa i myślał. Zgasił peta i zapalił nowego papierosa, i tak jeszcze trzy razy. Z komendy przybiegł dyżurny.
- Panie kapitanie, wszystko w porządku ? - grzecznie zapytał.
- Nie w porządku, zupełnie nie w porządku - odparł Waszczak - ale ty nic mi pomóc nie możesz.
Przekręcił kluczyk stacyjki i ruszył na wieś, i po pięciu minutach wjechał w obejście Makuły. Marysia i Jasiek wyskoczyli z chałupy, z nadzieją w oczach.
- No i co ? Wyjaśniło się ? Gdzie Jędrek ? - zapytała Marysia
- Nic się nie wyjaśniło. Odbiło tym z Warszawy. Myślą, że są bezkarni. Ja jutro raport do Głównego Komendanta wyślę. Dziś nie zdążyłem, bo dopiero po trzeciej, kolega z Warszawy podał mnie szczegóły - kapitan próbował potokiem słów pokryć swoje zmieszanie - Marysiu, wiesz, że z Jędrkiem się lubimy, więc nie tylko jako przełożony, lecz i jako dobry kumpel, zrobię wszystko, by go stamtąd wyciągnąć.
- Ale, o co w tym wszystkim chodzi ? Czy o tego wisielca ?
- O niego, o niego. On był bardzo ważny, nie wiadomo czy jakichś tajnych kodów nie wyniósł. A im nic w tym śledztwie nie chce logicznie się złożyć, to wykombinowali, że to Jędrek kieszenie wisielca przeczesał i plecak ukradł.
O prawdopodobnych dalszych zarzutach postanowił nie wspominać, bo im i tak cały świat się zawalił. Mimo pracy poza gospodarstwem, zachowali tradycyjny, chłopski patriarchat, i bez gospodarza, czuli się poniekąd bezradni. Pomartwili się jeszcze z pół godziny, a gdy Waszczak się żegnał i zamierzał odjechać, tumult na podwórzu się zrobił, bo „warszawiaki” w trzy samochody w obejście wparowały. Dowodził nimi młody porucznik i do niego natychmiast podszedł kapitan.
- Co wy wyrabiacie ? To mój teren; Waszczak jestem, z Myszyńca.
Młody porucznik, który z racji wieku mógłby być synem kapitana, wziął go pod rękę, poprowadził na ubocze, by nikt postronny nie usłyszał i konfidencjonalnie szepnął:
- Słuchaj, kapitanku powiatowy, zjeżdżaj stąd natychmiast, bo moi ludzie się tobą zajmą. To sprawa wagi państwowej, nie dla takich jak ty.
Waszczak oniemiał, nikt jeszcze nigdy, tak się do niego nie odzywał.
- Warszawę powiadomię - bezradnie odszczeknął, podszedł do Marysi, by się pożegnać i powiedział - Muszę jechać, jak oni skończą, zadzwońcie do mnie, bez względu na porę.
Wsiadł w samochód i upokorzony odjechał. Jeszcze z samochodu, połączył się z „solenizantem” i opowiedział o zdarzeniu. Usłyszał wyjaśnienie.
- Widzisz, Waldek, mówiłem, no i wszędzie „wióry” lecą. Uważaj, bo wściekłość ich roznosi. Jedynie ta „pinda” wisielca się wybroniła, mało tego, dostali, za nią, po łapach. Za nieudolne działanie na miejscu powieszenia, bo przecież napisali, że to samobójstwo, za nieprofesjonalne pojmanie Makuły, co więcej, za nie przeszukanie jego gospodarstwa, poleciał, na razie na przymusowy urlop, dowódca. Dali teraz tego młodego „wilka”, ale on wie, że jak się nie wykaże, to długo na następną gwiazdkę będzie czekał.
Pogadali jeszcze chwilę, a gdy się rozłączyli, zatrzymał samochód i zadał, sam sobie, pytanie :
- Co ja jeszcze mogę zrobić ? Cholera, przecież ja nie powiadomiłem Ostrołęki - uświadomił sobie. Natychmiast połączył się z Komendą Wojewódzką, miał szczęście, mimo późnej pory, major Śliwa był, pracował nad raportem. Waszczak zrelacjonował wydarzenia i powiedział o przygotowywanym raporcie do Komendy Głównej. Major zasępił się i po chwili rzekł:
- Mamy problem, i to nie tylko my. Wszyscy - prokuratura, abewu, cebeeś, a nawet cebea. Kapitanie, ja pomysł raportu do Głównego Komendanta popieram, lecz przed formalnym wysłaniem, chciałbym, tak prywatnie, z nim się zapoznać. Może wpierw by pan dostarczył mi go drogą pozasłużbową, to byśmy ewentualne poprawki przedyskutowali.
- Oczywiście, panie majorze - zgodził się Waszczak - Ja, osobiście, będę u pana majora, o 12, może być ?
Śliwa zaakceptował godzinę i obaj wzięli się do swoich raportów, jeden w Komendzie Wojewódzkiej, a drugi - w domu.
A w Makuły obejściu „warszawiaki” szalały. Psa mieli, jakąś szmatę mu pod nos podtykali, a on tylko ogonem merdał i zalotne miny do Makułowej Suni stroił. Kazali ją w chałupie zamknąć, a on i tak niczego nie znalazł. Sami dobrze nie wiedzieli, czego szukają, bo przecież nie byli tak naiwni, że plecak znajdą. Na koniec zobaczyli nierozpakowaną paczkę z Kanady.
- Co to jest ? - inteligentnie zapytał porucznik
- Paczka, kurier z Polimeksu przywiózł - ujawniła pochodzenie paczki Marysia
- A kto przysłał ? Co w niej jest ? Czemu nierozpakowana ? - krzyżowym ogniem pytań usiłował ją osaczyć porucznik.
- Szwagierkę mam w Kanadzie, a nierozpakowana, bo czasu nie było, większe zmartwienia mam na głowie. A jak nierozpakowana, to jak mam wiedzieć, co w niej jest ? - rezolutnie odparła Marysia.
- Leśniak, do mnie - przywołał podwładnego - Zabierz paczkę do samochodu; ostrożnie, bo nie wiadomo, co w niej jest.
Nic, poza „podejrzaną” paczką nie znaleźli i wreszcie, a było już po dziewiątej, się wynieśli, pozostawiając niesamowity rozgardiasz. Marysia z Jaśkiem ogarnęli, z grubsza, chałupę i obejście, i usiedli przy świeżo zaparzonej kawie.
- Jasiek, weź, zadzwoń do ciotki Neli, toć przecież Irka o niczym nie wie.
Jasiek połączył się z Warszawą, przywitał z ciotką i oddał komórkę matce.
- Nela, Jędrka aresztowali i do was, do Warszawy wywieźli - zaczęła Marysia, by następnie opowiedzieć, ze szczegółami, całą historię. – Powiedz delikatnie Irce, bo wiesz jak ona jest za ojcem - zakończyła.
Nazajutrz, Jasiek, jak nigdy, wstał o 5, oporządził oborę, wziął rower i w kierunku matki, zdążającej do krów, rzucił:
- Jadę do Grzybów, Józka za język muszę pociągnąć, a stamtąd od razu do szkoły - wsiadł na rower i odjeżdżając dodał - Wrócę pod wieczór, bo do Komendy zajrzę, a jakby, co, to z komórki ojca, co na szafce zostawiłem, niech mama, dzwoni.
I tak, swoje śledztwo rozpoczął Jan Makuła, syn Andrzeja, ur. 25.06.1995 r., niekarany /na razie/. Z Józkiem lubili się, to i rozmowa szła na luzie:
- Józek, wiesz, ze muszę ojca wyciągnąć - zaczął Jasiek - więc, pomyślałem sobie, żeś jak ty widział tego gościa, co uciekał szosą, to mi pomożesz
- A z chęcią, Jasiek - odrzekł młody Grzyb - ino nie wiem jak ?
- A no, powiedz mi, ze szczegółami, jeszcze raz. O której to było ? I jak on wyglądał ?
- W bluzie niebieskiej i dżinsach był, kawał chłopa, plecak w ręku trzymał i biegł, jak przerażony. Nie truchtał, a biegł zadyszany. A że to dziwnie wyglądało, bo wiesz, jakby ten plecak miał na plecach, to bym pomyślał, że jeszcze jeden nawiedzony amator biegania, a tak, to podszedłem do szosy, popatrzeć za nim. Ale on wnet zamachał na nadjeżdżający autobusik, taki wiesz „Mercedes”, co z 15 osób pomieści i wsiadł do niego, i pojechał. To wszystko, nic więcej nie wiem - zakończył Józek
- Chłopie, to bomba, bo jak, on z plecakiem, wsiadł i pojechał, to niemożliwe, by wrócił i się powiesił. A więc, mój ojciec żadnego plecaka ukraść nie mógł !
Gdy podekscytowany Jasiek pędził rowerem do Myszyńca, oczywiście, nie do szkoły, tylko do Komendy, w domu Makułów zadzwoniła Jędrka komórka. To Irka, widząc, że wczoraj z komórki ojca dzwonili, na ten numer zadzwoniła. Wiedziała już o wszystkim od cioci Neli i sama starała się pomóc.
- Mamo, ja z moim kolegą, Ryśkiem, do domu przyjadę. Jego ojciec jest bardzo znanym adwokatem, i na pewno nam pomoże.
- Córciu, jakże to, ojciec kolegi ma taki kłopot se brać na głowę ? Może to coś więcej niż kolega ?
- Oj, mamo, dobrze; to mój chłopak, kocha mnie bardzo, ciocia go zna. Będziemy koło piątej.
Tymczasem Jasiek dojechał do Komendy. Ósmej jeszcze nie było, gdy zapytał dyżurnego o kapitana Waszczaka.
- „Stary” to dopiero koło dziewiątej przyjdzie, ale jeno na chwilę, dzwonił, że do Ostrołęki na 12 będzie jechał - obszernie poinformował go dyżurny Maciek M.
- Cholera, niedobrze, mam gardłową sprawę do niego, o mego ojca chodzi, a do szkoły muszę też iść.
- Czekaj, czekaj, czy ty nie jesteś Makuła ? Ja cię kiedyś widziałem.
- Ano, jestem. A bo bo ?
- Jak to co ? My tu wszyscy murem za twoim ojcem stoimy, a dowódca najbardziej. Na ambit se wziął, że Makułę uwolni i zrehabilituje. Ja też tam, przy tym wisielcu byłem. I ci powiem, od początku coś tam śmierdziało. Pierwszy to wyczuł Heniek, nasz technik kryminalny, od razu nam powiedział, że coś mu nie pasuje.
- A jest on ? Może bym z nim pogadał ?
- Nie ma, ale zaraz przyjdzie, o ósmej powinien być.
- No, to ja do szkoły dziś nie pójdę - zawyrokował Jasiek - Niech się dzieje, co chce.
Heniek Gdacz był punktualny. Dyżurny Maciek ich poznajomił, po czym wyszli na zewnątrz, porozmawiać.
- To, co mówisz, pasowałoby, do mojej układanki - stwierdził Heniek, po wysłuchaniu Jaśka. - Bo, ja, widzisz, tak sobie, wykombinowałem: gościu, przypadkowo zobaczył, jak wieszają jakiegoś trupa; przestraszył się i uciekł. Tylko, jedna rzecz się nie zgadza. Mianowicie, sam zabezpieczyłem odciski palców na butelkach, i te odciski zgadzają się z liniami papilarnymi Marka W. z tajnej kartoteki.
- No, to by znaczyło, że to ten Marek W. kupował wódkę i piwo u starej Maciągowej, potem w zagajniku balował, aż się bandziorów wystraszył i uciekł, a to znaczy, że żadnej kradzieży plecaka, ani przeszukiwania kieszeni nie było - podsumował Jasiek, mając na uwadze oskarżenia wobec jego ojca.
- Tylko, że to wszystko do dupy, bo wisielca zidentyfikowali jako Marka W.
- No, to tylko zostaje, że pomylili odciski na butelkach. Bo, byłoby tak: nieznajomy gościu pił, a potem uciekł, a bandziory Marka W. powiesili...
- To prawie niemożliwe, ale jakby na to nie patrzeć, to wychodzi, że dwóch ich było. Czekaj, a może jednak ten Marek wódkę kupował, jego dorwali, powiesili, a tego drugiego wcale nie było ?
- A skąd by Józek Grzyb wiedział, jak był ubrany ? I co Mercedesa też by wymyślił ?
- Zaraz, zaraz, czekaj ! A jak był ubrany ? Co ci mówił ? - zaciekawił się Heniek
- A mówił, że w niebieską bluzę i dżinsy, i że kawał chłopa był.
- No to sprawa się rypła. Bo wisielec też kawał chłopa był, na polecenie kapitana mierzyłem go, to wiem, tylko, że żadnej niebieskiej bluzy nie miał, tylko czarną, ze znakiem NIKE. Ty, a przecież, ta w sklepiku, gdzie wódkę kupował, może pamiętać jak był ubrany.
- To ja migiem do niej jadę, góra w godzinę będę nazad, a ty, Heniu, przytrzymaj kapitana, bo jemu trza wszystko powiedzieć.
I Jasiek wsiadł na rower i popędził do Maciągowej. Spała jeszcze, lecz, że sprawą ojca wszyscy we wsi się przejmowali, to na prośbę synowej, Wandy, raz, dwa się ogarnęła i do Jaśka wyszła.
- No, i co ty, Jaśku, ty mój niebogo, jak mam ci pomóc ? - ze szczerym współczuciem zapytała.
- Pani Maciągowa, to bardzo ważne, pani powie, jak ten wisielec wyglądał ?
- Oj, Jasiu, toć ojcu mówiłam, niemiejscowy, po sportowemu, ale elegancko ubrany był. Wysoki, przy kości, ponad trzydziestkę, stuzłotówkę mi wręczył.
- A jak ubrany był ?
- A taką drogą, niebieską bluzę miał i dżinsy, i drogi zegarek na ręku miał
- Pani Wando - zwrócił się Jasiek do synowej Maciągowej - jak będzie trzeba, pani potwierdzi ?
- Potwierdzę, potwierdzę - pokiwała głową.
Jasiek je ucałował i już pędził do Myszyńca. Razem z Heńkiem zapukali do pokoju komendanta. Waszczak wpuścił ich niechętnie, bo był zaabsorbowany swoim raportem opisującym wszelkie zniewagi jakich od „warszawiaków” doznał; nie mógł jednak ich nie wysłuchać, skoro Jaśka ojciec, tak po prawdzie, przez jego gadaninę, siedział. Głowę mu rozsadzało od tych rewelacji, ale chwilę pomyślał i głośno zaczął konkludować:
- Po pierwsze, jadę, wprawdzie, do Ostrołęki, ale drogą służbową nic nie mogę zrobić. Wiem, że prokuratura zamyka śledztwo stwierdzeniem samobójstwa, wyłączając sprawę kradzieży plecaka i rzeczy osobistych do osobnego postępowania. Sprawę prowadzi młody prokurator i zmusza majora Śliwę do przyjęcia tej wersji. Póki młodziak nie dostanie po uszach od swoich przełożonych, my nic nie możemy zrobić. Po drugie, sprawa jest bardzo poważna i konsekwencje mogą być straszne. Bo jeśli to prawda, co mówicie, a ja wam wierzę, to mamy dwie możliwości: albo spieprzono identyfikację linii papilarnych na butelkach, albo pochowano nieznanego faceta. W pierwszym przypadku uciekł nieznajomy, a powiesili Marka W, w drugim, na odwrót, zawisł nieznajomy, a uciekł Marek W. W obu przypadkach polecą głowy.
Kapitan przerwał, a Heniek i Jasiek cicho czekali na dalszy ciąg wywodu. Po dłuższej chwili zastanowienia Waszczak kontynuował:
- Oni, z Warszawy, jak się dowiedziałem, dopuszczają wersję, że Marka W., a czasie samotnej libacji ktoś wystraszył, ten porwał plecak i zaczął uciekać, oprychy go samochodem dogoniły i w zagajniku powiesiły. Aby pogodzić obie hipotezy, to tym mercedesem musiałyby jechać oprychy. I wtedy wszystko się zgadza.
- Nie wszystko, panie kapitanie - przerwał Heniek - bo musieliby, przed powieszeniem, bluzę denatowi zmienić. A po co mieliby to robić ?
- A może, ta niebieska się zakrwawiła, albo zabrudziła ? - próbował Waszczak podtrzymywać podaną wersję
- To najlepiej by było tego mercedesa znaleźć - zauważył Jasiek.
- My sami go nie znajdziemy - orzekł kapitan - Tak, czy inaczej, pozostaje nam druga droga, nieformalna, ale skorzystałem z niej na życzenie twego ojca, Jasiek, no i tragicznie się to, jak wiecie, skończyło. Ja zaufanie do „mego człowieka” w Warszawie mam, lecz on nie ma żadnego wpływu na decyzje zapadające „na górze”. Jeżeli zdecyduję się na przekazanie waszych spostrzeżeń tą drogą, muszę się liczyć z ewentualnością, że wszyscy trafimy do pierdla.
- Panie kapitanie, a czy możemy nie ryzykować ? Przecież, jak nic nie zrobimy to oni ojca zgnoją ! - Jasiek rozwiewał wątpliwości Waszczaka.
- No dobrze, jak tak uważasz, to ja wieczorem do Warszawy zadzwonię, a teraz zmykajcie, bo ja zaraz do Komendy Wojewódzkiej wyjeżdżam.
I tak, jak obiecał, o wszystkim powiedział „solenizantowi” i maszyna śledcza, która wszystkie wersje systematycznie mieliła, „już” po trzech miesiącach, orzekła, że ekshumacja denata jest konieczna. Wyszło bowiem na jaw, że nie pobrano odcisków palców od nieboszczyka, bo po co, skoro rodzina i znajomi zidentyfikowali denata. Nim to jednak nastąpiło, przez długie tygodnie przesłuchiwano Makułę. Najpierw stosując metodę „dobrego” i „złego” policjanta. Jeden „zły” straszył:
- W życiu z „pierdla” nie wyjdziesz, bo w plecaku były tajne materiały - by, później, gdy zaczęto rozważać wersję zabójstwa, żądać - gadaj, kto ci pomagał ?, dla kogo pracowałeś ? Twoi zagraniczni mocodawcy ci nie pomogą, „czapę” masz pewną !
Drugi „dobry” tłumaczył:
- Panie sierżancie, tamten źle z panem rozmawiał, on młody, narwany. Ja panu spokojnie wszystko wytłumaczę. Sprawa jest najwyższej wagi państwowej i sam plecak jest bez znaczenia, jeśli się znajdzie, bo pewnie w nim nic ciekawego nie było. Dobra, człowiek błędy robi, jak to ewangelia uczy, kto jest bez winy, niech pierwszy kamieniem rzuci. Odda pan plecak, wszystko zostanie między nami, i wróci pan do pracy i rodziny. Ale, jak plecak się nie odnajdzie, to się robi afera. Bo przecież to obcy wywiad mógł za tym stać, a w plecaku ważne akta się znajdować. Ten denat miał dostęp do najtajniejszych kodów. No to co, pomoże nam pan ?
Po paru dniach przesłuchujący skupili się na wątku „kanadyjskim”.
- Paczki pan z Kanady dostaje ? A szwagra pan lubi ?
- A co mam nie lubić. Dwa razy go widziałem, raz u nas z siostrą byli, a i ja, u nich w Kanadzie, dwa tygodnie balowałem.
- A, to, kacap, przecież, i tak się polubiliście ?
- Rosjanin, swój chłop, ino przy kielichu, trudno mu dorównać.
- A o polityce gadaliście ? A może jakiś interes proponował ? Jakąś przysługę ?
- Jak wy, ze mną, policjantem, co zaraz po wojsku się zaciągnął, tak rozmawiacie, to ja już nic nie powiem - odrzekł Makuła, a że twardy był, to przez dalsze dwa miesiące, słowem się nie odezwał.
Tymczasem Marek W. .....

ROZDZIAŁ III
U MAZURA
U Andrzeja Mazura Marek W. zjawił się tuż przed dziesiątą. Andrzej szczerze się ucieszył, bo w czasie studiów bardzo się lubili i razem imprezowali. Później kontakty ich były sporadyczne, przy okazji wypadów Andrzeja do Warszawy, lub Marka „na ryby”, do Nidy Ruciańskiej. Andrzej, jedynak, po śmierci ojca (matka wcześniej zmarła) porzucił rozrywkową Warszawę, powrócił na stare śmiecie i nauczał matematyki w miejscowym liceum. W lecie wyżywał się na żaglówkach, a w zimie na bojerach. Znał się nieźle na szkutnictwie, więc ojcowską stodołę na pracownię przerobił i cały czas, po zajęciach w szkole, spędzał przy żaglówkach.
- Szkoda, że nie zadzwoniłeś, bym węgorza uwędził. Rozgość się, albo nie, chodź do kuchni, ja szybko rybę usmażę.
- Czekaj, daj szkło, najpierw po jednym łykniemy - powiedział Marek, wyciągając butelkę z plecaka.
- Oj, Marek, drwa do lasu nosisz, ja gąsior nalewki własnej roboty w stodole trzymam. I nic, z niego nie ubywa, bo bez towarzystwa pić nie umiem.
Andrzej podał kieliszki, wypili i przenieśli się do kuchni.
- Długo zostaniesz ? Piękną pogodę mamy, warto skorzystać.
- Pies trącał pogodę, kłopoty mam, i to poważne, chciałbym się u ciebie zamelinować.
- A siedź i ad usranem mortem, jak mówili, starożytni Rzymianie. Dla mnie i lepiej. A o kłopotach, później, przy stole, mnie opowiesz.
Marek poszedł do pokoju, wrócił z napełnionymi kieliszkami, wypili i Andrzej dokończył smażenie. Po posiłku, przy którym opróżnili butelkę, poszli do stodoły, utoczyć nalewki niezbędnej do nocnej rozmowy.
- Andrzej, abyś wszystko dobrze zrozumiał i mógł mnie pomóc, a na to liczę, wyłuszczę ci wszystko po kolei - zaczął Marek.
- Domyślam się, że wszystko zaczęło się od odejścia z „Uniwerku”.
- Tak, choć wtedy całkowicie nie zdawałem sobie, że będę, jak spiralą, wciągany w coraz większą głębię spraw mrocznych i niezrozumiałych. Instytut to przykrywka międzynarodowej, a raczej globalnej, Centrali, która uzurpowała sobie prawo do ochrony naszej planety, przed destruktywnym, potencjalnie, zamiarom nas samych. Wyjaśniam, że określenie globalny, jest o wiele szersze i również bardziej adekwatne, gdyż poza oficjalnymi „instytutami” funkcjonującymi w licznych krajach, Centrala obejmuje nieformalne grupy naukowców w praktycznie wszystkich krajach „poza-instytutowych”. Można by powiedzieć masoneria dwudziestego pierwszego wieku; sami, zresztą, niby to z przymrużeniem oka, tak się często nazywają. Im więcej poznawałem tajnych dokumentów, tym bardziej stawałem się od nich uzależniony, aż po wymuszenie na mnie zerwania z Weroniką z racji ich wyimaginowanego strachu przed możliwością ujawnienia przeze mnie jakiegoś sekretu, wskutek ponoć jej zdolności psychoanalitycznych.
- O, masz, to tu pies pogrzebany - przerwał Andrzej - A ja się tak dziwiłem, dlaczego ci odbiło.
- Widzisz, Andrzej, nikomu o tym nie mówiłem, bo nie mogłem, bo to ewentualnego powiernika narażałoby. Lecz rzeczywistość, była jeszcze gorsza. Jak łatwo się domyśleć, stałem się również „targetem” polskich służb specjalnych, i to szantaż z ich strony przeważył szalę na stronę natychmiastowego zerwania mego narzeczeństwa. Niebezpieczeństwo groziło i Weronice, i moim rodzicom. Nie miałem wyjścia.
- Wnioskuję, dzięki swemu IQ wynoszącemu 150, a przeto zdolnościom logicznego myślenia, że zostałeś co najmniej podwójnym agentem.
- Brawo, w tym sedno. Ale, to dopiero początek kłopotów. Zostałem włączony do Zespołu, co umożliwiło dostęp do supertajnych wyników badań, i to z całego świata. Poznałem trendy prac nie tylko w hodowli komórek macierzystych czy modyfikacji kodu genetycznego, lecz również ogrom prac nad kompletnym zapisem kodu osobniczego. Waga tej mojej nowej świadomości przygniotła mnie i doprowadziła do depresji.
- Czekaj, chlupniem, bo ignorantem jestem i ni cholery nie rozumiem.
- No to, w uproszczeniu, pewne światło na podstawy nauki ci rzucę. Jak wiesz in vitro umożliwia poza ustrojowe zapłodnienie, lecz również pozwala na selekcję tak zarodków, jak i, oczywiście, plemników i jajeczek, możemy więc wybierać np płeć dziecka; z kolei, hodowla komórek macierzystych prowadzi do otrzymania tkanek, ba, nawet organów, możliwych do przeszczepu na miejsce chorych czy uszkodzonych, lecz również do klonowania, a więc otrzymywania, amatorsko ujmując, duplikatów. Jak wiesz, duplikatów „dorosłych”. Zauważ, klon owieczki siedmioletniej, pozbawionej operacyjnie jednej nogi, będzie też „siedmioletni” , ale ze wszystkimi nogami. Ale to tylko dygresja. Wyższym etapem jest modyfikacja kodu genetycznego. Celem szczytnym jest eliminacja chorób dziedzicznych, lub też predyspozycji do nich. Natomiast celem wątpliwym etycznie jest sterowanie płcią, wyglądem fizycznym, nie wspominając o zdolnościach czy predyspozycjach psychicznych. Przecież możemy, a raczej, w najbliższym czasie będziemy mogli, „programować” np samych rudych, o wybitnych zdolnościach muzycznych. Jeszcze wyższy etap to kod osobniczy, w którym obok genomu, musi się znaleźć kod cech nabytych. Klon jest, w pewnym sensie, prymitywem, bo zawiera tylko cechy przekazywane genetycznie, które w sensie intelektualnym sprowadzają się do bliżej niesprecyzowanego tzw instynktu.
- Jeśli ciebie dobrze rozumiem, to powraca problem Łysenki, czyli dziedziczenia cech nabytych.
- Żartobliwie można tak powiedzieć, tylko, że za jego czasów nie było informatyki. No i tu nie chodzi o dziedziczenie, lecz o przenoszenie. Idea jest prosta. Wszystkie „newsy”, a więc sedna cech nabytych, umieszczają się samoistnie w szarych komórkach, które są „komórkami do wynajęcia”. Możemy, w uproszczeniu, przyjąć, że w momencie narodzin są puste, a kolejni lokatorzy wprowadzają się do nich sukcesywnie w rozwoju osobniczym człowieka. Każda komórka zawiera więc pewną liczbę bitów informacji, informacji przetworzonych dzięki zdolnościom danego osobnika, które tworzą pewną konfigurację łańcuchów DNA i RNA. Zakodowanie tych informacji utrudnia przeogromna ilość permutacji, lecz, przy obecnym postępie w informatyce, jest to kwestią dni. Wtedy powstanie kod osobniczy człowieka, w skład którego wejdą m.in. genom oraz kod cech nabytych, a ściślej przetworzonych po nabyciu.
- W tym uściśleniu, chodzi o to, że „news” jest różnie przetwarzany, i jak Archimedesowi wylała się woda, czy Newtonowi spadło na łeb jabłko, to przetworzyli te informacje w prawa, a jak to się zdarzy Nowakowi, to jeno zaklnie i zawoła żonę, by wzięła ścierkę i zebrała wodę, nieprawdaż ?
- W rzeczy samej - przytaknął Marek - No to polej, bo w gardle zaschło.
Wypili, zagryźli i Marek ciągnął dalej.
- Pozostaje ostateczna kwestia, czemu to ma służyć ? I tu musisz przyjąć, że ja jestem trzeźwy i sam otrzeźwij. Celem jest podróż do innych galaktyk. Nie uśmiechaj się, tylko poważnie posłuchaj. Zacznijmy od problemu, chyba łatwiejszego, bo technicznego tj uzyskania prędkości o wiele większej od „c” tj 300 000 km/sek. I tu muszę się pochwalić swoim sukcesem, udowodniłem bowiem, używając analizy wektorowej liczb urojonych, że teoretycznie jest to możliwe, i że trzeba ponownie poprawić równania Einsteina. A praktycznie, już w tym roku, rozeszła się pogłoska, że w Wielkim Zderzaczu Hadronów, pod Genewą, neutrina poruszały się z prędkością większą od światła. Oczywiście, jak wiesz, tę rewelację zdementowano, lecz przysłowie mówi, że w każdej plotce jest ziarnko prawdy. W tym przypadku prawda opiera się na nadziejach związanych z bozonami, a uzyskanie bozonu Higgsa, tłumaczącego przenoszenie masy, je urealnia. Wiadomo już, że osiągnięcie prędkości wielokrotnie większych od „c” jest tylko kwestią czasu. Teraz druga strona zagadnienia, wpierw tylko świetnej naleweczki posmakujmy.
Po krótkiej przerwie Marek wrócił do swego wykładu.
- Zweryfikowano tradycyjne marzenia o podróżach w przestworzach. Postawiono podstawowe pytanie: czy naprawdę konieczne jest przemieszczanie w przestworzach tej kupy kości, wody, tłuszczu i białek, jaką jest ciało ludzkie ? Dzięki negatywnej odpowiedzi na to pytanie powstała nowa, śmiesznie prosta idea. Kwintesencję jej przedstawię ci na banalnym przykładzie z architektury. Jeśli w miejscowości A zamierzamy zbudować budynek identyczny ze stojącym już w miejscowości B, to czy będziemy transportować cegłę, cement, piasek, wodę czy też wystarczy dostarczyć plan budowy ? Oczywiście jest to słuszne dla miejsca, w którym te materiały są dostępne. A więc, jeżeli, na jakiejś planecie, w jakiejś galaktyce znajdują się jakieś organizmy tzw „żywe”, a precyzyjniej są białka, cukry, tłuszcze czy woda, to nie ma powodu, by przesyłać tam wspomnianą „kupę”, wystarczy kod osobniczy. Idąc dalej, wystarczą same „ziemskie” pierwiastki, z których można wszystko zsyntetyzować.
- Ślicznie - podsumował Andrzej - tylko pominąłeś całkowicie jeden aspekt. A właściwie nie aspekt, lecz wprost absurdalność tej całej bajeczki. Bo, skoro nazywasz ciało ludzkie „kupą”, to czy warto się tak męczyć, by tą „kupę” komuś podrzucić ? Jeżeli przydatne do czegokolwiek „tam”, mogą być zasób wiadomości, inteligencja czy choćby ironia na przykład takiego Urbana, to na pewno bezsensowne jest wysyłanie jego odstających uszu.
- Mylisz się, związek osobowości z ciałem jest nierozerwalny. Udowodniły to wszystkie testy psychologiczne osób, które się poddały operacjom plastycznym. Mimo zmiany zewnętrznej, osobowość dalej jest determinowana wyglądem pierwotnym. Brak dotychczasowej powłoki może skutkować utratą dotychczasowych walorów.
- Dobra, do niczego nam nie potrzebne dalsze roztrząsanie tych dyrdymał. Wróć do własnych kłopotów.
- Masz rację, chciałem tylko wykazać, że skala tych naukowych działań przerosła mnie i wpędziła w głęboką depresję. Wiesz, czułem instynktownie lęk, że zabawa z zapałkami, to bardzo małe piwo w odniesieniu do igraszek z kodowaniem osobowości; do tego przymus utrzymywania wszystkiego, absolutnie wszystkiego w tajemnicy. Ponadto, po porzuceniu Weroniki, zostałem wyklęty. Wyklęty przez rodziców, jak również przez wszystkich dotychczasowych znajomych. Samotność doprowadzała mnie do rozstroju nerwowego. Przyznać muszę, że „oni” troszczyli się o mnie. W pierwszych dniach kazali roztoczyć wszechstronną opiekę nade mną koleżance z pracy, zwanej pulchną Halinką, która najpierw stała się, prawie że, domownikiem, a później, przez dwa lata „pilotowała” mnie, od czasu do czasu, w razie potrzeby, od- stresując mnie w łóżku. Po wspomnianych dwóch latach poznałem Dorotę, która od pierwszego spotkania oczarowała mnie. Kosmiczna fascynacja ! Kobieta mego życia ! Niestety, brutalna prawda, która wyszła na jaw obecnie, zniszczyła mnie i zmusiła do panicznej ucieczki.
- No, i widzisz, tyle pierdół pleciesz, a tu stereotyp - baba. Począwszy od Ewy, a poprzez choćby piękną Helenę, kobiety są sprawczyniami wszystkich nieszczęść ludzkości, lecz życie bez nich byłoby koszmarem. No to wypijmy za ich zdrowie !
Po spełnieniu toastu Marek tłumaczył:
- Słuchaj, ja już wtedy miałem trzydzieści lat i, jak wiesz, w sprawach seksu, miałem pewne doświadczenie, a jednak to, czego doznałem podczas pierwszego zbliżenia było wstrząsem, to było tsunami. Ale, nie w tym rzecz, a w tym, że uwierzyłem w jej naiwność, szczerość, jak i w jej spełnienie się w seksie równe mojemu. Bo, Dorota, świeżo upieczona absolwentka fizyki, przyszła do Instytutu jako stażystka i była tak dziecinnie rozentuzjazmowana swoją pierwszą pracą, że zachwyciła mnie jej naiwność; bo, sprzedała mi bajeczkę, o narzeczonym, który ją porzucił i ożenił się z inną, a ja to kupiłem; no i „bo” najistotniejsze, że zapewniała o mojej perfekcji w łóżku, a ja, próżny samiec, z satysfakcją, w to uwierzyłem. Tymczasem, ona była zakłamaną, wielce doświadczoną dziwką, skierowaną przez Centralę do „opieki” nade mną. Największą tajemnicę związaną z nią, nazwijmy ją „nieziemską”, zostawię na później, by trzymać się wątku mojej ucieczki. A więc przez dwa lata pracowaliśmy w jednym Zespole, a po pracy prawie nie rozstawaliśmy się.
- Czekaj, czekaj - przerwał Andrzej - taka idyllę zafundował ci pracodawca, a ty narzekasz. Nieziemską dupę ci podstawił, dobrze ci dawała, miło było, samotny już nie byłeś, to i na depresję czasu nie miałeś, a ty dziury szukasz w całym.
- Niestety, chyba, masz rację, ale posłuchaj co się stało. Sądzę, że nie zdziwi cię, że o sprawach zawodowych zaczęliśmy rozmawiać również w pieleszach domowych, co było samo w sobie, naruszeniem obowiązującej nas dyscypliny i skrajną głupotą, gdyż, mogłem przecież przypuszczać, że moje mieszkanie jest naszpikowane pluskwami i kamerami. Co gorsza, wyznałem jej, że współpracuję z polskim kontrwywiadem, gdy nie umiałem, czy też nie chciało mnie się, szukać wyjaśnienia moich częstych „obiadków” na mieście. A Dorota, codziennie, zdawała raport do Centrali. No i grunt zaczął mi się pod nogami palić - nagle Marek skończył, gdyż doszedł do wniosku, że na dziś rewelacji starczy.
- Toś papla, koleś, a nie agent - podsumował Andrzej i zaproponował udanie się na spoczynek, bo już świtało.
Przez następne dwa dni Marek rozmyślał i pił, a Andrzej robił przy łodziach, wędził węgorze, a do naleweczki, od czasu do czasu, doskakiwał. Trzeciego dnia dowiedzieli się z mediów o samobójstwie agenta Marka W., który miał dostęp do supertajnych kodów. Przypuszczano, że w zaginionym plecaku agenta mogły być tajne materiały. Wysuwano najdziwniejsze hipotezy: najpierw, że współpracował z obcym wywiadem, w domyśle - rosyjskim, zdradził ojczyznę i bojąc się konsekwencji, popełnił samobójstwo, później, gdy dziennikarze wyniuchali pogłoski o zabójstwie, że „oni” (na pewno ruskie) oszukali go i utłukli, a cenny plecak ukradli. Rozeszło się też o porzuconym w windzie identyfikatorze, a więc zdrajca, szukał schronienia u ruskich, a oni ... itd. Gdy zatrzymano Makułę stało się jasne, dlaczego denat znalazł się w zagajniku koło Myszyńca: szwagier Makuły, ten z Kanady - ruski, zwerbował Makułę do rosyjskiego wywiadu i on był „kontaktem” dla Marka W. Po wysłuchaniu pierwszych wiadomości o trupie, Andrzej powiedział:
- Coś mi się widzi, że mój drogi kolega o czymś zapomniał. Marek, dawaj sprzęt na stół na ganku, ja już niosę węgorza, i zamieniam się w słuch, bo zapowiada się ciekawie.
Stół zastawili, wypili, zakąsili i Marek zaczął od wyjaśnień:
- Nie powiedziałem ci wszystkiego, bo nie zdążyłem. I tak musisz wszystko szczegółowo wiedzieć, bo inaczej nie będziesz w stanie mnie pomóc. Z trupem to było tak. Jak już dostałem się autostopem do Myszyńca, poczułem odprężenie. Służbowy GPS pozostawiłem w windzie, w warszawskim supermarkecie, ale oni dysponują dodatkowym jeszcze systemem lokalizacji swoich ludzi. Nie wiem, na jakiej zasadzie on działa, lecz na pewno jest stosowany tylko w dużych aglomeracjach. Dlatego też starałem się jak najszybciej odskoczyć od terenu wielkiej Warszawy i teraz, za Myszyńcem, poczułem się bezpieczny. Ciężko mnie było pozbierać myśli, więc idąc w kierunku Piszu, zaopatrzyłem się w wiejskim sklepiku w alkohol i w napotkanym zagajniku zrobiłem sobie libację. Pijąc, snułem marzenia o wysłaniu ciebie z misją pojednania do moich rodziców i Weroniki. Teraz te wszystkie marzenia stały się absolutnie nierealne. Alkohol zmorzył mnie i zapadłem w drzemkę. Śniły mi się jakieś koszmary i mokry z przerażenia się obudziłem. Otwieram oczy, patrzę, a tu wisi na gałęzi trup. Co gorsza, mój trup, Nie byłem pewny, czy to jawa, czy sen. Porwałem plecak, i w nogi. Biegłem, biegłem, aż otrzeźwiałem, stanąłem i zacząłem łapać „okazję”; miałem szczęście, pierwszy samochód się zatrzymał, no i tak, do ciebie dotarłem. Ot, to wszystko.
- No, to mamy problem. Odpocznij sobie, a ja przeprowadzę logiczny wywód. Jak coś będzie nie tak, przerywaj. Najpierw założenie wyjściowe: trup jest tobą, czyli wg naszej wiedzy, ma sprawiać wrażenie, że to ty. Za tym przemawia identyfikacja, którą niewątpliwie przeprowadzono.
- I ubrany był w moje ciuchy, dżinsy i czarną bluzę, najczęściej w nich chodziłem; bo tę niebieską kupiłem dwa dni temu, nikt mnie w niej nie widział, bo schowałem ją w plecaku, w samochodzie.
- Z tego wyciągam dwa logiczne wnioski, pierwszy - „zły”, twoja ucieczka nie udała się, twoi - nazwijmy ich - nadzorcy kontrolują każdy twój ruch. Nie ma żadnych sensownych przesłanek, że na myszynieckim zagajniku skończyli. Drugi - „dobry”, nie mają wobec ciebie złych zamiarów, inaczej, nie chcą cię na razie unicestwić; bo gdyby chcieli, to by ciebie powiesili. Ergo, jesteś im potrzebny. Samo powieszenie jest dla ciebie poważnym ostrzeżeniem, lecz trud, jaki sobie zadali miał na celu, raz na zawsze, usunąć ciebie z przestrzeni publicznej. Wydaje się, że tylko ta twoja Centrala mogła tym sterować, przy okazji przerywając twoje kontakty z polskimi służbami specjalnymi. A więc, udzielili ci urlopu, byś odpoczął i nabrał sił. No to wzmocnijmy się. Sursum corda ! - zakończył Andrzej wznosząc kieliszek.
Pojedli, popili, humor im się poprawił i już „na luzie” Andrzej zapytał:
- A skąd oni wytrzasnęli „twego” trupa ?
Marek momentalnie spoważniał i zaczął „swoje”:
- No widzisz, znów powraca kwestia ich eksperymentów naukowych. Ja widzę tylko dwie opcje: albo to był mój klon, albo zrealizowali koncepcję tworzenia duplikatu przez kod osobniczy. To by oznaczało, że poczynili ogromny postęp, w tajemnicy przede mną.
- Przestań pieprzyć, ulegasz jakiejś paranoi. Genetyki nie było, informatyki nie było, a każda ważna postać miała sobowtórów, których w odpowiednim czasie się likwidowało. Nie pomyślałeś o najprostszym. Skoro jesteś dla nich ważny, a jesteś, bo cię nie zlikwidowali, to co za problem mieć dla ciebie w zanadrzu sobowtóra. A teraz, gdy zamierzają usunąć ciebie z przestrzeni publicznej, to sobowtór nie będzie więcej potrzebny.
- Ale ja nie wiedziałem, że mam sobowtóra.
- A że masz swojego klona czy duplikat, wiedziałeś ? - uciął Andrzej dalszą dyskusję.
Dwa dni po pogrzebie wisielca temat zszedł z łam gazet; zajęły się turystami oczekującymi na powrót z zagranicy, z powodu seryjnych upadłości biur podróży. Przyszedł czas refleksji. Andrzej szpachlował łodzie, a Marek rozmyślał. Swoje lęki łagodził nalewką, to pomagało, ale nie wystarczało. Czuł potrzebę podzielenia się swoją „wiedzą” z Andrzejem. Któregoś wieczoru zaczął ostrożnie, od „nieziemskiej” Doroty.
- Czy ty pamiętasz, Andrzej, że mówiąc o seksie z Dorotą, jak i o niej samej, używałem określenia „nieziemski” ?
- No, dalej, nawijaj - uśmiechnął się Andrzej.
- Bo, widzisz, jak popatrzę na to z perspektywy czasu, bez emocji, to ona była zbyt idealna, była nie „z tej ziemi”. Ciało - bez najmniejszego defektu; gotowość do seksu - nieustanna, no i zawsze - dobry humor; po prostu - nie z tej planety.
- Ale cię pogięło ! Zamiast cieszyć się z takiej laski, ty znów marudzisz. To ty jesteś z innej planety. Nie, wróć, ty jesteś wzorcowy Polak: malkontent, wszędzie dopatrujący się knowań żydów, masonów i cyklistów, a jak ich nie starcza, to Marsjan.
- Tak ci się wydaje, lecz jeśli mnie spokojnie wysłuchasz, na pewno, zmienisz zdanie. Widzisz, oni mnie sukcesywnie uświadamiali. Nie będę się rozwodził nad ich wzmiankami o zatopieniu Atlantydy czy zniszczeniu licznych starożytnych cywilizacji, lecz przejdę do spraw nam współczesnych. I tak dyskutując np o Drugiej Wojnie Światowej koncentrowali się nie na Holocauście, lecz na idei produkcji cyklonu B oraz, a właściwie, przede wszystkim, na decyzji zrzucenia bomb na Hiroszimę i Nagasaki. Dalej, rozpad Związku Radzieckiego nie był celem samym w sobie, oni wręcz drwili z pojęcia totalitaryzmu, według nich był to środek, ba, konieczność do zastopowania wyścigu zbrojeń, do zaprzestania prób z umieszczaniem ładunków termojądrowych w sferze wokółziemskiej; jednym słowem - do niedopuszczenia do „wojen gwiezdnych”.
- Jak, na razie, walisz powszechnie znane truizmy. Przecież każdy w miarę inteligentny człowiek podziela takie opinie.
- Zgoda, tylko ta wyższość z jaką to mówili, ta pogarda dla ludzkości. Oni wręcz dawali do zrozumienia, że są „inni”, z innej ulepieni gliny i że tylko oni mogą uratować świat przed samozagładą...
- Oni, ale kto konkretnie ?
- Nie wiem, dyrektor, szef Zespołu, szef bezpieki, Dorota, a kto więcej nie wiem. Ci jawnie afiszowali pogardę dla ludzkości.
- A czyż ludzkość permanentnie dążąca do samozagłady nie zasługuje na pogardę ? - retorycznie zapytał Andrzej.
- Ależ, właśnie, w tym rzecz, że oni patrzą na nas, na ludzkość, na Ziemię z dystansu, z kosmicznego dystansu. Sami, uważając się za doskonałych, uzurpują sobie prawo do sądzenia nas, to jest Ziemian.
- Po pierwsze: Nobody is perfect, a po drugie i ostatnie, czyż myśląca jednostka /czy też elita/, gardząca pospólstwem, automatycznie staje się alien – Marsjaninem ? - zakończył dysputę Andrzej.
- I tak, Marek pozostał sam ze swoimi myślami i tkwił w bezczynności, coraz mniej się bojąc i coraz mniej pijąc.
A w Centrali...

ROZDZIAŁ IV

W CENTRALI


W Centrali, od zawsze, przywiązywano wielką wagę do dyskrecji pracowników, gdyż jakikolwiek przeciek z prowadzonych prac naukowych zniszczyłby samą ideę jej egzystencji tj kontrolę wykorzystania zdobyczy nauki. Przy propagowaniu jej posługiwano się niechlubnym przykładem wykorzystania „rozbicia” atomu, najpierw w ataku na Japonię, następnie w intensyfikacji wyścigu zbrojeń pomiędzy USA i ZSRR, aż po rozprzestrzenienie arsenału nuklearnego na cały świat, od Indii po Izrael i aspirujący do niego Iran. Centrala czuła się odpowiedzialna za bezpieczeństwo całego globu i jego mieszkańców. To górnolotne sformułowanie było konsekwentnie realizowane w praktyce, m. in. przez dbałość o kondycję psychiczną pracowników, drastycznie narażanych na stressy, wywoływane wynikami prac badawczych, które burzyły dotychczasowy status quo. Możliwość istnienia prędkości większej od światła, ciśnienia mniejszego od próżni, temperatury poniżej zera Kelvina, „czarnych dziur”, fullerenów czy nanorurek etc, czy też szerokich możliwości manipulacji kwasami DNA i RNA, mąciła w najtęższych głowach i wymagała szczególnej odporności psychicznej naukowców. Tej dbałości służyła szczegółowa obserwacja pracownika, wnikliwa ocena jego zachowań i, w razie potrzeby, szybka interwencja zmierzająca do poprawy jego stanu psychicznego. Szczególnym przypadkiem, wymagającym licznych interwencji okazał się genialny (o czym sam nie wiedział) matematyk Marek W.
Wskutek swojej niedojrzałości psychicznej Marek W. wymagał stałej opieki. Rozpieszczony jedynak, maminsynek, pozorny „macho” był, w rzeczywistości, infantylny i nader podatny na wpływy. Jego talentem Centrala zainteresowała się już w trakcie pisania, przez niego, pracy magisterskiej, obserwowała go i dyskretnie pomogła w uzyskaniu stypendium doktoranckiego. Po dwóch latach, ściągnięto go do Instytutu, akceptując, na razie, jego narzeczeństwo z młodą psycholożką, Weroniką, która zgwałciła go (psychicznie, o stronie fizycznej nie mówiąc) i nakłoniła do rozwoju intelektualnego. O ile, postępy w rozwoju osobniczym „geniusza” były Centrali na rękę, o tyle dominacja psycholożki, i to niebezpiecznie spostrzegawczej, stała się nie do zniesienia, tym bardziej, że zasób tajnych informacji dostępnych jemu systematycznie się powiększał. I tak doszło do narady, w której wzięli udział dyrektor, kierownik Zespołu Kowalski i szef bezpieki. Zaczął Kowalski:
- Marek niepokoi mnie, obawiam się, że źle znosi ciężar poznawania tajnych dokumentów, a że jest z natury paplą, to istnieje możliwość, że ta jego psycholożka coś z niego wyciągnie. Do tego, w ostatnich dniach, stał się bardziej nerwowy.
- Tak, to prawda - potwierdził szef bezpieki - mam informatora w gronie ich znajomych, który potwierdza niebezpieczną wręcz dominację Weroniki. Co do zwiększonej nerwowości, to mniemam, że spowodowana jest zwerbowaniem naszego drogiego Mareczka przez służby polskiego kontrwywiadu, lecz z tym nie ma problemu, bo „ich” prowadzący pracuje również dla nas.
- Co, panowie, proponujecie ? - zapytał dyrektor.
- Natychmiastowe zerwanie z narzeczoną. - odparł Kowalski.
- Jestem tego samego zdania, - poparł Kowalskiego, szef bezpieki - lecz widzę uboczne poważne skutki. Według mojego rozeznania odwróci się od niego rodzina i wszyscy znajomi; będzie absolutnie sam, a to grozi załamaniem.
- Zgadzacie się, że to narzeczeństwo stało się dla nas niebezpieczne - dyrektor zaczął podsumowywać - a przecież bezpieczeństwo jest naszym priorytetem. Nie mamy więc innego wyjścia. Na pana, jako kierownika Zespołu - dyrektor zwrócił się do Kowalskiego - spada ciężar uświadomienia Marka. Wydaje mnie się, że najlepiej na niego z góry,.. z hukiem,.. trochę postraszyć. A pan - spojrzał na szefa bezpieki i parsknął śmiechem - utuli go w bólu.
- W porządku - odrzekł ten z uśmiechem - tylko wypada, by szef Zespołu wyraził zgodę na zaangażowanie pulchnej Halinki w to utulanie.
- Zgoda, zgoda, niech utula, przytula, byle bym odzyskał sprawnego pracownika.
Panowie się rozeszli, a po chwili jeden rozmawiał z Markiem, a drugi instruował pulchną Halinkę.
- Sprawa jest bardzo poważna. Marek zerwie z narzeczoną, inaczej, ty napiszesz krótki list pożegnalny, on podpisze, pojedziesz z nim po jego rzeczy i przewieziesz do nowego mieszkania. Tu masz klucze i adres. No i zaopiekujesz się nim. Sądzę, że co najmniej przez dwa tygodnie.
- A to gratka, on zawsze mnie się podobał - ucieszyła się pulchna Halinka.
- Jeszcze jedno, w ciągu tych dwóch tygodni, musisz choć raz go dobrze, z dodatkiem środka nasennego, spić i wszczepić identyfikator.
Wszystko poszło zgodnie z planem. Marek wrócił do pracy, Halinka i Kowalski mu pomagali, czas płynął, Marek markotniał i tak upłynęły dwa lata, aż nadszedł czas narady ponownie zmieniającej życie Marka. Zagaił szef bezpieki:
- Czujność to moja dewiza i dlatego chciałem panom przedstawić mój pomysł dotyczący Marka.
- A mnie się wydawało, że wszystko jest w porządku. Słucham kierownika Zespołu - rzekł dyrektor
- Zgadza się. Skupiony jest na pracy i to przynosi rewelacyjne wyniki. Jednakże, jak wiemy, szukanie zapomnienia w pracy jest skuteczne tylko na pewien czas, w dodatku latka lecą i brak bratniej duszy może stać się dokuczliwy.
- No, właśnie. Już czas, by przeszła formalnie do nas Dorota, ta znana panu, panie dyrektorze. Uważam, że świetnie nada się do umilenia życia Markowi. Połączy ich praca i seks, a nam zapewni ciągły dopływ informacji. - przedstawił swoją propozycję szef bezpieki.
I tak się stało, i tak było prawie dwa lata, aż znów pojawiła się Markowa depresja. Wraz z nią zaczął za dużo mówić w domu, a co gorsza również poza domem, konkretnie do „prowadzącego” z kontrwywiadu, a że ten był prymitywem, to mu łopatologicznie tłumaczył:
- Oni pracują nad tak zwanym kodem osobniczym człowieka, by cyfrowo, no wiesz, digital zapisać wszystkie elementy człowieka. To tak, jak telewizja cyfrowa. I taki kod będzie można w sekundę przesłać. Chcesz spotkać się z ciotką w Australii, masz, fiu, bździu i już tam jesteś, i to sam nie ruszając się z miejsca. A będą chcieli, to mogą ciebie powielić wiele razy i zostaniesz superagentem, przebywającym w wielu miejscach jednocześnie.
Tyle zrozumiał agent kontrwywiadu i przekazał (również) Centrali. Nie dziw, że na kolejnej naradzie powrócił temat Marka. Po zreferowaniu wydarzeń przez uczestników, zabrał głos dyrektor:
- Powiem krótko. Już wcześniej trust mózgów zażądał przeniesienia Marka, więc teraz to zrobimy. Marek wraz z Dorotą, zostaną przeniesieni. Mamy dwa warianty: wariant A, który zakłada formalny wyjazd, ma dwie poważne wady; pierwsza to stan psychiczny Marka, druga - to pewny sprzeciw Polski, zwłaszcza służb specjalnych. Wariant B - wyrafinowany, który bardzo szczegółowo rozważaliśmy, polega na sprowokowaniu ucieczki Marka, jego pozornym samobójstwie, a następnie rehabilitacji psychicznej u naszego człowieka, by w nowym miejscu pojawił się w świetnej formie.
Zgodnie z życzeniem dyrektora stało się możliwe wdrożenie wariantu B, bo Marek uciekł.
W dniu ucieczki Marka, punktualnie o godzinie trzeciej, zaczęło się zaplanowane zebranie. Dyrektor polecił natychmiast wyjaśnić, nie wybaczalną wręcz, absencję Marka. Umyślni, zlokalizowali GPS, udali się do Galerii i wrócili ze znalezionym GPS-em, lecz dopiero po dwóch godzinach, a więc, gdy już wszyscy pracownicy poszli do domu. Powiadomiony telefonicznie dyrektor, uśmiechnął się i połączył z szefem bezpieki.
- Tak, jak przewidywaliśmy, Marek uciekł; około 14-ej, zostawił samochód i GPS. Działajcie !
- Tak jest, realizujemy wariant B.
- Informujcie mnie na bieżąco.
Wieczorem powiadomiono dyrektora o powieszeniu trupa, a o północy obudził go telefon.
- Meldował Andrzej z Nidy Ruciańskiej, target jest u niego od 22.
- Brawo ! Dziękuję. Proszę przyjść na naradę jutro, o 11.
Zadowolony dyrektor przeszedł do kuchni i nalał sobie pół szklanki wódki. Wypił, chuchnął i sam do siebie głośno powiedział:
- Jak łatwo są przewidywalni.
Narada o 11, dotyczyła spraw czysto technicznych i toczyła się w atmosferze zadowolenia ze sprawnie zrealizowanego zadania. Trup wisiał, target siedział (w chałupie u Andrzeja), a polskie służby specjalne węszyły. Atmosfera zmieniła się po kilku dniach, gdy media doniosły o możliwości zabójstwa Marka W. Dyrektor wezwał szefa bezpieki i wprost spytał:
- Coście spieprzyli ?
- Wydawało się, że nic, póki nie zaczął niuchać, psiakrew, taki detektyw-amator, młody technik policyjny stamtąd, z Myszyńca. Nie spodobało mu się drzewo, na którym wisiał trup, że niby grube i trudno by na nie wleźć, a potem wykombinował, że pasek krótki i trudno by było siedzieć na gałęzi i pętlę sobie na łeb założyć. Ale prokuratura w Ostrołęce upiera się przy samobójstwie.
- Nie mydl mi oczu, przecież wiesz, że działania prokuratury są nieistotne. To kontrwywiad stracił swego agenta, a oni łatwo nie odpuszczą.
- Zdaję sobie sprawę, że to mój błąd, ale na uspokojenie mam wiadomość, że sekcja przeszła bez przeszkód i trup będzie uroczyście pochowany jako Marek W.
- Niedobrze się stało, teraz będą szukać zabójców i ich motywów.
Złożyła też raport Dorota, która była dwukrotnie przesłuchiwana. Była, jak zawsze, w świetnym humorze i sprawnie poprawiła samopoczucie dyrektora.
- Przebiłam lady Makbet. Wiesz, że jestem wielką aktorką, więc odstawiłam świetny spektakl w trakcie przesłuchań. Bardzo pocieszać mnie chcieli, tylko moja żałoba ich hamowała. Teraz zrozpaczoną wdowę odegram na pogrzebie. Kowalski mnie mówił, że jest w kontakcie z rodzicami Marka i że to oni pogrzeb organizują, na Powązkach. Szopka będzie we wtorek, o 12. A właśnie, kto od nas przemówi ?
- Jak to kto ? Ja, przecież naprawdę go ceniłem. No i, prawdę mówiąc, nadal cenię. A mowę wygłoszę szczerą, bo faktycznie się z nim żegnam. A propos, masz jeszcze czas, jakiś, sądzę, co najmniej miesiąc, ale powoli, dyskretnie się pakuj. Będziesz miała tam około trzech miesięcy na aklimatyzację i przygotowanie na przyjazd Marka. A póki co, czy nie zjadłabyś w moim towarzystwie dzisiejszej kolacji ?
- Oczywiście, bardzo chętnie, mój stary satyrze; w końcu po dwuletniej opiece nad naszym Mareczkiem, należy mnie się chwila relaksu.
Gdy przyszła wiadomość o zamiarze ekshumacji, Doroty już od dawna w Polsce nie było.
Rozdział V
EKSHUMACJA
Wióry leciały. Na pożarcie mediom poszła najpierw Ostrołęka. Zmieniono komendanta wojewódzkiego, ale negatywnym bohaterem stał się młody prokurator Lubieniecki. Wytykano mu nie tylko brak profesjonalizmu, lecz również wywieranie nacisku na służby śledcze. Rzecznik MSW zarzucał prokuraturze zmarnowanie wysiłków policji, której wątpliwości co do samobójstwa prokurator nie chciał rozważyć. Mało tego, że odrzucił wersję zabójstwa, to nie umiał podać racjonalnych przyczyn samobójstwa. Prokurator Generalny zarzucił brak nadzoru ze strony Prokuratura Wojewódzkiego, wypichcił wniosek o zmianę personalną i przeniósł śledztwo do Warszawy. W Warszawie nastąpiły rotacje w służbach specjalnych, lecz jako tajne, nie zostały upublicznione. Parlamentarna opozycja oświadczyła, ze wszystkiemu jest winien „Nic nie robi Tusku” i zażądała powołania Komisji Śledczej, która oczywiście nie powstała, dzięki przewadze głosów koalicji rządzącej.
Mercedesa, którym miał, ponoć, odjechać uciekinier nie znaleziono, a paczkę z Kanady zwrócono, po interwencji „znanego adwokata”, prywatnie ojca Ryśka - chłopaka Irki. A Jędrka Makułę wypuścili po ponad dwóch miesiącach, jak napuszczony przez mecenasa dziennikarz zrobił program w telewizji o rodzinie Makułów. I tak Makuła wrócił do pracy i do domu, i do obory, a tak wychudzony, że go własne krowy i świnie nie poznały. W końcu przyszedł czas na naradę u ministra MSW.
- Przypominam, że nasze posiedzenie jest ściśle poufne - zaczął rzecznik Ministerstwa. - Proszę, o przedstawienie stanowiska Prokuratury Warszawskiej.
- Wiemy, co jest najistotniejszą kwestią naszego spotkania - zaczął prokurator - więc, od razu, do niej przejdę. Krótko, jestem za, a nawet przeciw. Proszę się nie uśmiechać, bo to nie kpiny. Powiedzenie byłego prezydenta jest tu jak najbardziej na miejscu. Nieskuteczne dotąd śledztwo przemawia za ekshumacją, tego też domaga się łakoma prasa i urabiana przez nią opinia publiczna. Tylko, że nam to nic nie da, a nawet gorzej ustawi nas wszystkich w jeszcze gorszej pozycji niz obecna. Jesteśmy bowiem przekonani w 99 %, że to nie Marek W. został pochowany i sądzę, że wszyscy obecni z tym się zgadzają. Wykopiemy nieboszczyka podobnego do Marka W., o innym DNA i innych liniach papilarnych, których, przypominam, zaniedbano sprawdzić, i nie będziemy w stanie go zidentyfikować, bo o to na pewno zadbali autorzy inscenizacji, i co ? w jaki sposób to ma pomóc w naszym śledztwie ? Wystawimy się tylko na wzmożone ataki. Przecież śledztwo dalej będzie się toczyć, czy jak złośliwi powiedzą pełzać, bez względu na wynik ekshumacji.
Po wielogodzinnej burzliwej dyskusji dotyczącej wszelkich szczegółów śledztwa, rzecznik Ministerstwa podsumował naradę.
- Podejmujemy więc decyzję, że oficjalne nasze stanowisko jest, że „ekshumacja, tak bolesna dla bliskich nie jest potrzebna”. Zgadzamy się natomiast na tajną ekshumację, pod warunkiem uzyskania zgody rodziny W. i nabraniu przeświadczenia o zachowaniu przez nią dyskrecji. Tą ewentualną operacją zajmie się precyzyjnie dobrany zespół z cebeeś. Proszę o uwagi, a jeśli ich nie ma, to o akceptację mego podsumowania przez podniesienie rąk. Dziękuję, naradę zakończyliśmy.
Trzeba być warszawiakiem, by pojąć koneksje towarzyskie w tej stołecznej wsi i przeto nie dziwić się, że CBŚ zwróciła się z prośbą o podjęcie delikatnych rozmów z rodziną W., do „znanego” adwokata, tak, tak, tego samego, który pomógł Makule, poproszony przez syna, chłopaka Irki. I tak, mecenas, okazjonalnie bywający u państwa W., zaaranżował spotkanie w celu wywiązania się z podjętej misji. Po miłej pogawędce w czasie kolacji, przy kawie i koniaku, mecenas przeszedł do meritum sprawy.
- Zdaję sobie sprawę, że temat jest dla was bolesny, lecz pozwolę sobie przedstawić pozytywy zaistniałej sytuacji, i tak, zacznę od najważniejszego: według wszystkich znaków na niebie i ziemi, Marek żyje i ma się dobrze. I to jest, moim zdaniem, najważniejsze. Przekonany jestem, że brak kontaktu z wami przez ostatnie lata, wytworzył wewnętrzny opór w nim, do podjęcia próby przesłania jakiejkolwiek wiadomości o sobie. Oczywiście, nie wiemy, czy aktualnie ma możliwości do tego.
- Daj Boże - odezwała się Marka matka - w końcu, to nasze jedyne dziecko.
- Strasznie nas Bóg doświadczył - przemówił ojciec.
- A mnie się wydaje, przepraszam was bardzo, lecz, sympatyzując z wami, muszę to powiedzieć, że zbyt pochopnie osądziliście go, nie znając całej prawdy. Teraz gazety trąbią, że był podwójnym agentem, ale nikt nie wie, jak do tego doszło, jak dał się w to wciągnąć .
- Przyzwoitość zawsze obowiązuje - odparł ojciec - Nawet jakaś tam agentura, nawet i pięciokrotna, nie wytłumaczy niegodnego, nieprzyzwoitego, wręcz haniebnego postępku wobec Weroniki.
- I tak dobrze, że po wielu latach się pozbierała. Wyszła za mąż i w Ameryce na Uniwersytecie pracuje.
- Tak, słyszałem. A wracając do Marka, to nie wiemy przecież, czy zerwał ich związek z własnej woli.
- Bez znaczenia, przyzwoitość to przyzwoitość - zakończył temat ojciec.
- Dobra, czas na to, z czym do was przyszedłem. Poproszono mnie o przedstawienie wam pewnej propozycji i uzyskanie waszej akceptacji dla niej. Niewskazana, a może nawet, dla ekipy rządzącej, wręcz szkodliwa, byłaby ekshumacja tego nieszczęsnego nieboszczyka, pochowanego jako Marek. Opozycja i media wykorzystałyby ją znów do walki politycznej, bez względu na wyniki badań. Ze względu jednak na chęć rozwiania jakichkolwiek wątpliwości w prowadzonym śledztwie, postanowiono ekshumację przeprowadzić, lecz ściśle tajnie. Warunkiem sine qua non jest wasza zgoda i zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Co wy na to ?
- Skoro twierdzisz, że to nie Marek, to ci powiem, że wzmiankowana przeze mnie, przed chwilą, zwykła ludzka przyzwoitość nie zezwala mnie na utrudnianie życia prowadzącym dochodzenie, uno verbo, drogi mecenasie, zgadzamy się i obiecujemy nikogo o tym nie informować.
- Oczywiście, będą podjęte starania, by nikt nic nie widział, lecz wasze czułe oczy mogą spostrzec jakieś szczegóły zmian w miejscu pochówku. Aha, jeszcze zostałem upoważniony do zadania pytania, czy po ekspertyzie stwierdzającej, że to nie Marek, (a że tak będzie, jestem pewien), pozwolicie by NN leżał w tym grobie, czy też nie ?
- Fatum włączyło niejako denata w naszą historię, stał się cząstką naszego życia, niech więc wreszcie spocznie w spokoju, miejsca mu nie pożałuję - zapewnił ojciec Marka.
Po paru dniach od tej rozmowy specjalna powołana grupa przystąpiła, późną nocą do ekshumacji. Przedtem poinformowano kierowników prosektorium i stosownych laboratoriów, o wyjątkowości przedsięwzięcia i konieczności ich osobistego zaangażowania w identyfikację denata. Po trzech godzinach pobytu w prosektorium ciało zostało przewiezione na cmentarz, ponownie pochowane, a wszystkie ślady dokładnie zatarte. Wydawało się, że zadbano o wszystkie detale, nawet służbę cmentarną usunięto na tę noc, a jednak, po dwóch tygodniach, media ujawniły ekshumację. Mimo tylu starań był przeciek. Oczywiście powołano zespół śledczy do badania przecieku, który nic nie zdziałał, a raczej, dużo szumu robił, dziennikarzy podsłuchiwał, straszył, lecz winnych zdrady nie znalazł. Nim to wszystko nastąpiło, trzeba było bardzo prędko przygotować komunikat dla mediów i zorganizować konferencję prasową.
Na konferencji rzecznik prasowy MSW powitał serdecznie nader liczną rzeszę dziennikarzy, przeczytał, znany juz, komunikat i zaczął wyjaśniać zaistniałą sytuację własnymi słowami:
- Proszę państwa, już powinniście państwo przyzwyczaić się do kuriozalnej sytuacji, że każde praworządne, i to podkreślam z całą stanowczością, praworządne działanie organów naszego Państwa, staje się pretekstem do bezwzględnej walki politycznej, do bezwzględnego, ślepego ataku, ataku opozycji, a ściślej wiadomej jej części. Aby nie stwarzać okazji do tych ataków, postanowiono ekshumację przeprowadzić poufnie, a opinię publiczną poinformować po skompletowaniu wyników wszelkich możliwych analiz. Podkreślam, że ekshumacji dokonano za zgodą i przy pełnym poparciu rodziny Marka W. Zastosowano procedury obowiązujące w praworządnym państwie. Niestety, wroga inwigilacja organów naszego Państwa doprowadziła do przecieku informacji i dezinformacji społeczeństwa. Dołożymy wszelkich starań zmierzających do ujawnienia sprawców przecieku i ukarania ich. Jesteśmy niemal pewni zgodności obecnych wyników z wcześniej uzyskanymi, a działania nasze, świadczące o zdawaniu sobie sprawy z odpowiedzialności na nas spoczywającej, podyktowane są głęboką troską o ustalenie prawdy i wynikają z podejrzenia niezachowania pewnych procedur skwapliwie wykorzystanego przez opozycję do szumu medialnego. Jak wcześniej informowaliśmy, wyciągnięto daleko idące konsekwencje wobec odpowiedzialnych za zaniedbania. Jeśli państwo macie pytania, proszę bardzo, jestem do państwa dyspozycji - zakończył swoje wystąpienie rzecznik.
Zamiast pytań, zaczęła się młócka polityczna, gdyż każda konferencja prasowa stwarzała okazję do głośnej autoprezentacji.
Wyniki kompletowano sukcesywnie i tak też powiadamiano „górę”. Zdumienie wzrastało i wprawiało w osłupienie, które przerwał minister wzywając „kompetentnych” na naradę.
- Panowie, wy kpiny sobie robicie, co to się dzieje, żądam wyjaśnień. Panie prokuratorze, to pan mówił o jakichś 99 procentach, proszę to wytłumaczyć - zwrócił się minister do prokuratora.
- Przyznaję, myliłem się, ten brakujący jeden procent okazał się słuszny. Sytuacja jest poważna. Wprawdzie wyniki nie mają wpływu na wersję przygotowaną dla mediów, opozycji i całego społeczeństwa, lecz wywracają do góry nogami całe dotychczasowe śledztwo. Nie jestem patologiem czy też jakimś specjalistą w tych sprawach, lecz czytam w papierze przede mną leżącym, że wynik DNA denata dopuszcza pokrewieństwo tak z ojcem, jak i z matką Marka W. Dalej czytam, że linie papilarne prawdopodobnie są tożsame. Określenie prawdopodobnie wynika ze zmian, a właściwie deformacji, które nastąpiły po śmierci. Wydaje mi się, że musimy więc przyjąć, że pochowany został Marek W. Powraca więc opcja jednej osoby, bądź też dwóch, w wersji NN uciekł, a Marka W. powiesili, lecz nie chcę wchodzić w kompetencje służb śledczych. To tyle - zakończył prokurator.
Po wielogodzinnej naradzie, w której wszyscy wzajemnie się oskarżali, minister zapytał:
- A co z rodziną Marka W. ? Co im powiecie ?
- Wydaje mnie się, że nie należy im mówić prawdy - rzekł szef CBŚ - niech żyją nadzieją. Nasz mediator - adwokat, zaprzyjaźniony z nimi, delikatnie utrzyma ich w tej „prawdzie”.
Tak więc śledztwo zatoczyło koło i nowo powołany zespół pod dowództwem płk Jasińskiego de novo zmagał się z dylematem: było ich dwóch czy jeden. Na odprawie pułkownik zaczął od rekapitulacji ich wiedzy:
- Bazowym, bezdyskusyjnym zdarzeniem jest zabójstwo Marka W., a zadaniem wyjaśnienie wszelkich okoliczności z nim związanych. Uprzedzając wątpliwości niektórych z was, stanowczo podkreślam, że na tym etapie, absolutnie nie wolno nam kwestionować tożsamości denata. Ja sam, mimo jednoznacznych wyników badań po ekshumacji, nie jestem już niczego pewien, lecz powołano nasz zespół do wnikliwej analizy tej wersji, a że właściwie nic pewnego dotychczas nie ustalono, roboty mamy w bród. Przypatrzmy się przebiegowi zdarzeń: Marek W. opuszcza Instytut o godzinie 13, zapewniając, że powróci przed 15, by zdążyć na zebranie u dyrektora. Czy zamierzał wrócić ? Następnym śladem jest jego zaparkowany samochód przed galerią. I tu właśnie ślad się urywa. Do chwili znalezienia wisielca przez sierżanta Makułę mamy zaledwie trzech świadków, którzy są mniej, lub bardziej wiarygodni. Pierwszy, kierowca dostawczej furgonetki, który sam się zgłosił, po nagłośnieniu sprawy w prasie. Niestety, nie sprawdzono, czy faktycznie tego dnia i o tej porze miał kurs z Warszawy do Myszyńca. Z opisu wyglądu, a szczególnie niebieskiej bluzy, wspominanej przez następnego świadka - Maciągową, tak się ucieszono, że zrezygnowano z weryfikacji tych zeznań. Jeśli nawet kierowca mówił prawdę, to znaczy, że wiózł faceta w niebieskiej bluzie, to i tak nie wiemy, czy to był Marek W. To samo dotyczy drugiego świadka - Maciągowej, która sprzedawała alkohol facetowi, znów, w niebieskiej bluzie. I tu też, nie mamy żadnych dowodów, że to był Marek W. No, i w końcu, trzeci świadek - Józef Grzyb, który widział przerażonego faceta w niebieskiej bluzie, który biegł szosą, zatrzymał się i wsiadł do autobusiku marki Mercedes. I znów nie wiemy, czy to był nasz Marek W. A co, jeśli był ?
Korzystając z zawieszenia głosu przez pułkownika, odezwał się kpt. Kowal:
- Pozwoli pan, panie pułkowniku, że zreasumuję krótko tę opcję. Jakiś NN, ubrany w niebieską bluzę, przyjeżdża furgonetką do Myszyńca, potem idzie szosą na Pisz, kupuje u Maciągowej alkohol, robi se popijawę w zagajniku, czegoś się wystrasza, biegnie szosą, zatrzymuje Mercedesa i odjeżdża w siną dal. A tymczasem, o Marku W. wiemy, że dojeżdża swoim samochodem do galerii, w garniturze, a następnie wisi na gałęzi w czarnej bluzie. I nic poza tym.
- Świetnie, panie kapitanie, lepiej sam, bym, tego lepiej, nie ujął. Tylko, co z liniami papilarnymi na butelkach ? No i gdzie ten NN ?
- To proste, mordercy wytarli ślady NN i odcisnęli linie papilarne nieboszczyka, a NN, ze strachu, nie zgłosił się i nie zgłosi.
- Prawdopodobne, owszem. Niech pan spróbuje teraz zrelacjonować wersję, że człowiek w niebieskiej bluzie, to Marek W.
- Proszę bardzo, spróbuję - rozochocił się kpt Kowal - Pierwsza zasadnicza różnica polega na tym, że w pierwszej opcji nic nie wiemy o zamiarach Marka W., to znaczy, czy w ogóle zamierzał uciekać czy też wrócić na zebranie, natomiast, w drugiej oczywista jest ucieczka, i to precyzyjnie zaplanowana. Przebiera się, w samochodzie, w dżinsy i niebieską bluzę, garniturek wyrzuca do śmieci i pryska. Samochód dla zmyły zostawia, ze niby jest gdzieś w galerii, a pryska metrem, a potem złapaną furgonetką. Za Myszyńcem, zadowolony z siebie, kupuje u Maciągowej alkohol i w zagajniku pije. No i coś go w zagajniku, lub po wyjściu z niego, wystraszyło, więc ucieka, albo nie ucieka. Jeśli uznamy zeznania Grzyba za wiarogodne, to ucieka i nieświadom, że Mercedes jest oprawców, wsiada, a ci go wiozą, nazad, do zagajnika i wieszają. A tyle starań, ze strony oprawców, świadczyłoby, o ich profesjonalizmie. A jeszcze, wtedy, zostaje sprawa zmiany bluzy. Natomiast, jak odrzucimy zeznania Grzyba, to nie ucieka, ino go dorywają w czasie picia, wieszają i okradają, a jest już w czarnej bluzie, bo się spocił i zmienił. A robią to przypadkowi, miejscowi bandyci, bo jakby „fachowcy” z Warszawy mieliby go w tym zagajniku znaleźć.
- Dziękuję - rzekł pułkownik - mamy więc dwie, a właściwie trzy, diametralnie różne hipotezy. Przystąpmy więc do podziału zadań. Jednym z nich jest odnalezienie Mercedesa...
Techniczne szczegóły omawiano długo, no i „nowe” śledztwo ruszyło i ciągnęło się długie lata... I choć ekipy rządzące się zmieniały, a gangsterzy wzajemnie się oskarżali, nigdy nie wykryto sprawców rzekomego morderstwa; tak, tak, rzekomego, bo w rzeczywistości, nikt nikogo nie zabił.
ROZDZIAŁ VI
TERAPIA

Tymczasem w Andrzeja gąsiorze zaczęło prześwitywać dno, przeto panowie uruchomili aparaturę i zaczęli destylować zacier. Marek wpadł w apatię i w kółko zadawał sobie pytanie:
- Co teraz ze mną będzie ?
Zrezygnował z planów prób kontaktów z rodziną czy z Weroniką. Planów po części nierealnych, choćby ze względu na zamążpójście Weroniki i wyjazd jej do Stanów, o czym w ogóle Marek nie wiedział. Odrzucił też pomysł powiadomienia rosyjskich służb specjalnych o „kosmicznym” spisku. Doszedł bowiem do logicznego wniosku, że mimo braku w Rosji formalnego „instytutu” podległego Centrali, macki wszechwładnych aliens i tam sięgają. A więc jest w matni, nic nie ma sensu, niczego nie powinien próbować, bo „oni” i tak wszystko wiedzą, o wszystkim decydują, pozostaje mu czekać na swój „marny” los. W ciągu dnia Andrzej był zbyt zapracowany szykowaniem łodzi, (i bimbru), by bawić się w dyskusje, natomiast wieczorem, przy nalewce, podejmował terapię Marka.
- Najważniejsze, żebyś wreszcie racjonalnie zaczął myśleć, przecież dla nas, matematyków, priorytetem jest logika. I tak, pierwszym radosnym aksjomatem jest twoje bezpieczeństwo, że nic ci nie grozi, a nawet jest lepiej, bo „im” na tobie zależy i roztaczają nad tobą ochronny parasol.
- Ależ ja jestem ubezwłasnowolniony, nic nie mogę.
- Masz jakiś spaczony, super konserwatywny pogląd na pojęcie wolności, a przy tym jesteś egoistyczny i niesprawiedliwy. Pomyśl o innych. Ty możesz jeść co chcesz, pić, palić do woli, nosić najlepsze garnitury i zaliczać najlepsze dziwki, jak również rozbijać się luksusowymi brykami, i ty śmiesz narzekać ? Takie narzekanie jest nieetyczne, jest nieuczciwe, jak jesteś taki mądry, to powiedz to ludziom nieuleczalnie chorym, powiedz to dzieciom umierającym z głodu..
- Może i masz rację, lecz tu chodzi o psychikę, ja się duszę z niemocy..
- Nie pieprz głodnych kawałów, a rodzice patrząc na umierające dziecko, nie duszą się z niemocy?
- To jest sprawa sił wyższych, zrządzenia losu, a ja jestem uzależniony od innych, jestem podporządkowany..
- I to mówi tzw naukowiec. Wstyd, nie mogę cię nazwać nawet jaskiniowcem, bo bym jemu ubliżył. On bowiem wiedział, że w celu zabicia mamuta, co było niezbędne do survival, musi działać w grupie, podporządkować się jej, ograniczając tym samym swoją wolność i możliwość decydowania o własnych postępkach. A dziś, w XXI wieku, my, ludzie, których populacja przekroczyła już 7 mld, tworzymy globalną wolność dla wszystkich i dla każdego, kosztem ograniczenia egoistycznych zachcianek jednostki. Jest to konieczne, bo inaczej, wcześniej czy później, pozabijamy się.
- Z takiego gadania rodzi się totalitaryzm, w którym jednostka się nie liczy..
- Puste frazesy, spopularyzowane przez Arendt, wykorzystywane przez Stany Zjednoczone jako oręż, w „zimnej” wojnie ze Związkiem Radzieckim, lecz dawno stępiały. Właśnie Stany Zjednoczone jako pierwsze, dostrzegły konieczność stawiania interesu społecznego powyżej partykularnego. Pomyśl, czy tam, w Stanach, budowę priorytetowej autostrady mógłby zablokować jeden góral, obstający przy swojej działce ? Zostałby wykwaterowany w ciągu jednego dnia, a różnica leży w ekwiwalencie: w ZSRR, oddałby dla „idei”, a w Stanach - Sąd Federalny, by zadecydował o wysokości odszkodowania. Tylko w zacofanej cywilizacyjnie Polsce „pan na zagrodzie” może swawolnie ograniczać wolność ogółu, w tym przypadku jedynej możliwości zbudowania porządnej drogi, pożądanej przez wielu i dla wielu. Lecz abstrahując od tego, ty miałeś szczęście dostać się do elity, która nie tylko dysponuje większą wolnością, lecz ma decydować o losach całej ludzkości, i ty, zamiast czuć się zaszczycony i cieszyć się - narzekasz.
- Ale te „ich” eksperymenty są nieludzkie, prowadzą do duplikatów, to diabelski pomysł rodem z innej planety - przechodził Marek, do przyczyn swoich stressów.
- To czysta obsesja, dlaczego wątpisz w potęgę ludzkiej myśli ? Nie tak dawno prosektoria były źle widziane, a głupie sto lat później, przeszczepiano, można powiedzieć taśmowo, narządy i to włącznie, z otoczonym tabu, sercem. Równocześnie w „nowym wspaniałym świecie”, posługując się określeniem Huxleya, w którym żyją setki tysięcy ludzi dzięki tym przeszczepom, egzystują ludzie, według których zwykła transfuzja narusza ich religijne tabu. Teraz takim następnym milowym krokiem jest hodowla komórek macierzystych w celu otrzymania poszczególnych organów do przeszczepu. Odpadnie cały problem bariery immunologicznej, tak trudnej do pokonania przy przeszczepie z obcego dawcy. A badania DNA, czyż nie będzie szczęściem dla ludzkości możliwość usuwania defektów genetycznych u mających się urodzić dzieci. Parę dni temu, decyzją amerykańskiego Sądu Najwyższego, przyznano prawo do sterowanego zapłodnienia in vitro małżeństwu, którego dwoje dzieci cierpi na genetyczną Mucopolysaccharidoses, a w zapyziałej Polsce toczy się dyskusję o dopuszczalności tej metody w ogóle. I ty jesteś „zgniłym produktem kastrowania osobowości przez kler”, jak mówił Lejzorek Rojtszwaniec, jesteś reliktem przeszłości, i dlatego podważasz nasze – ludzkie autorstwo tych wspaniałych przedsięwzięć.
- Mutując kod genetyczny można stworzyć potwora, jakiegoś Frankensteina.
- A bawiąc się zapałkami wzniecić pożar. Poza tym stosujesz w naszej rozmowie metodę: nie kijem go, to pałką. Jak ci nie wychodzi z teorią spiskową Marsjan, to walisz w etykę badań naukowych. Wyjdź najpierw z obsesji, że ta wasza zakichana Centrala, to siedlisko stworów pozaziemskich. A ponadto, ty sam powiedziałeś, że właśnie Centrala zamierza nie dopuszczać do wykorzystywania odkryć naukowych do celów mogących przynieść zagrożenie ludzkości. Więc sam sobie zaprzeczasz.
Tak, mniej więcej, toczyły się ich wieczorne rozmowy, które w zamyśle Centrali miały przywrócić Markowi równowagę psychiczną. Któregoś wieczoru, gdy Marek znów wyjechał z aliens, Andrzej powiedział:
- Słuchaj, ja ci po przyjacielsku, powiem. Jeśli idea rządzenia tą twoją Centralą, przez „globalny” trust mózgów ci nie leży, to przemyśl zależność od CIA.
I Marek zapadł w zadumę. Przeanalizował podsuniętą koncepcję, rozpatrzył wszystkie za i przeciw, i po paru dniach zagadnął;
- Nie mogę znaleźć wytłumaczenia, dlaczego by Amerykanie mieli się zdecydować na umieszczenie Centrali w Polsce ?
- To znajdź najpierw racjonalne wytłumaczenie na umieszczanie i torturowanie więźniów z Iraku czy Afganistanu na jakimś zadupiu w Polsce. Bo Warszawa jest chociaż względnie niedaleko Genewy, w pobliżu której przeprowadza się rewelacyjne zderzenia hadronów, więc jakieś wytłumaczenie, marne bo marne, ale jest, natomiast tworzenie nowego „trójkąta bermudzkiego” - Bagdad-Kiejkuty-Guantanamo - w którym znikają ludzie wydawać by się mogło czystą paranoją. A jednak miało miejsce. I weź pod uwagę, że amerykańskie prawo pozwala na torturowanie więźniów, a polskie nie. Rozpatrzmy teraz np próby klonowania człowieka, które, wcześniej czy później, zakończą się sukcesem, a są zakazane w Stanach. Przecież logiczne jest umieszczenie ośrodków decyzyjnych poza terenem Stanów. Prace doświadczalne można prowadzić wszędzie, bez większego ryzyka wycieku rezultatów, groźba zaś kompromitacji jakiejkolwiek amerykańskiej instytucji, wynikająca z odpowiedzialności za sterowanie zakazanym procederem, powoduje chęć nadania mu charakteru międzynarodowego i umieszczenie centrum decyzyjnego poza granicami Stanów. Przywołam tu przykład NATO, paktu głównie finansowanego przez USA i służącego jego interesom, którego negatywna ocena działań jest usprawiedliwiana i rozmyta w jego międzynarodowym charakterze.
- Czyli sam przyznajesz, że efektem będzie duplikat człowieka ?
- Na razie mówiliśmy o klonowaniu, a więc procedurze stosowanej przez człowieka od tysięcy lat w rolnictwie, jak również samoistnej zdolności niektórych robaków. Jak można było przewidzieć, gdy tylko rozwój nauki nam na to pozwolił, przeszliśmy na wyższą półkę i nauczyliśmy się hodować komórki w warunkach laboratoryjnych, dzięki czemu udało się sklonować myszy, żaby, aż w końcu, w 1996 r, owieczkę „Dolly”, bez udziału spermy i umieszczając wyhodowany embrion w „surogatce”. Trzeba być idiotą lub zakłamanym obłudnikiem, by dopuszczać myśl, że po tym niewątpliwym sukcesie ludzkiego umysłu, „coś” ludzkość oświetliło, i to całą ludzkość, a nie pojedynczego człowieka, jak w przypadku Buddy pod drzewem Bo, i spowodowało grzech zaniechania dalszych prób sklonowania człowieka z przyczyn etycznych. Byłby to fenomen zwycięstwa etyki, (nota bene dyskusyjnej); etyki ludzkości, tejże ludzkości, która od zarania dziejów morduje się wzajemnie, pojedynczo i zespołowo, bez oglądania się na nią. Racjonalnie myśląc, dochodzimy do niemal pewności, że przez 16 lat, które upłynęły od sklonowania owcy, uczeni całego świata stają na głowie by sklonować człowieka, i jeśli tego jeszcze nie dokonali, to na pewno to im się uda w najbliższych latach. A jeśli już im się udało, to nie rozgłaszają, ze względu na strach przed motłochem, który zniewolony przez wszelkie religie, nie dojrzał nawet do masowej akceptacji darwinizmu.
- Przedstawiasz perspektywę fabryki ludzi..
- Spostrzegam, że lata spędzone z tak mądrą dziewczyną jak Weronika, niewiele ci pomogły, a i brak umiejętności logicznego myślenia, u matematyka, jest żenujący. Fabryki, nie ludzi, a klonów, których dewaluującą własnością jest wiek taki, jak donora komórek, przy jednoczesnej kompletnej pustce w głowie, przy całkowitym braku wiadomości i świadomości nabywanych przez lata. Klon jest jedynie powłoką zaopatrzoną w wybrany przez nas materiał genetyczny. Jest i będzie niezdolny do samodzielnego życia, bez długoletniego kształcenia. Gdyby można byłoby uruchomić fabrykę klonów, o odpowiednio tanim koszcie wytwarzania, to miałaby rację bytu najwyżej do wytwarzania tuczu wieprzowego. Ta metoda nie rokuje wielkich nadziei. Gdyby rozwiązano następne wyzwanie tj przenoszenie wiedzy i umiejętności, czyli amatorsko wyrażając się, zawartości szarych komórek, to moglibyśmy odtworzyć donora, bez defektów fizycznych nabytych w dotychczasowym życiu, jednocześnie, oczywiście, jego uśmiercając. Klonując wybitnego fachowca 40-letniego, który stracił w wypadku nogi i ma niewydolną wątrobę, byśmy mieli tegoż samego fachowca ze zdrową wątrobą i mającego obie nogi. Do tej pory dawaliśmy coraz gorzej widzącemu - okulary, coraz bardziej niedosłyszącemu - aparat słuchowy, a któremu wątroba wysiadła - przeszczepialiśmy wątrobę, teraz stajemy przed możliwością „generalnego remontu”, z zastrzeżeniem, że podana za przykład wątroba wysiadła wskutek wypadku, a nie schorzenia.
- A co z dotychczasowym ciałem ?
- Nie z ciałem, lecz zwłokami. Poczytaj wspaniałego humanistę ks. Twardowskiego. On twierdził, że ciało i dusza są nierozerwalnie ze sobą związane, a to, co jest chowane do grobu i zżerane przez robaki, to tylko zwłoki - etymologicznie pochodzące od zwlekania, czyli zrzucania niepotrzebnej już szaty. Ale nawet pełne odwzorowanie konkretnego człowieka, przy zachowaniu przy życiu wzoru, nie wkraczałoby w „kompetencje Boga”, jak to ciemni oponenci nazywają, gdyż wszystko bierze początek od żywej komórki macierzystej, a więc, nawet w odległych marzeniach, ludzie będą zdolni, tak jak dziś, tylko do reprodukcji, wykorzystując zdobycze nauki i techniki, lecz tylko do reprodukcji, czyli odtworzenia, a nie stwarzania.
Po pewnym czasie, gdy wydawało się, że andrzejowa terapia jest skuteczna, Marek wyskoczył z „rewelacyjnym” wnioskiem:
- Skoro udało ci się przekonać mnie do racjonalności postępowania Centrali, dzięki czemu pozbyłem się depresji, to mógłbym dać znak życia moim rodzicom.
Andrzejowi opadły ręce.
- Wszystkie służby specjalne zajmują się twoją śmiercią, Centrala włożyła tyle wysiłku w mistyfikację, a ty wpadasz na pomysł dekonspiracji. Gratuluję ! Gdy Centrala uzna, że jesteś odpowiednio psychicznie przygotowany, wyjedziesz z Polski, a tam, w odpowiednim czasie i odpowiednim sposobem będziesz mógł skontaktować się z rodzicami.
- Andrzej, a skąd ty to wszystko wiesz ? Czy ty dla nich pracujesz ?
- Oczywiście, tak, nazywam się naprawdę E.T., spłodził mnie Steven Spielberg, a wygląd Andrzeja nadano mi operacją klonowo - plastyczną, i teraz, po poznaniu nieuleczalnej, ksenofobicznej obsesji jaka opanowała ludzi, takich jak ty, zgładzimy was.
Cierpliwość Andrzeja wyczerpywała się, przede wszystkim wskutek zaskoczenia, jakie przyniosło bliższe poznanie Marka. Andrzej, człowiek otwarty, wyrażał zawsze jasno swoje poglądy, umiał je racjonalnie uzasadnić i tego samego wymagał od rozmówców. Ponadto, uważał, że wyższe wykształcenie poniekąd nobilituje, a już, na pewno, w ich przypadku, tj erudycji w naukach ścisłych, predestynuje i zobowiązuje do logicznej argumentacji. Dotychczas, na podstawie razem spędzonych lat studenckich i późniejszych, okazyjnych spotkań, uważał Marka za, może co nieco zbyt „rozrywkowego”, lecz wybitnie zdolnego i nowoczesnego, tym bardziej poznana obecnie konserwatywna gnuśność przerażała go.
Nowy temat rozmowy wynikł z ogłoszonych w mediach wyników ekshumacji. Zaczął Marek:
- No to, mistrzu logiki, ciekawy jestem, jak wytłumaczysz zgodność linii papilarnych i DNA trupa z moimi.
- Możliwości jest bardzo dużo: pierwsza, że to ty; druga, że nieznany ci twój brat bądź kuzyn; a trzecia, najbardziej prawdopodobna, że ogłoszone wyniki nie są prawdziwe. Istnieje do tego jeszcze wiele niejasności, np materiał genetyczny trupa wskazuje na jego związek z twoją matką i twoim ojcem, ale nie z tobą, bo nikt przecież twego DNA nie badał. Z punktu widzenia logiki, nie można odrzucać alternatywy, że w ogóle nie jesteś ich synem. Tak samo, nie można odrzucać istnienia licznej rzeszy potomków twoich rodziców. Lecz zostawmy te etiudy logiki, i omówmy opcję trzecią. Tu mamy trzy możliwości: fałszerstwo próbek, fałszerstwo wyników oraz fałszerstwo publikacji ich.
- A ja sądzę, że służby specjalne, tym razem, nie mogły sobie pozwolić na zbłaźnienie, i dopilnowały tak wszelkich procedur przy pobieraniu próbek i przeprowadzaniu analiz.
- No widzisz, i wszystko logicznie się ułożyło. Wtajemniczeni mają teraz pewność, że trup to NN, a ogół uspokojono informacją, że to ty.
- Wątpliwy spokój dla mojej rodziny - zauważył Marek.
- I znów błąd w logicznym rozumowaniu: nie ma żadnej przesłanki, by twoich rodziców wykluczyć z grona wtajemniczonych.
W Centrali studiowano uważnie raporty Andrzeja, z postępu w terapii Marka, a po trzech miesiącach zwołano telekonferencję, by podjąć decyzję co z nim zrobić. Wszyscy uczestnicy byli zgodni, że dobrze by było, aby Marek powrócił jak najszybciej do pracy, gdyż przerwanie prac nad rozwinięciem poprawki do równania Einsteina przynosi niepowetowane straty. Prof. Svedenborg, szwedzki neurochirurg, przedstawił alternatywę interwencji chirurgicznej:
- Jesteśmy przygotowani technicznie do zabiegu usunięcia elementu genetycznego, uniemożliwiającego dalszą efektywną pracę Marka W. Element ten, znany w neurochirurgii jako plica polonica, występuje nader często w populacji narodowości polskiej i determinuje postawy ksenofobiczne i urojeniowe, o których wyjaśnienie poprosiłem prof. Moshe Potockiego. Ja tylko chcę zwrócić uwagę, że w takich przypadkach, na defekt genetyczny nakłada się wpływ otoczenia wyznającego identyczne poglądy, co prowadzi do radykalizacji poglądów i dlatego też rehabilitacja, po ewentualnym zabiegu, wymaga oderwania od wpływu dotychczasowego środowiska i udziału psychologa.
Wywołany amerykański socjolog prof. Potocki zaczął od elementów autobiograficznych:
- Urodziłem się w Polsce i uważam Polskę za swoją ojczyznę do dziś, mimo, że zmuszony zostałem do opuszczenia jej w 1968 roku, w wieku 35 lat. Ksenofobia Polaków, którą poznałem wyśmienicie, jest sumą cech przekazywanych genetycznie i cech nabywanych sukcesywnie pod wpływem otoczenia. Jak wiemy, powiedzenia i przysłowia są mądrością narodu, lecz precyzyjniej należałoby powiedzieć, że są okruchami prawdy o tymże narodzie. Jednym z nich jest, że „Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki”. Coś na pewno w tym jest, lecz indoktrynowani nim są również przez wpływową katolicko - nacjonalistyczną prawicę. Prowadzi to do pewnej psychozy, do uczucia stanu zagrożenia, do strachu przed spiskiem zagrażającym ich egzystencji. Na pytanie kto miałby im zagrażać daje pospolite twierdzenie, że to „spisek żydów, masonów i cyklistów”. Polska ksenofobia wyraża się również w pogardzie dla sąsiadów nazywanych odpowiednio kacapami, pepiczkami, rezunami i szwabami. Z drugiej strony, od epoki romantyzmu, pokutuje w nich poczucie mesjanizmu, stąd wywyższanie się i wiara w posłannictwo własnego narodu, wybranego przez Boga do wypełnienia zbawczej misji wobec zdemoralizowanego Zachodu. Przekonanie o tej misji skutkowało ogłoszeniem Matki Jezusa królową Polski i chęcią intronizacji Chrystusa, czemu, nota bene, stanowczo sprzeciwił się Watykan. Obecnie, w polskim parlamencie toczą się dyskusje nad całkowitym zakazem in vitro, aborcji i hodowli ludzkich komórek macierzystych, co najdobitniej świadczy o zacofaniu cywilizacyjnym tego społeczeństwa. To wystarczy, chyba, do ukazania diametralnej różnicy między atmosferą, w jakiej żył i pracował Marek W., a tą, która jest niezbędna do rozwiązywania problemów globalnych, dotyczących ludności całego świata, jakie stoją przed nami. Kończę, postulując, by przenieść Marka W. do naszej bazy w Houston i, na okres trzech miesięcy, zawiesić sprawę ewentualnej decyzji o interwencji chirurgicznej.
Z ciekawszych wystąpień warte może przytoczenia jest wyjaśnienie językoznawcy szwajcarskiego prof Rahnera, który zauważył:
- Prof. Svedenborg nie wyjaśnił nam pochodzenia terminu plica polonica, więc ja, jako lingwista, pozwolę sobie wytłumaczyć, że pierwotnie ten termin, znany w języku polskim jako kołtun, miał dwa znaczenia, jedno medyczne, a drugie popularne, określające człowieka zacofanego, konserwatywnego, co może oddać angielskie fogey, diehard lub dodo. Tak więc nazwa tego kawałka DNA, o którym mówił prof. Svedenborg jest w pełni etymologicznie uzasadniona.
Dorzucił też swoje uwagi francuski psycholog, prof. Claude de Lamartine:
- Prof. Potocki pominął jedną cechę charakterystyczną dla Polaków, a nader istotną w omawianym przypadku, mianowicie epatowanie własnym cierpiętnictwem, które może doprowadzić do poważnej depresji. Już w XIX wieku moi rodacy nie mogli tego pojąć, gdy po przegranym powstaniu, napłynęła do Francji fala polskich emigrantów z ich romantycznym wieszczem, Mickiewiczem na czele. Domagali się podziwu dla ich cierpienia; z kolei, po zakończeniu zwycięskiej, a wg samych siebie, co warte podkreślenia, przegranej, Drugiej Wojnie Światowej, epatują cały świat, przez siedemdziesiąt prawie lat, aż po dzisiejszy dzień, żądaniem podziwu dla ofiar samobójczego powstania w 1944 r. czy też około 25 tys ofiar tzw mordu katyńskiego, nie zauważając dysproporcji wobec 10 mln cywilnych ofiar totalitaryzmów, jak i niedawnej zagłady w Srebrenicy czy też wzajemnych zbrodni przeciw ludzkości Tutsi i Hutu, w afrykańskiej Rwandzie. Atmosfera takiej narodowej egzaltacji klęskami i nieszczęściami przyczyniła się niewątpliwie do depresji Marka W.
Po długiej dyskusji Trust Mózgów polecił kierownictwu Centrali zorganizowanie przemieszczenia Marka W. do bazy w Houston i zapewnieniu tam opieki psychiatrycznej.
ROZDZIAŁ VII
WYJAZD
Pierwsza przyjechała pulchna Halinka. Jak przed laty, oddelegowana do spakowania i ukojenia Marka. Pakować nie było czego, więc pozostało więcej czasu na ukojenie. I również teraz wywiązywała się ze swego zadania ochoczo i sumiennie, a „ciało jej wyginało się w łuk” (Harlequin). Podczas jednej z krótkich chwil wytchnień, Marek zapytał:
- Po co ciebie wysłali ? Co oni zamierzają ?
- Powinieneś pamiętać, że jestem specjalistką od przeprowadzek. Mam cię spakować i pilotować, aż znajdziesz się w samolocie.
- A dokąd lecę ?
- Najpierw zawiozę ciebie samochodem do Berlina, tam wsiądziesz do samolotu do Nowego Jorku, gdzie przesiądziesz się do innego samolotu lecącego do Houston, największego miasta w Teksasie. Już w Nowym Jorku będzie na ciebie czekał człowiek Centrali, który uprzyjemni ci podróż.
- A kiedy ruszamy ?
- Zostało nam około 30 godzin, w czasie których musisz perfekcyjnie opanować swoje, nowe curriculum vitae.
Świtało, gdy Marek zagadnął:
- Pamiętasz, jak wtedy, po zerwaniu z Weroniką, zachowali się moi rodzice ?
- Tak, nie chcieli cię znać.
- A teraz, czy wiedzą, że żyję ? Widziałaś ich na pogrzebie ?
- Oczywiście, widziałam, miałeś naprawdę piękny pogrzeb; dyrektor przemawiał tak ślicznie, że się popłakałam. Rodzice, słuchając tego przemówienia, jakby zrozumieli swój błąd w pochopnym osądzeniu ciebie, strasznie rozpaczali.
- Czy oni są pewni, że umarłem ?
- Tego, to ja nie wiem. Widzisz wszystko zagmatwała ta ekshumacja, teraz nikt już nic nie wie. Media zaspokoiły ciekawość pospólstwa, zgodnie podając wersję, że nieboszczyk to ty, lecz co kombinują służby śledcze i co wmawiają twoim rodzicom, nikt nie wie. Jedyny przeciek jaki znam, to, że szukają oprawców tak zorganizowanych, jak i przypadkowych, miejscowych. Na łbie stają, by znaleźć mercedesa, do którego wsiadłeś, lecz szczęśliwie Centrali udało się ich uprzedzić i przekonać kierowcę, by nigdy się nie ujawnił.
- A powiedz mi wreszcie, jak mnie wyśledzili w tym zagajniku i kogo powiesili ?
- Ależ ty jesteś infantylny, przecież wszyscy dopuszczeni do supertajnych wyników badań kontrolowani są przez ICS – individual control system, a w twoim przypadku, dodatkowo, miałeś opiekę anioła stróża, od momentu opuszczenia biura, gdyż kierownictwo trafnie przewidziało twoje zachowanie po zawiadomieniu o zebraniu w dyrekcji. Troszkę im nabruździłeś tym GPS-em zostawionym w windzie, lecz anioł stróż był czujny i zdążył wsiąść za tobą do metra.
- A kogo powiesili ? Był ubrany jak ja i podobny do mnie, sam przecież widziałem - dopytywał się Marek
- O tym się dowiesz w odpowiednim czasie, powiem ci tylko, że przeoczyli zakup przez ciebie niebieskiej bluzy, i to niebezpiecznie zagmatwało, zainspirowane przez nich, oficjalne śledztwo. Gdyby nie te dwie bluzy, dawno by się ono zakończyło.
Wyspali się do dziesiątej, wstali i zaczęli przygotowania do pożegnalnej popijawy, którą rozpoczęli w samo południe. Przy pierwszym kieliszku Halinka powiedziała:
- No to, pierwszy toast, panie Andrzeju, za pańską wolność, bo jutro z tym marudą wyjeżdżamy, to pan wreszcie odetchnie.
- Niech pani tak surowo go nie ocenia, nie było tak źle, a że na Marku szlifowałem moje kwalifikacje pedagogiczne, to będzie to procentować w nadchodzącym roku szkolnym.
Przy drugim kieliszku wypili „brudzia”, a po szóstym czy siódmym zaczęli wspominać studenckie lata. Po dziesiątym się przekąpali, a po trzynastym pechowym - ucięli drzemkę. Obudzili się, gdy zmrok zapadał, więc przyrządzili kolację tzn przynieśli ze stodoły uwędzone węgorze i rozpoczęli ucztę, w trakcie której Andrzej nie omieszkał wygłosić pedagogicznych uwag:
- Słusznie byłem i jestem przeciwnikiem rodzin jednodzietnych, w których rodzice całym bagażem uczuć przygniatają biedne dziecko, a ono nie mogąc go udźwignąć, ulega takiej, czy inszej dewiacji. Czasem dewiacja objawia się nieposłuszeństwem, poczuciem bezkarności i idącą za tym butą i bezczelnością, najczęściej jednak - przewlekłym, trudno uleczalnym infantylizmem, z którym właśnie mamy tu do czynienia, w przypadku, drogiego naszym sercom, kolegi Marka. Wypijmy więc za jego infantylizm !
Wypili, po czym Marek się odciął:
- Tyradę wygłosił jedynak, trzydziestoparoletni samotnik, kawaler, bezdzietny, mieszkający na zadupiu, co jest bardzo istotne, gdyż to co jest wytłumaczalne w metropolii, nie jest na prowincji.
- Mój szanowny adwersarz, wygłosił pogląd, że aby mówić o alkoholizmie trzeba zostać alkoholikiem, a aby mówić o infantylności jedynaków trzeba być dzieciorobem. Taka logika prowadzi do absurdu, że wartość książki mają oceniać pisarze, a nie czytelnicy, a filmu - nie widzowie, ani recenzenci, ino inni reżyserzy.
- Aby zdeprecjonować poglądy niezgodne z własnymi, najłatwiej posłużyć się zarzutem infantylizmu. Jest to odrzucenie a priori wszelkich poglądów konserwatywnych.
- Bzdura, istotą mego rozumowania jest aksjomat, że sensem i celem życia człowieka myślącego jest nieustająca, konsekwentna weryfikacja wszelkich poglądów zastanych na tym świecie w momencie przyjścia naszego na niego oraz poglądów nabytych w okresie niedojrzałości, a ponieważ człowiek jest w jakimś stopniu niedojrzały przez całe swoje życie, to właśnie dlatego ta weryfikacja musi mieć charakter permanentny, bo to jest conditio sine qua non postępu ludzkości. Skończyłem. Wypijmy za postęp !
Dyskusję podsumowała Halinka:
- Wszyscy mężczyźni są infantylni i wymagają opieki kobiet, które poprzez wpływ na samców de facto rządzą światem, co udowodniła już Lizystrata i jej następczynie.
Koło dziesiątej udali się na odpoczynek, a o szóstej rano obudzili ich spodziewani goście. Było ich dwóch, podobnych do siebie, bo łysych i umięśnionych. Po przywitaniu, jeden z nich, zagaił:
- Mamy jedną walizkę i podręczny neseser; jeśli chcecie, to przyniosę z samochodu.
- Przynieś tylko walizkę, bo ja muszę dopakować parę rzeczy Marka. I raz, dwa ruszamy.
No i uściskali Andrzeja, i o siódmej ruszyli, w troje - kierowca, Halina i Marek, bo drugi łysy samochodem Haliny pojechał do Warszawy. W drodze, Halina przepytywała Marka z curriculum vitae, które niewiele różniło się od prawdziwego. Nazywał się teraz Waluś, co, po odrzuceniu apostrofu nad „s”, dawało angielskie brzmienie przypominające brytyjską Walię - łejls. Jako wybitny matematyk, przyjeżdżał na zaproszenie NASA, które dodatkowo zapewniło mu jednoroczny kontrakt wykładowcy na miejscowym Texas Southern University. A że klauzula ścisłej tajności obejmowała personalia wszystkich naukowców powiązanych z NASA, to sytuacja wydawała się być komfortowa, bo nie dawała powodów do powstawania stressów z konieczności szczegółowego mataczenia. Podróż przebiegła szybko i o jedenastej znaleźli się na berlińskim lotnisku, a o drugiej po południu samolot uleciał do Ameryki z Markiem i jego obsesjami.
ROZDZIAŁ VIII
ASYMILACJA
Po odprawie w urzędzie imigracyjnym, Marek wziął bagaże, wyszedł do poczekalni i rozejrzał się uważnie. Wielu oczekujących na podróżnych dzierżyło w dłoniach kawałki kartonu z wypisanym nazwiskiem podróżnego. Przyglądał im się bacznie, lecz nie zauważył żadnego napisu odnoszącego się do niego. Był skazany na czekanie, bo oprócz 500 dolarów w kieszeni nie miał nic, ani biletu do Houston, ani żadnych namiarów w Nowym Jorku. Wyszedł przed halę przylotów i zamierzał zapalić papierosa, gdy nagle, spod ziemi wyrosła ona, jego fatum, jego mojra, tj Dorota, roześmiana, z kamerą w ręku.
- Nie podchodziłam, bo musiałam sfilmować twoje pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi; będziesz miał pamiątkę. Welcome, Marek, jak mówią Amerykanie ! - wykrzyknęła, rzuciła mu się w objęcia i przywarła do jego ust.
Marek, jak to Marek, jak pacan, nie wiedział jak zareagować, stał osłupiały, aż w końcu wydukał:
- Ty ? Tutaj ? A skąd ty tu się wzięłaś ? - zadał inteligentne pytanie, a w głowie czuł powracający koszmar. Przecież to wszystko przez nią, to ona go zdradziła.
- Myślałam, że się ucieszysz, bo ja się stęskniłam. A jestem tu od dwóch miesięcy, Centrala mnie przysłała bym przygotowała dla nas miłe gniazdko.
- Oczywiście, cieszę się, tylko niespodzianką jesteś tak wielką, że oniemiałem - próbował zatrzeć wydźwięk pierwszych słów.
- Chodź przejdziemy na właściwy terminal, bo do odlotu pozostało mało czasu.
Szli, Marek z ciekawością poznawał Amerykę, bo był tu po raz pierwszy, w głowie kłębiły się myśli o Dorocie, a w sercu i trzewiach uczucia. Bo znów został ubezwłasnowolniony, a nie bardzo mu się chciało przeciwko temu protestować. Wcześniej, by sam sobie zarzucał konformizm, a obecnie, po serii pedagogiczno - filozoficznych andrzejowych pogadanek, stał się mniej skłonny do utyskiwania na swój los. Bo właściwie na co narzekać ? Zapewniona bardzo dobrze wynagradzana, satysfakcjonująca praca naukowa, a po niej, oczekująca w łóżku, „kosmiczna dupa”, jak w myślach nazywał Dorotę, gotowa do spełnienia wszelkich jego erotycznych zachcianek.
Po wylądowaniu w Houston, udali się na parking lotniskowy, gdzie Dorota zostawiła swoją Hondę, która niczym nie wyróżniała się spośród innych samochodów. I tu dostał pierwszą lekcję zasad życia w Stanach, bowiem Dorota zauważywszy jego lustrujące spojrzenie na samochód, pospiesznie wyjaśniła:
- Tu nie wypada po polsku szpanować. Używa się samochodu adekwatnego do twojej pozycji. Co więcej, ludzie z „górnej półki” jeżdżą na co dzień też autami tej klasy, a luksusowe wyciągają z garażu, gdy jadą do golf-clubu lub na prestiżowe przyjęcie. To samo z ubraniami, do pracy tylko przepisowy garniturek, drogi, dobrej jakości, lecz nie rzucający się w oczy.
Wsiedli i Dorota poprowadziła samochód przez śródmieście, by Marek je zobaczył. On nie ukrywał swego zdziwienia wielkością miasta:
- Myślałem, że to zadupie, a widzę wielkie miasto, chyba niewiele mniejsze od Warszawy.
- Sporo większe, mieszkańców ponad 2 mln, a do tego oprócz „naszego” NASA centrum i „twojego” Uniwersytetu, mają słynny Rice University i największy w świecie Texas Medical Centre. Do tego trzeci co do wielkości port w Stanach.
- No, właśnie, powiedziałaś „naszego” NASA, czy to znaczy, że będziemy pracować dla Amerykanów ? A co z mitem Centrali ?
- Nic się nie zmienia. Pracujemy nie dla Amerykanów, lecz, wyrażając się pompatycznie, dla całej ludzkości. Tak, jak w Polsce, Instytut Kosmologii był, poniekąd, przykrywką dla Centrali i naszego Zespołu, tak tutaj NASA firmuje działalność naszego nowego Zespołu, którego zresztą uczestników w większości znasz. Stanowimy odrębną grupę, grupę naukowców z całego świata, i dlatego też nie mamy dostępu do niektórych, ściśle tajnych, dokumentów NASA, objętych klauzulą ważności dla obronności kraju. Jutro poznasz cały Zespół, który zresztą niecierpliwie czeka, abyś podjął kontynuację swoich obliczeń.
Wyjechali z centrum i po kilku minutach znaleźli się na osiedlu domków, zamieszkiwanych przez pracowników NASA. Dorota zatrzymała się przed jednym z nich i wysiadając rzekła:
- Czy chcesz tego, czy nie, pierwsze tygodnie będziemy mieszkali tutaj, wspólnie, ale się nie przejmuj, ja ci nie będę zakłócać twojej intymności. Są trzy sypialnie, salon, gabinet do pracy, tylko z kuchni będziemy korzystać oboje.
- Czuje się urażona - skonstatował Marek i postanowił udawaną szorstkością poprawić atmosferę
- Co ci, do cholery, odbiło ? Co było, to było, o tym i tak musimy pogadać, ale myślałem, że jesteśmy znowu razem, bo bez tego, to wszystko nie ma sensu. Sądzę, że intymność to będziemy mieć wspólną.
- Dobra, bierz bagaże, wybierzesz sypialnię i rozpakujesz się.
Marek wybrał największą sypialnię, wyrażając nadzieję, że dwie pozostałe będą puste, rozpakował się i obszedł dom.
- Kurczę, ale tandeta. Jakby pięścią uderzyć, to ściana się rozsypie. Najlichsza willa w Polsce, to przy tym pałac. A jak tu się wykąpać, jak do wanny jedna noga tylko wchodzi ?
- Amerykanie się nie kąpią, a biorą shower, bo kąpiel niezdrowa, a jak, w końcu, zdecydują się wykąpać, to włażą do jacuzzi.
Dorota przygotowała kolację, usiedli w salonie i rozpoczęli wzajemne wyjaśnienia. Zaczęła ona.
- Marek, ty masz jakiś żal, jakieś wyimaginowane, infantylne pretensje, że ja na ciebie donosiłam, że ciebie zdradziłam, i póki nie zrozumiesz racji drugiej strony, będziesz tkwił w swojej obsesji, w swojej spiskowej manii. Musisz zdać sobie sprawę ze swoich obowiązków i przyrzeczeń. Nie ma żadnych spisków, żadnych niecnych planów, jest natomiast szczegółowy nadzór nad naszym postępowaniem i nikt tego nie ukrywa. Ten nadzór jest niezbędny dla bezpieczeństwa nas wszystkich.
- Niemniej, poza moimi plecami, każde wypowiedziane przeze mnie słowo w raporcie umieszczałaś, o szczegółach naszego intymnego związku donosiłaś.
- Ty nic nie rozumiesz, zacznijmy więc od początku, a jeśli się pogniewasz, to tym samym potwierdzisz gorzką prawdę o sobie. Ze względu na swoją słabość wpadłeś w sidła kontrwywiadu, a ze względu na skłonność do paplania, stworzyłeś niebezpieczeństwo dla Centrali i Zespołu. W tej sytuacji konieczne było wymuszenie na tobie zerwania z Weroniką, ustanowienie „niańki”, którą dość ochoczo została Halina, oraz naszpikowanie twego mieszkania i samochodu „pluskwami” i kamerami. Po dwóch latach oglądania twoich wyczynów z różnymi panienkami, Centrala zadecydowała o skierowaniu mnie do twojego łóżka w celu ustabilizowania życia wybitnego matematyka. Nie możesz winić mnie ani innych za swoją naiwność i ślepotę. Dodać jeszcze mogę, że twoje przekonanie, że moje raporty wnosiły coś nowego, czego Centrala bez nich, by nie wiedziała, potwierdza twoją naiwność.
- Czyli cały nasz związek był z twojej strony wykonywaniem poleceń służbowych ?
- Co za dziecinada ! Znów wychodzi twoja niedojrzałość. Czy ty uważasz, że możliwe jest dzielenie stołu i łóżka przez dwa lata bez rozwoju pewnych uczuć ? Nie, Marku, to jest niemożliwe, bo jeśli nawet nie rozkwitnie miłość bądź nienawiść, to na pewno przywiązanie czy sympatia bądź niechęć czy wręcz odraza. Dwa lata to szmat czasu ! Daleka jestem w tej chwili od wyjaśniania charakteru moich uczuć, lecz naucz się, że jeśli chcesz zasługiwać na miano człowieka przez duże „C”, to nigdy nie traktuj innych instrumentalnie. Według twojej mentalności kobiety takie jak ja, czy Halina, to dziwki na usługach aparatu. Bo uczucia przysługują tylko tobie, ty głupi szowinisto !
- Ależ mogłaś być, choć trochę, ze mną szczera i ostrzec przed nimi !
- Ty znowu swoje, co znaczy „nimi”; nie ma „onych” contra „nas”, jesteśmy tylko „my”. Byłeś w depresji, a moim zadaniem było ciebie z niej wyciągnąć; w dodatku wykombinowałeś sobie spisek aliens, co zresztą sama ci podsunęłam, abyś przekonująco otumanił twego prowadzącego z kontrwywiadu. Czytając jego raporty pękaliśmy ze śmiechu !
- Bawiliście się mną i wyszedłem na kompletnego idiotę.
- Nikomu zabawa nie była w głowie, gdyż istniała poważna obawa dekonspiracji naszej misji i naszej struktury, wskutek twego gadulstwa. W końcu przewidując twoją niechybną ucieczkę, przygotowano wariant z „trupem”, aby cię ostrzec przed nierozważnymi posunięciami, dzięki czemu przestraszyłeś się i nikomu, poza Andrzejem, nic nie powiedziałeś. Zastanów się, ile kłopotów przysporzyłeś i w imię czego ? Określ sam sobie, z czym i o co walczysz ? Pozbądź się swego zacofania, co najmniej czterechsetletniego, będącego skutkiem kościelnej indoktrynacji. Dlaczego akurat mówię o czterystu latach ? Bo tyle potrzebował Kościół, by, dzięki nota bene odwadze JP II, zrehabilitować Galileusza. Świat idzie do przodu, to jest nieuniknione i od ciebie niezależne, natomiast ty musisz zdecydować, czy wolisz być w awangardzie czy tkwić w okowach ciemnoty. Dlatego konieczne jest, by wielki matematyk, a więc i logik, jakim podobno jesteś, zrewidował swój tok myślenia. A teraz żegnam, czas spać - zakończyła rozmowę Dorota i udała się do swojej sypialni pozostawiając osłupiałego Marka, ktory liczył na wspólną noc. Marek się otrząsnął, ruszył za nią, probował zagaić, lecz Dorota jego zapędy powstrzymała słowami:
- Słuchaj, moją dewiza brzmi „bez szacunku nie ma stosunku”, a ty potraktowałeś mnie jak prostytutkę opłacaną przez Centralę. Jeśli uważasz, że moje postępowanie w pierwszym okresie znajomości na takie miano zasługuje, w porządku, to twoje zmartwienie. Teraz jednak Centrala poleciła mnie służyć waszej wysokości jako amerykański cicerone, jak również „opiekować” się nim jako srogi cerber. Wbrew twoim mniemaniom, ja się szanuję i dlatego zapomnij o tych sprawach ze mną. Pa ! Mój drogi ! - zakończyła i zatrzasnęła drzwi.
Nazajutrz, obudziła go o siódmej.
- Zbieraj się, śniadanie czeka, wychodzimy o ósmej, bo wprawdzie my mamy nielimitowany czas pracy, lecz correctness powoduje, że wypada przychodzić o ósmej trzydzieści, korzystać z przerwy na lunch między pierwszą i drugą, i nie opuszczać miejsca pracy, bez ważnych powodów, przed godziną piątą.
- A co ja będę robił pierwszego dnia, przecież nic nie mam, wszystko w Warszawie zostało ?
- O ósmej trzydzieści - odprawa u kierownika Zespołu, dzisiaj, ze względu na twój przyjazd, prawdopodobnie się przedłuży „aż” do dziewiątej, a potem zasiądziesz przy swoim biurku i będziesz intensywnie pracował. Pokażę ci biblioteki i archiwa oraz zaprowadzę do zdjęcia i odciśnięcia palców. Pod koniec dnia otrzymasz wszystkie identyfikatory i przepustki, a po pracy pojedziemy do dealera, byś wybrał sobie samochód. Aha, wszystko co miałeś w warszawskim komputerze, jak również w prywatnym laptopie, zostało przeniesione tu, oczywiście, tylko do twojego komputera.
Po wyjściu z łazienki zobaczył na łóżku naszykowane ubranie, koszule, krawat, a obok łóżka buty. Ubrał się i zszedł na śniadanie. Chciał się przymilić, więc zaczął od pochwał ubrania:
- Dziękuję ci bardzo, wszystko idealnie pasuje, bez ciebie bym zginął - podlizywał się
- Wiem o tym, dlatego tu jestem. Po pracy, przed udaniem się do dealera, podjedziemy do banku. Masz tam przetransferowane aktywa na koncie, lecz trzeba wyrobić kartę bankową i karty kredytowe.
Zjedli śniadanie, Dorota posprzątała i punktualnie o ósmej wyszli z domu, a 15 minut później przejechali przez bramę terenu NASA. Dorota pokazała Markowi jego pomieszczenie i po chwili udali się na odprawę. Było bardzo przyjemnie, wszyscy Marka poklepywali, a uśmiech z ich lic nie schodził. Kierownik wygłosił parę powitalnych frazesów i punktualnie o dziewiątej wszyscy rozeszli się do swoich boksów. Marek usiadł przy biurku, zalogował komputer i czekał; nie bardzo wiedział na co, ale czekał, a że nic się nie działo, znudził się i wziął się do pracy. Prawie czteromiesięczna przerwa nie przeszkodziła mu w podjęciu na nowo swoich obliczeń; po paru minutach czuł się jakby je przerwał poprzedniego dnia. Zawsze był pasjonatem swojej pracy, więc w trakcie niej zapominał o całym świecie i zatracał poczucie czasu. I teraz, był zaskoczony, gdy wchodząca do pokoju Dorota oświadczyła, że już dwunasta i muszą pójść do działu personalnego. Potem był lunch, po lunchu praca, a po 17-ej bank i dealer, który wcześniej zawiadomiony o ich wizycie, specjalnie na nich czekał. Po załatwieniu formalności, dealer polecił przymocować tymczasowe tablice do wybranego samochodu, obiecując przygotować stałe tablice i dokumenty, na dzień następny. Wrócili do domu po dziewiątej dwoma identycznymi samochodami, bo Marek wybrał konformistycznie model Doroty. Przy kolacji Dorota zapytała Marka o pierwsze wrażenia z pracy.
- Bez wrażeń, nuda. Całe szczęście, że jestem w pracy samowystarczalny i angażuję się w nią tak, że nie odczuwam upływu czasu. Natomiast w banku i u dealera czułem się zakłopotany, bo nie wszystko rozumiałem.
- Normalka, sama przez to przeszłam; to kwestia różnicy między angielskim a amerykańskim, po miesiącu osłuchania pozbędziesz się kompleksów. Całe szczęście, że Amerykanie wprawdzie inaczej mówią, ale angielski dobrze rozumieją, więc nie ma potrzeby od razu ich naśladować.
- Powiedz mi, Dorota, jak wyglądają moje zobowiązania finansowe ?
- Jesteś w szczęśliwej sytuacji, że do końca miesiąca o nic nie musisz się martwić. Orientacyjnie ci powiem, że oprócz raty za samochód i kosztu wynajmu tego domku, będziesz obciążony wszelkimi kosztami mojej asystentury, z wiktem i opierunkiem włącznie, lecz nie przejmuj się, bo to małe piwo wobec dochodów wielkiego matematyka. A jeszcze ci dojdzie kontrakt na uczelni.
- Bardzo się cieszę, lecz przyznasz, że ze względu na nasz uczuciowy związek sytuacja jest trochę niezręczna.
- Nie przejmuj się, patrz na mnie, jak na niepracującą żonę, która z jakichś przyczyn nie może z tobą iść do łóżka lub jak na opiekunkę do dzieci lub zniedołężniałych starców.
- Znowu wykluczasz seks, a ja usycham z tęsknoty za twoim ciałem.
- Wysychaj, dopóki nie zrozumiesz, że nie jestem wyłącznie ciałem.
- Nie łap za słowa, bo wiesz dobrze, jak bardzo ciebie kocham.
- Pogadać dobra rzecz – odpowiedziała Dorota i pomaszerowała do swojej sypialni.
Nazajutrz pojechali do pracy jeszcze jednym samochodem, tym razem Marka samochodem, by po południu wpaść do dealera. Wczesnym wieczorem Marek sam wybrał się na przejażdżkę, a tak naprawdę, by kupić kosz kwiatów i dobre wino. Zeszło mu trochę czasu na wytłumaczenie kwiaciarce czego chce, bo gust amerykański okazał się całkiem różny. Po powrocie, wręczył Dorocie kwiaty i zaczął się kajać:
- Przepraszam cię za wszystko, lecz ja naprawdę byłem w stanie takiego rozstroju nerwowego, że nie wiedziałem co robię. Nie kontrolowałem swoich reakcji, bo opanowała mnie obsesja, że kierują nami stwory z innej cywilizacji, które tylko chwilowo przybrały ludzkie kształty. Przyznam ci się, że doskonałość twego ciała, twój zawsze dobry humor oraz, a może przede wszystkim, perfekcyjność w łóżku, nasunęły mi myśl, że i ty jesteś nie z tej ziemi, lecz z kosmosu.
Dorota nie wytrzymała i wybuchła śmiechem.
- No widzisz, do czego doprowadziło ciebie kochanie się ze mną. Musisz strzec się mnie, bo mogę cię zgwałcić i porwać w kosmos.
- Teraz jestem już zdrowy i gotowy do seksu, bez żadnych uprzedzeń.
- No to bierz wino i kieliszki, idziemy do jacuzzi.
I tak Marek uzyskał przebaczenie, a rano wstali niewyspani, bo przez cała noc figlowali, a jej ciało wielokrotnie „wyginało się w łuk” (Harlequin)..
Marek łatwo nawiązał kontakty z najbliższymi współpracownikami i z centrum obliczeniowym NASA, które natychmiastowo wykonywało wszelkie jego zlecenia. To, nad czym ślęczał w Polsce tygodniami, tu było rozwiązywane w ciągu paru dni, dzięki pomocy tego centrum. W sobotę pierwszego jego weekendu w Stanach, zostali zaproszeni do domu kierownika Zespołu na spotkanie integracyjne. Takie spotkania odbywały się co miesiąc i, w założeniu, miały sprzyjać pogłębianiu poczucia więzi z Zespołem i nawiązywaniu osobistych kontaktów między jego członkami. Na pierwszym spędzie Marek czuł się wyobcowany, bo nic nie rozumiał z dyskusji o golfie i amerykańskim futbolu, toteż zareagowała Dorota i już w niedzielę musiał pójść na naukę golfa. Nudziło go to niemożebnie, lecz „cerberka” oświadczyła, że to obowiązek wynikający z przynależności do middle class.
- Musisz zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski, jak i o polskim sposobie rozumienia wolności. Tu, za wolność uważa się możliwość radosnego wykonywania najprzeróżniejszych czynności odpowiednich tylko, i wyłącznie, dla ludzi twojej klasy. Twój status społeczny skutkuje nakazami i zakazami, które określają pole twojej wolności, niedostępne dla innych. I ty masz być dumny i szczęśliwy, że masz „wolność”, o której nienależący do twojej klasy, mogą tylko pomarzyć. O jakichkolwiek wybrykach, które nie przystają twojej klasie, zapomnij, bo wystarczy jeden, by zniszczyć swoją reputację. I dlatego m.in. będziesz płacił olbrzymią forsę za członkostwo w klubie golfowym i, od czasu do czasu, tam bywał.
- Psiakrew, ja tu jestem czasowo i nie chcę należeć do żadnej klasy.
- Większość członków Zespołu jest tu czasowo i jakoś przestrzega narzuconych norm, a właśnie twoja „tymczasowość” zapowiada się na permanentną. Nie bądż znów buntującym się małym chłopczykiem, tylko zaakceptuj nowy styl z zadowoleniem, bo w gruncie rzeczy nic mu przykrego nie można zarzucić.
- To, kiedy ja będę miał czas dla siebie ? Z roboty, przed piątą, nie wypada się urwać, a w weekendy golf i spotkania integracyjne. Może jeszcze do kościoła mam chodzić ?
- A i owszem, dobrze byłoby to widziane; tylko, że nie musisz do katolickiego, tu masz do wyboru samych chrześcijańskich ponad trzydzieści, które w dodatku są podzielone na niezależne organizacje. A co do spotkań integracyjnych, to odbywają się tylko raz w miesiącu, a w pozostałe weekendy członkowie Zespołu, i nie tylko oni, zapraszają się wzajemnie. To wspaniale, bo gdyby tego nie było, zdechłbyś z nudów. Tu nie ma co robić z wolnym czasem, to nie Europa, gdzie wspólne życie kwitnie na ulicach, bulwarach czy kafejkach.
- Dobra, poddaję się. Chodź, idziemy do łóżka się integrować.
I tak, i integracja, jaki i asymilacja postępowała; wolno, lecz za to skutecznie. Marek zachęcony przez kolegę z Zespołu, baptystę, umówił się z nim na niedzielne spotkanie w ich kaplicy i uczestnictwo we wspólnotowym studiowaniu Biblii. I jemu, i Dorocie najbardziej przypadły do gustu komentarze interpretacyjne pastora, dzięki którym zaczęli doceniać mądrość Pisma św. Potem „zaliczyli” adwentystów, prezbiterianów, różnych ortodoksów, zielonoświątkowców, metodystów, mennonitów etc i dyskusje z mormonami oraz Jehovah’s Witnesses. Marek był zszokowany własną ignorancją i zawężeniem swych horyzontów, wskutek biernego poddawania się indoktrynacji Kościoła Katolickiego w Polsce. Ta, dotychczasowa bierność i wynikające z niej bezmyślne posłuszeństwo prowadzące do powierzchownego uczestnictwa w liturgii, bez zrozumienia, już nie Biblii, lecz choćby katechizmu, przeraziła go i skłoniła do obłożenia się książkami o tematyce religijnej i namiętnego pochłaniania ich, by zniwelować, jak najszybciej, własną ograniczoność. Tak więc czas, poznawanie wielokulturowości etc robiły swoje, lecz decydujący wpływ na szybkość asymilacji miały kontakty interpersonalne, bo jak ktoś mądry kiedyś powiedział trzeba „ujrzeć siebie w drugim człowieku”. I tym drugim człowiekiem stał się kolega z Zespołu, astrofizyk, amerykański Żyd, David Archer. Lubili się od początku znajomości, lecz za początek ich przyjaźni można uznać moment, gdy David zapytał Marka:
- Mark, czy ty wiesz co mnie do ciebie ciągnie ? - i patrząc na zdziwioną minę Marka, sam udzielił odpowiedzi: - Wspólne korzenie.
- Przepraszam cię, nie rozumiem, czyżbyś miał w rodzinie Polaka ? - spytał Marek.
- O tym nie wiem, natomiast faktem jest, że moi przodkowie żyli w Polsce przez ponad pięćset lat. Dzisiaj te ziemie są w granicach Ukrainy, Żydów już tam praktycznie nie ma, ale i Polaków niewielu, lecz do II w. św. te trzy narody - Ukraińcy, Polacy i Żydzi - wspólnie tam egzystowały.
- A ty tam byłeś ?
- Tak, byłem, odbyłem fascynującą podróż po Polsce i Ukrainie, odkrywając ślady moich przodków. Mojej rodzinie udało się wyemigrować w końcu 1940 roku, przed wejściem Niemców na te ziemie. „Sztetli”, małych żydowskich osad, miasteczek już nie ma, lecz krajobraz i pamięć ludzka pozostały. Po powrocie, ponownie przeczytałem wszystkie dostępne książki Sholem Aleichema i Isaaca Singera, i to w oryginale, bo znam nieźle jidysz. One wspaniale pokazują życie żydowskiej diaspory na tych terenach.
- Singera czytałem, ale tego drugiego nie kojarzę.
- Z opowiadań Aleichema pochodzi Tevje -mleczarz, a jego na pewno znasz z filmu i musicalu „Skrzypek na dachu”.
- Przepraszam cię, David, ale niektórzy moi rodacy mówią, że po II w. św. Żydów już w Polsce nie ma, tylko antysemityzm pozostał.
- Nie masz co mnie przepraszać, antysemityzm wiąże się z rozwojem chrześcijaństwa i przyjął monstrualne formy już w IV wieku, np w Aleksandrii, a symboliczna postać - Żyda-wiecznego tułacza znana jest szeroko od XII wieku; zgodnie z tym, diaspora żydowska rozeszła się po całym świecie, natomiast paradoksem jest to, że skrajny antysemityzm, prowadzący do pogromów Żydów, przybierał ekstremalne formy tylko w krajach zdominowanych przez chrześcijan, głoszących dewizę: kochaj bliźniego jak siebie samego.
- Powoduje to populistyczne przekonanie, że Żydzi zabili naszego Pana Jezusa. – zauważył Marek
- Skoro podkreślasz „naszego”, to znaczy, że widzisz absurdalność tych twierdzeń. Jeszcze nieraz wrócimy do tych tematów.
I faktycznie wracali wielokrotnie, lecz coraz częściej rozmawiali o sprawach zawodowych i zamierzeniach Centrali.
- Mnie się wydaje, że jesteśmy na początku drogi, którą zakończy nowa ogólniejsza formuła fizyki, której teoria Einsteina będzie tylko szczególnym przypadkiem, tak jak genialna fizyka newtonowska okazała się cząstką einsteinowskiej. Zauważ, że współczesny Newtonowi Huygens podważył jego korpuskularną teorię opisującą światło jako emisję cząsteczek, udowadniając jego charakter fali. Stworzono więc kompromisową korpuskularną-falową teorię, której braku logiczności nie rozwiązała nawet fizyka kwantowa, bo obowiązujące twierdzenie, że światło zachowuje się w niektórych doświadczeniach, jak strumień cząsteczek, a w innych - jak fala, niczego nie załatwia. Dopiero dominująca teraz teoria Standard Model, wg której mamy cząsteczki materialne - fermiony, oraz cząsteczki przenoszące energię - bozony, ma szansę rozwiązać ten problem. - zaczął kiedyś David
- Wiem, do czego zmierzasz, bo właśnie pracuję nad formułą matematyczną ruchu bozonu Higgsa. Może coś wymyślę, lecz i tak pozostanie pytanie, czy on w ogóle istnieje ? Przecież od powstania tej koncepcji mija prawie pięćdziesiąt lat. - podjął temat Mark (”e” w USA stracił).
- To czuj się jak Mendelejew, który tworząc stale aktualny układ okresowy pierwiastków nie znał nawet połowy z nich. A czy zauważyłeś, że media, by w jakiś sposób zaspokoić ciekawość nic nie rozumiejących szerokich mas, nazwały bozon Higgsa - „Bożą cząstką” ?
- Bo wszystko, co niezrozumiałe, najłatwiej wytłumaczyć Panem Bogiem, a wydarzenia nie akceptowalne – wolą Bożą, o racjonalności której nie wolno nam dyskutować, bośmy za mali, by ją pojąć.
- Brawo, w tym sedno; dlatego postęp naukowy trzeba utrzymywać w tajemnicy, by nie być oskarżanym o naruszanie prawa naturalnego, które stoi na straży konserwatyzmu, choć nikt tak naprawdę nie wie, co ono głosi.
- No, właśnie, czy latanie w powietrzu, np przy użyciu lotni lub szybowca jest zgodne z prawem naturalnym ? A wszczepianie rozrusznika serca - pacemakera ? No i najważniejsza kwestia: czy obrońca prawa naturalnego, który protestuje przeciwko in vitro, może akceptować sztuczną inseminację np krów? - przedstawił swoje wątpliwości Marek.
- Ode mnie nie usłyszysz odpowiedzi, bo są to pytania z rzędu tych, jakie my, Żydzi, zadajemy rabbiemu, a najcenniejszym przykładem ich jest to z „Lejzorka” Erenburga: „Czy jajko zniesione w szabas jest koszerne ?”
- To już poruszamy się po krainie paradoksów, w której ma swoje miejsce ten o fryzjerze, przypisywany Bertrandowi Russelowi. Pozwolisz, że go przypomnę. Otóż, „w pewnym miasteczku fryzjer goli wszystkich mieszkańców, którzy sami się nie golą, i tylko ich. Czy fryzjer goli się sam?”.
Innym razem Marek zaczął rozmowę od problemów zawodowych.
- Mam wątpliwości co do stworzonej przeze mnie matematycznej formuły ruchu bozonów. Chyba wszystko, co robiłem od pięciu lat, będzie musiało być poddane bardzo skrupulatnej weryfikacji, bo ja się boję podać wnioski z niej płynące.
- Tym się nie martw, to tylko kwestia uzyskania zgody kierownika Zespołu na przekazanie danych centrum obliczeniowemu NASA. Oni to szybko i solidnie zrobią. Ale, mów, co jest przyczyną twoich obaw ?
- Widzisz, ewidentnie mnie wychodzi, że szybkość światła nie jest wartością graniczną; gorzej - wychodzi, że może być przekroczona wielokrotnie przekroczone.
- No i dobrze. W gorszej sytuacji był wasz Kopernik, który „zatrzymał Słońce, a poruszył Ziemię” obalając system Ptolemeusza, obowiązujący od ponad dwunastu wieków, a i jego teoria zdobyła uznanie dopiero dobre sto lat później dzięki równaniom Keplera. I zobacz, do dziś, ludzie mają z tym problem, bo jeśli nawet uwierzą, że chodzący do „góry nogami” Australijczycy trzymają się ziemi, dzięki niepojętej magicznej sile, zwanej grawitacją, to i tak pozostaje problem Nieba, bo jeśli wspomniani Australijczycy mają je nad sobą, to Polacy czy Kanadyjczycy muszą je mieć - pod sobą. Ale dość żartów; ty jesteś jak Kepler, stwarzając pierwsze formuły matematyczne budujesz bazę dla przyszłego Newtona, a że obecnie wszystko odbywa się szybciej, to zamiast stu „keplerowskich” lat, wystarczyć może pięć lub dziesięć. I tak powstanie nowa fizyka, nadrzędna do einsteinowskiej, która jest nadrzędną wobec newtonowskiej.
Niestety, wszystko się skomplikowało, gdyż kierownik Zespołu najpierw stwierdził, że musi decyzję w tej sprawie skonsultować z „trustem mózgów”, a następnie, kategorycznie zakazał przekazywania materiałów Marka do centrum obliczeniowego. Marek wyraził zdziwienie, więc kierownik uznał za stosowne dodać parę słów:
- Powiem ci na pocieszenie, Mark, że ten bezwarunkowy zakaz dotyczący zresztą nie tylko ciebie, lecz wszystkich, jest efektem naszych sukcesów; postęp jakiego dokonaliśmy w ciągu tych kilku lat istnienia Centrali zmusza nas do przestrzegania ścisłej tajemnicy. Rewelacje do jakich ty doszedłeś nie są na miarę tych czasów, czyli znów mamy z odkryciem wyprzedzającym epokę. Z twoją dziedziną to pół biedy, dlatego, że matematyka była zawsze „pojemniejsza” niż otaczająca rzeczywistość, a przede wszystkim, że mało kto zrozumie cokolwiek z twoich wzorów. O wiele gorzej sprawa się ma u genetyków, których każde słowo może być przekręcone, fałszywie zinterpretowane lub zmanipulowane w celu wzburzenia pospólstwa, wywołania jego gniewu i agresji w obronie konserwatywnego status quo.
- Rozumiem doskonale, w Polsce zdarza się to tak często, że ma swoją, ukutą na bazie historycznej, nazwę. Mówimy wtedy o obronie okopów św. Trójcy, jako o ostatnim bastionie konserwatystów.
- Przedwczesne przecieki spowodują atmosferę niekorzystną dla naszych badań. Pamiętasz ile wrzawy było wobec owieczki Dolly, która szczęśliwie ucichła po paru latach dzięki wprowadzeniu przez nas zakazu publikacji wyników prac w tej materii. A wracając do twojej pracy, to, niestety empiryczne potwierdzenie twoich wyników boryka się z trudnościami od początku drogi. Nakłoniliśmy CERN do przebudowy LHC, aby zwiększyć otrzymywaną tam prędkość. I znów dwa lata czekania.
- To według praw logiki i uwzględniając tempo prac teoretycznych, to ten Wielki Zderzacz Hadronów będzie za dwa lata zabytkiem, jeszcze bardziej odległym od naszych potrzeb niż obecnie.
- Tak, to prawda, i dlatego zaczynamy rozmowy o perspektywach przeprowadzania doświadczeń, nazwijmy to „w kosmosie”. Pełni jesteśmy obaw, by nie przyczyniło się to, do powrotu chorej idei „wojen gwiezdnych”, którą zamroził rozpad Związku Radzieckiego.
Tak więc Marek sam musiał sprawdzać swoje wyliczenia, a w międzyczasie doszły mu wykłady na Uniwersytecie. Szczęśliwie David, sam prowadzący tam zajęcia, udzielił mu cennych wskazówek na temat obowiązującego trybu prowadzenia ich.
- Studenci sami decydują w jakich zajęciach będą uczestniczyć, by zdobyć potrzebne „kredyty”. Konsekwencją wolnego wyboru jest wysoki stopień zainteresowania wykładanym przedmiotem, o czym, w ich mniemaniu, mają świadczyć „mądre” pytania stawiane wykładowcy po skończonej lecture, które są dla niego zmorą. Szczególnie na początku, gdy nie masz jeszcze rutyny, uważaj na każde słowo, bo nieprecyzyjne sformułowania mogą być wykorzystane przeciw tobie. Unikaj wszelkich dygresji i udzielaj odpowiedzi tylko na pytania związane z twoim wykładem.
I faktycznie już na pierwszych zajęciach został zasypany gradem pytań, z którymi się nieźle uporał dzięki zachowaniu zalecanej przez Davida pewnej sztywności. Gorzej było z autorami, a ściślej z autorkami, pytań, jedną jasną „czekoladką” imieniem Mary Lou oraz drugą „skośnooką” zwaną Chou, bo sam nie mógł zdecydować, która go bardziej oczarowała. Los zadecydował, że najpierw doszło do zbliżenia z Mary Lou, a parę dni później z Chou. Beztrosko skorzystawszy z okazji poznania, po raz pierwszy w życiu, „miłości” w objęciach przedstawicielek czarnej i żółtej rasy był bardzo zadowolony z siebie, bo infantylizm prowadzi do zaniku logicznego myślenia, i w ogóle nie pomyślał o ewentualnej reakcji Doroty. Przygody go odmłodziły i znów się czuł jak „macho”. A tu, raptem, „cerberka” Dorota rzeczowo przemówiła:
- Sam dokonałeś wyboru, więc mnie pozostaje tylko zaakceptowanie go. Od dziś nie obchodzi mnie twoje jedzenie, pranie czy sprzątanie, zakres moich obowiązków zawęża się do nakazanego przez Centralę pilnowania ciebie, abyś nie narobił głupstw i korzystając ze swojej wolności, nie zagroził bezpieczeństwu nas wszystkich. W związku z tym informuję ciebie, że twój przyjaciel David pracuje również dla izraelskiego Mossadu, Mary Lou – dla CIA, a Chou dla chińskiego wywiadu. Uważaj więc, byś nie wpadł w tarapaty, bo limit tolerowania przez Centralę wybryków geniusza matematyki jest na wyczerpaniu.
Wszelkie próby tłumaczenia i przepraszania zdały się na nic i Marek został jedynym użytkownikiem własnej sypialni i jacuzzi. Niedługo cieszył się narcystycznie swoim powodzeniem, gdyż, po paru dniach od rozmowy z Dorotą, wezwał go dean Wydziału Nauk Ścisłych i oświadczył, że kontrakt z nim zostaje ograniczony do bieżącego semestru z powodu niedopuszczalnych ekscesów ze studentkami, które, dziwnym trafem, stały się nagle bardzo busy i nie miały czasu na spotkania z nim. Udana poniekąd ucieczka „w pracę” zdawała egzamin w Polsce, natomiast tu pogłębiała jeszcze bardziej poczucie samotności. Tam czuł się „swojsko” i już znalezienie się na gwarnej, warszawskiej ulicy poprawiało nastrój, a tu samo znalezienie podobnego miejsca okazało się niemożliwe. Do tego doszły obowiązki związane z nim samym, jak i z domem, które do tej pory spadały na Dorotę. Nie miał wyjścia, musiał udać się do Canossy i przebłagać „cerberkę”. Zaczął od spraw ogólnych.
- To teraz, w sobotę, mamy zebranie integracyjne u szefa ?
- Mamy, i co z tego ?
- Bo, może byśmy integrację zaczęli od nas. Ja naprawdę żałuję, że stało się to co się stało i cię bardzo przepraszam za te incydenty.
- Twoja bezczelność przekracza wszystkie granice. Wyleli cię z uniwerku, panienki olały, zostałeś sam jak palec, więc przychodzisz i uważasz, że powiesz „przepraszam” i wszystko powróci do poprzedniego stanu. Bo po co uwzględniać czyjąś godność, czy też uczucia. Żadna kobieta, a nawet płatna dziwka, bo za taką przecież mnie uważasz, nie pogodzi się z takim traktowaniem.
- Ależ wiesz, że jestem niedojrzały i robię błędy, a potem żałuję.
- Nawet gdybym przełknęła tę gorzką pigułkę, to i tak nie poszłabym z tobą do łóżka w obawie przed chińskim syfem czy murzyńskim aidsem.
- Jak możesz podejrzewać takie świństwa ?
- Ja ci dobrze radzę, zasuwaj jutro do przychodni, to za tydzień będziesz wiedział czy panienki czymś cię poczęstowały czy też nie.
No i Marek następnego dnia szybciutko poleciał do lekarza, bo, prawdę mówiąc sam się nagle przestraszył ewentualnych konsekwencji swoich erotycznych przygód. A w sobotę, razem, wybrali się na umówione spotkanie u kierownika Zespołu, po którym Marek doszedł do wniosku, że asymilacja jego się skończyła, gdyż bawił się dobrze i nie czuł już żadnego skrępowania przy omawianiu ostatnich wyników drużyn baseballowych czy futbolowych.

ROZDZIAŁ IX
STABILIZACJA

Marek zrozumiał, że w Stanach ponura gęba odstrasza ludzi i dlatego nauczył się uśmiechać po amerykańsku i każdego pozdrawiać; pojął też, że pytanie „how are you ?” jest tylko zwrotem grzecznościowym, bo jego samopoczucie, tak naprawdę, nikogo nie interesuje i nikt nie ma ochoty wysłuchiwań jego utyskiwań, a ponadto, że postawione merytorycznie naruszałoby jego prywatność. Zdziwił się trochę, że obowiązująca politeness - grzeczność, jest synonimem polish, ale słusznie uznał to za językowy lapsus. Okazało się, że spędzanie czasu, tak w pracy, jak i poza nią, w towarzystwie ludzi uśmiechniętych zmniejsza skłonność do frustracji czy depresji. Również jego zachowanie w domu uległo zmianie i przestał użalać się nad sobą, narzekać czy żądać podziwu dla skali jego cierpień. Dorota zauważyła to i natychmiast skomentowała:
- Miło patrzeć na twoją, wreszcie uśmiechniętą, twarz. Czyżbyś uwolnił się od ciężaru polskości ?
- Uczę się szybko, a skoro wszyscy się do mnie uśmiechają, to na zasadzie feedbacku i ja to robię. Poza tym przypomniałem sobie film, bodajże „Nowojorczycy”, a w nim wykład Lindy do m. in. Zamachowskiego na temat polskiej gęby, jak również drwiny Gombrowicza, szczególnie w „Trans-Atlantyku”, z przywar Polaków.
- Film to jakoś inaczej się nazywał, ale wiem o czym mówisz, bo pamiętam książkę Redlińskiego, na podstawie której zrobili scenariusz. Dobrze, że zauważyłeś brak tolerancji dla „smutasów”, tu trzeba być assertive i to nie tylko w znaczeniu pewny siebie, walczący o swoje, lecz przede wszystkim - zrównoważony.
- No właśnie, tu nie lubią destruktywnej opozycji, a my, wychowani w tradycji walki, żle się czujemy bez wroga, a fałszywie pojęty honor nakazuje nam polec na polu chwały lub w walce z okupantem, a nie normalnie umrzeć.
- Tak, to jest podstawą naszego bytu. Zawsze musi być podział na „my” i „oni”, i „my” jako opozycja obarczamy „onych” winą za wszystko. Dobra, to wszystko wiedział już Norwid, a my lepiej pomówmy o naszej sytuacji. - Dorota sprowadziła rozmowę na przyziemne tematy.
- No właśnie. Jak widzisz, ciężko pracowałem na to, ale się udało, i się zasymilowałem, zamerykanizowałem, zmieniłem swój stosunek do otoczenia, a ponadto nauczyłem się grać w „piłkę do dołka” zwaną golfem i poznałem zasady amerykańskiej piłki nożnej, w której wbrew logice gra się głównie rękami. W pracy uśmiecham się do wszystkich, a na zebraniach integracyjnych i w klubie golfowym bryluję. Ino w domu, jedna urocza pani, której niesamowicie pragnę, odpowiada na moje zaloty wzrokiem zamrażającym krew w żyłach. Znam oczywiście powiedzenie „a największy to ambaras, aby dwoje chciało naraz”, lecz jestem asertywny i mówię wszystkim ambarasom i celibatom stanowcze NIE.
Dorota się uśmiechnęła, Marek westchnął z ulgą i wsłuchał się w jej słowa; a ona rzekła:
- Stosuję się do poleceń Centrali i opiekuję się tobą, przez co nie mam absolutnie czasu na podjęcie prób ułożenia sobie życia prywatnego i jest mnie niewątpliwie ciężej niż tobie. Nie dość, że nie zaliczyłam jakichkolwiek „skoków na bok”, to upływająca młodość, a to jest o wiele groźniejsze u kobiet niż mężczyzn, przeraża mnie. Dlatego też odczuwam potrzebę stabilizacji. Reasumując, jeśli chcesz ze mną pójść do łóżka, to się ożeń !
Marek podbiegł do niej i namiętnym pocałunkiem zamknął jej usta.
- Ależ, oczywiście, choćby jutro. Skoro sama wystąpiłaś z takim pomysłem, to nie ma żadnego powodu by z tym zwlekać.
I wreszcie, ku obopólnej radości, poszli do łóżka i, tej nocy, wielokrotnie jej ciało wyginało się w łuk (Harlequin).
Z pomocą Centrali złożyli niezbędne papiery do ślubu, a na świadków zaprosili Davida i pulchną Halinkę. Ucieszono się po obu stronach Atlantyku, bo ożenek Marka, i to w dodatku z Dorotą, - stwarzał nadzieję na koniec jego wybryków, na jego stabilizację, a więc dawał szansę na pozbycie się kłopotów wynikających z jego niedojrzałości. Ułożenie listy gości poszło szybko, bo prywatnych, nie związanych z pracą, znajomych nie mieli, więc poza nazwiskami wszystkich członków Zespołu, wraz z rodzinami, zaprosili kilkunastu współpracowników z NASA oraz poznanych miejscowych notabli. Wynajęli salę bankietową, ustalili menu i czekali na przylot Haliny. Przyleciała trzy dni przed ślubem i przywiozła tak sensacyjne wiadomości, że nawet dobrze poinformowana Dorota oniemiała. Oczywiście pierwszym pytaniem narzeczonych było, co słychać w Warszawie i w Centrali. Halina oświadczyła:
- Marek, nalej najpierw po dużym kielichu, bo wstrząs będzie duży. - Nalał, wypili, i Halina zaczęła
- Cała Centrala zrywa boki ze śmiechu, bo już po ogłoszeniu, wszem i wobec, zgodności wyników DNA wisielca i twoich, Marku, rodziców, uczeni polscy genetycy przyjrzeli się dokładniej i zauważyli brak paru chromosomów u trupa, mimo występowania ich w obu gametach. A więc mają pewność, że nie jest on „naturalnym” potomkiem twoich rodziców, lecz boją się tego ujawnić.
- Nie rozumiem - przerwał Marek - Wyjaśnij łopatologicznie, co jest grane.
- Centrala na „trupie” postanowiła upiec dwie pieczenie; jednej posmakowałeś, bo było nią wzbudzenie przemożnego strachu w tobie, druga zaś to smakowity test reakcji sprowokowanych uczonych oraz, w przypadku „przecieków”, opinii publicznej, na wyniki bezspornie świadczące o dokonanych zmianach w genomie klona. Właściwie na sensację składają się dwie wiadomości: pierwsza o próbach klonowania człowieka, a druga o „kombinowaniu” czyli o sterowanych zmianach w genomie.
- To „trup” był moim klonem ?
- Niezupełnie, raczej próbą, namiastką klona; tworu, którego funkcje fizjologiczne sztucznie podtrzymywano. Centrala słusznie założyła, że nikt w trakcie sekcji nie rozłupie czaszki, bo wtedy okazałoby się, że jest pusta, pozbawiona mózgu. Ściśle się wyrażając nie pozbawiona, lecz bez mózgowa z natury, bo mózg nie powstał. Teraz czekają w Centrali na nieuniknione przecieki do opinii publicznej i kształt dysputy, a i politycznej wojny, jaką te sensacje wywołają. Jest to swoisty test mentalnego stanu społeczeństwa.
- No to wreszcie się dowiedziałem czemu wisielec był moją kopią.
- Tylko zewnętrznie. Poza tym nikt by nie podjął wysiłków bezkrytycznego kopiowania twojej niedoskonałości. Podstawą doświadczeń były zmiany w twoim genomie, tj usunięciu tych paru wspomnianych chromosomów, aby klon nie wykazywał twojej infantylności i podatności na wpływy otoczenia.
- Wynika z tego, że mógłbym okazać się zbędny, bo ulepszony klon by mnie zastąpił.
- No i mamy znów małego Mareczka. A nie pomyślałeś o cechach nabytych, czyli twoich umiejętnościach, o zasobie twojej wiedzy ? Przecież w tym leży cały problem, bo w klonowaniu żab czy innych paskudztw, instynkt przekazywany genetycznie w ich zestawie chromosomów umożliwia życie dorosłego osobnika, podczas gdy ludzki instynkt jest w zaniku, a funkcjonowanie człowieka, w głównej mierze, bazuje na informacjach nabytych. Do umownego progu dorosłości nasycanie gąbki zwanej mózgiem odbywa się przez osiemnaście lat i rzadko kończy się pełnym sukcesem, szczególnie u mężczyzn, co między innymi ujawnia się w ich infantylnej rywalizacji w sprawach całkowicie nieistotnych. Tak więc, mimo swojej infantylności, możesz spać spokojnie, nikt nie zamierza się ciebie pozbyć. A skoro w ogóle powstają takie dylematy w twoim łbie, to to najlepiej świadczy o słuszności decyzji Centrali o ukrywaniu przed tobą prawdy o pochodzeniu „trupa”.
- A do mojego „klona” nie potrzebowali materiału od moich rodziców, bo wzięli z „banku” moje komórki macierzyste i przy nich pokombinowali, by mnie ulepszyć, ino im nie wyszło i zrobili „bezmózgowca”.
- Nic się nie martw, następne „egzemplarze” są bardziej udane. Pomyśl lepiej, jaką uciechę będzie miała Dorota, jak w szafie powiesi kolekcję twoich alter ego.
Temat został chwilowo zamknięty, a dalsza rozmowa dotyczyła przygotowań do ślubu i wesela. Ślub się odbył i wesele też, lecz najważniejsze zdarzyło się w przeddzień ślubu, gdy poznali się świadkowie. Brak słów na określenie tego, co nastąpiło przy pierwszej wymianie spojrzeń. To nie była zwykła eksplozja uczuć, to było tsunami. David, rozkochany w folklorze ziem polsko - ukraińskich, ujrzał go w oczach Haliny, a ją ujęła jego dojrzała łagodność uczonego humanisty. Efektem było przedłużenie, o tydzień, pobytu pulchnej Halinki w Stanach, dzięki czemu miłość połączyła ich na zawsze. Kroniki odnotowały, że pierwsze „połączenie” nastąpiło w domu Davida, po weselnym przyjęciu, około 23, a ciało Haliny wyginało się wielokrotnie w łuk” (Harlequin).


Natomiast państwo młodzi, gdy odetchnęli po weselu, zaczęli planować zmiany w ich gospodarstwie. Po przeanalizowaniu wielu wariantów, Dorota zapytała:
- A właściwie, czy my musimy cokolwiek zmieniać ?
- Jest to pytanie zasadnicze. Do tej pory byłem przekonany, że chcesz wprowadzić zmiany w umeblowaniu, jako poniekąd konsekwencję zmiany swego stanu cywilnego.
- Co za drobnomieszczańska głupota ! Na zmiany przyjdzie czas, gdy będę w ciąży.
- A kiedy, kochanie, zamierzasz ? Chciałbym w jakimś stopniu przyczynić się do tego.
- Porozmawiam z genetykami z Zespołu i ustalimy wspólnie, kiedy będą mieli czas zająć się nami ekstremalnie troskliwie.
- Zaraz, to nie będziemy robić dzidziusia „po Bożemu”? To teraz, po ślubie, będziesz miała migrenę bądź wapory i nie wpuścisz mnie do łóżka ?
- Och, drogi mężu, bądź mężczyzną nowoczesnym i nie mieszaj skrajnie odrębnych spraw tj uprawiania „seksu” z planowaniem rodziny. Uprawiać „seks” będziemy systematycznie, nader często i wyczerpująco, bo takie są oczekiwania twojej żony, natomiast zapłodniona zamierzam być in vitro, po oczywistej korekcie naszych genotypów.
- Jeśli myślisz o skorzystaniu z doświadczeń Human Genome Project, to pamiętaj, że mimo ponad dwudziestoletniego trwania, jest on dalej w powijakach, a więc na w pełni efektywne skorzystanie z niego, musielibyśmy poczekać jeszcze kilka ładnych lat.
- Wyraźnie znasz tylko oficjalną wersję podawaną do wiadomości ogółowi, bo w rzeczywistości dokładna mapa genów w chromosomach została sporządzona, a od pierwszych sukcesów osiągniętych w walce z chorobą Huntingtona dzieli nas epoka. Oczywiście, z przyczyn tzw etycznych, nie można ogłaszać sukcesów, które nie są na miarę tych czasów. Genetycy mają nasze wszystkie dane, tak więc nam pozostaje tylko podjąć decyzję, kogo chcemy na początek: syna czy córkę ?
- Wynika z twoich słów, że nie zamierzasz poprzestać na jednym dziecku. To, ile planujesz ?
- Tylko dwoje.
- W takiej sytuacji zacznijmy od syna, bo koncepcja starszego brata wydaje się perspektywicznie lepsza, niż starszej siostry. Gdy dorosną, koledzy brata będą odpowiednimi wiekowo partnerami dla siostry.
- No to planowanie dzieci zakończyliśmy, a teraz wracamy do pierwszej sprawy. Bierz mnie i kochaj !
- Jesteśmy teraz małżeństwem, więc wszystko winno odbywać się statecznie. Pójdę więc wpierw przygotować jacuzzi - odpowiedział Marek, następnie wziął wino i kieliszki, a po chwili wrócił po Dorotę, która mu wskoczyła na ręce, a on ze słodkim ciężarem pokonywał schody prowadzące do miejsca ich wstępnych rozkoszy.
ROZDZIAŁ X
SPOWIEDŻ

Szczęśliwie, zdolna psycholożka Weronika zdążyła obronić pracę doktorską przed porzuceniem jej przez Marka, gdyż załamanie jakie ono przyniosło, dotyczyło nie tylko sfery prywatnej, lecz, i to przede wszystkim, sfery zawodowej. Straciła wiarę w sensowność swoich badań wskutek poniesionej porażki w rozpoznaniu osobowości własnego narzeczonego, klasycznego introwertyka. Dotychczas wszystko się zgadzało, bo przybrana przez niego, począwszy już od młodzieńczych lat, maska „macho” była wyrazem jego wewnętrznego samopoczucia wyższości w stosunku do otaczającego świata, i jednocześnie złudnym pancerzem przed nim, jak i frustracją czy alienacją. W swojej doktorskiej pracy rozważała relację między „freudowskim” superego, a „jungowską” personą, definiowaną jako „rola, jaką jednostka wybiera do odegrania w życiu, aby wywołać zaplanowane wrażenie na zewnątrz”, a więc idealnie Markową maską. Tę pozę tłumaczyła sobie jego ukrywanymi lękami przed światem, przed niedowartościowaniem i wkładała wiele wysiłku przez długie lata, by poprzez rozwój intelektualny ograniczyć jego egocentryzm i skierować zainteresowanie ku innym. Teraz, cały jej świat naukowych teorii legł w gruzach; nie rozumiała motywów postępowania Marka, a jego wizerunek pojawił się, delikatnie mówiąc, bardzo prozaiczny. Ale to później, najpierw wpadła w rozpacz, a ukojenie znalazła w zabawie. Rzuciła pracę, piła i „balowała”. Dopiero po paru miesiącach przyszedł czas na refleksje. Któregoś ranka walnęła „klina”, w postaci pół szklanki whisky (sec !), zapaliła papierosa i pomyślała:
- Co ja, do cholery, wyrabiam ? Po co ja piję ? Aha, mam dwa powody, dwa upokorzenia. Pierwsze - odejście Marka. Nie wiem dlaczego odszedł, lecz przecież to jest bez znaczenia. Ubodła mnie fałszywa, własna diagnoza; po prostu, przejęta teoriami psychologicznymi, których słuszność spodziewałam się potwierdzić w życiu, zatraciłam zdolność prostego „chłopskiego” spostrzegania świata. Przecież Marek to rozpieszczony „maminsynek”, infantylny smarkacz, poza tym zero intelektualne, które ja dopiero trochę oświeciłam, i żadne teorie tu niepotrzebne, bo nic nie pomoże, gdy w dzieciństwie zabrakło silnej ręki. Niech egoistyczny pajac buja się beze mnie. Bye-bye! No tak, lecz pozostaje drugie upokorzenie - naukowe.
Wypiła drugą lufę i coraz rozsądniej deliberowała:
- No to, droga pani doktor, przyszedł czas na weryfikację naszych naukowych poglądów. Nie jest pani pierwszym naukowcem, który przechodzi kryzys. Odrzucamy od dziś Junga i bierzemy się za Fromma, który już nas wcześniej zafrapował. No to ostatni kieliszeczek i do łóżeczka.
Podniosła się dopiero nazajutrz rano, ale za to pełna energii i chęci działania. Wróciła do pracy, a po kilku miesiącach zaczęto ją widywać w filharmonii i teatrach w towarzystwie wysokiego bruneta, profesora filozofii w Oklahoma City University, Roberta Kota, czasowo wykładającego na UW, z którym tworzyli, doprawdy, uroczą parę. Ślub odbył się pół roku później, a w miesiąc po nim, państwo Kotowie wyjechali do Stanów, gdzie zamieszkali w, oczywiście, Oklahoma City.
Robert mieszkał w przestronnej pięknej willi, z rodzicami, których Weronika poznała w czasie przygotowań do ślubu. Bezpośrednio po weselu wyjechali z Polski, by wszystko przygotować na przyjazd syna i synowej. Mieli wielki sentyment do Polski, mimo przymusowej emigracji, po wypadkach marcowych 1968 roku. On był socjologiem, asystentem Zygmunta Baumana, ona - fizykiem jądrowym w Świerku. W Stanach zostali przyjęci z otwartymi ramionami, i od razu mogli kontynuować swoją naukową pracę; tu urodził się w 1975 roku Robert, a obecnie, po przejściu na emeryturę, cieszyli się z pogodnej jesieni życia i dyskretnie asystowali sukcesom jedynaka. Pokochali, od pierwszego wrażenia Weronikę, a jej, przyzwyczajonej do życia rodzinnego, perspektywa mieszkania z teściami bardzo odpowiadała. Zachwycona zresztą była wszystkim: willą, teściami i miastem. Ponad półmilionowe miasto nasycone wyższymi uczelniami, w tym uczelnią University of Oklahoma, z dziesięcioma tysiącami studentów, na której wkrótce podjęła pracę. Idyllę umacniały wspólne z teściami kolacje, podczas których niejednokrotnie wspominano Polskę. Ostre sformułowania były specjalnością teściowej. Któregoś dnia powiedziała:
- W Polsce popularnym powiedzeniem jest „Mądry Polak po szkodzie”, niestety, nawet po wielkiej szkodzie, jaką była bezpowrotna strata elity naukowej w 1968 roku, „mądrość” nie rozkwitła. Obecny, kato-nacjonalistyczny antysemityzm rodem z II RP, używający sformułowań „prawdziwy Polak” czy „Polska dla Polaków” najlepiej o tym świadczy.
- Ale mój profesor Bauman, znów w Polsce jest wydawany.
- Tylko, że Bauman ma indeks Hirscha, wyrażający liczbę cytowań i publikacji, równy 97, podczas gdy żaden polski uczony nie przekracza 30, a większość ma w granicach 2-4. No to warto pod niego się podpiąć. Najciekawsze, że „mądrzy” ludzie w Polsce zdają sobie z tego sprawę, bo to wyczytałam w polskiej gazecie, której udzielił wywiadu prof. Gorzelak. A dodajmy, że w rankingu wyższych uczelni najwyższą pozycję zajmuje UW, szkoda tylko, że dopiero czterysta dziewięćdziesiątą ósmą. Po 1968 roku drastycznie spadł poziom polskich uczelni.
- Tu, muszę wesprzeć moją żonę, podając przykłady świadczące o zapominaniu o czyimś „żydostwie”, gdy to wygodne. Tak się dzieje w przypadku Kamila Baczyńskiego czy Boya-Żeleńskiego.
- Nie mogę się zgodzić z takim ujęciem tych niewątpliwie bolesnych spraw. - przerwała Weronika - Musimy rozróżnić czysto populistyczny antysemityzm bazujący na trzech hasłach „Żydzi zabili naszego Pana Jezusa”, „Żydokomuna” i „spisek żydów, masonów i cyklistów” oraz ciemnocie mas, indoktrynowanej przez obóz nacjonalistyczno - katolicki, od normalnej kohabitacji, wzajemnego przenikania czy asymilacji elit obu narodów. Nie akcentuje się „żydostwa” Chopina czy Mickiewicza, gdyż tworzyli kulturę POLSKĄ, podobnie jak jej kultywatora, twórcy „Mazowsza” Sygietyńskiego. I to można zrozumieć. Antysemityzm nie dotyczy też twórców czterech ewangelii, nie mówiąc już, Boże broń, o Jezusie, jego Matce i św. Józefie. Wprost przeciwnie, za wspomnienie o ich pochodzeniu grozi lincz. To też można zrozumieć. Gorzej ze współczesnością, a szczególnie bolesnym, nie tylko dla was, rokiem 1968. Nie zapominajmy, że Gomułka, na którego poleciały wtedy gromy za skutki wypadków marcowych, za jego „antysyjonizm”, miał za żonę Zofię, de facto Liwę Szoken, a sam wywodził się z KPP, uważanej, niesłusznie zresztą, za organizację zdominowaną przez Żydów. Dalej, uwielbiany do 1989 roku, najsławniejszy więzień polityczny, Adam Michnik, który przesiedział 8 lat w więzieniach PRL-u, jest obecnie opluwany jako przedstawiciel „żydokomuny” i brat (de facto przyrodni) Stefana, byłego sędziego w procesach politycznych w latach stalinowskich. . Polska to kraj absurdów, lecz przede wszystkim zacofanej społecznej świadomości, którą jest wyjątkowo łatwo manipulować.
- Mam to szczęście, że urodziłem się w Stanach, gdzie koegzystują z sobą wyznawcy najprzeróżniejszych religii, a bożnica żydowska, meczet i kościół współtworzą architekturę jednej, tej samej ulicy. - podsumował rozmowę Robert.
- Nie idealizuj - upomniał ojciec - bo tu w Oklahomie, jeszcze pół wieku temu funkcjonował Ku-Klux-Klan, a dziś wystąpienia „anty muslimskie” nie wróżą nic dobrego.
Dr Wera Kot wykładała teraz psychologię społeczną, ze szczególnym uwzględnieniem teorii Fromma oraz Sullivana. Szybko zdobyła uznanie i zaczęto ją zapraszać na sesje wyjazdowe. Jedna z nich odbyła się w Houston, gdzie oczywiście doszło do przypadkowego spotkania z Markiem. Oboje byli zaskoczeni, bo nie znali swoich obecnych nazwisk, ani też miejsc pobytu. Ponadto Weronika była przekonana o jego śmierci, a więc jej zaskoczenie było większe. Przy pierwszym spotkaniu zachowali się niedorzecznie; zapanowali nad własnym wzrokiem, odwrócili głowy i oddalili się w przeciwnych kierunkach, po czym polecieli ustalać, wzajemnie, swoje personalia. Marek, bez najmniejszego trudu, znalazł na liście uczestników sesji Werę Kot, dr psychologii z Oklahomy i nie mial cienia wątpliwości, że to „jego” Weronika. Jej pomógł przypadek; gdy znalazła się wieczorem, na prywatnym spotkaniu ze znajomym męża, Davidem Archerem, rozmowa szybko zeszła na tematy „polskie” i wtedy wynurzyła się postać jego najbliższego kolegi, wybitnego matematyka z Polski, imieniem Mark. Weronika nie pytała nawet o nazwisko, bo była pewna o kim David mówi. Zresztą, nie zamierzała podejmować żadnych kroków w celu odszukania Marka, gdyż uważała ten etap życia za definitywnie zamknięty. Natomiast Marek poczuł się zagrożony; zgodnie z swoim charakterem nic nie powiedział Dorocie, a rano, zaraz po odprawie, pojechał szukać Weroniki na Uniwersytecie. I znalazł. Podszedł do niej w holu auli, uśmiechnął się i głupio zapytał:
- Poznajesz mnie ? Bo ja byłem tak zaskoczony, że poleciałem sprawdzić, na liście uczestników sesji, że to ty. To teraz nazywasz się Kot ?
- A ty jak się nazywasz ? Przecież pod swoim nazwiskiem nie występujesz ?
- Słuchaj, to bardzo długa historia, może pójdziemy gdzieś spokojnie porozmawiać ?
- A mamy o czym ? Po tylu latach ?
- Mamy, ja muszę ci się ze wszystkiego wyspowiadać, inaczej nigdy nie zaznam spokoju.
Po dłuższej chwili zastanowienia, Weronika zgodziła się pójść z nim na lunch.
- Robię to tylko ze względu na sympatię do twoich rodziców, których, bądź pewien, nie omieszkam natychmiast poinformować o naszym spotkaniu.
Gdy znaleźli się w restauracji, Marek zaczął od przeprosin:
- Ja ciebie za wszystko bardzo przepraszam, lecz wysłuchaj mnie uważnie i powiedz, gdzie popełniłem błąd. Jako psycholog, wytłumacz mnie, czy miałem inną alternatywę.
- Z mego punktu widzenia, to błąd polegał na tym, że w ogóle się urodziłeś, a później dołożyli się twoi rodzice wychowując rozpieszczonego samoluba, bez charakteru i moralnych zasad.
- Okej, masz rację będąc rozgoryczona, ale posłuchaj. Już moje przejście z uczelni do Instytutu było zaplanowane i wymuszone na moim promotorze, a tam, od pierwszego dnia, zostałem ubezwłasnowolniony. Sukcesywnie dopuszczano mnie do coraz większych tajemnic, równocześnie ograniczając moją wolność. W końcu postawiono mnie pod ścianą. Zażądano, bym porzucił ciebie, gdyż nasze dalsze narzeczeństwo miałoby, jakoby, zagrażać bezpieczeństwu Zespołu. Uważali, że ty, jako zdolny psycholog, możesz wyciągnąć ze mnie zawodowe tajemnice. Aha, źle się wyraziłem, że „zażądano”, nie, bo wtedy mógłbym ulec żądaniu lub nie; a oni w rzeczywistości nie dali mnie żadnej możliwości wyboru. Załadowali mnie do samochodu, z aniołem stróżem, który mnie spakował, kazał podpisać list do ciebie i zawiózł do nowego mieszkania, i nie wypuszczał z niego przez dwa tygodnie.
- Słuchaj, daruj sobie takie bajeczki, żyjemy w XXI wieku, i zawsze istnieją jakieś możliwości powiadomienia najbliższych.
- Może, lecz na to było już za późno, gdyż poważne niebezpieczeństwo groziło też - tobie i moim rodzicom - z drugiej strony, polskiego kontrwywiadu. Szantażem zmusili mnie do współpracy, i w ten sposób stałem się podwójnym agentem. Zrywając z tobą wykonywałem polecenia jednych, jednocześnie ograniczałem możliwość szantażu przez drugich.
- Co za brednie opowiadasz! Przecież w momencie przejścia do Instytutu, i cały czas później, co najmniej przez dwa lata, mogłeś o wszystkim powiedzieć mnie czy swoim rodzicom. To twoje szczeniackie milczenie, mniemanie, że „jakoś tam będzie”, to brnięcie w ślepy zaułek świadczy najgorzej o twoim egoizmie, o uważaniu się „za pępek świata”, o całkowitym nieliczeniu się z uczuciami innych. Dlaczego przyznałeś sobie prawo decydowania o losie twoich bliskich ? To dewiacja psychiczna. Introwertyk, psiakrew, z rozwiniętą neurozą. Uważasz się za lepszego od innych.
- Ależ, nie. Przecież widziałaś zmiany w moim zachowaniu, ja się dusiłem, naprawdę nie wiedziałem, co robić.
- Zwykłe tchórzostwo, idiotyczne dziecięce wymówki słabeusza, ktory nie potrafił stanąć, oko w oko, z problemem. Z twojej wypowiedzi jasno wynika, że miałeś wybór, albo być lojalnym wobec najbliższych, albo ich olać i ratować własny tyłek.
- Ja, naprawdę, bałem się o ciebie, a odchodząc oddalałem od ciebie niebezpieczeństwo.
- Już ci powiedziałam, twoja troskliwość jest z gruntu fałszywa, bo skazałeś najbliższych na cierpienie, nie dając im żadnego wyboru, podczas gdy ty sam wybór miałeś.
- A ty, psycholog, nie uwzględniasz mego stanu psychicznego, przecież ja wtedy, byłem nie tylko ubezwłasnowolniony, lecz i ekstremalnie przerażony wskutek poznania celów ich działalności. Ich plany doprowadziły mnie do obsesji, że są istotami pozaziemskimi; oni chcieli stwarzać człowieka według własnych upodobań.
- O czym ty mówisz ? Stwarzanie to domena Boga, i lepiej tego nie ruszaj, natomiast asymilacja społeczna człowieka, i nie tylko człowieka, ma miejsce od początku dziejów. A czym jest edukacja i wychowywanie, jak nie kształtowaniem człowieka według własnych czy też społecznych upodobań ?
- Ty mówisz o Bogu, to ty jesteś wierząca ?
- Prymitywnie rozumujesz. Ja podążam za Carlem Jungiem, który twierdził, że wiarą nie musi się zajmować, ponieważ on, po prostu wie, że Bóg istnieje. Lecz wracajmy do tematu; ja doskonale znam twój sposób myślenia, tylko winieneś być konsekwentny i kwestionować prawo do używania okularów, aparatów słuchowych czy też wytwarzanie np protez dla dzieci urodzonych bez rąk czy nóżek. Przecież jest to „poprawianie Pana Boga”. A skoro tego nie robisz, to wara ci od profilaktyki chorób genetycznych, czy jak wolisz przekazywanych na drodze dziedziczenia, polegających na eliminacji „ułomnych” chromosomów z plemnika czy jajeczka ! - wykrzyczała zdenerwowana Weronika
- Tak, teraz ja to wszystko rozumiem, lecz wtedy miałem całkiem inne poglądy na, nazwijmy to, interwencje genetyczne. Właśnie zdecydowaliśmy się z żoną na syna, przy zastosowaniu in vitro i eliminacji niepożądanych chromosomów.
- A co to za mistyfikacja z twoim pogrzebem, no i z tym wisielcem ?
- Depresja i obsesja na temat aliens doprowadziły mnie do próby desperackiej ucieczki, ale oni, nawet to, precyzyjnie przewidzieli. Cały czas mnie kontrolowali, a gdy nadarzyła się okazja do uświadomienia mi, że z ich sideł nie ma wyjścia, to ją wykorzystali. Korzystając z mojej drzemki w zagajniku, powiesili mnie nad głową mojego „trupa”, a ja wpadłem w panikę, ukryłem się u Andrzeja, a oni sikali ze śmiechu z moich bezsensownych poczynań, W odpowiednim czasie pojawili się i przenieśli mnie tu do Houston, bym zaczął „nowe” życie.
- A co z trupem ? Podano, że zidentyfikowano ciebie.
Marek ugryzł się w język, westchnął i sprytnie odpowiedział:
- To manipulacja, oni mają wpływy wszędzie, więc podanie do wiadomości publicznej fałszywych wyników nie stanowiło problemu, a sam „trup” był moim sobowtórem, lecz szczegółów jego śmierci nie znam.
I to właśnie był cały Mareczek; przecież zatajenie „klona” było nieistotne. Problem tkwił w tym, że nie powiedział o spotkaniu z Weroniką Dorocie, która słuchała, na bieżąco, bredni małżonka.
Spowiedź się skończyła, lecz mimo skruchy i wyrażenia żalu, rozgrzeszenia nie otrzymał, gdyż Weronika absolutnie nie uwierzyła w rzetelność rachunku sumienia. Dwa dni później wyjechała z Houston do „swojego” Oklahoma City, gdzie stęsknionemu mężowi zdała relację ze spotkania z domniemanym nieboszczykiem. Na koniec, powiedziała:
- Poradź mnie, co zrobić z rodzicami Marka. Mam wobec nich moralne zobowiązania i czuję, że powinnam ich o wszystkim powiadomić; z drugiej strony nęka mnie wahanie, co jest lepsze - niewiedza i życie nadzieją, czy też wiedza, pozornie radosna, pozornie, bo za nią podąża fakt, że żadna zmiana na lepsze nie zaistniała w charakterze szkaradnego indywiduum, jakim jest ich syn.
- Logicznie - pierwsza alternatywa, filozoficznie - druga. Pierwsza, bo sama Markowi zarzucałaś decydowanie za innych, więc powinnaś ich o wszystkim powiadomić, a nie chronić przed kontrowersyjną rzeczywistością. Druga - bo, mimo, że urodziłem się w Stanach, gdzie pacjenta powiadamia się bez zwłoki, że ma raka i określa ile jeszcze pożyje, to jestem filozofem i przeto nie mogę akceptować bezwarunkowego informowania o wszelkich nieszczęściach. Ileż to rodzin żyje zgodnie, póki ktoś „życzliwy” nie poinformuje o zdradzie współmałżonka. Śmiejemy się, że „mąż dowiaduje się ostatni”, a może on wiedział, a nie chciał reagować. W przypadku rodziców Marka nie wiemy, czy oni pogodzili się ze śmiercią syna, czy też dano im przesłanki, że on żyje. Zwróć uwagę na brak jakiejkolwiek jego reakcji na twoje słowa zapowiadające powiadomienie rodziców, z czego wynika, że on unika podjęcia decyzji, zwalając to na innych, w tym przypadku na ciebie, a sam chowa głowę w piasek i chce biernie czekać na rozwój wypadków. Nie jest pozbawiony możliwości działania, bo skoro nikt nie zakłócił waszego spotkania, to znaczy, ze mógłby swobodnie wejść, na przykład, do kawiarenki internetowej i w parę sekund wysłać wiadomość do Polski. Wniosek z mojego wywodu - nic jego rodzicom nie mów.
- Z podjęciem decyzji waham się jeszcze z jednego powodu. Widzisz, przez tych kilka lat, które upłynęły od naszego rozstania, on nigdy nawet nie podjął próby skontaktowania się z rodzicami, jednakże sądzę, że wiadomość o życiu ich marnotrawnego syna, w dodatku jedynaka, wniosłaby promyk otuchy do zmierzchu ich starczego życia.
- Nie znam ich usposobień, więc trudno mi coś doradzić, a rozumiem, że twoim zdaniem ta wiadomość nie wywołałaby żadnej zewnętrznej reakcji, żadnego działania, lecz tylko stanowiła pewną dla nich pociechę. Twoja profesjonalna argumentacja jest przekonywująca, więc skłonny jestem zmienić swoją opinię i wesprzeć ciebie w przygotowaniach do trudnej rozmowy.
- Ależ, ja nie mam zamiaru się przygotowywać, bo oni znają mnie od dziecka, a ja zawsze byłam wobec nich lojalna i szczera.
Zrezygnowała jednak z połączenia internetowego w obawie przed ujawnieniem swoich emocji i połączyła się telefonicznie. Po wymianie grzeczności, przeszła do meritum i szczegółowo opowiedziała o spotkaniu z Markiem. Niedoszły teść odrzekł:
- Bardzo jesteśmy ci wdzięczni za to, że zdecydowałaś się o wszystkim nam powiedzieć i zdajemy sobie sprawę z szoku jakiego musiałaś doznać spotykając tego naszego nieboszczyka. My cały czas żywiliśmy nadzieję, że on żyje, bo służby specjalne ją w nas podtrzymywały, po cichu nas informując, że wyniki ekshumacji podane oficjalnie są sfałszowane. Jak wiesz, nigdy nie podejmowaliśmy prób kontaktu z nim od czasu waszego rozstania, więc i teraz tego nie zrobimy; natomiast dzięki tej wiadomości będzie nam lżej żyć, bo, w końcu, to nasze jedyne dziecko.
I tak Weronika miała sprawę „z głowy”, natomiast Marek zbulwersowany jej jednoznaczną opinią czuł się upokorzony i wściekał się na nią i samego siebie.
- Po cholerę się przed nią otworzyłem ? - zżymał się Mareczek - To ja, szczerze, wszystko jej opowiedziałem, a ona, pieprzona psycholożka, zamiast współczuć, naubliżała mnie i opluła.
Długo jeździł po mieście, by się uspokoić, a gdy wrócił do domu, uśmiechnięta Dorota powitała go słowami:
- Siadaj, Mareczku, do kolacji, przygotowałam małe przyjęcie z okazji rocznicy twego przyjazdu.
Dorota zdążyła już zawiadomić Centralę o nowych problemach z Markiem, jak również przesłać nagranie jego spotkania z Weroniką, więc mogła, rozluźniona, spożywać rocznicową kolację. Udawała, że o niczym nie wie i z rozbawieniem obserwowała Marka rozładowującego stres kolejnymi drinkami. Musiała spokojnie czekać na jutrzejsze decyzje Centrali... Po opróżnieniu całej butelki whisky, Marek zapomniał o przykrościach usłyszanych od Weroniki i nabrał ochoty na jacuzzi i seks, ale srodze się zawiódł, bo Dorotę nawiedziły nagle migrena, globus histericus i wapory. Jego zapatrzenie w siebie sprzyjało irracjonalnemu przeświadczeniu, że wszystko jest OK, że nie robi nic złego, a niedawno ujawnione wybryki z Mary Lou i Chou niczego go nie nauczyły. Tak więc stanowił patologiczny przypadek, w którym jedynie interwencja chirurgiczna mogła przynieść pożądane zmiany
ROZDZIAŁ XI
OPERACJA

Zwołana następnego dnia telekonferencja, dzięki zbieżnym poglądom, była wyjątkowo krótka. Zagaił dyrektor:
- Przypominam państwu, że zgodnie z sugestią prof. Potockiego, przenieśliśmy Marka W. do Houston i zapewniliśmy znakomitą opiekę. Ożeniliśmy go z Dorotą i doprowadziliśmy do przyjacielskich stosunków z Davidem Archerem. Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Niestety przypadkowe spotkanie z byłą narzeczoną, którego przebieg został skrupulatnie zarejestrowany, rozwiało nasze nadzieje. Wnioski przedstawią specjaliści, ja tylko chciałem zapewnić, że wszystko mieliśmy pod kontrolą, gdyż ta była narzeczona nazywa się obecnie Wera Kot i nie tylko jest żoną, uczestniczącego w naszej telekonferencji, prof. Roberta Kota, lecz i sama, jako wybitny psychoanalityk współpracuje z nami. W związku z tym, co powiedziałem, proszę, aby jako pierwszy, zabrał głos, profesor Kot.
- Zabieram głos, nie jako filozof, lecz, przede wszystkim, jako mąż swojej żony, osoby specjalizującej się w psychologii społecznej i jednocześnie znającej Marka W. od wczesnego dzieciństwa. Jej zdaniem niedojrzałość, wyolbrzymione mniemanie o sobie, połączone z kompletnym brakiem samokrytycyzmu, egoizm i łatwość w usprawiedliwianiu własnych błędów, nie uległy żadnej zmianie, a jego przekonanie o swojej racji ją przeraziło. Dylematem dla niej stało się podjęcie decyzji o powiadomieniu jego rodziców o spotkaniu, bo była z nimi zaprzyjaźniona, podczas, gdy on, od wielu lat, nie utrzymywał żadnych kontaktów. Po długiej dyskusji i, oczywiście, konsultacji z Centralą, zatelefonowała do nich, a oni, ucieszeni samym faktem, że on żyje, nie zamierzają w żadnym wypadku próbować szukania z nim kontaktu. Dziękuję, to całość informacji jaką chciałem przekazać.
Po zgodnych ocenach psychiatry Claude de Lamartine’a i socjologa Moshe Potockiego, zabrał głos neurochirurg Svedenborg.
- Jesteśmy gotowi do operacji, lecz muszę przestrzec przed wygórowanymi oczekiwaniami. Jestem w kontakcie z Houston i wiem, że państwo Walus zdecydowali się na zapłodnienie in vitro, z poprzedzającą korektą genotypów. W tym przypadku możemy spodziewać się pełnego sukcesu, bo dziecka mózg to terra intacta wpływem otoczenia, natomiast w przypadku osoby dorosłej zakodowane są pewne stereotypy zachowań i nie możemy określić w jakim stopniu zostaną ograniczone dzięki operacji. Ponieważ, jak mniemam, jesteśmy zdecydowani na interwencję chirurgiczną, proszę o podanie terminu mego wyjazdu do Houston.
- Jako wstępny, orientacyjny termin proponuję koniec następnego miesiąca. Jest to termin krótki, lecz wydaje się wystarczający, by Markowi W., jak wiemy wielce podatnemu na wpływy, zasugerować konieczność operacji, ze względu na wyimaginowany tumor mózgu. Przygotowani jesteśmy na wywołanie narastających, coraz bardziej uciążliwych bólów głowy, co skłoni Marka W. do poddania się badaniom, w tym tomografii komputerowej, która wykaże konieczność operacji. Dziękuję państwu, na tym kończymy naszą telekonferencję.
Tego samego dnia Dorota została zaopatrzona w odpowiednie preparaty wywołujące przykre objawy, które skrzętnie dodawała Markowi do posiłków. Marek, którego samozadowolenie z siebie doznało poważnego uszczerbku w trakcie rozmowy z Weroniką, starał się o niej zapomnieć, lecz próby zakończyły się fiaskiem, gdy David zagadnął:
- Miałem przyjemność zjeść kolację kilka dni temu z twoją znajomą z Polski, panią Werą Kot, która jest żoną mojego przyjaciela Roberta, profesora filozofii z Oklahomy. Czy ty jego znasz również ?
Zaskoczony Marek nie wiedział co odpowiedzieć, i znów wypłynęła z niego cała „markowatość”
- A owszem, spotkałem ją przypadkowo na Uniwersytecie. Ona, zdaje się, jest psychologiem i uczestniczyła w jakimś tutejszym sympozjum, ale to luźna znajomość z dalekiej przeszłości, a obecnie nie utrzymujemy kontaktów i nie znam jej męża, a nawet nie wiedziałem, że wyszła za mąż, ani też o tym, że wyjechała z Polski.
- Czyli odniosłem błędne wrażenie, że was coś łączyło. Sorry.
- A tam, stare dzieje, nie ma o czym mówić - Marek próbował „wyluzować”.
- Bo wiesz, mnie z Robertem, łączą wspólne losy. Jak wiesz, mojej rodzinie udało się uciec z Polski w czasie II w. św., a jego została zmuszona do emigracji w 1968 roku; obaj znamy język polski, no i on ożenił się z Polką, a ja mam zamiar uczynić to samo z Haliną.
Wiadomość o przyjaźni Davida z mężem Weroniki przyprawiła go o ból głowy, który nie minął następnego dnia, a nawet wprost przeciwnie pogłębiał się z każdą godziną. Nie wiedział przecież, biedaczysko, że to nie stres, a proszeczki - żoneczki dodawane skrupulatnie do posiłków, jaki i kawy, są tego przyczyną. Już po trzech dniach umówił się z lekarzem, który natychmiast skierował go na specjalistyczne badania. I tak, równo w dziesięć dni po telekonferencji, specjaliści orzekli: groźny, powiększający się tumor mózgu, konieczna niezbędna operacja. Ogłoszono alert i tydzień później, prof Svedenborg mył ręce przed operacją w Centralnej Klinice NASA, w Houston. Ciężko przerażony pacjent wjechał na salę operacyjną, a anestezjolog zajął się jego usypianiem. Prof. Svedenborg wziął skalpel i naciął wygoloną czaszkę pacjenta.... A przed budynkiem siedziała przejęta Dorota i paliła jednego papierosa za drugim. Podszedł David i rzekł do niej:
- Nie denerwuj się, to było konieczne. Rozmowę z Werą zataił nawet przed
ROZDZIAŁ XII
NOWE ŻYCIE

Gdy się obudził Dorota siedziała przy łóżku. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Wszystko w porządku. Śpij spokojnie.
Po ponownym przebudzeniu czuł się dziwnie spokojnie. Było to uczucie zupełnie mu nieznane, gdyż dotychczas tak bardzo sam o siebie się troszczył, że podświadomie wprowadzał się w stan ciągłego niepokoju. Teraz odczuwał jakąś wewnętrzną pogodę i nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Na szpitalnej szafce zauważył cienką książeczkę.
- Pewnie celowo Dorota ją zostawiła - pomyślał - No to wypada ją obejrzeć.
Wziął tomik do ręki, na okładce: NIECODZIENNE ROZMOWY Z KSIĘDZEM JANEM TWARDOWSKIM, otworzył na przypadkowej stronie i przeczytał:
„Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą... „
Odłożył książkę i zaczął myśleć o rodzicach.
- Ile to lat minęło od ostatniej rozmowy ? Nieważne, trzeba to natychmiast naprawić. Muszę szybko do nich napisać, wyjaśnić, póki jeszcze, mam nadzieję, żyją.
Gdy przyszła Dorota natychmiast wyjawił swoje pragnienie:
- Zrozum, kochanie, ja dopiero teraz zrozumiałem jakim potworem byłem. Chcę jak najszybciej wyjaśnić wszystko rodzicom, boję się czy zdążę, bo oni są już w podeszłym wieku. Czy mogłabyś przynieść mój laptop ?
Dorota nie dała po sobie poznać, jak się ucieszyła ze zmiany jaka zaszła w Marku, lecz zdawała sobie sprawę, że prawdy o przeprowadzonej operacji nigdy nie będzie mogła mu wyjawić. Przyniosła laptop, a Marek niespodziewanie zapytał:
- Ale, czy ja mogę do nich napisać ? Czy to jest bezpieczne ? No i, przede wszystkim, czy Centrala się zgodzi ?
Dorota oniemiała; toż to całkiem inny człowiek. Myśli o innych, przejmuje się bezpieczeństwem, no i, przede wszystkim, troszczy się o zgodę Centrali..
- Możesz, pisz śmiało, Centrala nie tylko wyraziła zgodę, lecz również uprzedzi twoich rodziców o twoim liście. Aby nie doznali szoku z powodu nadmiernego wzruszenia, zaprzyjaźniony adwokat poinformuje ich o nadchodzącej niespodziance. On już ich wspierał przy „twojej” ekshumacji. Nie zapomnij napisać, jaka wspaniałą synową mają - zażartowała Dorota.
Pisanie okazało się bardzo trudne. Zaczynał, i wymazywał; nie mógł znależć odpowiednich słów. W końcu postanowił szczerze przelać swoje myśli na papier.
Kochani Rodzice ! Męczę się nad tym listem niemożebnie, bo nie wiem jak Wam wszystko, co myślę, przekazać. Po wielu nieudanych próbach, postanowiłem pisać prosto z serca, może więc nieskładnie, lecz na pewno szczerze. Piszę ten list ze szpitala, w którym, dwa dni temu, usunięto mnie tumor mózgu. Gdy obudziłem się po operacji, wiedziałem, że natychmiast muszę do Was napisać. Żałuję, że nie podjąłem prób nawiązania kontaktów przez tyle lat, lecz czułem się urażony i obrażony na cały świat. Jakiś miesiąc temu spotkałem przypadkowo Weronikę, która mnie powiedziała tyle przykrych rzeczy, że byłem na nią, początkowo, wściekły, lecz obecnie, leżąc w szpitalu, zrozumiałem, że miała wiele racji. Proszę Was o wybaczenie i jakiś sygnał upoważniający mnie do dalszego pisania. Załączam moja aktualną wizytówkę.
Pracuję w NASA, ożeniłem się ze wspaniałą kobietą imieniem Dorota, z którą byliśmy razem już ponad dwa lata przed wyjazdem z Polski, i aktualnie oczekujemy syna. Mam nadzieję, że uda mnie się Was tu ściągnąć. Jestem jeszcze słaby, więc kończę i czekam na odzew.
Całuję Was - Wasz Jedyny syn, Marek.
Wysłaniem listu zajęła się Centrala, by nie przechwyciły go polskie służby specjalne. Marek wyszedł ze szpitala, wrócił do pracy, a wszyscy członkowie Zespołu udawali, że nie zauważają zmian w jego zachowaniu. Dziesięć dni po wyjściu ze szpitala, Dorota poddała się zapłodnieniu in vitro i zaczęło się oczekiwanie na narodziny potomka. Po, mniej więcej, miesiącu kierownik Zespołu wręczył mu list od rodziców i powiedział:
- Cieszę się, że pogodziłeś się z rodzicami, lecz pamiętaj o dyskrecji. Nie może być mowy o jakichkolwiek połączeniach telefonicznych lub internetowych. W Polsce zostałeś, raz na zawsze, pochowany, a rodzice dbają o „twój” grób. Od razu, chcę też ciebie poinformować, że jeśli wyrazisz takie życzenie, to ewentualnym przyjazdem twoich rodziców zajmie się Centrala, poprzez naszego eksperta prof. Kota i jego żonę. Żadnych podejrzeń w Polsce, nie wzbudzi wyjazd twoich rodziców do Stanów na zaproszenie Wery, którą traktują jak córkę.
Marek buzię rozdziawił ze zdziwienia i zapytał:
- A czy Wera wie, że jej mąż pracuje dla nas ?
- Oczywiście, Robert, jako członek naszego brain trust, polecił nam również swoją żonę i ona współpracuje z nami w dziedzinie, bardzo dla nas ważnej, psychologii społecznej.
- Ale, przecież cała moja tragedia zaczęła się od przymusu ukrywania prawdy przed nią.
- Nieprawda, jesteś w błędzie. Niebezpieczeństwo stanowiłeś ty, a nie ona. Gdyby nie twoja depresja, obsesja czy jakaś tam inna cholera, ogólnie rzecz biorąc – skrzywione spostrzeganie świata, to by nie było problemu, i możliwe, że już wtedy zaproponowalibyśmy współpracę młodej, trzeźwo i racjonalnie myślącej, dobrze się zapowiadającej młodej psycholożce. Pamiętaj, ceniliśmy ciebie jako matematyka, lecz swoim światopoglądowym zacofaniem przysporzyłeś wiele kłopotów.
Marek spokojnie wysłuchał reprymendy i, ku własnemu zdziwieniu, uznał jej słuszność. Ucieszony z otrzymanego listu pobiegł do swojego gabinetu go czytać.
Kochany Synu ! Nam też jest trudno rozpocząć korespondencję z Tobą, po tylu latach izolacji, lecz wiemy, że niecierpliwie czekasz, jak piszesz, na nasz odzew. Czas robi swoje, a ponadto jesteśmy u schyłku życia, a nie wypada odchodzić bez pojednania i wzajemnego wybaczenia. Tak, wzajemnego, bo pragniemy Ci, razem z ojcem, który stoi mi nad głową i każde słowo kontroluje, powiedzieć, że poczuwamy się do winy za niewłaściwe wychowanie Ciebie i tolerowanie twoich wybryków. Doceniamy twój list i traktujemy go jako „signum temporis” refleksji i poprawy.
My nigdy nie uwierzyliśmy w Twoją śmierć, a pomagał nam w tym nasz przyjaciel, adwokat, dobrze zorientowany w twoich sprawach. On też doręczył nam twój list i tą samą drogą wysyłamy do Ciebie niniejszy. Weronika dzwoniła do nas, zaraz po spotkaniu z Tobą, czym bardzo podtrzymała nas na duchu.
Pozdrów naszą dzielną synową, bo na pewno, nie jedno z Tobą przeszła. Całujemy Ciebie i czekamy na dłuższy list. - Rodzice-
Wieczorem pokazał list Dorocie i razem cieszyli się snując plany o ściągnięciu rodziców Marka do Stanów. I nagle Marek uprzytomnił sobie, że nic nie wie o rodzinie Doroty i bezpośrednio, szczerze o to ją zapytał. Dorota spoważniała i odrzekła:
- To długa historia bez happy endu, kiedyś ci opowiem, a na razie musi ci wystarczyć wiadomość, że nie mam rodziny poza tobą i naszym dzidziusiem.
W piątym miesiącu ciąży, po otrzymaniu wyników szczegółowego badania płodu, Dorota, sama z siebie, powróciła do tematu.
- Moich trzech braci nie dożyło trzydziestego roku życia. Wszyscy umarli wskutek następstw choroby genetycznej - cystic fibrosis. Do mnie uśmiechnęło się szczęście i zostałam królikiem doświadczalnym. W wieku 19 lat zostałam wysłana do Stanów, do Filadelfii i poddana eksperymentalnej gene therapy zakończonej pełnym sukcesem. Stałam się pierwszą pacjentką na świecie wyleczoną z tej choroby. Jednakże, nie było stuprocentowej pewności co do zdrowia mego ewentualnego potomstwa, dlatego też nalegałam na zapłodnienie in vitro, poprzedzone germline therapy. Otrzymane dzisiaj wyniki badań naszego dziecka usuwają wszelkie obawy na temat jego zdrowia.
- Ale, dlaczego nie powiedziałaś mnie o tym wcześniej ? - zapytał rozżalony Marek - Przecież razem łatwiej by nam było przez to przejść.
- Bo się bałam, bo, niestety, nie potrafiłam wymazać z pamięci twoich zacofanych poglądow sprzed lat, gdy obsesyjnie broniłeś wyimaginowanego prawa naturalnego, a doświadczenia genetyczne uważałeś za grzeszne próby poprawiania „dzieła Bożego”.
- Za to, teraz, jestem orędownikiem walki o prawo do „projektowania” własnego potomstwa. Wszelkim próbom „naturalnej” inseminacji, a szczególnie jej próbom podejmowanych przez pijanego samca czy też osobnika z HIV-em lub innym paskudztwem, mówię zdecydowane NIE. Niech żyje eugenika !
Ostanie słowa usłyszał David, który właśnie przybył na umówioną kolację i ochoczo, natychmiast, włączył się do rozmowy.
- A jak rozwiązać problem potencjalnych tatusiów, którzy w zdecydowanej większości będą chcieli mieć syna ?
- Sprawa jest dziecinnie prosta, tak jak Chińczycy rozwiązali przydział pozwoleń na wjazd samochodem do śródmieścia Pekinu - przez losowanie.
- Nieźle, jednak obawiam się, że po początkowej fali protestów przeciw samej idei planowania, nastąpi tsunami, które może przynieść pogrom „bezbożników”.
- Tak, ale po tsunami nastąpi okres refleksji w zaciszu domowym według schematu:
Popatrz, Jadźka, na te nasze bachory: Irka ma krzywe nogi, Hania ciągle zasmarkana, a Jasiek – kurdupel, a teraz jakie widoki się otwierają: wezmą od nas te kromozomy, z witriolem wymieszają, przyprawią i wstrzykną tobie, jak weterynarz naszej Krasuli, a za dziewięć miesięcy urodzi się chłopak, jak ta lala.
Oj, głupiś ty, Józek, jaki witriol, toż ta probówka, w której to przyrządzają nazywa się inwitro”.

A potem wszyscy ustawią się w kolejce, i będą listy kolejkowe, próby korupcji, przekupstwa i powoływania się na wpływy. Po mniej więcej roku zacznie się okres reklamacji i pretensji, jednocześnie rozkwitnie zawiść, a w Polsce Partia Prawdziwych Polaków zażąda pozbawienia, dzieci urodzonych wskutek zapłodnienia in vitro, obywatelstwa i przymusowej ich emigracji.
- I właśnie by do tych i innych idiotyzmów nie dopuścić, powstała nasza Centrala. – zakończyła temat Dorota.
Miesiąc później przylecieli rodzice Marka i nie mogli nadziwić się zmianom, jakie zaszły w jego zachowaniu. Wydał im się jakiś obcy. Sprawdziła się stara prawda, że w pamięci ludzkiej trwalsą złe wspomnienia od dobrych. Teraz, nie zauważając w Marku cech budzących niewątpliwie niemiłe, lecz jakże swojskie odczucia, czuli się dziwnie, nieswojo. Gdzie się podział ich wiecznie naburmuszony syneczek ? Dorota, owszem, spodobała im się, przede wszystkim ze względu na opiekuńczość, jaką wykazywała w stosunku do ich syna, lecz dalej drzazga tkwiła w ich sercu, czyli porzucona Weronika. Dali temu wyraz w zasadniczej rozmowie, do której doszło trzy dni po ich przylocie. Matka oświadczyła:
- Marku, czytaliśmy dokładnie i wielokrotnie twoje listy, lecz dalej nie możemy zrozumieć, dlaczego nie powiedziałeś wszystkiego, jeśli już nie nam, to choćby Weronice.
- Bo byłem zamkniętym w sobie introwertykiem i w żaden sposób nie mogłem przebić mojej skorupy ochronnej. Teraz, wskutek głębokich zmian mojej osobowości, które zachodziły długo i pod wpływem wielu czynników, otworzyłem się na świat i ludzi, a mimo to jestem dalej przekonany, że wówczas, nie mogłem, nie byłem w stanie postąpić inaczej. Miałem poczucie zagrożenia mojego ego, nie tylko w miejscu pracy, lecz również ze strony Weroniki i jej towarzystwa. Ona dominowała w naszym związku, więc jak ja niespełniony macho, nadrabiający skrycie zacofanie intelektualne, miałem się przyznać do, jak mnie się wydawało, całkowitej klapy w pracy oraz obsesji lękowej przed atakiem stworów spoza naszej planety; obsesji, którą sam w sobie wywołałem wskutek skrajnie konserwatywnej mentalności. Wtedy byłem wewnętrznie przeciw klonowaniu, in vitro, modyfikacji genetycznej czy też eksperymentom z komórkami macierzystymi, a dzisiaj oczekujemy dziecka powstałego z naszych zmodyfikowanych gamet, połączonych w zygotę w „probówce”.
Dziwnym trafem nie trzeba było wzywać pogotowia ratunkowego, skończyło się na znaczącej wymianie spojrzeń między konserwatywnymi rodzicami, ciężkich westchnieniach matki i podsumowaniu ojca, przed którym wypił trzy szklanki whisky.
- Tak, tak - powiedział - czas umierać, bo zrozumieć tego się nie da, a aprobować nie wypada. Mógłbyś nam oszczędzić tych okropieństw, choćby na należny szacunek twojej rodzicielce. A naszą dewizą pozostanie: co Bóg stworzył, niech człowiek nie śmie poprawiać.
- Tato, ja nie chcę się kłócić, lecz czemu używasz okularów, skoro Bóg dał ci taki wzrok, a nie inny. I jak mogłeś lecieć samolotem, skoro Bóg wyposażył cię w nogi, byś chodził po ziemi, a w skrzydła do latania wyposażył tylko anioły, ptaki i motyle.
- Postęp cywilizacyjny zawsze wzbudza kontrowersje, dziadek mi opowiadał, że po wojnie chłopi nie chcieli zakładać piorunochronów ani elektryfikacji, a już sama propozycja stosowania nawozów sztucznych zamiast tradycyjnej gnojówki, wywoływała zdecydowany bunt; wystarczyło dwadzieścia lat, by ci sami chłopi bili się w kolejce po przydział tychże nawozów. Na obecne techniki trzeba patrzeć pod kątem korzyści płynących z niedopuszczenia do przenoszenia, z pokolenia na pokolenie, tzw chorób dziedzicznych - próbowała załagodzić spór Dorota.
Trochę dyplomacja Doroty pomogła, ale i tak cała Hameryka nie przypadła rodzicom Marka do gustu. Znieśli jeszcze jakoś fakt, że ludzie w Poniedziałek Wielkanocny pracują, lecz jak zobaczyli, że Bożego Ciała nikt nie świętuje i że, w ogóle, żadnej procesji nie ma, spakowali walizki i powrócili chyłkiem do Polski. Tak więc nie doczekali narodzin wnuka, ale to i lepiej, bo jaki to wnusio, jak go sztucznie pozbawiono babcinych i dziadziusiowych przywar. Młodzi z ulgą odetchnęli, bo, mimo, że cieszyli się z przyjazdu rodziców Marka, to przepaść dzieląca ich światy okazała się zbyt duża, by móc mieszkać razem, by mimo różnic światopoglądowych móc kohabitować. Obie strony zrozumiały, że stosowniejsze będzie ograniczenie kontaktów do wymiany korespondencji. W czasie pierwszej kolacji po wyjeżdzie rodziców Marek powiedział:
- Zrozumiałem, że to nie jest różnica pokoleniowa, lecz cywilizacyjna. Zamykanie się w narodowej skorupie, w „wspólnocie plemiennej zamiast obywatelskiej”, jak to określa prof. Janion, prowadzi do alienacji, zamykania się w oblężonej wieży, i objawia równoczesnymi kompleksami niższości i wyższości; tym pierwszym wobec pogardliwego wobec nas Zachodu, a tym drugim wobec dziczy ze Wschodu, bo przecież pozostajemy „przedmurzem chrześcijaństwa”. Miał rację Gombrowicz twierdząc, że aby być CZŁOWIEKIEM, pisanym dużą czcionką, trzeba przestać być Polakiem, w sensie nacjonalistycznym kato-Polakiem.
- Mareczku, ty genialny jesteś, jeszcze pół roku temu nie śmiałam marzyć, że mój mąż tak zmądrzeje. Twój syn będzie z ciebie dumny.
- Z tą dumą trzeba będzie jeszcze trochę poczekać; najpierw się zmobilizuj i go urodź.
I Dorota się sprężyła i po trzech dniach wydała na ten najwspanialszy świat, chłopię długości 53 cm i ważące prawie pięć kilo. Wszystko odbyło się szybko i bez zakłóceń, a jedynym wyjątkiem było omdlenie oczekującego tatusia, który stał się tak empatyczny, że zasłabł już przy pierwszym krzyku rodzącej żony. Wrócili do domu drobiazgowo przygotowanego przez Marka do potrzeb nowego lokatora, i rozpoczęli nowy etap życia w poszerzonej rodzinie. Po pierwszych dniach ekscytacji potomkiem, zaczęli planować dalszą „reprodukcję”.
- Mężu, nie ma co zwlekać, trzeba brać się do dzieła. Zgodnie z naszym planem powinnam teraz urodzić dziewczynkę.
- Obawiam się o twoje zdrowie, niech wpierw wypowiedzą się ginekolodzy co do terminu.
- Już się wypowiedzieli, nie widzą żadnych przeszkód, w tym, aby zabieg się odbył w przyszłym tygodniu. Zarodek żeński mają gotowy.
- To mnie, w końcu genialnemu matematykowi, wychodzi, że z pięćdziesięcio procentowym prawdopodobieństwem córka urodzi się dokładnie rok po synu. Pozostałe 50 % rozkłada się w obszarze dwutygodniowym.
W czasie trwania drugiej ciąży, postanowili kupić dom, który zaspokoiłby wymagania czteroosobowej rodziny na długie lata. Przebierali tak długo, że do przeprowadzki doszło dopiero na miesiąc przed rozwiązaniem. W czasie porodu, który nastąpił dwa dni przed planowanym, Marek był bardzo dzielny i nie zemdlał, a córeczka była śliczna i ważyła 3,2 kg, przy 51 cm wzrostu. Najbliższymi sąsiadami w nowej rezydencji zostali państwo Archer, czyli David i Halina, którzy również spodziewali się dziecka i doczekali się go miesiąc później.

ROZDZIAŁ XIII

MATRIX

Centrala żegnała, odchodzącego na emeryturę, Dyrektora, który jednocześnie zarządzał Instytutem Badań Kosmicznych, w Warszawie. Z tej okazji odbyła się telekonferencja, na której Dyrektor wygłosił przemówienie podsumowujące jej osiągnięcia pod jego skrzydłami. Zaczął od podziękowań:
- Dziękuję za zorganizowanie tej uroczystości, dziękuję za okazywaną sympatię i empatię, lecz przede wszystkim dziękuję za nasze wspólne dzieło, jakim jest, wprawdzie nieformalny, jednakże sprawny i efektywny MATRIX. Przez MATRIX rozumiemy miejsce, w którym coś się tworzy, formuje i rozwija. To „coś” to idea bezpiecznej Ziemi, a miejscem jej realizacji są nasze mózgi, tworzące silną wspólnotę, której celem jest niedopuszczenie by zdobycze nauki były kiedykolwiek wykorzystane do samozagłady ludzkości, by cyklon B był wytwarzany dla fabryki śmierci w Auschwitz-Birkenau, a energia atomowa do produkcji bomb atomowych zrzucanych na Hiroszimę i Nagasaki.
Centrala, od początku podjęcia działalności nawiązywała współpracę z uczonymi z całego świata, lecz z przyczyn, w głównej mierze, politycznych miała trudności w zorganizowaniu trwałych, silnych zespołów m. in. w Rosji, południowej Ameryce i całej Azji. Dzięki intensywnym staraniom pierwszy Zespół w Ameryce Płd zaczął działać w Sao Paulo pod egidą Instytutu Astronautyki, a w Hawanie, szczycącej się wysokim poziomem wykształcenia lekarzy, powstał, w miejscowym Instytucie Medycyny, Zespół Genetyczny. Na terenie Azji pierwsze próby były utrudnione: w genetyce - wskutek wykrycia, w 2005 roku, oszustw południowo - koreańskiego genetyka Woo Suk Hwanga, a w fizyce - wyścigiem w „zdobywaniu Kosmosu”, do którego przystąpiły Chiny. Ponadto rozmowy uczonych utrudniał konflikt „irański”, w którym stanowisko przeciwne amerykańskiemu i Unii Europejskiej zajęły Chiny i Rosja. Szczęśliwie otwarcie drugiej nitki rurociągu gazowego po dnie Bałtyku umocniło więź gospodarczą między krajami Europy Zachodniej i Rosją, a wzrastające zadłużenie Stanów w Chinach poprawiło atmosferę negocjacji między tymi dwoma gigantami światowej gospodarki. Najważniejszą rolę, po obu stronach oceanu, odegrali jednak naukowcy-lobbyści na rzecz „nauki bez granic”. W rezultacie rok 2012 stał się uwieńczeniem wieloletnich starań Centrali, które dzięki utworzeniu silnych ośrodków w Petersburgu i Szanghaju oraz istniejących już w Bombaju i Osace, doprowadziły do powstania „globalnej sieci ludzi dobrej woli”.

Lecz nasza wspólnota mózgów, ten nasz MATRIX, jest czymś o wiele większym niż jakakolwiek globalna sieć. Bo sieć, to tylko zbiór istniejących połączeń, obojętne jakich, technicznych, telepatycznych, komunikacyjnych czy jakichś tam innych, dający możliwość przesyłania kogoś lub czegoś, bez jakiejkolwiek możliwości tworzenia innowacyjnego; natomiast MATRIX tworzy i kształtuje. I tu pozwolę sobie wrócić do początków naszej działalności, kiedy borykaliśmy się z ukształtowaniem nas samych. Zaczynaliśmy w kilku, i każdy temat budził kontrowersje, lecz nasz upór w realizacji nadrzędnej idei prowadził do samouświadomienia i uformowania naszych poglądów. Dzięki świadomej, przemyślanej, wynikającej z własnego przekonania i uargumentowanej indoktrynacji przybywało nas i dzisiaj nie ma dziedziny życia bądź nauki, której najwybitniejsi przedstawiciele nie należeliby do nas i nie pomagaliby w pokonywaniu zacofania i zabobonów kultowych. Nie ma już miejsca na świecie, do którego byśmy nie docierali, a nasza współpraca bez granic, ogólnoludzka, doprowadziła do likwidacji ostatnich białych plam na mapie rozmieszczenia naszych ośrodków, jakie stanowiły Rosja i Chiny. Trust mózgów czuwa i już nigdy nie dopuści do użycia zdobyczy cywilizacyjnych przeciw samym sobie, przeciw własnej cywilizacji, która je stworzyła !
- Bo ludzie są jedynymi przedstawicielami fauny, którzy mordują osobniki tego samego gatunku, a więc działają na rzecz samozagłady, co jest dowodem utraty instynktu samozachowawczego. Również zabijanie przedstawicieli innych gatunków, bez powodu, dla samej chęci wykazania swojej dominacji, jest pogwałceniem praw natury i woli Boga, bez względu na to, w jakiego wierzycie. Czy jakikolwiek Bóg mógłby pochwalać stosowanie najlepszych strzelb z celownikami optycznymi do zabijania bezbronnych sarenek, lub oszukiwanie naiwnych ryb przez wabienie ich przynętą, by, w końcu, trafiły na haczyk rozrywający im wnętrzności ? A spójrzcie, ilu jest wśród was zadowolonych z siebie myśliwych i wędkarzy. I my, w następnym etapie to zmienimy, lecz nie poprzez restrykcje, a przez uświadomienie. Bo właśnie ta droga prowadzi najskuteczniej do zmiany mentalności ludzkiej. I to jest naszym najważniejszym zadaniem.
Opowiadamy ludziom o innych galaktykach, o „czarnych dziurach”, o antymaterii, o oddalaniu się gwiazd, jak również o cząstkach przekraczających prędkość światła, ciśnieniu mniejszym od „próżni” czy temperaturze niższej od zera „absolutnego”; i ludzie się z tym oswajają, i coraz więcej do nich trafia. Ale to są złudne wrażenia, które powstają w dziedzinach nie dotyczących problemów życia codziennego przeciętnego człowieka, problemów dnia powszedniego. Spójrzcie na, skrótowo to nazwę, eugenikę. Podczas, gdy zdobycze nauki pozwalają, lub pozwolą w najbliższej przyszłości, na całkowitą eliminację chorób przenoszonych na drodze dziedziczenia, tzw chorób genetycznych, to zacofanie cywilizacyjne uniemożliwia wdrożenie stosownych profilaktycznych procedur. Czyż ludzkość ma ponownie czekać co najmniej 350 lat na zmianę stanowiska Watykanu, jak w przypadku rehabilitacji Galileusza ? Ja, stary człowiek, odchodzący dziś na emeryturę, stanowczo oświadczam, że należy całkowicie zaprzestać reprodukcji „w łóżku”, na rzecz sterowanych, programowanych zapłodnień metodą in vitro. Cieszę się, że jestem pierwszym, który ma okazję powiedzieć to całemu światu. Na marginesie wspomnę jeszcze, że ostatnio w polskim parlamencie dyskutowano nad projektem ustawy zabraniającej aborcji nawet w przypadku ciężkiego nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Nie czas, ani miejsce na wygłaszanie mojej opinii w tej materii, jednakże nie mogę pominąć jednego aspektu, a mianowicie przyczyn powstawania takich płodów. Zdecydowanej większości takich przypadków można uniknąć rezygnując z zapłodnienia „łóżkowego”, chociażby, na razie, w grupie „podwyższonego ryzyka”. Już wtedy kontrowersyjna ustawa dotyczyłaby tylko incydentalnych przypadków.
- Reasumując, chcę powiedzieć, że odchodzę pozostając szczęśliwy ze zrealizowania pierwszego etapu idei bezpieczeństwa naszej planety, tj stworzeniu „trustu mózgów” nadzorującego wykorzystanie zdobyczy cywilizacyjnych oraz systemu porozumiewania się „ludzi dobrej woli”. Aby podkreślić wagę tego sukcesu przypomnę, że już Heraklit twierdził, że ..jakiś udział w mądrości jest dostępny tylko niektórym z nas - wybrańcom, nie motłochowi”, i dlatego na was, wybrańcach, zintegrowanych w „truście mózgów” spoczywa odpowiedzialność za bezpieczeństwo Ziemi i obowiązek rządzenia na niej, bo „masa ludzka nie wie czego chce i tym samym nie potrafi się rządzić, dlatego powinna być rządzona”. Pamiętajcie, że ludzie pomniejszając strach przed naturą, powiększają równocześnie strach przed samym sobą, który jest o wiele groźniejszy i mniej przewidywalny, i tylko wasza mądrość i przezorność jest w stanie uchronić ludzkość przed przemianą strachu w agresję prowadzącą stricte do samozagłady.
- Dziękuję wszystkim i informuję, że moim następcą został mianowany, znany dobrze państwu, prof. Kowalski, z warszawskiego Instytutu Badań Kosmicznych.
Po zakończonej telekonferencji Dyrektor poprosił, na pożegnalną rozmowę, prof. Kowalskiego.
- Masz tydzień czasu, by wszystko sprawdzić i ewentualnie mnie o tym powiadomić. Potem, „umrę”.
- Atak serca czy wypadek samochodowy ? - zapytał Kowalski.
- Atak serca, a zwłoki znajdą dopiero po 24 godzinach, by jakiemuś durniowi nie zachciało się pobierać narządów do przeszczepu.
- Tak, to jeden z tutejszych paradoksów: pokonali wszelkie opory moralne w pobieraniu narządów, przyjmując za aksjomat, że dawca umarł, a równocześnie robią wielkie „halo” z nowo powstałej zygoty, i to nawet tej znajdującej się poza organizmem ludzkim.
- Mało tego; obłudnie udają, że nie widzą przemieszczania zarodków do miski klozetowej z pierwszym moczem bądź bidetu wskutek podmywania się, lub co gorsza irygacji, w chwilę po stosunku płciowym.
- Największe jaja to były z tym ich powoływaniem się na „prawo naturalne” z jednoczesnym zalecaniem „kalendarzyka małżeńskiego”, a więc namawianie do oszukiwania ichniego Pana Boga.
- I udawanie ślepoty, wskutek której niby nie widzą, że, poza nimi, cała fauna swawoli sobie płciowo tylko prokreacyjnie, tzn w specyficznym okresie płodności zdefiniowanej przez naturę.
- A swój pogrzeb będziesz obserwował ?
- Nie, a po co ? Ja wreszcie odpocznę od ziemskich spraw, to ciebie wyznaczyli na następcę. A, słuchaj, nigdy nie mieliśmy na to czasu, wyjaśnij mnie wreszcie, jak ci się udało wmówić Markowi W., że ma obsesję, że jego obsesja jest tylko obsesją.
- Najpierw, wstępnie wybił mu to z głowy spec w logice, Andrzej Mazur, a samego dzieła dokonały dwie seksowne panienki, pulchna Halinka i „nieziemska” Dorota. Czego to baba nie potrafi w łóżku osiągnąć ? W tej sytuacji zabieg neurochirurgiczny był niezbędny tylko do zmiany jego wrednego charakteru, bo „obsesja” już mu wcześniej minęła.
- A wyobraź sobie, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że to nie była obsesja ?
- Ale spekulujesz, to idź i powiedz mu ile lat „ziemskich” ma Dorota !
- Nie, to by wykraczało poza jego zdolność percepcji. Jest on wprawdzie specjalistą w zakresie liczb urojonych, jednakże liczba 7000 jest wartością jak najbardziej realną, a nie urojoną, natomiast to jej wiek, sam w sobie, wynoszący tyle, jest poniekąd urojony.
- A wiesz, z nią był niebezpieczny moment. Nasz błąd polegał na tym, że nie doceniliśmy doświadczenia seksualnego Marka. Naukowiec, matematyk, maminsynek. Tak, ale też stary dziwkarz; on grał „macho”, dziewuchy to brało i na wyścigi wskakiwały mu do łóżka. I jak przespał się z Dorotą, jej zbyt perfekcyjnym ciałem, umiejętnościami i wrażliwością, to doszedł do wniosku, że ona jest NIEZIEMSKA, w dosłownym znaczeniu; że jest stworem z innej planety. Dużo wysiłku i bajeru ją to kosztowało, by to wrażenie przyćmić. Zresztą wiesz, że ona jest perfekcyjnie przygotowana, nawet chorobę dziedziczną ma w zanadrzu.
- Tak, wiem, że, dzięki temu, łatwo przekonała go do in vitro. Wracając do spraw podstawowych, zauważ, że m. in. wskutek naszej pomocy, pogłębiła się przepaść między elitą, a pospólstwem. To przypomina cywilizację starożytnego Egiptu, w którym uczeni kapłani wyprzedzili poniekąd epokę.
- I dobrze. Nie widzę niczego w tym złego. Konieczność istnienia elit i, mniej lub bardziej, posłusznego pospólstwa propagowali ich najmądrzejsi, w tym św. Augustyn i Spinoza, jak również, o dziwo !, ideolog bolszewizmu - Lenin. Utwierdzały ten pogląd religie, tworząc niezbędne dla mas autorytety. I niech tak zostanie. Problemem ludzkości nie były wewnętrzne stosunki społeczne, lecz zagrożenie z zewnątrz. Uogólniłbym, że to cała historia ludzkości: wszystko co udawało się stworzyć lokalnie, ulegało zniszczeniu przez niższych kulturowo barbarzyńców. Babilon, Asyria - Sargona, Grecja, Rzym - ich zdobycze naukowe i cywilizacyjne zostały w olbrzymiej mierze unicestwione przez najazdy z zewnątrz. Dlatego też nasze poprzednie próby pomocy ludzkości były skazane na niepowodzenie. Dopiero postęp cywilizacyjny stworzył szansę rozwiązań globalnych. Oni sami to zauważyli nazywając swoją planetę „małą globalną wioską”. Technika umożliwiła natychmiastowe kontakty „mądrych” tego świata, by nie dopuścić do destrukcji. Trzeba przyznać, że ideę bezpieczeństwa próbowali wcielać w życie, jak chociażby przez stworzenie w ubiegłym wieku, bezpośredniego połączenia między Białym Domem i Kremlem, tak więc naszą zasługę, ja upatruję, bardziej w strefie organizacyjnej niż ideowej.
- Zasadniczo masz rację - zgodził się odchodzący Dyrektor - ja, jednak, patrząc z dyrektorskiego stołka, widzę ogrom pracy jaki wykonaliśmy w zakresie uświadamiania, który pozwolił na zmniejszenie dysonansu między możliwościami technicznymi, naukowymi, a dotychczas panującymi normami etycznymi. Z jednej strony, tworząc autorytatywny „trust mózgów” pomogliśmy naszym naukowcom, naszym „wybrańcom”, pokonać strach przed samym sobą, przed wyrażaniem własnych myśli, daliśmy możliwość swobodnej wymiany poglądów w gronie osób do tego predestynowanych, a z drugiej, tworząc szczelny MATRIX, zabezpieczyliśmy ich przed gniewem zacofanej tłuszczy, który by niewątpliwie wywołały ewentualne przecieki o naszych doświadczeniach.
- Tak, globalny MATRIX contra globalna ciemnota. No cóż, jeszcze sto lat temu protestowano przeciw prosektoriom, a dziś, dalej, w wielu krajach, podobnie zresztą jak tu, w Polsce, obowiązuje rytuał grzebania w ziemi zwłok, bez baczenia na ilość i jakość zarazków ile zawierają. Boją się elektrowni jądrowej, a nie chcą widzieć bomby ekologicznej, jaką stanowi każdy cmentarz. Reasumując, możemy przyjąć, że nasze zadanie wykonaliśmy, a ja pozostaję tylko w charakterze chwilowego zabezpieczenia, by powstałe struktury nieco okrzepły.
- Oczywiście, później funkcje administracyjne przekażesz odpowiedniej osobie, a sam wrócisz do nauki i w nagrodę, za dobrze wykonane zadanie, pożyjesz długo i szczęśliwie ciesząc się dziećmi i wnukami. Ja nie założyłem tu rodziny, nic mnie tu już nie trzyma, więc mogę się wynieść z niej, unosząc z sobą wspomnienia wielu przyjemnych chwil. Żegnaj, Ziemio !
Tydzień później odbył się pogrzeb urny z prochami długoletniego Dyrektora Instytutu Badań Kosmosu. A w dalekim Houston, „nieziemska” Dorota, szczerze, za nim zapłakała. To był prawdziwy „macho” - pomyślała.







-





No comments:

Post a Comment