Janusz ANDERMAN - "Łańcuch czystych serc"
Cieszę się z zakupu nowej książki Andermana (ur. 1949), który ma u mnie wysokie noty: dwa razy po osiem. Otwieram, czytam notę redakcyjną umieszczoną na końcu:
"Zamieszczone w zbiorze opowiadania zostały ułożone według kolejności ukazywania się drukiem. Pochodzą z tomów:'Brak tchu', Plus, Londyn 1983; 'Kraj świata', Instytut Literacki, Paryż 1988; 'Tymczasem', wydawnictwo UMSC, Lublin 1998; ostatnie opowiadanie opublikowano w tomie zbiorowym wielu autorów pt. 'Lekcja pisania', Czarne, Wołowiec 1998. Utwory zostały ponownie do tej edycji przejrzane."
Dlaczego on tak mało pisze? Chciał, nie chciał zostaję ze starociami; czuję się więc oszukany. Nie znam przyczyn z powodu których Anderman wychodzi na leniwego, a strata tym większa, że po odejściu Nowakowskiego, Iredyńskiego i innych, wytworzyła się wielka dziura w krótkiej formie realizmu z najwyższej półki, a sam stary Głowacki zapotrzebowaniu nie podoła. A on siedzi we Włoszczowej (chyba) i milczy. Wydaje mnie się, że dwie sprawy mogą mieć wpływ na jego twórczość: pierwsza, że on nie wierzy (według mnie słusznie) w wewnętrzną przemianę polskiego społeczeństwa po odzyskaniu niepodległości, a druga to nadszarpnięty wizerunek rozwodem z aktorką Trzepiecińską.
Tadeusz Nyczek kiedyś trafnie Andermana scharakteryzował:
"..Andermanowi do dziś zostało widzenie świata w kategoriach syfu..."
Na stronie:
http://www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka/2401/Lancuch-czystych-serc---Janusz-Anderman
czytamy:
"Anderman nie oszczędza nikogo, nie pochlebia nikomu i nikomu nie stwarza iluzji." The Guardian
"Opowiadania Andermana czyta się jak gryps, przerzucony do nas przez kraty." Encounter
"Anderman pisze – wydawałoby się – z najbardziej szorstkim realizmem, a jednak wywołuje to w rezultacie efekt magiczny." Los Angeles Times
Autor wynajduje antybohaterów i posługując się nimi, pokazuje od wewnątrz koszmar sytuacji społecznych, ludzką naturę skażoną przez Historię, i odmitologizowuje dwuznaczność zrywów społecznych, martyrologii. Znajduje na to własny sposób – charakterystyczny, przemawiający do wyobraźni, silnie działający na emocje. Wciela się przy tym – z fenomenalnym wyczuciem języka – w postaci – tyleż charakterystyczne, co przerażające....
Janusz Anderman – mistrz krótkiej formy, genialny językowo – pisze z właściwą dla siebie błyskotliwością, dystansem i szczerością, które sprawiają, że jego opowiadania są żywe, wielobarwne i intrygujące."
No, faktycznie, demaskatora teatralności i nieautentyczności zachowań nie da się lubić. Szczególnie to jest nie do zniesienia dla mitomanów i apologetów własnej walki z komuną i męczeństwa. Tym bardziej polecam ten zbiorek młodym, przygniecionym mitami o walce, bohaterstwie, cierpieniu i prześladowaniach ich rodziców, znajomych ich rodziców, jak i rodziców ich znajomych. Bo niby cała Polska walczyła, tylko ja, obecnie 73 letni, zawsze mieszkający, studiujący i pracujący w Warszawie, żadnego bohatera nie spotkałem.
Niech ta książka stanie się wiadrem zimnej wody, która otrzeźwi ulegających propagandzie polskich megalomanów, bo samych megalomanów otrzeźwić już się nie da.
Pierwsza część wydana w Londynie, wcale się nie dziwię, bo wali słowa nie po myśli ludu. Kto, po tylu latach, ma odwagę powiedzieć, że w kopalni "Wujek", to nie ZOMO winne, a prowokatorzy, którzy podpuścili górników, by nie przestrzegali stanu wojennego; a Anderman już w 1983 pisał (s. 25 - e-book):
" To ich sumienie obciąży przelana w środę polska krew. Niech odpowiedzą matkom poległych górników w kopalni Wujek, w imię jakiej sprawy postanowili doprowadzić do konfrontacji. Niech teraz spojrzą w oczy matkom zabitych..."
Tragiczne wydarzenia z kopalni "Wujek" są wszechobecne, również w wisielczych kawałach (s. 36):
".....Przychodzi zomowiec do lekarza z łomem w plecach. Teściowa? Nie, Wujek. Kopalnia..".
Czytamy, męczymy się; jestem życzliwie nastawiony i mogę znaleźć w sobie zrozumienie dla tego nieskoordynowanego tekstu pisanego w stanie wojennym, ale... Ale w nocie redakcyjnej napisano: "Utwory zostały ponownie do tej edycji przejrzane.”. Jeśli tak, to mogę rzec: „przejrzano” - to za mało, należało przemyśleć wpływ czasu na koncepcję.
Na stronie 104 nudna dziś krotochwila: Radę Wzajemnej Pomocy Gospodarczej - RWPG - odszyfrowujemy jako - Rosji wszystko, Polsce gówno. Dwadzieścia dziewięć odsłon pierwszej części, zatytułowanej w pierwotnym londyńskim wydaniu „Brak tchu”, kończy się na 167 stronie. Zastanawia mnie tytuł zbieżny z wybitnym dziełem Orwella, w recenzji którego cytowałem autora:
„..wszyscy płyniemy na płonącym okręcie, lecz nikt prócz mnie o tym nie wie...”
Idealnie pasuje to do Andermana, nie wiem natomiast, czy on jest tego świadomy...
Druga część, opublikowana pięć lat później w Paryżu, to cały, źle odbierany Anderman, demaskujący mit o internowanych (s. 176):
„...mnie to wszystko mierzi, ta atmosfera bogoojczyźniana, ten rytuał, te chóralne pienia religijne każdego dnia przez kraty, podrywanie co chwilę z byle powodu całego więzienia do głodówki, a widziałem takich krzykaczy, co żarli w nocy ukradkiem i przerywali te głodówki po dwóch dniach; te rozmowy miesiącami o robieniu wielkiej polityki, ta wiosna nasza, mimo że wiosna trwała nieubłaganie, podziały na tych, co za największą zasługę dla kraju uważali zrobienie z klawisza wała i na tych, co się wybierali do klawiszy z życzeniami na święta; to im da do myślenia, mówili; miesiącami się na ten temat międliło; przy tym symbole i symbole czegoś, czego już nie było, bo nie było tego przede wszystkim w ludziach; więc ten trzeźwy z politechniki zaczął mi mówić o tym, jak za murami, po tamtej stronie, rośnie legenda tego więzienia, jak się mówi, że zebrano w nim ekstremę ekstremy, że on, jako szeregowy działacz związkowy, cieszył się, gdy go już wzięli, że wiele się tu nauczy, w tej akademii opozycji; tak to miejsce nazwał, a teraz to się tylko zastanawia, jak ten cały interes mógł przetrwać szesnaście miesięcy; on się nie mógł otrząsnąć ze zdumienia i patrzył; przyglądał się i widział, jak poważny działacz związkowy był szczęśliwy, gdy zobaczył na dziedzińcu ubeka, bo mógł do niego krzyknąć z bezpiecznej odległości, ubol, ty chuju złamany na kaczych łapach; przyglądał się i był zdumiony i pytał, co można w ten sposób wygrać; patrzył na tych ludzi, co żarli czekoladę z zagranicznych paczek, a potem słuchali na widzeniach opowiadań dzieci o kartkach na dwadzieścia deko landrynek i to był pretekst do nauk o okrucieństwie władzy; patrzył na takiego magika, który był kiedyś ważny, a lenistwo umysłowe nie pozwoliło mu zmienić przekonania na temat tej swojej ważności; kiedyś prowadził pogadanki o tym, że ten ustrój rozwija i propaguje alkoholizm, bo na nim się opiera, a teraz, tu, wynalazł metodę pędzenia bimbru i pędził ten bimber po cichu; patrzył, jak ci, co chcieli wieszać łapówkarzy, dają teraz łapówki naczelnikowi gminy, który odsiaduje swój wyrok za łapówy i zarządza łaźnią i za łapówę można wyłudzić od niego łach z pieczątką więzienną; będzie go można przemycić na widzenie; baby lubiły się wtedy ubierać na znak żałoby w takie popielate koszule z pieczątką; patrzył na tych, co się skarżą szwajcarskim lekarzom z czerwonego krzyża, którzy widzieli już parę więzień w Azji i Ameryce Południowej; na tych, co się skarżą, że raz jest za zimna woda w łaźni, a raz za gorąca, patrzył na tych, co niedawno kazali pisać na murach, że telewizja łże, a teraz przymilali się, by klawisz zezwolił im poza kolejką obejrzeć dziennik, patrzył na tych, którzy z taką wyższością traktowali kryminalnych; siedziało między nami paru zawodowych kryminalnych, którzy solidarnie głodowali i to zostało zapisane w ich kartotekach, które będą za nimi wędrować do końca życia przez wszystkie więzienia tego kraju, patrzył na ludzi, którzy byli szczęśliwi, byli szczęśliwi, że siedzą i nie zauważali, że ta aureola jest z łupieżu; więc ten przytomniak mi powiedział, że choć uważa się za kulturalnego docenta, to sformułuje swoje spostrzeżenia w ten sposób, że on pierdoli taką akademię opozycji; jasne, że nie wszystko tak tam wyglądało, jasne, było wielu innych ludzi, ale gdzieś się to wszystko gubiło i dominował taki paskudny obraz; w końcu ani słowa nie napisałem o tych czasach... ten mój cenzor by mnie zakłamał na śmierć, bo przecież nie można było o tym wszystkim pisać, przecież trzeba krzepić serca i krzewić mity, tak czy nie, a za taką książkę, gdybym się na nią zdobył, to miałbym co najmniej nagrodę ministra od kultury albo jeszcze gorzej; zresztą jakie wydawnictwo by mi to wydało; potraktowaliby mnie jak prowokatora i ubeka...”.
Nie mogłem i nie chciałem skrócić tego cytatu, bo jest on najważniejszy dla książki i dla samego Andermana, a jeśli ktoś z Państwa nie przeczytał z należną uwagą, to wielce istotną część powtarzam:
„.. żarli czekoladę z zagranicznych paczek, a potem słuchali na widzeniach opowiadań dzieci o kartkach na dwadzieścia deko landrynek i to był pretekst do nauk o okrucieństwie władzy....”
Prawda w oczy kole, a ja zostawiam Państwa z książką, bo moja pisanina robi się zbyt długa..
Audiatur et altera pars, a tym bardziej, że ta druga - Andermana i moja - wcale nie jest drugą, lecz inną, pozbawioną mitów.
No comments:
Post a Comment