Saturday 15 August 2015

Karol MODZELEWSKI - "Zajeżdzmy kobyłę historii..."

Karol MODZELEWSKI - "Zajeżdzimy kobyłę historii"
Wyznania poobijanego jeżdżca"

Książka jest w dużym stopniu autobiograficzna, podawanie więc jakichkolwiek danych o autorze było by nie fair. Wspomnę więc tylko, że w czasach mojej młodości było trzech dyżurnych więżniów politycznych, a to Modzelewski z Kuroniem i Michnik. Władza tak ich się bała, że w nielicznych chwilach ich wolności, byli profilaktycznie zamykani na 48 godzin w wilię każdego reżimowego święta, a szczególnie 1 maja i 22 lipca, co integrowało społeczeństwo we wspólnym rechocie dezaprobaty tejże władzy. Wydaje mnie się natomiast za uzasadnione przedstawić Zygmunta Modzelewskiego (1900 -1954), na podstawie Wikipedii:
„..Pochodził z rodziny robotniczej. Studiował na Uniwersytecie i w Szkole Nauk Politycznych w Paryżu, w 1928 uzyskał doktorat z ekonomii, a w 1951 także z filozofii, od 1951 prof., zwyczajny, od 1952 członek rzeczywisty PAN...”
Proszę zwrócić uwagę na to, że mimo pochodzenia robotniczego obronił doktorat, i to już w 1928, tzn w wieku 27 lat. Więcej proszę przeczytać w Wikipedii, a ja tylko wymienię z jego licznych stanowisk - Ministra SZ w latach 1947-51 oraz że jego żoną była Natalia Modzelewska, pisarka (pseudonim Karol Witt), matka Karola, którego usynowił.
Ale przejdżmy do książki, której lektura sprawia poważne zagrożenie dla zdrowia psychicznego i fizycznego czytelnika. Mówię to na podstawie własnego doświadczenia. Paląc ostatniego papierosa przed snem, o godzinie 22, otworzyłem z ciekawości pierwszą stronę na calibre i nie wiem kiedy zrobiła się 5 rano. Nie można się od niej oderwać, to jest pod każdym względem majstersztyk. Wciąga i porywa tak, że porzuciłem swój zwyczaj robienia notatek, bo akcja jest bardziej wartka niż w najlepszym thrillerze. Wynotowałem tylko jedno zdanie, bo jest istotne:
„...Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie..”
Ten sam problem mamy przecież w cudownej książce arystokratki Marii Czapskiej, którą dopiero co recenzowałem. Sądzę, że jako kobieta dodałaby „i w sercu”. Modzelewski zachowuje urzekającą lekkość w bardzo istotnych przerywnikach rozważań filozoficzno – politycznych. Przykładem - wyprawa na Nosal trzynastoletniego Karola z „polskim Majakowskim” tzn pijanym Broniewskim.
Prowadząc rozważania o odpowiedzialności przywódców protestów w 1980, zadaje bolesne pytanie:
"Co powiedzieć o dowódcach Armii Krajowej, którzy odpowiadali za śmierć blisko dwudziestu tysięcy takich chłopców i stu osiemdziesięciu tysięcy cywilnych mieszkańców miasta? Czy Krajowa Komisja Porozumiewawcza jest gotowa wziąć na swoje sumienie odpowiedzialność za podobne skutki własnej, nie dość rozważnej decyzji?"
Dalej Modzelewski opisuje działalność "komandosów", a wśród nich najskuteczniejszego - Adasia Michnika. Przerywam lekturę, bo oczy mnie zaszkliły. Do czego doszliśmy? Dzisiaj jednego z trzech bohaterów walki z reżimem systematycznie się opluwa poczynając od nazywania go żydem Szechterem. Drugi, można powiedzieć - szczęśliwie, umarł, a trzeci - Żyd Modzelewski, dawno, jak się okazuje słusznie, z przestrzeni publicznej się usunął. Pojawiła się za to cała rzesza szumowin kłamiąca o swojej opozycyjnej działalności. Zajadłym przeciwnikiem „komandosów” byli „partyzanci” Moczara, i Modzelewski świetnie przedstawia ich rolę w wypadkach 1968 roku.
II rozdział zaczyna się od pytania:
„Stalinizm uniformizował ludzkie myśli, uczucia i wyobrażnię. Wymuszał tę uniformizację potężny aparat państwa przy użyciu bogatych środków. Czy udało mu się zuniformizować pamięć?”
Moja odpowiedź brzmi „NIE”, bo moja pamięć, moich bliskich, jak i Modzelewskiego, Michnika, Kołakowskiego i wielu innych diametralnie się różni od „uczonych” z IPN, jak i środowisk skrajnie prawicowych. Chyba, że oni głoszą, co innego niż pamiętają. Modzelewski jest delikatny:
„Istotną rolę w dopasowywaniu osobistej pamięci do zmiennych wymogów współczesności odgrywa konformizm – zjawisko samo w sobie zmienne, ale zawsze obecne w życiu społecznym. Normy, do których w 1951 r. dopasowywali się zarówno ówcześni fanatycy, jak i konformiści lub ludzie po prostu zastraszeni, czyli prawie wszyscy, są dziś symbolem hańby. Życie ze wspomnieniem hańby nie jest komfortowe. Trzeba więc wyprzeć hańbę z pamięci i wmawiać wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że ulegaliśmy przemocy, lecz zachowaliśmy wewnętrzną niezależność ducha. Takiej autokreacji wymaga od nas, świadków tamtej epoki, konformizm czasów obecnych. I jak tu ufać wspomnieniom?”
Lektura pobudza mnie do zabawnych wspomnień, bo gdy autor pisze o niebezpieczeństwach płynących z rozmów w obecności dzieci, staje mnie przed oczami piętnastoletnia w 1956 r moja siostra, która świadoma rzeczywistości wskutek uczestniczenia w dyskusjach dorosłych w domu, nie chciała pełnić warty przy trumnie Bieruta. Wpadła w histerię, a rodzice dali popis konformizmu, by przekonać ją, że odmowa zarządowi ZMP jest bezsensowna i niebezpieczna. Dopiero podziałał argument, że warty zmieniają się co pięć minut, więc nikt jej nie zobaczy.
Ale do niepohamowanego śmiechu doprowadził mnie autor dopiero (str.162) opowieścią o sądzie nad uczennicą, która narysowała genitalia u żubra. Pure nonsense.
W rozdziale III Modzelewski wspomina m.in. o ucieczce Józefa Światły w grudniu 1953 (Warszawa żartowała: „kończymy rok bez światła, a zaczynamy dziadami” - chodziło o teatralną inscenizację „Dziadów”) i jego póżniejszych wystąpieniach w Radio Wolna Europa:
„Zwiastuny kryzysu politycznego w PZPR pojawiły się wkrótce po śmierci Stalina i upadku Berii. Szczególną rolę odegrała w tym ucieczka na Zachód pułkownika Józefa Światły, który w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego kierował rozpracowywaniem ludzi partyjnej elity. Jego rewelacje nadawane przez Radio Wolna Europa mogły być przez prawowiernych członków partii odrzucane jako wroga propaganda, ale w środowisku centralnego aktywu PZPR potraktowane zostały poważnie...”
Jak ja pamiętam, problem polegał na tym, że Światło ujawniał informacje, do których nie miał dostępu. Znaczyło to, że CIA ma dalej w „bezpiece” swoich informatorów, i to spowodowało panikę.
Modzelewski szeroko opisuje znaczenie referatu Chruszczowa pt „O kulcie jednostki i jego następstwach” wygłoszonym 25.02.1956 na XX Zjeżdzie KPZR. I słusznie, bo było to wydarzenie epokowe, o którym dzisiaj mówi się stanowczo za mało. Potocznie nazywane „obaleniem kultu jednostki” stało się zaczynem rewolucyjnych zmian w całym obozie socjalistycznym, a dla Polski przyniosło amnestię więżniów politycznych i „Polski Pażdziernik”.
Następny temat, który mnie głęboko poruszył to „List otwarty” Kuronia i Modzelewskiego, o którym autor pisze z pewnym smutkiem (str. 272):
„'List otwarty' był szerzej znany na świecie niż w Polsce... ..Manifest dwóch zbuntowanych marksistów z Warszawy budził wielkie zainteresowanie i sympatię zachodnich kontestatorów. Daniel Cohn-Bendit, gdy stawał za młodu przed sądem.. ..oskarżony o naruszanie porządku, na pytanie sędziego: :Jak się pan nazywa?”, odpowiedział dumnie: „Kuroń – Modzelewski”.... ..Dla młodych ludzi, którzy w 1968 i 1969 r. wznosili barykady na ulicach uniwersyteckich miast zachodniej Europy, 'List otwarty' do członków Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i członków uczelnianej organizacji ZMS na Uniwersytecie Warszawskim był lekturą obowiązkową. Myślałem o tym z prawdziwą zazdrością - dlaczego tam, a nie u nas?”
Rewolucjonista - romantyk z Modzelewskiego i dlatego nie wie, że rzucać „perły przed wieprze” to naiwność i głupota. Zresztą sam sobie odpowiada na następnej stronie:
„...myślę, że łączyło nas z zachodnimi czytelnikami podobieństwo kulturowe...”
W rozdziale IV znajduję trafne zdanie o prof. Gieysztorze który różnił się od autora (str.288):
„Gieysztor nie wierzył w komunizm, więc nie mógł być heretykiem tej wiary...”
Analizując sytuację na UW, po aresztowaniu jego i Kuronia, autor cytuje wielokrotnie „Anatomię buntu” Andrzeja Friszkego, którą mam niebawem dostać. A dalej „rok ów”, a ściślej marzec '68.
„W rezultacie Gomułka.. ..po rozgromieniu niesfornej inteligencji poczuł się wyłącznym panem Polski, któremu nikt już nie stawi oporu, więc może wszystko. To go zgubiło.”
Jak powszechnie wiadomo, „pogromca” Żydów w 1968 r. - Gomułka, miał żonę Zofię, Żydówkę, której prawdziwe imię było Liwa Szoken, a jeden z czarnych charakterów „Marca '68”, rektor UW, Zygmunt Rybicki miał stryja, Józefa wspaniałego człowieka, żołnierza AK, WIN-u, działacza „Żegoty”, więżnia PRL-u w latach 1945-54, działacza KOR-u. I ten nieszczęsny stryjek wyciął numer Panu Rektorowi, gdy w trakcie wywiadu zakpił z bratanka – sługusa reżimu, i ujawnił swoje niby prawdziwe nazwisko - Fiszman (str. 317). Takie paradoksy były charakterystyczne dla tamtych lat.
O tematyce rozdziału V mówi tytuł: „Więzienna strona świata”. I tu, na str. 349, spotykam arcyciekawą postać Juliana P-H, gwiazdę salonów PRL-u, którego błyskotliwa kariera naukowa zakończyła się szokującym blamażem i wzbudziła zażenowanie i wstyd wśród dotychczasowych, łatwowiernych znajomych. Była to jedna z najsłynniejszych demistyfikacji PRL-u.
Modzelewski opowiada w tym rozdziale o działaniu aparatu śledczego, w tym fałszowaniu dowodów i próbach przypisania mu etykiety trockisty. Mnie bardziej zainteresowały przytoczone tu słowa Stefana Jędrychowskiego (str.378):
"Nacjonalizm może mieć w Polsce różne oblicza, ale w końcu zawsze pokaże swoje pazurki antyradzieckie"
Bądż antyrosyjskie. Procesy, pobyty w więzieniu, wszystko pogłębione analizą socjologiczną nadają tekstowi charakter pasjonującej opowieści sensacyjnej, która pochłania czytelnika bezgranicznie. Ja staram się wypatrzyć sformułowania ciekawe i zabawne. Podoba mnie się np stwierdzenie o Jaroszewiczu (str. 441):
"..'Towarzysza Piotra' można od biedy potraktować według taryfy ulgowej ze względu na właściwą mu podobno ciasnotę horyzontów umysłowych..."
Następny rozdział (VI) to „Socjalizm z twarzą Gierka”. Po warunkowym zwolnieniu z więzienia, Modzelewski nie ma szans na powrót na UW, ale ma szansę we Wrocławiu, z którym się wiąże na 20 lat. Opisuje zmiany w życiu osobistym, jak i w opozycji, ale przede wszystkim ocenia epokę gierkowską. Pierwsze lata rządów Gierka to festyn radości społeczeństwa, przede wszystkim z powodu większych wolności obywatelskich, w tym wyjazdów na Zachód. Jednocześnie zaczyna się wyścig w marnotrawieniu pożyczek kapitalistycznych banków. Założenia ekipy Gierka wydawały się słuszne, choć skostniały system gospodarki centralnej, niska wydajność pracy i brak innowacyjności stawiał sukces pod znakiem zapytania, ale i tak zawaliło wykonawstwo. Sam miałem wpływ na ocenianie planów inwestycyjnych w skali Zjednoczenia. Po niedoinwestowaniu w latach ubiegłych polityka przedsiębiorstw to jedno hasło: kupować, ile się da. Świadomie zaniżano koszty przedsięwzięć i oszukiwano w potencjalnych korzyściach, jakie inwestycja miałaby przynieść. Normalką stały się zakupy maszyn i urządzeń, które latami stały, dobrze, gdy w magazynach, ale często niezabezpieczone rdzewiały na świeżym powietrzu. Nieodpowiedzialność dyrektorów i brak właściwej kontroli poczynań inwestycyjnych to poważne przyczyny wzrostu zagranicznego zadłużenia. Dla Modzelewskiego to okres pracy naukowej i zaniechania działań opozycyjnych. Swój wybór ocenia wszechstronnie po latach. Niewątpliwie, wyczuwa się jakiś żal do samego siebie, że nie uczestniczył w organizowaniu i działalności KOR-u. Oceniając te lata, Modzelewski stwierdza, że w dobie protestów 1976 r. hasło Gierka straciło rację bytu (str.517):
„Polska już nie mogła rosnąć w siłę na kredyt, a ludzie nie mieli szans, by żyć dostatniej..”
Bardzo ważne słowa z obecnej perspektywy, wypowiada autor o wspólnych działaniach Kuronia, Michnika i Macierewicza str. 521)
„Niekwestionowanym przywódcą „Czarnej Jedynki” był Antoni Macierewicz, charyzmatycznym wychowawcą walterowców był Jacek Kuroń,.. ...a niekwestionowanym przywódcą marcowych komandosów był Adam Michnik. Zestawienie nazwisk Kuronia, Michnika i Macierewicza jako współbojowników tej samej sprawy może wydać się egzotyczne, naprawdę jednak stanowi pouczający przykład tego, że historii nie można fryzować wedle późniejszych losów jej bohaterów, choćby to były losy bardzo dziwaczne. W 1976 r. to Kuroń z Macierewiczem i Michnikiem (oraz wieloma innymi) wszczęli akcję pomocy ludziom bitym i poniewieranym. Uratowała ona honor polskiej inteligencji, przełamała bariery między środowiskami społecznymi i utorowała drogę do współdziałania inteligencji z robotnikami, które stało się zarodkiem „Solidarności”. Ani późniejszy udział Macierewicza w lustracyjnej awanturze, która wywróciła rząd Olszewskiego, ani jego udział jako mistrza ceremonii w odprawianiu smoleńskich guseł nie mają nic do rzeczy, gdy mówimy o jego roli w narodzinach KOR.”
I o tych słowach, każdy winien pamiętać. Rozdział kończy Modzelewski analizą działań KOR-u i wpływem jego na wydarzenia 1980 roku, a my przechodzimy do rozdziału VII pt „Związek nasz bratni”. Dokładna historia wydarzeń lat 1980-81, opisy negocjacji poza kulisowych, mnogość wydarzeń i uczestników ich oraz autorska interpretacja przerosły moje możliwości recenzowania. Nie ma czemu się dziwić, bo „Solidarność” sama w sobie była ewenementem nie tylko w historii Polski, ale i całego świata. Modzelewski wszechstronnie analizuje wszystkie jej elementy i spory między nimi, nie zapominając o równoczesnych rozgrywkach w KC PZPR i czujnym przypatrywaniu się Moskwy. Niestety, znajduję potwierdzenie u Modzelewskiego mego odczucia, że zgodnie z aksjomatem, że tłum jest nieprzewidywalny, tak i „Solidarności” władza nad 10 mln rzeszą jej członków wypsnęła się z ręki, co stanowiło niebezpieczeństwo anarchii (str. 756):
„W końcu października Komisja Krajowa postanowiła skupić rozproszone i ślimaczące się protesty w jednogodzinnym ogólnopolskim strajku, apelując zarazem o przerwanie strajków lokalnych. Strajk ogólnopolski wypadł jednak blado, słabiej niż w październiku 1980 r. i o wiele słabiej niż w marcu 1981. Co gorsza, apel „Solidarności” o przerwanie strajków lokalnych został zignorowany. Była to demonstracja słabości, odnotowana z należytą uwagą przez rządzących.”
A potem był Stan Wojenny, który wprowadzono z niewyobrażalną łatwością i przy tak znikomym proteście 10 mln członków tego Wielkiego Ruchu. Przykro to wspominać!!
Pozostałe strony pozostawiam bez recenzji, bo mnie smutno, a i długość mojego wypracowania przekroczyła przyjęte na LC normy
_____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Świadomie nie ustosunkowałem się do ostatniej części książki, gdyż nie chciałem psuć mojej bardzo pozytywnej oceny, a z niektórymi poglądami autora w niej, nie potrafię się zgodzić. Uważam jednak za pożyteczne dwukrotnie go zacytować.
Poza recenzją:(994)
„Komunistyczna dyktatura – pozwolę sobie to powtórzyć – opierała się nie tylko na terrorze, a to, że budziła strach, nie było jedynym ani nawet najistotniejszym powodem uległości obywateli. Kamieniem węgielnym dyktatury był nade wszystko konformizm. Postawy i zachowania konformistyczne były tak rozpowszechnione, że uchodziły za normę. Nawet uczestnicy opozycji demokratycznej, zanim przekroczyli Rubikon buntu, praktykowali powszednie rytuały uległości. Przeciętny obywatel PRL, mimo że nie identyfikował się ideowo z komunizmem, nie widział w tych rytuałach nic hańbiącego. Ale to jego uległość, nawet jeśli pozorowana, była „ostoją mocy i trwałości” reżimu. Po upadku komunizmu, gdy zapanowały nowe kryteria poprawności, nasz domowy konformista uznał je posłusznie i odkrył, że to, co w PRL uważał za normalkę, było w rzeczywistości straszną hańbą.
Życie z brzemieniem takiej hańby jest niekomfortowe. Trzeba przeprowadzić rachunek sumienia, co jest zabiegiem szalenie niemiłym – lub zrzucić ciężar swojej winy na kogoś gorszego. Tylu było przecież gorszych od nas: członek partyjnej egzekutywy, dyspozycyjny dziennikarz, zwłaszcza zaś kapuś – podstępny, zdradziecki, z pozoru jeden z nas, a naprawdę oko i ucho wrażej władzy. Trzeba go wykryć, postawić pod pręgierzem i w ten sposób samemu oczyścić się z hańby. Lustracja ma w sobie coś z autoegzorcyzmów, jakbyśmy wypędzali Złego z siebie samych. Pogońmy więc wspólnymi siłami zdemaskowanego kapusia. Kto pierwszy rzuci w niego kamieniem, ten będzie bez grzechu. Jak w Ewangelii, tylko że na odwrót...”
Epilog str. 1006:
„Tytuł tej książki zaczerpnąłem z wiersza Majakowskiego Lewą marsz. Majakowski był genialnym poetą – futurystą, który oddał swój wielki talent i charyzmę na służbę rewolucji bolszewickiej, a w 1930 r. zakończył życie samobójczym strzałem z rewolweru. Lewą marsz nie należał do jego najlepszych utworów, ale metafora „zajeździmy kobyłę historii” świetnie oddawała bolszewicką filozofię dziejów. Każda rewolucja usiłuje dosiąść i ujarzmić tego zwierza, jest to jednak trudne rodeo. Kobyła historii jest dzikim, nieujeżdżonym mustangiem. Można wskoczyć na jej grzbiet, a nawet utrzymać się tam przez czas pewien, tyle że nie sposób nią pokierować – w końcu zawsze nas zaniesie tam, gdzieśmy nie zamierzali i nie spodziewali się znaleźć. Tak – w największym skrócie – interpretuję swoje własne życiowe doświadczenie."






No comments:

Post a Comment