Karen BLIXEN - "Cienie na trawie"
Jest to kontynuacja "Pożegnania z Afryką", któremu poświęciłem pracowitą recenzję i obdarzyłem sześcioma gwiazdkami. I tak wskazane jest wcześniejsze przeczytanie "Pożegnania..", więc tutaj powtórzę mały fragment:
"..Nie będę powiększał ilości pochlebnych recenzji, zresztą całkiem słusznych, tylko że pozbawionych jednej uwagi, ze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Chodzi o to, że ta książka wpisuje się w rwący nurt literatury brytyjskiej charakteryzujący się MENTALNOŚCIĄ KOLONIALNĄ. I nawet przy deklaracjach autorki o własnej szlachetności i dobrej woli, nie jest w stanie ona przekroczyć granic wyznaczonych przez ten rodzaj świadomości, bo rządzi nią aksjomat o własnej wyższości. Przypomnijmy tu klasykę tej mentalności czyli "Robinsona Crusoe", jak i "naszego" Conrada, krytykowanego za pogardę do Afrykanerów i rasizm.
Aby przyjmować omawianą książkę bez zastrzeżeń, trzeba zapomnieć o zbrodniach kolonializmu, dewastacji fauny i flory, jak i udawać, że się nie widzi obecnej sytuacji ludności zamieszkującej tereny akcji książki...."
Niestety, te cztery wspomnieniowe opowiadania to popłuczyny po "Pożegnaniu z Afryką", a różnią się zadufaniem, bo do pychy Białej Pani doszła próżność autorki bestselleru, do którego zresztą co chwila się odwołuje. Oczywiście wszyscy powinni kochać Białą Panią, tym bardziej, że prowadziła szpital dla tubylców. Zwierzęta też powinny ją kochać choć (s. 46):
".....Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Afryki, nie potrafiłam żyć, nie ustrzeliwszy przynajmniej jednej wspaniałej sztuki z każdego gatunku afrykańskiej zwierzyny...."
Myśliwi to w ogóle dewianci, a w przypadku Blixen prawdopodobny jest dodatkowy wpływ syfilisa. Szkoda czasu na jej dyrdymały!
No comments:
Post a Comment