Erich FROMM - "O sztuce miłości"
Fromm (1900 -1980) - opisuje miłość w różnych jej przejawach, jako jedno z najgłębszych pragnień człowieka. Obok najbardziej altruistycznej, jednocześnie najmniej egoistycznej - miłości matczynej, pisze o miłości do Boga, umożliwiającej ucieczkę od samotności, a i o miłości erotycznej wynikającej z pożądania seksualnego.
Uważam, że najtrafniejsze jest stwierdzenie, że:
"Kochać oznacza powierzyć się komuś bez żadnych zastrzeżeń, oddać się całkowicie w nadziei, że nasza miłość wywoła miłość człowieka, którego kochamy. Miłość jest aktem wiary; każdy, kto ma mało wiary, ma mało miłości."
Tym samym, Fromm przyznaje, że miłość jest ślepa, głupia i na ogół jednostronna. W przypadku pożądanej wzajemnej.....
"Miłość często nie jest niczym innym jak korzystną wymianą pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy otrzymują maksimum tego, czego mogli się spodziewać, wziąwszy pod uwagę ich wartość na rynku osobowości."
Fromma cudownie się czyta, a trwa to dość długo, bo lektura pobudza do refleksji, w trakcie i po. Natomiast ja odważam się przedstawić fragment mojego eseju z 20.11.2013 r pt "Resume moich poglądów na tematy najtrudniejsze" dostępnego na moim blogu:
http://wgwg1943.blogspot.ca/2013/11/resume-moich-pogladow-na-tematy.html
„....Zacznijmy od św. Pawła (1 Kor.13,13): „Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość; lecz z nich największa jest miłość”. Bo pobudza do działania. Wiara, nadzieja są bierne, podczas gdy miłość jest aktywna, zmusza do aktywności. Co więcej, działalność podjęta wskutek miłości wzbudza nadzieję, której pogłębienie daje wiarę. Jak powstaje miłość?
Najpierw, świadomie lub podświadomie wybieramy obiekt miłości; następny etap to jego apoteoza tj gloryfikacja, idealizacja, aż po ubóstwienie. Etap ten (gdy obiektem jest kobieta) pięknie porównuje Stendhal (w „De l’amour”) do procesu krystalizacji gałęzi wrzuconej w czeluść kopalni soli; po paru miesiącach gałąź wydobywa się okrytą lśniącymi kryształkami; tak zakochany stroi w tysiące powabów ukochaną kobietę. To strojenie, to upiększanie jest ekstremalnie subiektywne i nie przynosi zachwytu postronnych, którzy często dziwują i dworują z wyboru obiektu przez zakochanego. Skutkiem tego upiększania jest narastająca ekscytacja prowadząca do bezgranicznego zachwytu własnym dziełem. Tak, własnym dziełem; dziełem własnej imaginacji tj wytworem własnej wyobraźni.
W nielicznych przypadkach dzieło to jest własnym również w sensie fizycznym: mitologiczny król Cypru i słynny rzeźbiarz - Pigmalion zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu dziewczyny z kości słoniowej; w parafrazie G.B. Shawa - językoznawca profesor Higgins zakochał się w wielkoświatowej damie, którą „stworzył” z ordynarnej londyńskiej kwiaciarki /przypominam, że na podstawie „Pigmaliona” Shawa, Loewe napisał libretto do najsłynniejszego musicalu „My Fair Lady”/; no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, zadowolony z własnego dzieła BÓG (Rdz 1,31) „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”, cały Wszechświat pokochał. Przekonany jestem, że istnieją rzeźby piękniejsze od Galatei, damy bardziej światowe od eks-kwiaciarki, ino świat podobno jest „najlepszy z możliwych”. Chociaż...
….Wracamy do MIŁOŚCI, której następnym etapem jest poświęcenie. Tak, poświęcamy się nie bacząc, czy obiekt naszej miłości tego pragnie, ba, czy chociażby to akceptuje. Kochając góry poświęcamy się im kosztem rodziny i pracy zawodowej, i wspinamy się na nie wbijając ostre stalowe haki w ich najskrytsze miejsca, a kochając kobietę, poświęcamy się jej, wszelkimi sposobami ograniczając jej wolność np przez obserwowanie czyli śledzenie, wypytywanie czyli indagowanie, czułość i troskliwość czyli namolność, aż po zazdrość, która nawet do zabójstwa ukochanej doprowadzić może. I to wszystko robimy nie zwracając żadnej uwagi na zdanie zainteresowanej, mało tego, bezczelnie twierdzimy, że to „dla niej”, nie przyznając się do swego skrajnego egocentryzmu. Przecież ta wyimaginowana miłość jest dla nas movens vivendi, napędza nas, nadaje sens naszemu życiu oraz wbija w dumę, bo, rezygnując z własnych ambicji (Boże! co za fałsz!) tak pięknie kochamy. Czy zmarła Orszulka odniosła korzyść z miłości ojca, czy też wierszokleta Mistrz Jan tak rozkoszował się własnym cierpieniem, że powstały Treny? Jaką korzyść miałaby odnieść Laura z adoracji Petrarki, bez względu na to, czy istniała i była zamężną matką jedenaściorga bachorów, czy tez postacią wyimaginowaną ? Beneficjentami stają się „zakochani”. A jeszcze wspomaga ich dewiza: „miłość ci wszystko wybaczy”.
Nie mogę pominąć specyficznej miłości babć i dziadków do wnucząt. Dlaczego własnych dzieci tak nie kochali? A jeśli nawet kochali, to stosowali absolutnie inne kryteria wobec ich zachowań? Skąd się bierze zgubna wprost tolerancja staruchów wobec wyczynów wnucząt? A no właśnie ze starości. Mniej lub bardziej niespełnione własne życie chcą restytuować w młodych. Spróbujmy na koniec rozważań o miłości sklecić jej definicję:
MIŁOŚĆ to, świadomy lub podświadomy, „interesowny” sposób „na życie”, sposób realizacji samego siebie, to nadanie sensu swojemu życiu, poprzez scentralizowanie swojej uwagi na obiekcie miłości i, pożądanemu lub nie, poświęcaniu się jemu, aby w działaniu owym doznać samozadowolenia i spełnienia.”
Jeśli Państwa znużyłem to przepraszam, a Fromma radzę poczytać.
No comments:
Post a Comment