Czytając ks. Bonieckiego "Abonent chwilowo niedostępny" trafiłem na szersze słowa o "Traktacie..", które postanowiłem dodać w post scriptum do mojego tekstu z 2016 r.
Po dwóch latach obecności tej mojej opinii na LC, dalej jest ona JEDYNĄ i dostała plusy od zaledwie 19 czytelników. Proszę Państwa, nie podlega żadnej dyskusji, że jest to NAJLEPSZY utwór Miłosza, jego "dzieło życia". Mniemam, że małe zainteresowanie jest spowodowane brakiem informacji o jego dostępności; podaję wię, że wszystkie 23 strofy tego genialnego dzieła są dostęne na
http://www.tygodnik.com.pl/kontrapunkt/60-61/traktat.html
Zresztą wystarczy na Google napisać "Traktat teologiczny Miłosz" i bez problemów znajdziecie. Proszę mnie uwierzyć, TO TRZEBA PRZECZYTAĆ
JEST TO FRAGMENT WIĘKSZEGO WYPRACOWANIA pt "CZESŁAW MIŁOSZ", DOSTĘPNEGO NA BLOGU; wgwg1943.blogspot.com
No i wreszcie mogę przejść do GENIALNEGO „Traktatu Teologicznego”, przy omawianiu podeprę się recenzją mego mistrza, ks. Wacława HRYNIEWICZA.
Miłosz zaczyna od słów: „Takiego traktatu młody człowiek nie napisze”. Hryniewicz mówi, że to prawda, bo „’Traktat’ jest wielowątkowy, bogaty w doświadczenie całego życia i osobiste wyznania”, jest podsumowaniem, w którym chciałby podzielić się swym niełatwym i niejedzoznacznym doświadczeniem wiary. Ponadto poeta wyznaje, że „musi napisać traktat teologiczny, żeby okupić swój grzech samolubnej pychy”. Hryniewicz rozumie rozterki Miłosza i pisze:
„Poeta może czuć się osamotniony w swojej wierze. Nie tylko zresztą on. Teologowie, z którymi często dialoguje i którym czyni wyrzuty za nadmiar pewności nie chodzą na co dzień w „fiolecie swojej togi”. Oni także mają swoje rozterki i wątpliwości. Teolog może powiedzieć, tak jak poeta: „Nie jestem i nie chcę być posiadaczem prawdy ”. Nie musi śpiewać unisono ani „szczebiotać o słodkim dzieciątku Jezus na sianku”. Jemu także nie jest obce „wędrowanie po obrzeżach herezji”. Myśl odważna nie lęka się takiej wędrówki. Zresztą czy to, co tak chętnie nazywają mianem herezji, jest nią rzeczywiście?”.
Zgadzam się oczywiście z powyższym, tylko że jeden Hryniewicz nie czyni wiosny. Mistyczne poszukiwania Miłosza, przy jednoczesnym zachowaniu „chęci pozostania wiernym” prowadzą do pytania: /Hryniewicz/
„Jak zatem znależć „miejsce środkowe między abstrakcją a zdziecinnieniem, żeby można było rozmawiać poważnie o rzeczach naprawdę poważnych”? I o prawdzie, i o „sensie, niemożliwym bez absolutnego punktu odniesienia”? O pojawieniu się dobra i zła w przed-świecie, o buncie aniołów i grzechu pierworodnym, o Chrystusie, który „przybrał ciało i umarł, żeby nas oswobodzić od prometejskiej pychy”, o sensie religii i chrześcijaństwie, o nieszczęściu i cierpieniu, o trudnościach wiary w duszę nieśmiertelną, o śmierci i sprawach ostatecznych „po tamtej stronie”? Tyle pytań, tyle spraw niedocieczonych.
Poezja godna tego miana nie jest wolna od eschatologicznego niepokoju. Nawet nie pytany poeta wyznaje: „Nie z frywolności, dostojni teologowie, zajmowałem się wiedzą tajemną wielu stuleci - ale z bólu serdecznego, patrząc na okropność świata. Jeżeli Bóg jest wszechmocny, może na to pozwalać, tylko jeżeli załozymy, że dobry nie jest. Skąd granice jego potęgi, dlaczego taki a nie inny jest porządek stworzenia...”? I to widowisko, jakim jest życie, „kończące się nie tyle opadnięciem kurtyny, ile gromem z jasnego nieba”. A gromem tym śmierć, „ogromna i niezrozumiała”, co wydaje się „niestosowną karą dla nieszczęsnych lalek, za ich gry samochwalstwa i wiarołomne sukcesy”. Rozumiem szczerość poety, gdy wyznaje: „Myślę o tym ze smutkiem, siebie widząc pośród uczestników zabawy. I wtedy, przyznaję, trudno mi wierzyć w duszę nieśmiertelną”.
Wyznanie sięga jeszcze dalej: „Tak naprawdę nic nie rozumiem, jest tylko ekstatyczny taniec, drobin wielkiej całości. Rodzą się i umierają, taniec nie ustaje, zakrywam oczy, broniąc się od natłoku biegnących do mnie obrazów”...A przecież i on w innym miejscu „Traktatu” sam daje zgoła inną odpowiedż: „Kto pokłada ufność w jezusie Chrystusie, oczekuje Jego przyjścia i końca świata, kiedy pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminą i śmierci już nie będzie”. To jednak odpowiedż wiary i głos nadziei, a nie ból codziennego doświadczenia”.
Dalsze rozmyślania Poety prowadzą go do wniosku, że „katolickie dogmaty są jakby parę centymetrów za wysoko”, że wprawdzie „wspinamy się na palce i wtedy przez mgnienie wydaje się nam, że widzimy”, lecz jest to złudzenie, bo największe tajemnice wiary są „opancerzone przeciw rozumowi”. Muszę zaznaczyć, że tutaj mój ulubiony ks. Hryniewicz poczuł się zapędzony w „kozi róg” i zaczął wywodzić, że „płycizna jest wrogiem wiary dojrzałej”, obracając „kota ogonem”, bo przecież w „Traktacie” Miłosz, niestrudzenie, przeciwstawia swoją dojrzałą wiarę, a ściślej poszukiwanie jej, wierze powierzchownej, obyczajowej i rytualnej. Mówi: „Moi polscy wspólwyznawcy lubili słowa kościelnego obrzędu, ale nie lubili teologii”. Poeta chce uniknąć tego, co nazywają „spokojem wiary, a co jest po prostu samozadowoleniem”. Zacytujmy znów Hryniewicza:
/Miłosz/ „szczerze wyznaje, że choć przywykł zwracać się o pomoc do Matki Boskiej, z trudem Ją rozpoznawał w „Bóstwie wyniesionym na złoto ołtarzy”. Nawet w Lourdes nie było mu dane zapomnieć, że przybywa z kraju, gdzie Jej sanktuaria „SŁUŻĄ UMACNIANIU NARODOWEJ UŁUDY” i uciekaniu się pod Jej obronę „przed najazdem nieprzyjaciela”. A więc nawet na obcej ziemi obecność zamącona jest „obowiązkiem poety, który nie powinien schlebiać ludowym wyobrażeniom”.
Wspomniane wyżej poszukiwanie dojrzałej wiary prowadzi Poetę jednak do sceptycyzmu. Hryniewicz ujmuje to następująco:
„Poeta nawołuje: „Miejcie zrozumienie dla ludzi słabej wiary. Ja też jednego dnia wierzę, drugiego nie wierzę”. Szuka pokrzepienia, jak sam wyznaje, w „modlącym się tłumie”. Widzi w tym pewne lekarstwo na swój własny sceptycyzm: „Ponieważ oni wierzą, pomagają mi wierzyć w ich własne istnienie, istot niepojętych /..../ Pod swoją brzydotą, piętnem ich praktyczności, są czyści, w ich gardłach, kiedy śpiewają, pulsuje tętno zachwytu /..../ Naturalnie jestem sceptyczny, ale razem śpiewam, pokonując w ten sposób przeciwieństwo pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu”.”
Potrzebę religii Miłosz przypisuje naszej słabości mówiąc, że „religię bierzemy z naszego litowania się nad ludżmi. Są za słabi, żeby żyć bez boskiej opieki. Za słabi, żeby słuchać zgrzytliwego obrotu piekielnych kół”.
Zakończmy rozważania o „Traktacie” miłoszowską wizją naszego losu „po śmierci”:
„Po tamtej stronie żadnej rzeczy, którą moglibyśmy zobaczyć, dotknąć, usłyszeć, posmakować. Wybieramy się tam, ociągając się, niby emigranci nie oczekujący szczęścia w dalekich krajach wygnania”.
Póki „tu” jesteśmy: „Na próżno w Dzień Zaduszny chcemy usłyszeć słosy z ciemnych podziemnych krain, Szeolu, Hadesu. Jesteśmy igrające króliczki, nieświadome, że pójdą pod nóż. Kiedy zatrzyma się serce, następuje nic, mówią mi wspólcześni wzruszając ramionami”
Tymi „współczesnymi” Miłosz zrzuca ciężar z własnych barków. Zachęcam do przestudiowania „Traktatu” osobiście, bo tenże jest absolutnym dowodem, że MIŁOSZ WIELKIM POETĄ BYŁ.
PS Boniecki "Abonent chwilowo niedostępny" s.310,1 z 412 ebooka:
"..„Traktat…” stawia tych, którzy „profesjonalnie” czy, jeśli wolicie, „z urzędu” mówią o Bogu i o wierze, przed porażającym pytaniem: co ja robię? jak mówię?… Oczywiście, potrzebne są i wykład treści wiary, i katecheza, i egzegeza, i wykład dogmatów, które „są jakby o parę centymetrów za wysoko” (ładnie byśmy wyglądali, gdyby były o parę centymetrów za nisko!). Nie o tym jednak myślę. Myślę o doświadczeniu „słabej wiary”, tej: „ja też jednego dnia wierzę, drugiego nie wierzę”. Czy ten, kto sam przed sobą owo doświadczenie ukrywa, znajdzie słowa zdolne przebić barierę obrzędu, który daje poczucie bezpieczeństwa, ale nie dotyka tego, co naprawdę jest w człowieku?
„Traktat…” należy do nielicznych wyznań wiary-niewiary oczyszczonych z obłudy. Żadne z nich nie jest potoczyste, gładkie, ładne, przyjemne w odbiorze. Zawsze są chropowate, postrzępione, jak „Traktat…”. Jako analogiczny tekst uparcie przychodzą mi na myśl wyznania młodej zakonnicy, zapisane kaligraficznym pismem zeszyty, których treść okazała się tak przerażająca, że po śmierci autorki, a przed udostępnieniem ich szerszej publiczności, zakonnice tekst wypolerowały, złagodziły, ocenzurowały. Prawdziwy został opublikowany dopiero wiele lat później. Teresa z Lisieux została ogłoszona doktorem Kościoła. Wyznaje, że „dzieli stół z niewierzącymi”, że szyderczy głos wewnątrz niej mówi: łudzisz się, wierząc, po drugiej stronie nic nie ma… „Miejcie zrozumienie dla ludzi słabej wiary” – prosi Miłosz. To zrozumienie wymaga odwagi jej doświadczenia, ale bez zrozumienia – będziemy pisać traktaty po łacinie dla wieśniaków w baranich kożuchach.
Miłosz nie dba o to, jak go osądzą bliźni, czy go zrozumieją, czy się zbudują, czy zgorszą. Nie udaje gestów i słów, i czynów. Choć mówi, że w swej religijności „nie postąpił poza Księgę Hioba”, nie da się w trzecim „Traktacie…” ukryć echa najbardziej dramatycznej z Ksiąg, Księgi Koheleta. To w niej czytamy: „Spokojne słowa mędrców więcej znaczą, niż krzyk panującego wśród głupców”.
No comments:
Post a Comment