Monday 25 November 2013

RECENZJE: Murakami, Saramago, Llosa, Canetti, Marquez

RECENZJE NATYCHMIASTOWE


Przerażony wpisami “na internecie”, decyduję się na najkrótsze recenzje przeczytanych książek na swoim blogu.

1. 25.11.2013; MURAKAMI, „Przygoda z owcą”: Jestem pełen podziwu dla autora, bowiem to sztuka tak dokumentnie spieprzyć dobry początek. Ciekawy alegoryczny pomysł, nagle w końcówce „zagęścił” i zawiesił w niedopowiedzeniu, które można by zaakceptować, gdyby nie to właśnie zagęszczenie. Szkoda, bo nieżle się czytało

2. 26.11.2013; SARAMAGO, „Baltazar i Blimunda”: ARCYDZIEŁO!!!. Zgodnie z tytułem strony, przystępuję do pisania „natychmiast” po lekturze, a jest to, w tym przypadku niezmiernie trudne, gdyż jestem podekscytowany, a myśli się kłębią i wymagają uporządkowania. Zacznijmy od tego czym książka nie jest. Otóż, na pewno, wbrew licznym recenzjom i komentarzom, NIE JEST historią pięknej miłości. Dalej, mimo tytułu oryginału – Memorial do Convento, NIE JEST „kroniką klasztoru” w Mafrze. Postacie historyczne /król i cały dwór portugalski, pionier awiacji, Domenico Scarlatti etc/ są TYLKO TŁEM, a najważniejszą rolę powierzył autor NARRATOROWI, który m.in. informuje nas o wydarzeniach z przyszłości. O słuszności tych spostrzeżeń przekonany będzie każdy, kto dobrnie do końca mojej recenzji. Teraz, tylko nadmienię, że Saramago, aby przedstawić swoje filozoficzne poglądy, nie był limitowany miejscem i czasem akcji, gdyż są ogólnoludzkie i „ponadczasowe”. Mało tego, jedynie auto da fe wyznacza granice czasowe wydarzeń. No to juz czas powiedzieć, czym „to” jest ? A to zależy od punktu widzenia. Dla większości - BLUŻNIERSTWEM, dla mnie - satyrą na kler, traktatem filozoficznym na temat spójności /a raczej jej braku/ doktryny judeochrystianizmu, ale przede wszystkim rozwinięciem /może lepiej - swoistym komentarzem/ schopenhauerowskiego rozumienia Ding an sich.

Aby wyjaśnić blużnierstwo, wybiegnimy, wzorem autora, w przyszłość. „Baltazara i Blimundę” wydano w 1982 roku, a dziewięć lat póżniej jego „Ewangelię wg Jezusa Chrystusa”, którą ogłoszono, wszem i wobec, BLUŻNIERSTWEM, a autora wykreślono z listy pretendentów do jakichkolwiek europejskich nagród literackich. Obudzili się z ręką w... . Ręką, a no właśnie: gdy Baltazar wyciągnął żebraczą rękę, natychmiast otrzymany datek ukradł mu mnich, chucie mnichów i kurewstwo mniszek przewija się przez całą książkę, by apogeum osiągnąć w końcowej scenie gwałtu Blimundy przez mnicha. Szkoda mojej ręki na takie dyrdymały; nawet wywód o jednorękim Bogu /bo po co Mu lewa ręka, skoro wszyscy siedzą „po prawicy”/ zaliczam do dowcipnych, lecz nie decydujących o wartości książki. Już o wiele ciekawsza jest rozterka ks. Bartłomieja, czy Bóg jest jednoosobowy czy też „jeden w trzech osobach” i kiedy się zmienił? Jednakże istotą tego, niewątpliwie, DZIEŁA jest podkreślenie dominującej, najwyższej siły jaką jest WOLA. O zbieraniu ludzkiej woli do flakoników z bursztynami czytamy m.in na str.:146, 150, 151, 189, 191, 194 i 203; i o dziwo!, w żadnej ze znalezionych „na internecie” recenzji, w żadnym komentarzu nie znalazłem o tym słowa. O wadze tego niech świadczy cytat ze str.203:
„..a jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla świętego Oficjum nie istnieje nic takiego jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze, uniemożliwiając im wstąpienie do raju..” /podkr. moje/

U Schopenhauera ŚWIAT = WOLA = Ding an sich. Nie miejsce tu na dyskusje o WOLI. Zainteresowanych zapraszam do tekstu pt „Wola..” na moim blogu. Zwróćmy natomiast uwagę skąd wziął się pomysł łowienia ludzkiej woli. Zauważmy, że przed podróżą do Holandii, ks. Bartłomiej mówi tylko o „substancji eterycznej”, która miałaby zrównoważyć siłę grawitacji, a po powrocie już o niej nie wspomina. A więc przejście z alchemii do transcendencji. I co Wy na to?


3. 29.11.2013 VARGAS LLOSA, “Rozmowa w “Katedrze””: DUŻA rzecz - całe 732 strony. Żmudnie przebrnąłem. I nie mogę pojąć zachwytów nad tym przeobszernym tomiskiem, pardon - „monumentalnym dziełem”. Zacznijmy od hobby Gombrowicza - FORMY. Nie wiem, czy Vargas znał poszukiwania Gombrowicza, ale wiem, że przebywał w Paryżu, gdy niepodzielnym idolem był Sartre. Przypomnijmy, że tenże Paryż, Paryż wczesnych lat 60-tych, wpłynął na twórczość Cortazara, który zaproponował „nową” /dla mnie niestrawną/ formę w „Grze w klasy”. „Przenikanie” rozmów w „Rozmowie..” kupili łatwo przychylni mu krytycy i nazwali stwarzaniem „illusion of flashback”. /Dla rozmów toczących sie równolegle nie wykuli już nowego określenia/. Mnie to „nowatorstwo” tylko utrudniało lekturę, nie zauważyłem żadnych tego „pozytywów”. Odniosłem wrażenie, że i autor zmęczył się narzuconą sobie formą: sukcesywnie zmniejszał udział „dziwactw”, by w IV części prawie całkowicie od nich odejść.
Czytając Vargasa, Cortazara i wielu innych pisarzy Ameryki Poludniowej, odnoszę wrażenie, że przestrogi Gombrowicza przed pisaniem „pod Paryż” nie przyniosły żadnego skutku. Również treściowo „Rozmowa...” zachwycić musiała przede wszystkim lewicujących francuskich intelektualistów. Bo, dla „wiekowych” /jak ja/ Polaków jest sprawnie napisaną parafrazą wydarzeń w moim ojczystym kraju. My to wszystko znamy. Bagaż „poznania aposteriorycznego” sprzyja wywołaniu w leciwym czytelniku swoistego deja wu. Mało tego, wydaje mnie się, że polski poligon walki politycznej jest barwniejszy od peruwiańskiego. Tam podział na „białych” i innych /Indian, Murzynów, mieszańców/, wykształconej elity i biedoty jest zasadniczo trwały, podczas gdy u nas PRL-owski „awans społeczny” zniszczył wszelkie normy świata cywilizowanego. Na ponad 700 stronach mamy właściwie jeden przypadek awansu społecznego - Bermudeza, który zresztą, przy pierwszej okazji, staje się kozłem ofiarnym elit, a u nas... Po niego przyjeżdża Jeep, a u nas królowała czarna „cytryna”, która uwoziła delikwenta w nieznane, z którego w ogóle nie wracał, bądż wracał z teką ministra. Ale najbardziej rozczarowuje świat kurew: wszystkiego CZTERY. To nam pozostały, na starość, o wiele bogatsze reminiscencje.

Reasumując: mam uznanie dla wartkiej akcji, sprawnego pióra autora, lecz żadnych wartości poznawczych ta lektura mnie nie przyniosła. Może młodsi, bez empirii PRL-u i czasu trasformacji, czerpią z niej korzyści, może...




4. 3.12.2013; MARQUEZ, “Miłość w czasie zarazy”; orig „El amor en los tiempos del colera”. Najpierw charakterystyka utworu w „jednym” słowie: TARGOWISKO /p/RÓŻNOŚCI, a teraz systematycznie począwszy od tytułu. I co ? I znowu mamy z „porażającą” /modne slowo, nie?/ głupotą tłumacza, wydawcy etc., bo o ile zamiana autorskiego porównania MIŁOŚCI do epidemii CHOLERY, na ZARAZĘ wydaje się dopuszczalna, to pominięcie poprzez błędny tytuł drugiego znaczenia tj ludzkiej, bezradnej wściekłości jest niewybaczalne. /Przecież Florentina, i nie tylko, cholera bierze, a nie zaraza/. A o tym właśnie jest książka. Acha, jeszcze retoryczne pytanie kapitana na ostatniej stronie książki: „A jak pan myśli, jak długo możemy pływać w to cholerne tam i z powrotem?”. Wydawca tego nie zauważa, dla niego to „powieść o miłości” i lansuje swoj pogląd umieszczając na okładce cytat z Pilcha, który twierdzi, że „..to romans wszechczasów”. No cóż, wolność mamy, więc i Pilch może się wypowiadać...
Ad rem. Zacznę od wątku polskiego. Uważny „niepolski” czytelnik dowie się /wreszcie - i to bez ironii/ od Marqueza, że Conrad to Polak, bo na str. 461 przeczyta: „...Lorenzo Daza pośredniczył między rządem liberalnego prezydenta Aquileo Parry a niejakim Josephem Korzeniowskim, Polakiem z pochodzenia, który stacjonował tu przez wiele miesięcy w charakterze członka załogi statku handlowego „Saint Antoine”, plywajacego pod banderą francuską, i usiłował doprowadzić do sfinalizowania niezbyt jasnej transakcji bronią. Korzeniowski, nieco póżniej sławny na całym świecie jako Joseph Conrad...”. Chwała za to Marquezzowi, a ja dodam, że Auileo Parra był prezydentem w latach 1876-8, a przyszły Conrad pelnił funkcję stewarda na wspomnianym statku mając 18 lat.
Przeczytałem dziesiątki recenzji i komentarzy dostępnych dzieki internetowi i nie widzę sensu powtarzania wielu słusznych uwag zamieszczonych tamże. Chciałem natomiast rozbudować wątek, nazwijmy to - „Lolity”. Juz nieraz pisałem o manierze autorów poludniowo-amerykańskich „pisania pod Paryż” i nie mogę sie oprzeć wrażeniu, że ta przypadłość dotknęla również Marqueza. Bo czymże innym wytłumaczyć opis obrzydliwego związku ok. 70-letniego Florentina z Ameryką Vizuną? Chciał przebić Nabokova, w zapale zapomniał, że Humbert miał zaledwie 37 lat, więc dwukrotnie mniej niż jego bohater. Lolita przeszła do historii literatury, Tropic of Cancer Millera również, lecz wszelkie próby naśladowania ich poniosły klęskę.
Niesmak wzbudzają też we mnie opisy aktów kopulacyjnych ludzi „niemłodych”, a mam prawo to krytykować ze względu na swoj wiek i wynikajace z tego aposterioryczne poznanie, które prowadzi do jakże słusznej maksymy, że „to się robi, ale mówić nie wypada”. Ciekawy jestem co na temat autora /notabene blisko 70-letniego w momencie pisania/ powiedzieliby geriatrzy, co powiedziałby Lew Starowicz?/

Nie jestem w stanie zaakceptować niczemu nie służących wulgaryzmów jak /str262/: „Świat dzieli się na tych, co srają dobrze i na tych, co srają żle”; /str301/: „Oszczać wachlarz, bo wiatr wieje”; czy też przebłysków dowcipu i inteligencji autora /str286/: „Miłość duszy od pasa w górę i miłość ciała od pasa w dół”. Żenujące, a w dodatku nieprawdziwe.
No to przybliżmy teraz bohatera tego „romansu wszechczasów” /p.Pilch/ /str.315/: Florentino „przeszedł.. ..sześć rzeżączek, choć lekarz twierdził, że nie sześć, ale jedną i tę samą, powracającą po każdej przegranej batalii. Poza tym chorował raz na kiłę, czterokrotnie na szankier i sześciokrotnie na ziarnicę..”. Wynalazek Ehrlicha /salwarasan/ jeszcze do Kolumbii nie dotarł. Ponieważ wykaz chorób dotyczy naszego superamanta w wieku 40 lat, to oznacza, że w wieku 70 lat winien cierpieć /conajmniej/ na paraliż postępowy, a wszystkimi tymi dobrodziejstwami częstował i „nimfetkę” Amerykę, i staruchę Ferminę.

Pozostaje mnie życzyć czytelnikom Marqueza pozostawania w zachwycie i wzruszeniu ta „sentymentalną opowieścią o mocy trwałej prawdziwej miłości”




5. 11.12.2013. MURAKAMI “Kronika ptaka nakrętacza”: WIELKI SKOK INTELEKTUALNY autora, od „Przygody z owcą” /1985/ /p.poz.1/ do „Kroniki..” /1995/. Nie można pominąć też wielkiego sukcesu tłumaczki – Anny Zielińskiej-Elliott, która wypracowała drogę umożliwiającą polskiemu czytelnikowi przyswojenie, niuansów, jakże odległej, mentalności japońskiej. I od tego chyba trzeba zacząć. Aby umożliwić sobie rozkoszowanie się lekturą trzeba zaakceptować aksjomat, iż rolą kobiety w społeczeństwie japońskim /jak i w wielu innych, szczególnie azjatyckich/ jest „uprzyjemnianie” życia mężczyżnie, o czym wiemy w przypadku kształconych w tym kierunku gejsz, lecz w o wiele mniejszym stopniu dochodzi to do naszej możliwości percepcji w przypadku „szarych” ludzi. O nierównym statusie kobiety i mężczyzny świadczy humorystyczna scenka, w której zakup papieru toaletowego w kwiatki, niebieskich chusteczek oraz smażenie wołowiny z papryką przez naszego bohatera nie spotykają się z akceptacją żony; ba! zaczyna się bunt, a więc sygnał rozkładu związku. Po sześciu latach małżeństwa mąż nic nie wie o żonie, ani o jej gustach. A ona, pracując zawodowo od świtu do nocy, wie gdzie się zapodział jego krawat w kropki. Dowiadujemy się, że i w łóżku ważne jest, tylko i wyłącznie, doprowadzenie męża do wytrysku, w opisie którego, notabene, autor się lubuje.
Użyłem nieopatrznie w poprzednim zdaniu słowo „bohater”, czym sam spowodowałem konieczność zajęcia się nim.
W przeciwieństwie do licznych recenzji, które skupiają się na jego osobie, na jego miłości do Kumiko i chęci jej odnalezienia, jak i uporczywym używaniu przymiotnika „oniryczny”, twierdzę, że Okada nie jest bohaterem, /m.in. wrodzone lenistwo mu na to nie pozwala/, co więcej nie jest nawet główną postacią; on jest zaledwie KLAMRĄ spinającą przeliczne wątki opowieści. To tak jak w serialu „Polskie Drogi” Niwiński jest pretekstem, sposobem na przedstawienie wydarzeń, które łączy tylko tytuł. Ponadto Okada jest „spowiednikiem” wszystkich. Autor wymyślił trick polegający na tym, że wszyscy , bez żadnego racjonalnego powodu powierzają swoje najgłębsze tajemnice niezbyt rozgarniętemu facetowi, co „ma w głowie siano”. A „oniryczny”? Czy wielość rzeczywistości zasługuje na ten przymiotnik? O tym póżniej, a teraz główny bohater:
Na imię mu ZŁY, którego odnajdujemy w Naboru Watai i Borysie Oprawcy. Oczywiście, nad wszystkim, a więc i nad nimi, jest „ptak nakręcacz”, którego ja odczytuję jako FATUM. Fatum czyli los. Okada też przyjmuje imię Ptaka Nakręcacza, lecz wyczuwam tu kpinę autora, bo to Ofiara Losu; przecież on jest jedną wielką NIEMOŻNOŚCIĄ. Zadowolenie z liczenia łysych ujawnia jego naturę, a potem bezproduktywnie się tylko szwenda, obserwuje ludzi i biernie czeka na zrządzenie losu.
A autor pyta: czy można walczyć ze złem; czy można walczyć z FATUM; czy też należy przyjąć postawę Hioba. Mamy dwa najważniejsze zdarzenia; dwie próby zabicia ZŁEGO. Pierwsze autor opisuje szczegółowo: odważny, zdeterminowany, „oświecony” przez pobyt w alegorycznej studni – porucznik Mamiya zostaje owładnięty NIEMOŻNOŚCIĄ; nie może zabić Borysa. O drugim dowiadujemy się post factum: Kumiko zabija brata. Tylko czy to Kumiko? I czy to brat? Zauważmy, przewijające się w powieści kobiety pozbawiane są imion; mamy tylko jakies ułatwiające identyfikaję przezwiska: Malta, Korsyka, Gałka itd. Wszystkie /w ten czy inny sposób/ zostały „zbrukane” przez mężczyzn. Nie zapomnijmy też opisu Chinek gwałconych przez Japończyków, Mongołów, swoich a w końcu przez przedstawicieli wszystkich narodów Związku Radzieckiego. Pamiętajmy, że i Korsyka, i Kumiko uprawiały prostytucję; dalej, że do Okady wydzwania niezidentyfikowana kobieta, a w przeróżnych scenach odbywających się w ciemności, kobiety „podmieniają” się. Żeby postawić kropkę nad „i” mają podobne wymiary, dzięki czemu ubiory jednej doskonale leżą na innych. Nie potrafię inaczej tego odczytać niż jako zamiar stworzenia wizerunku głównej bohaterki – jednej KOBIETY-SYMBOLU z elementów z różnych rzeczywistości. I to właśnie TA KOBIETA potrafi z pełną świadomością zabić ZŁEGO, bez przebywania w symbolicznej „studni”. Tak więc Murakami składa hołd KOBIETOM.
Z wielością rzeczywistości mamy do czynienia m.in. przy „przechodzeniu na drugą stronę”, jak również w przypadku pobicia kijem baseball-owym Noboru Watai. Odrzucenie tej alternatywy spowodowane jest niemożnością Okady, lecz w „innej rzeczywistości”, „w innym wymiarze” może ona zaistnieć. Nieskończoność dopuszcza wielokrotne zaistnienie wszelkich wariantów. Z kolei erotyczne „marzenia senne” przestają być „ONIRYCZNE”, gdy dowiadujemy się o ŚWIADOMYM udziale w nich np Krety.

Wielowątkowość powieści, jak i rozmaitość poruszanych zagadnień, których nie rozwiąże ani Murakami, ani Gołebiewski, jest przeogromna i pozwala na pisanie recenzji „bez końca”, jednakże moim celem jest tylko zasygnalizowanie mego, specyficznego spojrzenia i to w możliwie najkrótszej formie. No i właśnie, znów Murakami, który podkreśla, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dlatego też Okada chcialby zostać ptakiem, by z góry ocenić sytuację. Gorąco POLECAM omówioną tu książkę.





6. 20.12.2013, STYRON, “Sophie’s Choice”; 82 pozycja na liście Le Monde 100 Books of the Century. W ogóle nie powinno jej tam być. NIEWYPAŁ. De mortuis aut bene aut nihil. Nie mogę się do tego dostosować, a jedyną moją winą niech będzie fakt, że nie napisałem tej recenzji nim autor odszedł /2006/. Muszę zabrać głos, bo nikt dotąd nie zaprotestował przeciw bezkrytycznemu wychwalaniu książki, jednej z wielu, które zdobywają popularność przez żerowanie na stereotypie „the brute Polak”/zbydlęconego Polaka/, przedstawiciela „nation which practically invented anti-Semitism” /narodu, który faktycznie wymyślił antysemityzm/ i „ghetto.. .originated” /zapoczątkował tworzenie gett/,/str.516/. Ponoć i ideę „final solution” kwestii żydowskiej mieliśmy wynależć wg Styrona na długo przed Hitlerem /str.300/.
Dyskutować z tak absurdalnymi twierdzeniami nie zamierzam, a zainteresowanym polecam przeczytanie rozprawy dr Danushy Gos/h/ki z Indiana University, Bloomington pt „BIEGANSKI: The Brute Polak Stereotype in Polish-Jewish Relations and American Popular Culture”.Tak, tak to ten Biegański z „Sophie Choice”; ojciec Zofii, karykatura „endeka”, dzięki ktorej Roman Dmowski przewraca się w grobie, a rodzina Giertychów zwija się w paroksyzmach śmiechu. Podkreślmy tu, że Styron tak bardzo nam – Polakom zaszkodził, że postać Biegańskiego stała się negatywnym archetypem Polaka w Ameryce /ku radości tutejszych Żydów/
Bo „endek” Biegański, chłopak z LUBLINA, w którym wraz z bratem Stanislawem /obecnie ułanem w stopniu pułkownika/, bronił Żydów przed kozackim pogromem, Polak-katolik, teraz jako profesor Uniwersytetu Jagielońskiego używa w domu głównie języka niemieckiego /żona , też prof.UJ, polska katoliczka z Łodzi/, do tego stopnia, że mała Zosia lepiej zna niemiecki niż polski i dlatego też bajki czyta po niemiecku!!! Nie stosując chronologii podam, ze Styron posunął się jeszcze dalej, bo syn Zofii i chłopaka z Brześcia, Jan, urodzony w 1933 jest „bilingual” i to nie rosyjsko-polski jak można by przypuszczać mając na względzie pochodzenie ojca – Kazimierza, lecz niemiecko-polski, choć „strasznego” dziadzia widział ostatni raz w wieku sześciu lat. Acha, dodajmy jeszcze, że w wychowaniu Jasia uczestniczy socjalista, pół-Niemiec, żołnierz AK, który wykonuje wyroki śmierci na „szmalcownikach”, a głupie niemce podrzynują mu gardło rękami Ukraińców zamiast go wziąć na Pawiak lub na Szucha. O zniemczeniu polskiej „endecji” niech świadczy jeszcze fakt, że Biegański z polską arystokracją, w tym z księżną Czartoryską, rozmawia wyłącznie po niemiecku. A przecież „endecja” była antyniemiecka, a nasi arystokraci lubili paplać po francusku.
Teraz czas na Piłsudskiego. Prof. Biegański patologicznie nienawidził również Rosjan; można byłoby się spodziewać, że pokocha więc Piłsudskiego. O nie! Na str.87 czytamy: „My father hated Pilsudski. He said he was a worse terror for Poland than Hitler, and drunk a whole lot of schnapps to celebrate the night Pilsudski died. He was a pacifist..” /podkr.moje/./Moj ojciec nienawidził Piłsudskiego. Mówił, że stworzył gorszy terror w Polsce niż Hitler, i wypił masę wódki celebrując noc śmierci Piłsudskiego. On był pacyfistą../ Te słowa dotyczą 1935 r. To o co Styronowi chodzi? Przecież Hitler do Polski wkroczył dopiero cztery lata póżniej, a Biegański nic nie zdążył wtedy powiedziec bo go zabrali do obozu. Tenże Biegański miał jednoczesnie być pacyfistą i propagować eksterminację Żydów? Na str 357 Styron przypisuje światowy fenomen „ghetto benches” /getta ławkowego/ okresowi po śmierci Marszałka, bo póki żył to „protected Jews” /ochranial Żydów/. Absolutne kłamstwo: moj śp Ojciec doswiadczył getta ławkowego w 1933 r. na Wydz. Historii Uniwersytetu Warszawskiego, a podobieństwo do Żyda było spowodowane podwójnymi soczewkami w okularach o sile -17 dioptrii. By zakonczyć ten akapit wspomnę, że socjalistka z AK, przekazując broń Żydom z warszawskiego getta przestrzega ich przed kontaktami z podziemiem komunistycznym, bo Żydów zabijają. Antysemici byli wszędzie, ale nie odwracajmy kota ogonem, panie Styron.

No i czas na Polski antysemityzm. Wyssałem go z mlekiem matki i wiedziałem, że Żydówki „mają w poprzek”, że „Żydzi zabijają polskie dzieci na macę” oraz, że należy ich „wysłać na Madagaskar”. Nie było w polskiej tradycji mowy o „final solution”, czyli eksterminacji Żydów, ani też o wielkich przyrodzeniach czy też rozwiązłości seksualnej /str.301/. Fantazje Zofii o zgwałceniu jej siostry przez żydowskiego rzeżnika jeszcze można zrozumieć, natomiast jej znajomość bzdur głoszonych przez obsesyjnego Juliusa Streichera /1886-1944/, notabene o najniższym IQ wśród sądzonych w Norymbergii, jest conajmniej dziwna. Ale o jej „kłamstwach” póżniej, a teraz skończmy z polskim antysemityzmem, którego czołowym populistycznym sloganem jest: „To Żydzi nam naszego Pana Jezusa zamordowali”. Nie będę się nad tym rozwodził, ino wspomnę, że winniśmy im wdzięczność, za wzięcie na swoje barki tej konieczności dziejowej. Przecież ktoś musiał Go ukrzyżować.

Ukazywaniu polskiego antysemityzmu towarzyszy paralelne przedstawianie rasizmu na poludniu St.Zjednoczonych. Wzmóc ma to porównanie purytanizmu drobnomieszczańskiego Krakowa z kalwinskim protestantyzmem Karoliny i sasiednich stanów. Aberracja umysłowa autora. Na polski antysemityzm wpłynęły sytuacja geograficzno-socjalna oraz katolicyzm. Żydzi po pogromach w zachodniej Europie znależli swoją Ziemię Obiecaną w Europie Wschodniej. To tu powstała „Jerozolima Północy” - Wilno, to tu powstały „STETLE”/sztetle/, niespotykane nigdzie indziej osady i miasteczka żydowskie. To w Warszawie, Łodzi i innych polskich miastach Żydzi stanowili istotną tkankę organizmu miejskiego. W warstwach kupieckich, bankowych czy właścicieli nieruchomości Żydzi zaczęli dominować, co stało się pretekstem do krzewienia populistycznych ideologii nacjonalistycznych i antysemickich. Jednocześnie Kościół, i to od tysiąca lat, wciskał ciemnocie przekaz o zamordowaniu naszego Pana Jezusa przez Żydów. A jakie ideologiczne uzasadnienie rasizmu mają Amerykanie? Przecież Murzyni nikogo nie zamordowali, banków nie prowadzili, ani nie eksmitowali biedaków z kamienic. To co tu porównywać?

A i z tym purytanizmem Styronowi nie wyszło, bo u nas zawsze był i jest pozorny. Dominuje „moralność pani Dulskiej” i zamiatanie „pod dywan”, jednym słowem obłuda. Dowodem - choćby odwieczna kwestia „skrobanek”, obecnie zwanych aborcją. Wszyscy wiedzą, że Polki dokonują grubo ponad sto tysięcy rocznie, ale polskokatolicka „corectness” nakazuje twierdzić, że problemu nie ma. Natomiast protestancki purytanizm zbudowany został na bazie „etosu pracy” i etyki z niego wynikajacej.

Styron zdecydowanie nas nie lubi. Wkłada w usta Zofii niby naszą samoocenę: „...poor country and suffer from an inferiority complex” /biedny kraj cierpiący na kompleks niższości/ /str.85/. Nie cierpię i nie podzielam takiej opinii. Jeżeli już, to mamy DWA kompleksy: niższości wobec Zachodu i wyższości wobec Wschodu Europy, ktore w pewnym sensie się rownoważą. A kompleksy winni mieć Amerykanie tak ze względu na swoją historię, jak i poziom Kultury /przez duże K/. Kraj marzeń biedoty całego świata poprzestał w dziedzinie masowej kultury na poziomie niższym od całej Europy.

Nim przejdę do trójki głównych bohaterów, dwa słowa o wizerunku Rudolfa Hessa. Jaki to miły, kulturalny, wykształcony Niemiec. Lubi żonę, dzieci, konie, nawet do Żydów nic nie ma. On tylko jest zdyscyplinowanym wykonawcą „góry”. Nie lubi tylko Polaków, żle, on gardzi nimi: „there in them an ingrated loutishness. Most of the women are merely ugly” /Jest w nich zakorzenione prostactwo. Większość kobiet jest po prostu brzydka/ /str.303/. Dziękuję, Mr. Styron.

Omówienie bohaterów zacznę od najmniej ciekawej postaci – alter ego Autora – tj 22-letniego onanisty, dziewica imieniem Stingo. To juz n-ta anglojęzyczna książka, w której znajduję ludzi wygłaszających mądrości na każdy temat, bez znajomosci podstawowej dziedziny w egzystencji człowieka tj „łóżka”. Tak ad hoc pamiętam celującego w „dziewicowatości” Iana McEvana /p. na blogu mój esej/. A ja ponad 70-letni starzec pozostaję pewien, że znacząca większość „normalnych” młodzieńców zaczyna życie płciowe przed ukończeniem 20-ego roku życia. Jego niewyżycie seksualne znajduje ujście w wyjątkowo brudnym dobieraniu się do kobiety swego „guru”, co gorsza sponsora. Po modnym /w pisarstwie/ „ejaculatio precox”, w końcu odnosi sukces, ktorego pewnie długo nie powtórzy, bo partnerka samobójstwo popełniła. A w ogóle najtrafniej określa go Nathan: „sneaky Southern shitass” /nieprzetłumaczalne/ /str.480/
Tą partnerka była Zofia, kobieta po przejściach, która czternaście lat wcześniej urodziła pierwsze dziecko /bo w 1943 r. Jan ma 10 lat – p.str.309/. I tu nie mogę się połapać. Styron podkreśla, że Zofia jest rówieśniczką wolnej Polski. Czyżby więc córka profesorska powiła w wieku 15 lat? Co więcej o niej wiemy? Jest bardzo ładna, więc nie odpowiada stereotypowi Polki, toteż autor przy każdej okazji robi z niej Szwedkę. W wieku 16 lat opanowała maszynopisanie i stenografię, czemu się zdziwiłem, bo toć córka profesorska, więc sztukami bardziej wzniosłymi wypadałoby się zajmować. W seksie jest przedsiębiorcza, a z Nathanem łączy ja ewidentny związek sado-macho. Poza tym notorycznie kłamie. Jak to Polka, chla jak szewc i szybko staje się zdeterminowaną alkoholiczką, nie liczącą sie z nikim i z niczym. Ujawnione w końcu książki wydarzenia na rampie, pobyt w obozie, potem w Szwecji i w końcu w Stanach, pozbierane razem, dają obraz schizofreniczki. Może się mylę, psychiatrą nie jestem, lecz trudno mnie się pogodzić, że Nathan nim jest, a ona nie.
Bo o chorobie Nathana dowiadujemy się dopiero od jego brata, a zdarzenia dotychczasowe świadczą bardziej o jego wrażliwości niż chorobie. Przeczytałem ponownie scenę, w której Nathan wyobrażając sobie Zofię jako Irmę Grese, piękną najmłodszą oprawczynię, skazaną w Norymberdze w wieku 22 lat, stwarza pretekst do sadystycznego seksu. Nie przekonuje mnie ta scena o chorobie; a może to jest wyrafinowana gra seksualna ?
Relacja między katem a ofiarą, problem obojętności Stanów Zjednoczonych, w tym lobby żydowskiego, wobec raportu Karskiego, wobec Holocaustu została opisana wiarygodnie w wieku książkach, i to przez ludzi, którzy lepiej rozumieją antysemityzm europejski, jak i pożogę wojenną, a Styron opiera się na autobiografii Hessa i publikacjach nielubianej przeze mnie Hannah Arendt, która przysłużyła się przede wszystkim mccarthysmowi. Cytaty nawet z Simone Weil nie uratują książki, gdy się nie wyczuwa, nie przyswaja specyfiki aury.
Co do tytułowego wyboru, to jest on tak wydumany, że aż niewiarygodny. Czy trzeba wymyślać sfiksowanego pijanego szwaba, by powiększać bezkresny ogrom ludzkich tragedii w Auschwitz-Birkenau ? Dla mnie pomysł wyimaginowanego wyboru alternatywnej śmierci dla własnych dzieci jest chory.

Tym, co jeszcze nie czytali książki, stanowczo odradzam





7. 30.12.2013; CANETTI, “Auto-da-fe”. LEKTURA SUPERCIĘŻKA; najwyższych lotów, tryskająca groteskowym i sarkastycznym humorem, lecz chwilami nużąca i „przeintelektualizowana”. Poświęciłem jej dużo czasu, gdyż w celu dokładnego zrozumienia wszystkich wątków przestudiowałem wiele opinii, artykułów i recenzji, w tym najcenniejszą, 281-no stronicową, dostepną w internecie, pt „End of Modernism: Elias Canetti’s Auto-da-fe” Willama Collinsa Donahue /2001 The University of North Carolina Press/. Przyznam szczerze, że jeszcze jej nie przetrawiłem, więc wnioski z niej przedstawię póżniej, gdyż, z założenia, moja „natychmiastowa” recenzja czekać nie może.
Lektura wszystkich innych to zbiór banalnych zachwytów, przywoływanie Kafki, a w jednym, jedynym przypadku Bruna Schulza. Nie zauważyłem natomiast nigdzie, choćby wzmianki, o BIBLIOTECE BORGESA, którą do rangi symbolu wyeksponował Umberto ECO w „Imieniu Róży”. Zdziwiłem się, tym bardziej, że Canetti, juz na str.67, wspomina wielkiego, niewidomego, bibliotekarza z Aleksandrii - ERATOSTENESA /3 w. pne/, który zauważywszy, w wieku 80 lat, postepującą utratę wzroku, uniemożliwiającą studiowanie papirusów, popelnił samobójstwo przez zagłodzenie się.
Nie znalazłem również towarzysza w skojarzeniu postaci naszego sinologa Kiena z Sylwestrem BONNARD, powołanym do życia przez Anatola FRANCE’a; a przecież to ciekawa alternatywa skutków zniszczenia spokoju samotnego bibliofila.
Przejdżmy juz do samej książki, tradycyjnie zaczynając od tytułu. Pomijam pierwotne tytuły omawiane szeroko w innych recenzjach skupiając się na porównaniu nazw z wydania niemieckiego z 1935 r i wydania angielskiego: niemieckie Die Blendung to dla mnie ZAŚLEPIENIE prowadzące do egotyzmu, alienacji, wyznaczenia sobie priorytetów i stworzenia wyimaginowanego swojego „małego światka Sammy Lee”. „Zaślepiony” jest Kien, rozmawiający z książkami i imitujący głosy chińskich filozofów w wyimaginowanych dysputach; „zaślepiony” jest Fischerle w dążności do zniwelowania swego kalectwa fizycznego mitem arcymistrzostwa w szachach; „zaślepiony” jest psychopata Pfaff, starający się przewagą fizyczną przykryć swoje kompleksy wynikające z ubogiej sfery umysłowej. Właściwie „zaślepieni” są wszyscy w swoich marzeniach: i Theresa /pieniądze, lecz również adorator/, i Niewidomy /wielość kochanek/, a nawet George Kien - karierowicz.
Całkowicie inaczej wygląda sprawa z ogólnie rozpowszechnionym tytułem Auto-da-fe. Dosłownie oznacza akt wiary /port./; w praktyce - ceremoniał procesu publicznego inkwizycji przeciw heretykowi i ogłoszenia wyroku; również - spalenie na stosie heretyka albo zabronionych książek. Określenie końcowej sceny podpalenia książek i samozagłady Kiena mianem auto-da-fe jest dla mnie nieprzekonywujące. Wydaje mnie się, że jest to chwyt marketingowy angielskiego wydawcy, wykorzystujący post factum palenie książek przez hitlerowców i modny po II w.św. passus z Heinego: „Gdzie książki palą tam w końcu ludzi palić będą”.
Nie przekonuje mnie również nota wydawcy na umieszczona na obwolucie okładki, że „błąd diagnostyczny znakomitego psychiatry, George’a Kiena przyspieszył straszny koniec, nieodwracalne, tytułowe auto-da-fe”.
Widocznie nie zrozumiałem, bo w ogóle nie wiem dlaczego tak postąpił.
Wolność pisarza, to i wolność czytelnika. Czy Kein musiał tak skończyć? A właściwie dlaczego tak skończył? Po wszystkich makabrycznych przejściach, dzięki bratu, wyszedł z dołka, odzyskał wszystko i mógłby w idealnym spokoju podjąć swoją ukochaną pracę. Ale tak postawione pytania domagają się zasadniczego: jak brak katastroficznego zakończenia książki wpłynąłby na jej wartość? Retoryczne pytanie? Może, ale wg mnie koniec nie ma zasadniczego znaczenia.
Książka składa sie z trzech części o bardzo istotnych tytułach: „A HEAD WITHOUT A WORLD” /”Głowa bez Świata”/ - o alienacji, o zamknięciu sie przed światem; „HEADLESS WORLD” /”Świat Bez Głowy”/ - o brutalności bezrozumnego świata oraz „THE WORLD IN THE HEAD” /”Świat w Głowie”/ - próba /skazana na niepowodzenie/ zrozumienia otaczającego świata.
Warstwa fabularna książki jest schematyczna i przewidywalna. Ze względu na swoją odmienność fizyczną, Kien jest prześladowany od wczesnego dzieciństwa. Jest typową ofiarą, skazaną na samotność i wyobcowanie. Szuka schronienia wśród książek i coraz bardziej oddala się od świata realnego. Staje się łatwym łupem dla służącej-żony, obwiesiów w knajpie, dla wybawcy z ich rąk - garbusa, a skończywszy na dozorcy. Przyjeżdża brat z Paryża wyciąga go z „dołka”, a on się unicestwia.
Druga warstwa to świat wyimaginowany, świat infantylnych wyobrażeń, snów i wydarzeń weń przeżywanych, świat Kafki, Schulza, Canettiego i nie tylko; świat wyjątkowej wrażliwości nabytej wskutek tragicznej historii „narodu wybranego”. I tę warstwę ubarwia specyficzny humor żydowski posługujący się sarkazmem i bawiący ukazywaniem absurdu. Wspominając o absurdzie weszliśmy w trzecią, najważniejszą warstwę - w krąg rozważan filozoficznych, które pozwalają na zaliczenie tej książki do nurtu abstrakcyjnego idealizmu. Lecz o tym kiedy indziej, gdy będę omawiał publikację wspomnianego wcześniej Donahue.
Polecając Auto-da-fe pozwolę sobie zakończyć cytatem /str.410-11/: „..education is in itself a cordon sanitaire for the individual against the mass in his own soul”


No comments:

Post a Comment